44,00 zł
Wydanie III
Zbiór głośnych esejów amerykańskiej intelektualistki. Opublikowany w 1966 roku, szybko stał się pozycją klasyczną i wywarł wielki wpływ na myślenie o współczesnej sztuce i kulturze. Sontag w oryginalny, a niekiedy i prowokacyjny jak na tamte czasy sposób pisze m.in. o twórczości Sartre’a, Ionesco i Lévi-Strausse’a, analizuje filmy Godarda i Bressona, podejmuje temat wyobrażenia katastrofy w filmach science fiction czy też zagadnienia współczesnej myśli religijnej. W tomie znalazły się najbardziej znane teksty Sontag – esej tytułowy oraz Zapiski o kampie, dowodzące jej niezwykłej wrażliwości na nowe zjawiska w kulturze.
Jak zaznacza we wstępie sama autorka, wartością tych tekstów jest nie tyle krytyka poszczególnych dzieł, co istotność poruszanych problemów. Sontag pisze przenikliwie i z żarem, dając dowód na to, że – cytując zakończenie tytułowego eseju – „nie potrzebujemy hermeneutyki, ale erotyki sztuki”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 462
dla Paula Theka
Artykuły i recenzje zebrane w tym tomie stanowią większość tekstów krytycznych, jakie napisałam w latach 1962–1965. Był to w moim życiu okres o wyraźnie zaznaczonych granicach. Na początku 1962 roku ukończyłam swoją pierwszą powieść, The Benefactor (Dobroczyńca). Pod koniec 1965 zaczęłam pisać następną. Energia i niecierpliwość, które skanalizowałam w pismach krytycznych, mają swój początek i koniec. Ten okres poszukiwań, refleksji i odkryć wydawał mi się dość odległy już w chwili ukazania się amerykańskiej edycji zbioru i obecnie, rok później, kiedy przygotowywane jest jego wydanie w miękkiej oprawie, mój dystans do niego jest jeszcze większy.
Chociaż w książce tej dużo mówię o konkretnych dziełach sztuki oraz – pośrednio – o roli krytyki, jestem świadoma, że znikomą część zebranych tu esejów można by uznać za teksty krytyczne w czystej postaci. Wyjąwszy kilka artykułów o charakterze dziennikarskim, większą część tekstów można by chyba określić mianem metakrytyki, jeśli słowo to nie jest zbyt poważne. Zajmowałam zaangażowane stanowisko wobec problemów, które stawiały przede mną dzieła, zwłaszcza współczesne, reprezentujące rozmaite gatunki sztuki – pragnęłam ujawnić i wyklarować założenia teoretyczne stojące za określonymi rodzajami sądów i gustów. Chociaż nie zależało mi na wypracowaniu spójnego „stanowiska” w sprawach sztuki czy współczesności, to jednak w tekstach tych zarysował się pewien ogólny pogląd, który coraz natarczywiej domagał się wyrażenia niezależnie od tego, o jakim dziele pisałam.
Nie zgadzam się dziś z częścią tego, co napisałam, lecz nie jest to ten rodzaj niezgody, który uzasadniałby zmiany czy rewizje. Choć sądzę, że przeceniłam niektóre z omawianych dzieł sztuki, innych zaś nie doceniłam, moje obecne wątpliwości nie dotyczą w zasadzie oceny poszczególnych prac. Wartość tych esejów – na tyle, na ile można je uznać za coś więcej niż studium przypadku mojej rozwijającej się wrażliwości – zasadza się nie na zawartych w nich ocenach, lecz na istotności poruszonych problemów. Nie interesuje mnie wystawianie cenzurek dziełom sztuki (i dlatego unikałam omawiania tych, które nie wzbudziły mojego podziwu). Pisałam z pozycji entuzjastki i wielbicielki – w dodatku z pewną, jak dziś sądzę, naiwnością. Nie spodziewałam się, że pisanie o nowych czy mało znanych działaniach artystycznych w erze natychmiastowej „komunikacji” może mieć tak wielkie skutki. Nie zdawałam sobie sprawy – i musiałam się tego w bolesny sposób dowiedzieć – jak szybko pokaźny artykuł opublikowany w „Partisan Review” staje się gorącym tematem w „Time”. Choć niekiedy popadałam w proroczy ton, nie próbowałam zaprowadzić do ziemi obiecanej nikogo poza samą sobą.
Z mojego punktu widzenia eseje te spełniły swoje zadanie. Dzięki nim inaczej postrzegam świat, mam świeższe spojrzenie, radykalnie zmieniło się też moje pojmowanie obowiązków pisarza – przed napisaniem tych esejów nie wierzyłam w wiele z zaprezentowanych w nich idei. Po ich napisaniu uwierzyłam w to, co napisałam. Następnie stopniowo znowu traciłam wiarę w niektóre z tych samych idei, ale miałam już nowy punkt widzenia, który uwzględniał wszystko to, co jest prawdziwe w mojej argumentacji, i jednocześnie się na tym opierał. Pisanie artykułów krytycznych nie tylko okazało się aktem intelektualnej wypowiedzi, lecz także pozwoliło mi zrzucić intelektualne brzemię. Mam wrażenie, że nie tyle rozwiązałam – na własny użytek – pewną liczbę kuszących i nurtujących mnie problemów, ile je wyeksploatowałam. Niewątpliwie jest to jednak tylko złudzenie. Problemy pozostają i inni dociekliwi, myślący ludzie wciąż mogą wiele o nich powiedzieć. Być może ten zbiór, zawierający świeże przemyślenia o sztuce, przysłuży się właśnie temu.
Święty Genet Sartre’a, Śmierć tragedii, Nathalie Sarraute a powieść, W teatrze i tak dalej,Zapiski o kampie, Marat/Sade/Artaud i O stylu po raz pierwszy ukazały się w „Partisan Review”. Simone Weil, Notatniki Camusa, Wiek męski Michela Leirisa, Antropolog jako bohater i Ionesco ukazały się w „The New York Review of Books”. Krytyka literacka Györgya Lukácsa i Rozmyślania nad Namiestnikiem – w „Book Week”. Przeciw interpretacji – w „Evergreen Review”. Pobożność pozbawiona treści, Artysta, cierpiętnik modelowy i Happening — sztuka radykalnych zestawień – w „The Second Coming”. Vivre sa vie Godarda – w „Moviegoer”. Jedna kultura i nowa wrażliwość (w wersji skróconej) – w „Mademoiselle”. Płonące istoty Jacka Smitha – w „The Nation”. Duchowy styl w filmach Roberta Bressona – w „The Seventh Art”. O powieściach i filmach i Psychoanaliza a Life Against Death Normana Olivera Browna – w „Columbia Spectator Supplement”. Katastrofa w wyobrażeniu – w „Commentary”. (Niektóre artykuły opublikowano pod innymi tytułami). Dziękuję wydawcom powyższych pism za pozwolenie na przedruk.
Z przyjemnością korzystam z okazji, by podziękować: Williamowi Phillipsowi za nieustające wsparcie, chociaż często miał poglądy odmienne od moich; Annette Michelson, która dzieliła się ze mną swą erudycją i smakiem w czasie licznych rozmów przez ostatnie siedem lat; oraz Richardowi Howardowi, który przeczytał większość esejów i wskazał w nich różne faktograficzne i stylistyczne usterki, co bardzo mi pomogło.
I wreszcie pragnę wyrazić wdzięczność Fundacji Rockefellera za zeszłoroczne stypendium, które uwolniło mnie, po raz pierwszy w życiu, od konieczności pisania zarobkowego. Napisałam w tym czasie między innymi niektóre z esejów zebranych w tej książce.
S.S., 1966, przeł. Dariusz Żukowski
Treść to mgnienie, muśnięcie czegoś w jednym przebłysku.
Jest bardzo drobna, bardzo malutka, ta treść.
Willem de Kooning, fragment wywiadu
Tylko płytcy ludzie nie sądzą według pozorów.
Prawdziwa tajemnica życia kryje się w widzialnym,
a nie w niewidzialnym.
Oscar Wilde, Portret Doriana Graya1
Najwcześniejsze rozumienie sztuki musiało być takie, że jest ona czymś rytualnym, magicznym, że jest narzędziem obrzędu (por. malowidła w jaskiniach Lascaux, Altamiry, Niaux czy La Pasiegi). Najwcześniejsza teoria sztuki, stworzona przez filozofów greckich, mówiła, że sztuka to mimesis – imitacja rzeczywistości.
Wraz z powstaniem teorii zaczęto stawiać istotne pytanie o wartość sztuki. Teoria mimetyczna bowiem, na mocy własnych założeń, domaga się od sztuki wyjaśnień.
Platon, który ją sformułował, uczynił to, jak się wydaje, by podać w wątpliwość wartość sztuki. Ponieważ uważał, że przedmioty materialne są imitacją i jedynie odzwierciedlają transcendentne formy czy struktury, nawet najlepszy obraz przedstawiający łóżko pozostanie zaledwie „imitacją imitacji”. Według niego, sztuka nie jest ani szczególnie użyteczna (na namalowanym łóżku nie da się spać), ani – w ścisłym sensie tego słowa – prawdziwa. Również argumenty wysuwane przez Arystotelesa w obronie sztuki w zasadzie nie podważają poglądu Platona, według którego cała twórczość artystyczna to starannie wypracowane trompe l’oeil, a więc kłamstwo. Arystoteles polemizuje jednak z tezą, że sztuka jest bezużyteczna. Niezależnie od tego, czy jest kłamstwem czy nie, jego zdaniem ma ona wartość terapeutyczną; jest użyteczna w sensie medycznym, ponieważ wzbudza niebezpieczne emocje i z nich oczyszcza.
Zarówno u Platona, jak i Arystotelesa mimetyczna teoria sztuki współgra z przekonaniem, że sztuka zawsze jest figuratywna. Ci, którzy popierają tę teorię, nie muszą jednak zamykać oczu na sztukę abstrakcyjną i dekoracyjną. Błędne rozumowanie, że sztuka zawsze oznacza „realizm”, można zmienić albo porzucić, w ogóle nie wychodząc poza problematykę wyznaczoną przez teorię mimetyczną.
Faktem jest, że zachodnie pojmowanie sztuki i wszelka refleksja nad nią wciąż tkwią w ramach greckiej teorii sztuki jako mimesis, czyli przedstawienia. W tej teorii sztuka jako taka – nie zagłębiając się w przykłady konkretnych dzieł – jest problematyczna i wymaga obrony. To właśnie jej obrona przyczyniła się do narodzin osobliwego mniemania, zgodnie z którym coś, co nauczyliśmy się nazywać „formą”, jest oddzielne od tego, co określamy mianem „treści”, pojmowanej w dobrej wierze jako istotna, w przeciwieństwie do formy, którą uznaje się za pomocniczą.
Nawet współcześnie, kiedy to większość artystów i krytyków odrzuca teorię sztuki jako reprezentacji rzeczywistości zewnętrznej na korzyść sztuki rozumianej jako subiektywna ekspresja, wciąż żywe jest najważniejsze założenie teorii mimetycznej. Niezależnie od tego, czy uznamy dzieło za przedstawienie (sztuka jako przedstawienie rzeczywistości) czy za wypowiedź (sztuka jako wypowiedź artysty), najistotniejsza nadal pozostaje treść. Może się ona zmieniać, stawać mniej figuratywna, mniej dosłowna i realistyczna. Wciąż się jednak zakłada, że dzieło sztuki jest jego treścią czy też, jak to się zwykle dziś ujmuje, że dzieło sztuki z definicji coś mówi („X chce powiedzieć, że…”, „X ma na myśli, że…”, „Tym, co X powiedział, jest…” itd., itd.).
Nigdy już nie odzyskamy niewinności z czasów sprzed sformułowania wszelkich teorii, kiedy sztuka nie musiała się z niczego tłumaczyć i kiedy nikt nie pytał, co dzieło sztuki mówi, ponieważ każdy wiedział (lub sądził, że wie), co ono robi. Od dziś aż do dnia, gdy zgaśnie wszelka świadoma myśl, jesteśmy skazani na podejmowanie wysiłków w obronie sztuki. Możemy się jedynie spierać o to, jakimi środkami najlepiej jej bronić. Co więcej, jesteśmy zobowiązani odrzucić te środki obrony i usprawiedliwiania dzieł, które są szczególnie prostackie, uciążliwe czy niepomne na współczesne potrzeby i praktyki.
Tak też jest dzisiaj z samym pojęciem treści: bez względu na to, czym było ono w przeszłości, dziś jest już tylko utrudnieniem, przeszkodą, bardziej lub mniej subtelnym reliktem filisterstwa.
Choć współczesne osiągnięcia w wielu dziedzinach sztuki odwodzą nas, zdawałoby się, coraz dalej od przekonania, że o dziele stanowi przede wszystkim jego treść, idea ta wciąż panuje niemal niepodzielnie. Moim zdaniem, dzieje się tak, ponieważ obecnie występuje ona pod postacią specyficznego traktowania dzieł sztuki, głęboko wpisanego w świadomość większości ludzi podchodzących do wszelkiej twórczości artystycznej z powagą. Skutkiem zbyt mocnego podkreślania roli treści jest nieustanne, nigdy nieukończone przedsięwzięcie interpretacji. I vice versa – nawyk obcowania z utworem po to, by go zinterpretować, podtrzymuje iluzję, że rzeczywiście istnieje coś takiego jak treść dzieła sztuki.
Rzecz jasna, nie mam na myśli interpretacji w najszerszym tego słowa rozumieniu, które przyjmował Nietzsche, (słusznie) twierdząc, że „nie ma faktów, są tylko interpretacje”. Przez interpretację rozumiem tu świadome działanie umysłu, w którym odzwierciedla się pewien kod, pewne „reguły” interpretacji.
W odniesieniu do sztuki interpretacja polega na wydobyciu z dzieła zbioru elementów (jakichś X, Y, Z). Interpretacja to de facto przekład. Interpretator mówi: „Spójrz, nie widzisz, że X to tak naprawdę jest – albo: tak naprawdę znaczy – A? Że Y to tak naprawdę B? Że Z to w rzeczywistości C?”.
Co mogło dać impuls do tego osobliwego przedsięwzięcia przekształcania tekstu? Historia dostarcza nam dość materiałów, by odpowiedzieć na to pytanie. Interpretacja zrodziła się się w kulturze późnego antyku, kiedy to moc i wiarygodność mitu rozbił „realistyczny” światopogląd, który pojawił się wraz z nadejściem naukowego oświecenia. Kiedy zagadnienie odpowiedniości symboli religijnych zaczęło nurtować postmityczne umysły, pradawne święte teksty okazały się nie do przyjęcia w czystej formie. Odwołano się wówczas do interpretacji, aby przystosować je do „nowoczesnych” wymogów. I tak stoicy, wyrażający pogląd, że bogowie w swym działaniu kierują się zasadami moralnymi, uznali brutalne postępki Zeusa i jego pyszałkowatej rodziny, opisane przez Homera, za alegorię – twierdzili, że cudzołożny związek Zeusa i Leto tak naprawdę oznaczał dla Homera połączenie siły i mądrości. W tym samym duchu Filon z Aleksandrii interpretował historyczne narracje Biblii hebrajskiej jako paradygmaty duchowe. Opowieść o wygnaniu z Egiptu, czterdziestoletniej tułaczce po pustyni i odnalezieniu Ziemi Obiecanej to w rzeczywistości, jego zdaniem, alegoria emancypacji, umartwienia i ostatecznego wyzwolenia duszy ludzkiej. Interpretacja zakłada zatem istnienie rozziewu pomiędzy dosłownym znaczeniem tekstu a potrzebami (późniejszych) czytelników i stara się ten rozziew zniwelować. Z jakiegoś powodu bowiem tekst stał się nie do przyjęcia, nie można się go jednak całkowicie pozbyć. Interpretacja to radykalna strategia mająca na celu zachowanie starego tekstu – postrzeganego jako zbyt cenny, by go odrzucić – w przetworzonej postaci. Chociaż interpretator nie usuwa ani nie przepisuje tekstu, to jednak go zmienia. Nie może się wszakże do tego przyznać, twierdzi więc, że jedynie czyni go czytelnym, odsłaniając jego ukryty sens. Niezależnie od tego, jak bardzo interpretatorzy zmieniają tekst (kolejny rażący przykład takiego działania to rabiniczne i chrześcijańskie „natchnione” interpretacje jawnie erotycznej Pieśni nad pieśniami), muszą utrzymywać, że tylko odczytują jego istniejące znaczenia.
W naszych czasach interpretacja jest czymś jeszcze bardziej złożonym. Za gorliwością, z jaką się dziś przystępuje do interpretacyjnego przedsięwzięcia, często stoi nie nabożny stosunek do problematycznego tekstu (który może maskować agresję), ale nieskrywana brutalność i pogarda wobec tego, co jawnie widoczne. Dawniej interpretację prowadzono w sposób stanowczy, lecz pełen szacunku. W jej wyniku, opierając się na dosłownym znaczeniu, wznoszono nowe. Współcześnie interpretacja jest jak niszczące wykopaliska. Drąży „pod” tekstem, by odnaleźć prawdziwy podtekst. Najgłośniejsze i najbardziej wpływowe współczesne doktryny – freudyzm i marksizm – budują systemy hermeneutyczne będące agresywnymi i świętokradczymi teoriami interpretacji. Wszystkie obserwowalne zjawiska ujmuje się w nawias jako, by przywołać słowa Freuda, treść jawną. Sonduje się ją i odsuwa na bok, by odnaleźć pod spodem prawdziwe znaczenie – treść utajoną. Impuls do rozpoczęcia interpretacji stanowią dla Marksa wydarzenia społeczne, takie jak rewolucje i wojny, a dla Freuda – zdarzenia z życia jednostki (na przykład neurozy czy pomyłki językowe) oraz teksty (takie jak sen lub dzieło sztuki). Według tych myślicieli, rzeczy te tylko wydają się czytelne, ale w rzeczywistości bez interpretacji nie mają żadnego sensu. Zrozumieć znaczy zinterpretować. A zinterpretować znaczy ponownie przedstawić dane zjawisko, znaleźć jego ekwiwalent.
Interpretacja nie jest zatem (jak przyjmuje większość ludzi) wartością absolutną, działaniem umysłu usytuowanego w jakimś bezczasowym przestworze możliwości. Ona sama musi podlegać ocenie w ramach historycznego rozumienia ludzkiej świadomości. W niektórych kontekstach kulturowych interpretacja jest działaniem wyzwalającym, sposobem na zrewidowanie, przewartościowanie martwej przeszłości i ucieczkę od niej. W innych jest reakcyjna, bezczelna, tchórzliwa i dławiąca.
Żyjemy w czasach, gdy podjęcie interpretacji jest działaniem reakcyjnym i duszącym. Niczym spaliny i fabryczne wyziewy zatruwające miejskie powietrze, erupcje interpretacji dzieł sztuki zatruwają dziś naszą wrażliwość. W kulturze, której zasadniczym problemem jest nadmierny rozrost intelektu dokonujący się kosztem świeżości i zdolności odczuwania, interpretacja stanowi zemstę intelektu na sztuce.
Mało tego, poprzez interpretację intelekt bierze odwet na całym świecie. Zinterpretować to zubożyć i wyczerpać rzeczywistość, powołując do istnienia widmowy świat „sensów”; to zmienić świat w ten świat. („Ach, ten świat!”. Tak jakby był jakiś inny).
Świat, nasz świat, jest już dość wyczerpany i ubogi. Pozbądźmy się jego duplikatów do czasu, gdy znów będziemy potrafili bardziej bezpośrednio doświadczać tego, co jest.
Najnowsze przykłady pokazują, że interpretacja wynika z filisterskiej niezgody na to, by pozostawić dzieło sztuki samemu sobie. Prawdziwa sztuka wzbudza w nas niepokój. Dzieło można ujarzmić, redukując je do jego treści i interpretując tę właśnie treść. Interpretacja sprawia, że sztuka staje się uległa, potulna.
Filisterska natura interpretacji ujawnia się głównie na polu literatury. Od dziesięcioleci krytycy literaccy uważają, że ich rola polega na przełożeniu danego fragmentu wiersza, dramatu, powieści czy opowiadania na coś innego. Zdarza się, że samego autora ogarnia niepokój w obliczu nagiej potęgi sztuki pisarskiej, wmontowuje więc do swojego tekstu – choć dość nieśmiało, z dużą dozą ironii – jego jasną i dosłowną interpretację. Przykładem takiego skłonnego do kompromisów pisarza jest Tomasz Mann. W przypadku autorów bardziej nieugiętych do pracy ochoczo przystępuje krytyk.
Przykładowo, na dzieło Kafki rzuciły się tłumnie co najmniej trzy armie interpretatorów. Ci, którzy czytają prozę Kafki jako alegorię społeczną, widzą w niej studium przypadku frustracji i szaleństwa współczesnej biurokracji, doskonale ucieleśnionej w państwie totalitarnym. Ci, którzy odczytują ją jako alegorię psychoanalityczną, dostrzegają tu rozpaczliwe wyznanie lęku autora przed ojcem, obaw przed kastracją, poczucia własnej impotencji, bycia owładniętym światem snów. Ci, którzy odnajdują u Kafki alegorię religijną, wyjaśniają, że K. w Zamku usiłuje dostać się do nieba, a Józef K. w Procesie jest sądzony zgodnie z zasadami nieubłaganej, tajemniczej sprawiedliwości Bożej… Inny zbiór dzieł, do którego interpretatorzy ciągną jak pijawki, to teksty Samuela Becketta. Jego subtelne tragedie wycofanej świadomości – okrojonej do najistotniejszych elementów, odizolowanej, często pokazywanej jako fizycznie unieruchomiona – są odczytywane jako wypowiedź o poczuciu braku sensu u współczesnego człowieka lub o jego oderwaniu od Boga bądź jako alegorie psychopatologiczne.
Proust, Joyce, Faulkner, Rilke, Lawrence, Gide… –można tak wymieniać, tworząc niekończącą się listę autorów, wokół których narosły grube warstwy interpretacji. Trzeba jednak zaznaczyć, że interpretacja nie jest po prostu hołdem składanym geniuszowi przez mierne umysły. To współczesny sposób rozumienia dzieł każdej jakości. Z zapisków na temat produkcji Tramwaju zwanego pożądaniem (A Streetcar Named Desire, 1951) jasno wynika, że aby móc wyreżyserować ten film, Elia Kazan musiał odkryć, iż Stanley Kowalski reprezentuje sensualny, mściwy prymitywizm, który przenika naszą kulturę, podczas gdy Blanche DuBois to zachodnia cywilizacja, poezja, gustowny ubiór, przyćmione światła, wyrafinowane uczucia itd. – trochę już przestarzałe, trzeba przyznać. I oto ostry dramat psychologiczny Tennessee Williamsa staje się czytelny – zyskuje temat, opowiada o zmierzchu cywilizacji Zachodu. Wygląda na to, że gdyby wciąż mówił po prostu o przystojnym brutalu Stanleyu Kowalskim i zwiędłej, przebrzmiałej piękności Blanche DuBois, nie byłoby wiadomo, co z nim począć.
Nie ma różnicy, czy autor założył, że jego dzieło będzie interpretowane, czy nie. Być może Tennessee Williams postrzega znaczenie swojego Tramwaju podobnie jak Kazan. Może Cocteau pragnął, by Krew poety (Le sang d’un poète, 1930) i Orfeusz (Orphée, 1950) zyskały skomplikowane odczytania z punktu widzenia symbolizmu freudowskiego i krytyki społecznej. Jednak zalety tych dzieł z pewnością nie zawierają się w ich „znaczeniu”. Jeśli dramaty Williamsa i filmy Cocteau mówią coś o tych upiornych znaczeniach, to tylko tyle, że są wybrakowane, fałszywe, sztuczne i nieprzekonujące.
Z wywiadów z Resnais’m i Robbe-Grilletem wynika, że twórcy ci świadomie skonstruowali film Zeszłego roku w Marienbadzie (L’Année dernière à Marienbad, 1961) w taki sposób, by otworzyć go na wiele uprawnionych interpretacji. Należy jednak oprzeć się pokusie jego interpretowania. W Marienbadzie liczy się tylko czysta, nieprzekładalna, zmysłowa bezpośredniość niektórych scen oraz rygorystyczne, choć doraźne rozwiązanie pewnych problemów kinematograficznych związanych z formą.
Ingmar Bergman mógł mieć na myśli to, że czołg jadący nocą przez pustą ulicę w Milczeniu (Tystnaden, 1963) jest symbolem fallicznym. Lecz jeśli tak właśnie sobie założył, to był to głupi pomysł. („Nigdy nie ufaj temu, kto opowiada, ufaj opowieści” – powiedział Lawrence). Gdy spojrzeć na scenę z czołgiem samą w sobie i uznać ją za bezpośredni zmysłowy odpowiednik tajemniczych, gwałtownych, pełnych agresji wydarzeń w hotelu, staje się ona najbardziej uderzającym momentem w całym filmie. Ci, którzy odwołują się do Freuda, by zinterpretować czołg, dowodzą, że nie dotarło do nich to, co się dzieje na ekranie.
Taka interpretacja jest zawsze pochodną (świadomego bądź nie) rozczarowania dziełem, pragnienia, by zastąpić je czymś innym.
Interpretacja oparta na bardzo wątpliwym założeniu, że dzieło sztuki składa się z elementów treści, to dokonywanie gwałtu na sztuce. W ten sposób przekształca się ją w przedmiot użytkowy, w coś, co można wpasować w określony schemat kategorii mentalnych.
Interpretacja oczywiście nie zawsze bierze górę. Można uznać, że znaczna część powstającej dziś sztuki była tworzona z zamiarem wymknięcia się interpretacji. By jej uniknąć, można stworzyć dzieło parodystyczne lub abstrakcyjne. Może też być ono („jedynie”) dekoracyjne lub non-artowe.
Ucieczka od interpretacji wydaje się cechować zwłaszcza malarstwo współczesne. Malarstwo abstrakcyjne podejmuje próbę pozbawienia dzieła treści w tradycyjnym tego słowa rozumieniu. Gdy nie ma treści, nie można interpretować. Pop-art wykorzystuje odwrotne środki, lecz osiąga te same cele: przedstawia bardzo błahe, pospolite rzeczy, przez co także nie nadaje się do interpretowania.
Z dławiącego uścisku interpretacji wyśliznęła się także znaczna część współczesnej poezji, począwszy od doniosłych eksperymentów poetów francuskich (skupionych między innymi wokół ruchu błędnie nazywanego symbolizmem), których celem było wprowadzenie do wierszy ciszy i przywrócenie magii słowa. Ostatnia rewolucja w gustach poetyckich, która zdetronizowała Eliota, a wyniosła Pounda, polegała na odwróceniu się od treści w tradycyjnym rozumieniu tego słowa i odejściu od tego, co rzucało poezję na żer interpretatorom.
Mówię tu oczywiście przede wszystkim o sytuacji w Ameryce. Interpretacja szerzy się tu niepowtrzymanie w tych dziedzinach sztuki, które miały słaby, nieliczący się ruch awangardowy: w prozie i dramacie. Większość amerykańskich powieściopisarzy i dramaturgów to dziennikarze albo domorośli socjolodzy i psycholodzy. Ich twórczość stanowi literacki odpowiednik muzyki programowej. Pomysły na to, co można zrobić z formą w powieści i dramacie, mają tak banalne, wtórne i zachowawcze, że treść, nawet jeśli nie występuje po prostu w postaci informacji czy faktów, wciąż jest bardziej widoczna, dostępna i wyeksponowana. Ponieważ w (amerykańskiej) prozie i dramacie – inaczej niż w poezji, malarstwie i muzyce – nie odzwierciedlają się żadne ciekawe dążenia twórców, by pracować nad ewolucją formy, dziedziny te podatne są na ataki interpretacji.
Programowy awangardyzm – polegający głównie na eksperymentowaniu z formą kosztem treści – nie jest jednak jedyną obroną przed plagą interpretacji. Taką mam przynajmniej nadzieję, w przeciwnym bowiem razie sztuka byłaby skazana na bezustanną ucieczkę, a iluzoryczne rozróżnienie na formę i treść wciąż pozostawałoby w mocy. Najlepiej byłoby wymykać się interpretatorom w inny sposób – tworząc dzieła tak spójne i przejrzyste, o tak dużej sile oddziaływania i jednoznacznym przekazie, że można by je traktować jako to, czym rzeczywiście są. Czy jest to dziś możliwe? Dzieje się to w kinie. To dlatego film jest obecnie najważniejszą, najbardziej żywą i ekscytującą formą sztuki. Sądzę, że dana dziedzina sztuki pozostaje żywa wówczas, gdy jej twórcy mogą dość swobodnie popełniać błędy, mimo to wciąż wydając dobre dzieła. Weźmy jako przykład niektóre filmy Bergmana. Triumfują one nad pretensjonalnymi zamierzeniami twórcy, mimo że napakowano do nich mnóstwo banalnych uwag o duchu współczesności, które tylko prowokują interpretatorów. W Gościach Wieczerzy Pańskiej (Nattvardsgästerna, 1962) oraz Milczeniu (1963) piękno i wizualne wyrafinowanie obrazów na naszych oczach wykazują słabość pseudointelektualnej, niedojrzałej narracji i części dialogów. (Najbardziej widoczna rozbieżność tego rodzaju widoczna jest w filmach D.W. Griffitha). Dobre kino zawsze odznacza się pewnego rodzaju bezpośredniością, która całkowicie uwalnia nas od pokusy interpretacji. Także wiele starych filmów z Hollywood, tworzonych przez reżyserów takich jak Cukor, Walsh, Hawks i innych, ma w sobie tego wyzwalająco antysymbolicznego ducha, podobnie jak najlepsze dzieła nowych twórców europejskich: Strzelajcie do pianisty! (Tirez sur le pianiste!, 1960) oraz Jules i Jim (Jules et Jim, 1962) Truffauta, Do utraty tchu (À bout de souffle, 1960) i Żyć własnym życiem (Vivre sa vie, 1962) Godarda, Przygoda (L’Avventura, 1960) Antonioniego i Narzeczeni (I fidanzati, 1963) Olmiego.
Film nie padł jeszcze ofiarą interpretatorów między innymi dlatego, że kino jako dziedzina sztuki ma krótką historię. Na jego korzyść zadziałał również ten szczęśliwy przypadek, że przez długi czas filmy traktowano jako proste ruchome obrazki i uważano za część kultury masowej – stojącej w opozycji do wysokiej – zatem wykształceni ludzie raczej się nimi nie interesowali. W dodatku każdy, kto ma ochotę analizować dzieło filmowe, może zwrócić uwagę na coś więcej niż treść. Kino bowiem, w przeciwieństwie do powieści, ma rozbudowany wachlarz form – w powstaniu filmu ważne są między innymi precyzyjna, skomplikowana i problematyczna technika operatorska, montaż oraz kompozycja kadru.
Czas zadać pytanie, jakiego rodzaju krytyka i jaki komentarz na temat sztuki są dzisiaj potrzebne. Nie twierdzę bowiem, że dzieła sztuki są nieopisywalne ani że nie można ich parafrazować. Można. Problem polega tylko na tym, w jaki sposób. Jaka krytyka będzie służyć dziełu, a nie próbować zająć jego miejsce?
Przede wszystkim, większą uwagę należy przywiązywać do formy w sztuce. Skoro nadmierne podkreślanie treści wzbudza arogancję interpretatorów, to bardziej rozbudowane i dokładniejsze opisy formy będą ją tłumić. Potrzebna jest także terminologia – raczej opisowa niż normatywna – dla form2. W najlepszej krytyce, rzadko spotykanej, rozważania o treści stapiają się z rozważaniami o formie. Przychodzą mi tu na myśl teksty z dziedziny filmu, dramatu i malarstwa, takie jak Styl i tworzywo w filmie Erwina Panofsky’ego, A Conspectus of Dramatic Genres (Szkic o gatunkach dramatycznych) Northropa Frye’a i Rozbicie przestrzeni plastycznej Pierre’a Francastela. Książka Rolanda Barthes’a Sur Racine (O Racinie) oraz jego dwa eseje o Robbe-Grillecie to przykłady analizy formalnej zastosowanej do dzieł jednego autora. (Do tego gatunku należą także najlepsze teksty w Mimesis Ericha Auerbacha, na przykład Blizna Odyseusza). Przykładem analizy formalnej zastosowanej zarówno do gatunku, jak i autora jest esej Waltera Benjamina Narrator. Rozważania o twórczości Mikołaja Leskowa.
Równie wartościowe byłyby działania krytyczne dostarczające naprawdę dokładnego, klarownego i przyjaznego opisu wyglądu dzieła sztuki. Wydaje się to jeszcze trudniejsze od analizy formalnej. Za nieliczne przykłady działań, które mam na myśli, posłużyć może krytyka filmowa Manny’ego Farbera, esej Dorothy Van Ghent The Dickens World. A View from Todgers’s (Świat Dickensa. Spojrzenie pani Todgers) czy artykuł Randalla Jarella o Walcie Whitmanie. Teksty te ukazują zmysłową powierzchnię sztuki bez rozgrzebywania jej wnętrzności.
Przezroczystość jest dziś największą, najbardziej wyzwalającą wartością w sztuce i krytyce. Dzięki niej można poczuć świetlistą energię płynącą z dzieła jako takiego, poznać rzecz taką, jaka jest. To na niej zasadza się wielkość filmów Bressona i Ozu oraz Reguł gry (La règle du jeu, 1939) Renoira.
Dawno temu (powiedzmy, w czasach Dantego) tworzenie dzieł sztuki, których można doświadczać na wielu poziomach, musiało być czymś rewolucyjnym i twórczym. Dziś już nie musi. Obecnie taki wymóg wspiera jedynie zasadę nadmiaru, która stanowi główną przypadłość współczesnego życia.
Dawno temu (gdy sztuka wysoka była czymś rzadkim) interpretowanie dzieł sztuki musiało być czymś rewolucyjnym i twórczym. Dziś już nie musi. To, czego dziś z pewnością nie potrzebujemy, to pochłanianie Sztuki przez Myśl albo, co gorsza, przez Kulturę.
Interpretacja traktuje zmysłowe doświadczenie dzieła jako coś oczywistego, punkt wyjścia do dalszych działań. Dziś oczywistość ta zanika. Wystarczy sobie uświadomić, że dzięki powielaniu prace artystów są teraz powszechnie dostępne i bombardują nasze zmysły wraz z najróżniejszymi smakami, zapachami i widokami miejskiego środowiska.
Nasza kultura opiera się na nadmiarze, nadprodukcji, w rezultacie czego nasze doświadczanie zmysłowe stopniowo coraz bardziej traci na wyrazistości. Warunki współczesnego życia – materialnej obfitości, namnożenia rzeczy – osłabiają naszą zdolność odczuwania. I właśnie mając na uwadze stan naszych (a nie ludzi sprzed wieków) zmysłów, naszych możliwości, musimy oceniać pracę krytyków.
Dziś ważne jest uleczenie naszych zmysłów. Musimy się nauczyć więcej widzieć,słyszeć i odczuwać.
Nasze zadanie wcale nie polega na tym, by odnaleźć w dziele sztuki jak najwięcej treści, ani na tym, by wycisnąć z niego więcej treści, niż ono w sobie ma. Musimy odsunąć treść na bok, aby w ogóle być w stanie zobaczyć dzieło.
Cała współczesna publicystyka na temat sztuki powinna dążyć do tego, by dzieła – a więc, przez analogię, także to, jak ich doświadczamy – stawały się w naszych oczach bardziej, a nie mniej prawdziwe. Funkcją krytyki powinno być pokazywanie, w jaki sposób istnieje dane dzieło, a nawet że istnieje, a nie odkrywanie, co ono znaczy.
Nie potrzebujemy hermeneutyki, ale erotyki sztuki.
1964, przeł. Dariusz Żukowski
Trudno byłoby znaleźć dzisiaj szanowanego krytyka literackiego, który chciałby zostać przyłapany na obronie odwiecznego przeciwstawienia stylu i treści rozumianego jako idea. W tej kwestii panuje uświęcona zgoda. Wszyscy skwapliwie przyznają, że styl i treść są nierozerwalnie złączone, że wyraźnie indywidualny styl każdego wybitnego pisarza to organiczny aspekt jego twórczości, nigdy zaś element jedynie „dekoracyjny”.
W praktyce krytycznoliterackiej natomiast owo odwieczne przeciwstawienie wciąż trwa, zasadniczo będąc niepodważalnym. Ci sami krytycy, którzy zaprzeczają – mimochodem – jakoby styl był dodatkiem do treści, przeważnie respektują tę dychotomię, ilekroć zajmują się konkretnymi utworami literackimi. Niełatwo przecież wyswobodzić się z rozróżnienia, które w gruncie rzeczy zespala całą konstrukcję dyskursu krytycznoliterackiego i służy do utwierdzania pewnych intelektualnych celów i osobistych interesów, niekwestionowanych i trudnych do odrzucenia, jeżeli nie ma się pod ręką czegoś w pełni ukształtowanego i funkcjonalnego, czym można by je zastąpić.
W istocie niezwykle trudno jest omawiać styl konkretnych powieści lub wierszy jako „styl”, nie sugerując – nawet wbrew woli – że chodzi o coś zaledwie dekoracyjnego, dodatkowego. Już samo użycie tego terminu wiąże się niemal automatycznie, chociaż nie wprost, z przeciwstawianiem stylu czemuś jeszcze. Wielu krytyków najwyraźniej tego nie rozumie. Uważają, że się wystarczająco zabezpieczyli, jeśli protestują przeciwko prostackiemu odsączaniu stylu z treści, a tymczasem ich krytycznoliterackie oceny utrwalają właśnie to, czemu w teorii tak gorliwie przeczą.
•
Jedną z oznak utrwalenia się tej odwiecznej dychotomii w praktyce krytycznoliterackiej, w konkretnych ocenach, jest to, że krytycy nieraz bronią wartościowych dzieł sztuki jako udanych, a równocześnie uważają ich styl (jak go niesłusznie określają) za toporny albo niedbały. Inną oznaką są mieszane uczucia, z jakimi krytyka przyjmuje styl bardzo skomplikowany. Owszem, współcześni twórcy, którzy posługują się stylem misternym, niełatwym, hermetycznym (nie wspominając już o stylu „pięknym”), dostają swój przydział gorących pochwał. Nie ulega jednak wątpliwości, że styl taki bywa często odbierany jako nieszczery: dowodzi ingerencji artysty w materiał, któremu powinno się pozwolić na przemawianie do nas w stanie czystym.
We wstępie do wydania Źdźbeł trawy z 1855 roku Walt Whitman wyrzeka się „stylu”, co od XIX wieku jest w większości dziedzin sztuki typowym wybiegiem służącym do wprowadzenia nowego słownictwa stylistycznego.
Najznakomitszy poeta ma mniej nacechowany styl, a bardziej wyraża swobodnie samego siebie – twierdzi ów znakomity i nader zmanierowany poeta. – Mówi swojej sztuce: nie będę się wtrącał, w moim pisaniu nie dopuszczę żadnej elegancji, żadnej efektowności ani oryginalności, które jak zasłona odgradzałyby mnie od reszty. Nie dopuszczę żadnej przegrody, nawet najbogatszej zasłony. Wypowiadam rzeczy dokładnie takimi, jakie są.
Oczywiście, jak wszyscy wiedzą (a przynajmniej zapewniają, że wiedzą), nie istnieje styl neutralny, absolutnie przezroczysty. Sartre w świetnej recenzji Obcego wykazał, że nawet słynny „biały styl” powieści Camusa – bezosobowy, jasny, rzeczowy, bezbarwny – służy do tworzenia obrazu świata bohatera (świata złożonego z absurdalnych, przypadkowych momentów). Metoda, którą Roland Barthes nazywa „stopniem zero pisania”, jest właśnie przez swoją antymetaforyczność i dehumanizację równie wybiórcza i nienaturalna jak każdy styl tradycyjny. Niemniej idea bezstylowej, przezroczystej sztuki to jedno z najbardziej uporczywych rojeń w kulturze współczesnej. Artyści i krytycy pozorują wiarę w to, że sztuka i sztuczność są nierozdzielne, podobnie jak nierozdzielne są osoba i osobowość. A przecież dążenie do takiego rozdzielenia nie znika, będąc nieustannym sprzeciwem wobec sztuki nowoczesnej z jej oszałamiającym tempemzmian stylistycznych.
•
Mówienie o stylu jest jednym ze sposobów mówienia o dziele sztuki jako całości. I jak wszelki dyskurs o całościach, rozmowa o stylu musi się opierać na metaforach. A metafory są zwodnicze.
Weźmy, na przykład, wyrazistą metaforę Whitmana. Porównując styl do zasłony, Whitman, rzecz jasna, myli styl z dekoracją i za to potępiłaby go czym prędzej większość krytyków. Koncepcja stylu jako dekoracyjnego obciążenia treści utworu sugeruje, że można ujawnić treść, odsuwając zasłonę, lub (jeśli nieco zmodyfikujemy obrazowanie) że zasłonę można uczynić przezroczystą. Ale to nie jedyny błędny wniosek. Whitmanowska metafora sugeruje także, że styl jest kwestią ilości i gęstości. Jest to idea równie bezzasadna, choć w mniej oczywisty sposób, jak wymysł, że twórca ma autentyczną możliwość wyboru między stylem a brakiem stylu. Styl nie jest ilościowy, podobnie jak nie jest czymś naddanym. Zastosowanie bardziej skomplikowanej konwencji stylistycznej – powiedzmy, większe oddalenie prozy od słownictwa i intonacji mowy potocznej – nie oznacza, że utwór ma „więcej” stylu.
Praktycznie wszystkie metafory stylu polegają na umieszczaniu treści wewnątrz, a stylu na zewnątrz. Bardziej sensowne byłoby odwrócenie tego obrazowania: treść (temat) na zewnątrz, styl wewnątrz. Jean Cocteau pisze: „Dekoracyjny styl nigdy nie istniał. Styl jest duszą, a tak się niefortunnie składa, że u nas dusza przyjmuje formę ciała”. Nawet gdyby zdefiniować styl jako wywierane przez nas wrażenie, nie musiałaby stąd wcale wynikać sprzeczność między stylem, jaki przybieramy, a tym, jacy jesteśmy „naprawdę”. Taka antyteza pojawia się w gruncie rzeczy nadzwyczaj rzadko. Wywierane przez nas wrażenie prawie zawsze jest naszym sposobem bycia. Maska jest twarzą.
Powinnam zaznaczyć, że moje uwagi o niebezpiecznych metaforach nie wykluczają stosowania ograniczonych, konkretnych metafor w opisie oddziaływania takiego czy innego stylu. Wydaje się, że można bez szkody, czerpiąc z mało subtelnej terminologii służącej do określania doznań fizycznych, charakteryzować styl jako „krzykliwy”, „ciężki”, „mdły”, „niesmaczny” lub – sięgając do obrazowania związanego z rodzajem argumentacji – jako „niespójny”.
•
Niechęć do „stylu” jest zawsze niechęcią do konkretnego stylu. Nie ma dzieł bezstylowych, są jedynie dzieła należące do różnych, mniej lub bardziej złożonych tradycji i konwencji stylistycznych.
Wynika stąd, że pojęcie stylu w sensie ogólnym ma określone, historyczne znaczenie. Nie chodzi jedynie o to, że styl wiąże się z pewnym miejscem i czasem i że na naszą percepcję stylu danego dzieła wpływa świadomość jego historyczności, osadzenia w chronologii. Widzialność stylów jest sama w sobie wytworem świadomości historycznej. Nigdy nie rozpoznalibyśmy charakteru nowego stylu, gdyby nie eksperymenty z poprzednimi, znanymi nam normami artystycznymi albo odstępstwa od nich. Co więcej, analiza pojęcia „styl” także wymaga uwzględnienia jego rozwoju historycznego. Odbiorcy sztuki widzą w stylu problematyczny, dający się wyodrębnić element dzieła tylko w pewnych momentach dziejowych – by za tą fasadą rozważać inne kwestie, w ostatecznym rozrachunku etyczne i polityczne. Przypisywanie komuś lub czemuś jakiegoś stylu to pojawiające się od renesansu remedium na kryzysy, które zagrażają dawnym ideałom prawdy, postawy moralnej, a także naturalności.
•
Przypuśćmy jednak, że w tych wszystkich kwestiach panuje zgoda: wszelka reprezentacja jest ucieleśniona w jakimś stylu (co łatwo powiedzieć), nie ma zatem, ściśle rzecz biorąc, czegoś takiego jak realizm, chyba że rozumiany jako szczególna konwencja stylistyczna (co już trudniejsze). Niemniej istnieją rozmaite style. Każdy zna kierunki artystyczne – przywołajmy choćby manieryzm z przełomu XVI i XVII wieku oraz secesję w malarstwie, architekturze i wystroju wnętrz – o których nie wystarczy powiedzieć, że charakteryzują się jakimś „stylem”. Tacy artyści jak Parmigianino, Pontormo, Rosso i Bronzino, jak Gaudí, Guimard, Beardsley i Tiffany, niewątpliwie kultywują styl. Wydają się wprost pochłonięci zagadnieniami stylistycznymi i w gruncie rzeczy mniej zainteresowani tym, co przekazują, niż samym sposobem przekazu.
Wobec tego rodzaju sztuki, najwyraźniej wymagającej rozróżnienia, które krytykuję, potrzebujemy terminu „stylizacja” lub jego odpowiednika. Ze „stylizacją” mamy do czynienia właśnie wtedy, gdy artysta dokonuje podziału – bynajmniej nie nieuniknionego – na formę i materię. Kiedy styl i temat zostają poddane takiemu rozróżnieniu, czyli wykorzystane przeciwko sobie, możemy zasadnie mówić o tematach ukształtowanych (lub zniekształconych) w pewnym stylu. Twórcze zniekształcenie zdarza się częściej. Kiedy bowiem artysta pojmuje swój materiał jako „temat”, dostrzega także możliwość jego wyeksploatowania. A tematy, jawiąc się jako dosyć zaawansowane w tym procesie eksploatacji, dopuszczają coraz dalej posunięte stylizowanie.
Porównajmy, na przykład, niektóre nieme filmy Sternberga (Poszukiwacze zbawienia [The Salvation Hunters, 1925], Ludzie podziemia [Underworld, 1927], Życie zaczyna się jutro [The Docks of New York, 1928]) z jego sześcioma amerykańskimi filmami z udziałem Marleny Dietrich nakręconymi w latach trzydziestych. Najlepsze wczesne produkcje tego reżysera wyróżnia zdecydowana stylistyka i wyrafinowana warstwa estetyczna. Historia marynarza i prostytutki z filmu Życie zaczyna się jutro nie wywołuje w nas jednak takiego samego odczucia, jak losy postaci odgrywanej przez Dietrich w Blond Venus (Blonde Venus, 1932) lub w Imperatorowej (The Scarlet Empress, 1932): nie odnosimy wrażenia, że jest to ćwiczenie stylistyczne. Późniejsze filmy Sternberga odznaczają się ironicznym podejściem do tematu (do romantycznej miłości, femme fatale), traktowaniem go jako interesującego o tyle, o ile można go przedstawić w przejaskrawieniu – czyli wystylizować. W malarstwie kubistycznym, w rzeźbach Giacomettiego nie znajdujemy artystycznej „stylizacji” jako odmiennej od „stylu”: widoczne w tych dziełach deformacje ludzkich twarzy i sylwetek, chociaż znaczne, nie mają ich uatrakcyjniać. Obrazy Crivellego i Georges’a de La Toura natomiast dobrze ilustrują to, o czym mówię.
Artystyczna „stylizacja”, w odróżnieniu od stylu, odzwierciedla ambiwalentne podejście (sympatię negowaną przez pogardę, obsesję negowaną przez ironię) do materii dzieła. Artysta o takim podejściu zachowuje – dzięki retorycznej nakładce, czyli stylizacji – szczególny dystans wobec tematu. W rezultacie jednak otrzymujemy na ogół dzieła o zbyt wąskim i wtórnym ujęciu lub takie, których elementy wydają się nieskładne, oderwane od całości. (Dobrym przykładem tego drugiego zjawiska jest relacja między wizualnie znakomitym rozwiązaniem akcji w Damie z Szanghaju [The Lady from Shanghai, 1947] Orsona Wellesa a resztą filmu). Kultura przywiązana do użyteczności sztuki (zwłaszcza do jej użyteczności moralnej), obciążona bezsensowną potrzebą odgradzania poważnych działań artystycznych od tych, które tylko dostarczają rozrywki, niewątpliwie czerpie z dziwactw stylizowanej sztuki uzasadnioną i cenną satysfakcję (omówioną przeze mnie w Zapiskach o kampie [por. s. 350–373]). Oczywiste jest jednak, że sztuka stylizowana – ewidentnie sztuka nadmiaru, pozbawiona harmonii – nigdy nie może być naprawdę pierwszorzędna.
•
Wszelkim współczesnym zastosowaniom pojęcia stylu szkodzi założenie, że forma i treść są przeciwstawne. Jak uwolnić się od poczucia, że „styl”, który funkcjonuje jak pojęcie formy, działa na niekorzyść treści? Jedno wydaje się pewne. Żadne tezy o organicznej relacji między stylem i treścią nie zabrzmią przekonująco – i nie doprowadzą głoszących je krytyków do przekształcenia dyskursu – dopóki pojęcia treści nie ustawi się na właściwym miejscu.
Większość krytyków gotowa jest przyznać, że dzieło sztuki nie „zawiera” pewnej dozy treści (albo funkcji, jak w architekturze) zdobionej przez „styl”. Niewielu natomiast zastanawia się nad pozytywnymi konsekwencjami tego poglądu. Czym jest „treść”? Albo, mówiąc dokładniej, co zostanie z pojęcia treści, kiedy już wykroczymy poza kontrast między treścią a stylem (lub formą)? Odpowiedź wynika częściowo z tego, że „treść” dzieła sztuki sama jest dość szczególną konwencją stylistyczną. Wielkim zadaniem teorii krytycznej pozostaje staranna analiza formalnej funkcji tematu.
•
Dopóki nie uznamy tej funkcji tematu i nie zbadamy jej rzetelnie, krytycy będą w sposób nieunikniony traktować dzieła sztuki jako „przesłania” (w węższym zakresie, oczywiście, w tych dziedzinach, które są lub w dużym stopniu stały się abstrakcyjne, na przykład w muzyce, malarstwie i tańcu. Krytycy bynajmniej nie rozwiązali tu problemu, po prostu ich od niego uwolniono). Rzecz jasna, dzieło sztuki można utożsamiać z przesłaniem rozumianym jako odpowiedź na jakieś pytanie. Na najbardziej podstawowym poziomie wykonany przez Goyę portret księcia Wellingtona można rozpatrywać jako odpowiedź na pytanie, jak wyglądał Wellington, a Annę Kareninę postrzegać jako analizę problemu miłości, małżeństwa i cudzołóstwa. Kwestia zgodności reprezentacji artystycznej z realnym życiem, zaniechana w znacznej mierze na przykład w malarstwie, nadal stanowi bardzo istotne kryterium dla większości krytyków oceniających wybitne powieści, dramaty i filmy. Teoria krytyczna zajmuje się tym zagadnieniem już od dawna. Co najmniej od czasów Diderota główny nurt krytyki we wszystkich dziedzinach artystycznych, odwołujący się do pozornie tak różnych czynników jak prawdopodobieństwo i właściwa postawa moralna, w istocie traktuje dzieło sztuki jako przesłanie wyrażone w formie dzieła sztuki.
Takie podejście do dokonań artystycznych nie jest całkiem pozbawione sensu. Bez wątpienia jednak oznacza wykorzystywanie sztuki do takich celów, jak analiza historii idei, diagnozowanie współczesnej kultury i budzenie solidarności społecznej. Niewiele ma to wspólnego z tym, co się dzieje wówczas, gdy osoba w jakiejś mierze wykształcona i estetycznie wrażliwa patrzy na dzieło sztuki w należyty sposób. Dzieło sztuki odbierane jako dzieło sztuki jest doświadczeniem, nie przesłaniem ani odpowiedzią na pytanie. Sztuka jest nie tylko o czymś, sama w sobie jest czymś. Dzieło sztuki to obiekt w świecie, a nie komentarz lub tekst na temat świata.
Nie twierdzę, że dzieło sztuki tworzy świat zupełnie zamknięty. Oczywiście sztuka (z istotnym wyjątkiem muzyki) odnosi się do świata rzeczywistego – do naszej wiedzy, doświadczenia, wartości. Przedstawia informacje i oceny. Charakterystyczną cechą dzieł sztuki jest jednak to, że prowadzą nie do wiedzy pojęciowej (w odróżnieniu od dziedzin dyskursywnych i naukowych: filozofii, socjologii, psychologii, historii), lecz do swoistej ekscytacji, zaangażowania, opinii kształtowanych w stanie zniewolenia lub zauroczenia. Wiedza zdobyta dzięki sztuce jest więc doświadczaniem formy lub stylu, w jakich coś wiemy, a nie wiedzą o czymś (jak znajomość faktów lub osąd moralny) samą w sobie.
Zrozumiały staje się teraz prymat ekspresyjności w dziełach sztuki, a także przyznawanie ekspresyjności, czyli stylowi, należnego jej pierwszeństwa wobec treści (jeśli niesłusznie oddzielamy treść od stylu). Raj utracony podoba nam się przecież nie ze względu na zawarte w nim poglądy na temat Boga i człowieka, ale ze względu na ucieleśniony tu wyższy rodzaj energii, witalności, ekspresyjności.
Stąd wynika również szczególna zależność dzieła sztuki, choćby najbardziej ekspresyjnego, od współdziałania odbiorcy. Można bowiem widzieć, co dzieło sztuki „mówi”, i zachowywać obojętność – z powodu ograniczonych horyzontów lub rozproszenia uwagi. Sztuka jest uwodzeniem, nie gwałtem. Dzieło sztuki proponuje doznanie, które ma objawiać cechę władczości. Sztuka nie może jednak uwieść bez współudziału doświadczającego podmiotu.
•
Krytycy, którzy rozpatrują dzieło sztuki jako przesłanie, będą z konieczności nieufni wobec „stylu”, choćby nawet głośno deklarowali poparcie dla „wyobraźni”. Zresztą wyobraźnia tak naprawdę oznacza dla nich nadwrażliwość w ukazywaniu „rzeczywistości”. Koncentrują się właśnie na tej „rzeczywistości” usidlonej w dziele sztuki, a nie na stopniu, w jakim dzieło angażuje umysł w szczególne transformacje.
Kiedy jednak metafora dzieła sztuki jako przesłania straci swoją zasadność, ambiwalentne nastawienie do „stylu” powinno zniknąć. Ambiwalencja odzwierciedla bowiem domniemane napięcie między przesłaniem a sposobem jego wyrażania.
•
Koniec końców, podejścia do stylu nie zmieni samo nawoływanie do należytego (czyli nieutylitarystycznego) spojrzenia na dzieło sztuki. Ambiwalentne nastawienie do stylu nie wyrasta z prostego błędu – dosyć łatwo można by je wtedy wykorzenić – lecz z namiętności: namiętności całej kultury. Jest to namiętność do ochrony i obrony wartości tradycyjnie postrzeganych jako „zewnętrzne” wobec sztuki, mianowicie moralności i prawdy, nieustannie zagrożonych skompromitowaniem przez sztukę. Za ambiwalentnym nastawieniem do stylu kryje się historyczna niepewność Zachodu co do relacji między sztuką a moralnością, między domeną estetyki a domeną etyki.
Problem stosunku sztuki do moralności jest bowiem problemem pozornym. Samo to rozróżnienie stanowi pułapkę, a jego miarodajność opiera się na kwestionowaniu jedynie estetyki, nigdy zaś etyki. Przez samo stosowanie takiej argumentacji, przez obronę autonomii wymiaru estetycznego (którą i ja – z pewnym oporem – podjęłam) już przyznajemy coś, czego przyznawać nie powinniśmy: że dzieło sztuki wywołuje dwa niezależne i konkurencyjne typy reakcji, estetyczny i etyczny. Zupełnie jakbyśmy, doznając dzieła, musieli wybierać między odpowiedzialnym, godnym człowieka zachowaniem a przyjemną stymulacją świadomości!
Rzecz jasna, nasza reakcja na dzieła sztuki nigdy nie jest wyłącznie estetyczna, niezależnie od tego, czy chodzi o dramat lub powieść, ukazujące ludzkie decyzje i działania, czy – co mniej oczywiste – o obraz Jacksona Pollocka lub grecką amforę. (Moralne aspekty formalnych właściwości malarstwa wnikliwie opisywał John Ruskin). Równie słuszne jest jednak to, że nie oceniamy dzieł sztuki przez pryzmat takiej moralności, jaką mierzymy rozmaite czyny w realnym życiu. Z pewnością byłabym oburzona, gdyby któryś z moich znajomych zamordował żonę i nie poniósł żadnych konsekwencji (psychicznych, prawnych), nie bardzo natomiast potrafię się oburzać – w przeciwieństwie do wielu krytyków, jak się zdaje – kiedy bohater Amerykańskiego marzenia Normana Mailera morduje żonę i unika kary. Boska, Pieszczoch i inni w Matce Boskiej Kwietnej Geneta nie są rzeczywistymi osobami, które ewentualnie – jeśli tak nam się spodoba – zaprosimy na podwieczorek, lecz postaciami w wyimaginowanym krajobrazie. Uwagi te brzmią może banalnie, ale ze względu na dominację nobliwie moralizatorskich opinii we współczesnej krytyce literatury (i filmu) warto często je powtarzać.
Dla większości osób – pisze Ortega y Gasset w Dehumanizacji sztuki – przyjemność estetyczna oznacza stan umysłu w gruncie rzeczy nieodróżnialny od ich zwykłych reakcji. Sztukę pojmują jako zestaw środków, które zapewniają im kontakt z interesującymi sprawami ludzkimi. Kiedy się smucą lub cieszą losami bohaterów dramatu, filmu czy powieści, doświadczają czegoś niezbyt odbiegającego od smutku i radości spowodowanych podobnymi zdarzeniami w realnym życiu – poza tym że doznawanie ludzkich losów w dziełach sztuki jest mniej ambiwalentne, stosunkowo obiektywne, a także wolne od bolesnych konsekwencji. Jest też (w pewnej mierze) bardziej intensywne, bo doznając cierpienia i przyjemności za czyimś pośrednictwem, możemy sobie pozwolić na większą zachłanność. Ale, jak argumentuje Ortega, „zaabsorbowanie ludzką treścią dzieła jest zasadniczo niezgodne z właściwym zadowoleniem estetycznym”1.
Ortega ma absolutną rację. Nie powinien jednak zamykać na tym sprawy, dyskretnie oddzielając w ten sposób reakcję estetyczną od moralnej. Sztuka, jak uważam, wiąże się z moralnością. Jednym z przejawów tego związku jest dostarczana przez sztukę przyjemność moralna – z tym że właściwa sztuce przyjemność moralna nie płynie z pozytywnego ani negatywnego osądzania czynów. Przyjemność moralna w sztuce – a także moralna użyteczność sztuki – polega na inteligentnym zaspokajaniu świadomości.
•
„Moralność” oznacza zakorzeniony typ zachowania, obejmujący uczucia i czyny. Jest kodeksem działań, a także ocen i doznań utrwalających w nas nawyk pewnego sposobu reakcji, które wskazują nam standard zachowań albo prób zachowywania się wobecwszystkich ludzi (wobec każdej istoty uważanej za człowieka) tak, jakby powodowała nami miłość. Naturalnie, miłość odczuwamy tak naprawdę wobec niewielu osób – znanych nam w rzeczywistości lub w wyobraźni. Moralność to forma działania, a nie repertuar możliwości do wyboru.
Jeśli tak pojmujemy moralność – jako jedno z osiągnięć ludzkiej woli, która narzuca sobie tryb postępowania i istnienia w świecie – staje się oczywiste, że nie ma żadnego ogólnego antagonizmu między formą świadomości skierowaną na działanie, czyli moralnością, a karmieniem świadomości, czyli doznaniem estetycznym. Jedynie wtedy, gdy dzieło sztuki zostaje sprowadzone do przesłania o sprecyzowanej treści, a moralność utożsamiona z jakąś określoną moralnością (każda zaś określona moralność zawiera także śmieci, elementy służące wyłącznie do obrony ograniczonych interesów społecznych i wartości klasowych), możemy znaleźć powody, by podejrzewać dzieło sztuki o podważanie moralności. I jedynie wtedy możemy w pełni oddzielać wymiar estetyczny od etycznego.
Jeśli natomiast pojmujemy moralność jako ogólną decyzję świadomości, okazuje się, że nasza reakcja na sztukę ma charakter „moralny” w takiej mierze, w jakiej ożywia w nas wrażliwość i świadomość. To wrażliwość bowiem karmi naszą zdolność do wyboru moralnego i stymuluje gotowość do działania – zakładając, że faktycznie dokonujemy wyboru (w przeciwnym razie nie można nazwać czynu moralnym), a nie poprzestajemy na ślepym, bezmyślnym posłuszeństwie. Sztuka spełnia to „moralne” zadanie, ponieważ cechy właściwe doznaniu estetycznemu (bezstronność, kontemplacyjność, uważność, budzenie uczuć) oraz obiektowi estetycznemu (wdzięk, inteligencja, ekspresyjność, energia, oddziaływanie na zmysły) są również podstawowymi elementami reakcji moralnej na życie.
•
W sztuce „treść” jest jakby pretekstem, wabikiem, który wciąga świadomość w zasadniczo formalne procesy transformacji.
Właśnie dlatego możemy ze spokojnym sumieniem podziwiać dzieła sztuki, które pod względem „treści” wydają nam się nie do przyjęcia. (Podobne problemy sprawia ocena takich utworów jak Boska komedia, których założenia są nam intelektualnie obce). Jeśli nazwiemy Triumf woli (Triumph des Willens, 1934) i Olimpiadę (Olympia, 1938) Leni Riefenstahl arcydziełami, nie będzie to oznaczało traktowania propagandy nazistowskiej z estetyczną pobłażliwością. Propaganda nazistowska jest w tych filmach niewątpliwie obecna. Obecne jest w nich jednak coś jeszcze, czego odrzucenie przyniesie nam stratę. Te dwa filmy Riefenstahl (wyjątkowe pośród prac artystów nazistowskich), ukazując misterne poruszenia inteligencji, wdzięk i zmysłowość, wykraczają poza kategorie propagandy, a nawet reportażu. I oto (z pewnym zażenowaniem) oglądamy „Hitlera”, a przecież nie Hitlera, „olimpiadę z 1936 roku”, a przecież nie olimpiadę z 1936 roku. Pod wpływem filmowego geniuszu Riefenstahl „treść” – choćby wbrew woli reżyserki – zaczyna grać rolę czysto formalną.
Dzieło sztuki, o ile jest dziełem sztuki, nie może – niezależnie od osobistych intencji artysty – za czymkolwiek się opowiadać. Najwięksi twórcy zyskują wzniosłą neutralność. Wystarczy pomyśleć o dziełach Homera i Szekspira, od stuleci analizowanych przez uczonych i krytyków, którzy na próżno usiłują wydobyć z nich konkretne „poglądy” na naturę człowieka, moralność i społeczeństwo.
Spójrzmy też ponownie na twórczość Geneta – chociaż tu znajdujemy dodatkowe dowody na poparcie wysuwanej przeze mnie tezy, jako że intencje artysty są nam znane. Czytając jego dzieła, można odnieść wrażenie, że oczekuje się od nas aprobaty okrucieństwa, zdradliwości, rozwiązłości i morderstwa. Niemniej, o ile jego teksty są istotnie dziełami sztuki, Genet za niczym się nie opowiada. Genet zapisuje, pochłania, przemienia własne doświadczenie. Zresztą sam proces przemieniania jest ewidentnym tematem jego książek: są to nie tylko dzieła sztuki, ale także dzieła o sztuce. Jednak nawet gdy – jak to zazwyczaj bywa – owo przetwarzanie doświadczenia nie jest dla twórcy pierwszoplanowe, właśnie ono przyciąga naszą uwagę. To, że postaci z książek Geneta odstręczałyby nas w realnym życiu, jest bez znaczenia. Podobny stosunek mielibyśmy przecież do większości postaci z Króla Leara. Atrakcyjność Geneta polega na unicestwianiu „tematu” za pomocą spokojnej i inteligentnej wyobraźni.
Pozytywny lub negatywny sąd moralny o tym, co dzieło sztuki „mówi”, jest równie nieistotny jak wywołane przez nie podniecenie seksualne (oba zjawiska występują, oczywiście, bardzo często), a argumenty wytaczane przeciwko przyzwoitości i stosowności jednego odnoszą się w równej mierze do drugiego. Można nawet argumentować, że właśnie idea unicestwienia tematu dostarcza nam jedynego rzetelnego kryterium odróżniania literatury, filmów i obrazów erotycznych będących sztuką od tych, które (z braku lepszego słowa) trzeba nazwać pornografią. Pornografia zawiera „treść” i ma skłaniać nas do kontaktu (płynącego z odrazy, pożądania) z tą treścią. Jest substytutem życia. Sztuka natomiast nie podnieca, a jeśli podnieca, podniecenie zostaje złagodzone przez doznanie estetyczne. Wielka sztuka zawsze zachęca do kontemplacji – do kontemplacji dynamicznej. Reakcja czytelnika, słuchacza lub widza – choćby najbardziej pobudzonego tymczasowym utożsamieniem tego, co odnalazł w dziele sztuki, z realnym życiem – musi ostatecznie (jeśli jest reakcją na dzieło sztuki) być zdystansowana, spokojna, kontemplacyjna, emocjonalnie swobodna, pozbawiona gniewu i stronniczości. Co ciekawe, Genet stwierdził niedawno, że jeśli jego książki podniecają czytelników seksualnie, „są źle napisane, bo emocja poetycka powinna być na tyle silna, żeby żaden czytelnik nie reagował podnieceniem. O ile moje książki są pornograficzne, nie odrzucam ich, mówię tylko, że zabrakło mi gracji”.
Dzieło sztuki może zawierać przeróżne informacje i uczyć nowych (niekiedy chwalebnych) postaw. Od Dantego możemy się dowiedzieć czegoś o teologii średniowiecznej i historii Florencji, a pod wpływem Chopina po raz pierwszy doświadczyć namiętnej melancholii; malarstwo Goi może nas przekonać o barbarzyństwie wojny, a Tragedia amerykańska o bestialstwie kary śmierci. O ile jednak traktujemy te utwory jako dzieła sztuki, zaspokojenie, jakie nam przynoszą, należy do innego porządku. Jest doznaniem cech lub form ludzkiej świadomości.
I nie wolno akceptować zarzutu, że takie podejście sprowadza sztukę do zwykłego „formalizmu” (termin ten powinien być zarezerwowany dla tych dzieł, które mechanicznie utrwalają przebrzmiałe lub wyeksploatowane formuły estetyczne). Podejście, które ukazuje dzieła sztuki jako żywe, autonomiczne modele świadomości, będzie budzić zastrzeżenia tylko pod warunkiem, że nie odrzucimy płytkiego rozróżnienia na formę i treść. Dzieło sztuki bowiem nie ma treści w takim samym sensie, w jakim treści nie ma świat. Obydwa istnieją. Obydwa nie potrzebują uzasadnienia; dla żadnego z nich nie można by też uzasadnienia znaleźć.
•
Przestylizowanie, typowe na przykład dla malarstwa manierystycznego i secesji, jest mocną formą doznawania świata jako zjawiska estetycznego, ale niczym więcej – jedynie szczególnie mocną formą, która powstaje w odpowiedzi na przytłaczająco dogmatyczny styl realizmu. Wszelki styl – czyli wszelka sztuka – świadczy o tym samym. A świat, ostatecznie, jest zjawiskiem estetycznym.
Świat (rozumiany jako wszystko, co istnieje) nie może bowiem, koniec końców, mieć uzasadnienia. Uzasadnienie jest działaniem umysłu wykonywalnym tylko wtedy, gdy jeden element świata rozpatrujemy w stosunku do drugiego – nie zaś wtedy, gdy rozważamy wszystko, co istnieje.
•
Dzieło sztuki, o ile się w nie angażujemy, ma nad nami władzę całkowitą, absolutną. Celem sztuki nie jest wspieranie prawdy – ani konkretnej i historycznej, ani też wiecznej. „Jeśli sztuka jest w ogóle czymś – pisze Alain Robbe-Grillet – to jest wszystkim, a w takim razie musi być samowystarczalna i poza nią nic nie może istnieć”.
Nietrudno jednak karykaturować tę postawę, bo żyjemy w świecie i właśnie w świecie wykonujemy obiekty artystyczne oraz czerpiemy z nich przyjemność. Broniona przeze mnie autonomia sztuki – jej prawo do braku „znaczenia” – nie wyklucza namysłu nad efektem, wpływem lub funkcją sztuki, jeśli uznajemy, że w tym funkcjonowaniu obiektu artystycznego jako takiego podział na wymiar estetyczny i wymiar etyczny nie ma sensu.
Kilkakrotnie zastosowałam wobec dzieła sztuki metaforę pokarmu. Zaangażowanie w dzieło sztuki wiąże się niewątpliwie z doświadczaniem dystansu wobec świata. Samo dzieło jest jednak także pełnym energii, magicznym i wzorcowym obiektem, który prowadzi nas z powrotem do świata jakości bardziej otwartych i wzbogaconych wewnętrznie.
•
Raymond Bayer pisał: „Każdy obiekt estetyczny narzuca nam – w odpowiednich rytmach – wyjątkową, niepowtarzalną formułę przepływu naszej energii. […] Każde dzieło sztuki wyraża zasadę posuwania się naprzód, zatrzymywania się, oglądu; obraz napięcia lub odprężenia, ślad pieszczotliwej lub niszczycielskiej ręki – ręki artysty”. Możemy nazywać to fizjonomią dzieła, jego rytmem lub – tak bym wolała – stylem. Oczywiście, kiedy stosujemy pojęcie stylu, odwołując się do historii, by grupować dzieła sztuki według szkół i okresów, zwykle zacieramy indywidualność stylów. Czego innego natomiast doznajemy, rozpatrując dzieło sztuki pod względem estetycznym (a nie pojęciowym): jeśli jest udane i nadal zdolne do nas przemawiać, doświadczamy jedynie indywidualności i przypadkowości stylu.
Tak samo jest z naszym życiem. Kiedy analizujemy je z zewnątrz – jak postępuje wiele osób, kierując się wskazaniami coraz bardziej wpływowych i popularnych nauk społecznych i psychiatrii – postrzegamy siebie jako przykład praw ogólnych, a przez to stajemy się głęboko i boleśnie wyobcowani z własnych doznań i człowieczeństwa.
William Earle napisał niedawno, że jeśli Hamlet „opowiada” o czymkolwiek, to opowiada o Hamlecie, o jego szczególnej sytuacji, nie o kondycji ludzkiej. Dzieło sztuki to rodzaj demonstracji, zapisu lub świadectwa, który nadaje świadomości konkretną formę, jego celem zaś jest uwidocznienie czegoś pojedynczego. O ile prawdą jest, że nie można niczego oceniać (moralnie, pojęciowo) bez uogólniania, o tyle jest również prawdą, że doznawanie dzieł sztuki i tego, co reprezentują, wykracza poza ocenę – chociaż samo dzieło podlega ocenie jako sztuka. Czy nie to właśnie uznajemy za cechę największych dzieł sztuki: Iliady, powieści Tołstoja, dramatów Szekspira? To, że taka sztuka unieważnia nasze małostkowe oceny, zbyt łatwe szufladkowanie osób i czynów jako dobrych lub złych? I doskonale, że tak się dzieje. (A sprawa moralności jeszcze na tym zyskuje).
Moralność bowiem, w przeciwieństwie do sztuki, znajduje ostateczne uzasadnienie w swojej użyteczności: czyni lub ma czynić życie bardziej ludzkim i znośnym dla nas wszystkich. Świadomość natomiast – nazywana dawniej (dosyć tendencyjnie) zdolnością kontemplacji – może być i jest szersza oraz bardziej różnorodna od działania. Ma swój pokarm: sztukę i myśl spekulatywną – zajęcia, które albo uzasadniają się same, albo uzasadnienia nie potrzebują. Dzieło sztuki sprawia, że dostrzegamy lub rozumiemy coś pojedynczego, zamiast formułować oceny lub uogólniać. Ów akt rozumienia połączony ze zmysłowością to jedyny istotny cel i jedyne, ale wystarczające uzasadnienie dzieła sztuki.
•
Aby objaśnić charakter doznawania przez nas dzieł sztuki, a także relację między sztuką a pozostałymi sferami ludzkich uczuć i działań, najlepiej będzie chyba odwołać się do pojęcia woli. Jest to pojęcie użyteczne, ponieważ wola jest nie tylko konkretną postawą świadomości, świadomości pobudzonej. Jest również nastawieniem do świata – nastawieniem podmiotu.
Złożony akt woli wyrażany i przekazywany w dziele sztuki anuluje świat, a zarazem w niezwykle intensywny i wyspecjalizowany sposób go doświadcza. O tym podwójnym aspekcie woli w sztuce pisze zwięźle Bayer: „Każde dzieło sztuki daje nam uschematyzowane i uniezależnione wspomnienie o podjętej przez wolę decyzji”. Jako wola uschematyzowana, uniezależniona, jako wspomnienie, wola w sztuce dystansuje się od świata.
Wszystko to przywodzi na myśl słynne stwierdzenie Nietzschego z Narodzin tragedii: „[S]ztuka nie jest tylko naśladowaniem naturalnej rzeczywistości, lecz stanowi właśnie jej metafizyczny suplement postawiony obok niej w celu jej przezwyciężenia”2.
•
Wszystkie dzieła sztuki opierają się na dystansie wobec przeżywanej rzeczywistości, którą reprezentują. „Dystans” ten z definicji jest w pewnym stopniu nieludzki lub bezosobowy, ponieważ aby jawić nam się jako sztuka, dzieło musi ograniczać ingerencję sentymentu i emocjonalne uczestnictwo, będące funkcjami „bliskości”. I właśnie stopień owego dystansu oraz manipulowanie nim, jego konwencjami, stanowi styl dzieła. W ostatecznym rozrachunku „styl” jest sztuką. Sztuka zaś to nic innego jak przeróżne rodzaje stylizowanej, zdehumanizowanej reprezentacji.
Pogląd ten, wyrażany między innymi przez Ortegę y Gasseta, można jednak zrozumieć błędnie – jako sugestię, jakoby sztuka, stosując się do własnej normy, była jakąś błahą, nieprzydatną zabawką. Ortega sam w dużej mierze przyczynia się do powstania tego nieporozumienia, pomijając różnorodną dialektykę podmiotu i świata związaną z doznawaniem dzieł sztuki. Zbyt mocno koncentruje się na dziele sztuki jako pewnego rodzaju obiekcie określającym własne, arystokratyczne duchowo, standardy odbioru. Dzieło sztuki jest przede wszystkim obiektem, nie naśladowaniem, a cała wybitna sztuka, owszem, opiera się na dystansie, sztuczności, na stylu, na tym, co Ortega nazywa dehumanizacją. Niemniej pojęcie dystansu (oraz dehumanizacji) jest mylące, jeśli nie dodamy, że ruch wiedzie nie tylko od świata, ale także ku światu. Przezwyciężanie lub przekraczanie świata w sztuce to również swoiste mierzenie się ze światem i przyuczanie woli do istnienia w świecie. Wydaje się, że Ortega, a nawet Robbe-Grillet, który współcześnie zajmuje takie samo stanowisko, wciąż nie w pełni uwolnili się spod uroku „treści”. Obydwaj bowiem – by ograniczyć treść ludzką sztuki i przeciwstawić się takim zużytym ideologiom, jak humanizm i socrealizm, które chciałyby wprząc sztukę w służbę jakiejś etycznej lub społecznej idei – uważają za konieczne ignorować funkcję sztuki. Sztuka jednak wcale nie staje się bezfunkcyjna, jeśli w ostatecznym rozrachunku okazuje się beztreściowa. I chociaż prowadzona przez Ortegę i Robbe-Grilleta obrona formalnego charakteru sztuki trafia do przekonania, za ich argumentami nadal czai się widmo przegnanej „treści”, przez co „forma” nabiera wyzywająco anemicznego, poręcznie słabowitego wyglądu.
Dyskusja nigdy się nie zakończy, dopóki nie zdołamy myśleć o „formie” lub „stylu” bez tego przegnanego widma, bez poczucia straty. Śmiała inwersja Valéry’ego: „Literatura. To, co dla innych jest »formą«, dla mnie jest »treścią«”, na niewiele się tu zdaje. Trudno uwolnić się od rozróżnienia tak mocno zakorzenionego i pozornie tak oczywistego. Rozwiązaniem może być tylko spojrzenie na sprawę z nowej, bardziej organicznej, teoretycznej perspektywy – choćby przez pryzmat woli. Perspektywa taka powinna oddawać sprawiedliwość podwójnemu aspektowi sztuki: jako obiektowi i jako funkcji, jako sztuczce i jako żywej formie świadomości, jako przezwyciężaniu lub uzupełnianiu rzeczywistości i jako unaocznianiu form jej doświadczania, jako autonomicznej twórczości indywidualnej i jako zależnemu zjawisku historycznemu.
•
Sztuka to uprzedmiotawianie woli w jakiejś rzeczy materialnej lub wystąpieniu, a także prowokowanie lub pobudzanie woli. Z punktu widzenia artysty jest to uprzedmiotawianie aktu wolicjonalnego; z punktu widzenia odbiorcy – tworzenie wyimaginowanej scenerii dla woli.
Całe dzieje najrozmaitszych dziedzin sztuki można ukazać jako różne postawy wobec woli. Pionierskie prace na ten temat napisali Nietzsche i Spengler. Stosunkowo niedawno wartościową analizę przeprowadził Jean Starobinski w książce Wynalezienie wolności 1700—1789, poświęconej głównie osiemnastowiecznemu malarstwu i architekturze. Starobinski bada sztukę tamtego okresu pod kątem nowych idei panowania człowieka nad sobą i nad światem, jako wyraz nowych relacji łączących podmiot i świat. Sztukę postrzegano wtedy jako nazywanie uczuć. Dzięki takiemu nazywaniu sztuka w zasadzie wynajdywała, a na pewno propagowała emocje, tęsknoty i aspiracje, choćby „uczuciową samotność”3 wywoływaną przez projektowane w XVIII wieku ogrody i budzące podziw ruiny.
Powinno więc być oczywiste, że przedstawione tu argumenty za autonomią sztuki, w których określam sztukę jako wyimaginowany krajobraz lub scenerię woli, nie tylko nie wykluczają badania dzieł sztuki jako zjawisk definiowalnych historycznie, ale wręcz do takiego badania zachęcają.
Stylistyczne zawiłości sztuki nowoczesnej, na przykład, wynikają niewątpliwie z bezprecedensowego technicznego poszerzania ludzkiej woli za pomocą technologii, a także z niszczącego angażowania się ludzkiej woli w nowatorską formę społecznego i psychologicznego porządku – formę bazującą na nieustannej zmianie. Trzeba jednak dodać, że sama możliwość eksplozji technologicznej, wprowadzania zamętu w dzisiejszym społeczeństwie i w każdym z nas, zależy od postaw wobec woli wynajdowanych po części i upowszechnianych przez dzieła sztuki w pewnym momencie dziejowym, następnie zaś postrzeganych jako „realistyczne” odczytanie odwiecznej natury człowieka.
•
Styl to zasada decyzji w dziele sztuki, podpis woli artysty. I podobnie jak ludzka wola jest zdolna do przyjmowania nieokreślonej liczby postaw, tak nieokreślona jest liczba możliwych stylów w dziełach sztuki.
Patrząc z zewnątrz, czyli w ujęciu historycznym, zawsze możemy skorelować decyzje stylistyczne z jakimiś wydarzeniami dziejowymi, na przykład z wynalezieniem pisma lub ruchomej czcionki, z wytworzeniem lub przekształceniem instrumentów muzycznych, z pozyskaniem nowych materiałów przydatnych w rzeźbie lub architekturze. Takie podejście jednak, choć rozsądne i użyteczne, jest z konieczności bardzo uproszczone: traktuje o „okresach”, „tradycjach”, „szkołach”.
Patrząc natomiast od wewnątrz, czyli analizując poszczególne dzieła sztuki i próbując zrozumieć ich wartość oraz osiągany przez nie efekt, w każdej decyzji stylistycznej możemy dostrzec aspekt przypadkowości, choćbyśmy znajdowali najgłębsze uzasadnienia propter hoc. Jeśli sztuka jest wspaniałą grą, jaką wola prowadzi sama ze sobą, „styl” składa się z reguł owej gry. Reguły zaś, koniec końców, są sztucznym i przypadkowym ograniczeniem, niezależnie od tego, czy dotyczą formy (jak terza rima, dodekafonia, frontalność), czy są obecnością pewnej „treści”. Nigdy nie doceniano przypadkowego, bezzasadnego wymiaru sztuki. Od narodzin krytyki – od Poetyki Arystotelesa – krytycy błędnie koncentrują się na tym, co uważają w sztuce za nieodzowne. (Arystoteles miał powody, by głosić, że poezja jest bardziej filozoficzna od historiografii: pragnął uchronić poezję, czyli sztukę, przed uznaniem jej za oparte na faktach, konkretne, opisowe twierdzenia. Zarazem jednak mylnie sugerował, że sztuka dostarcza nam argumentacji podobnie jak filozofia. Od tamtej pory większość krytyki pozostaje pod wpływem metafory dzieła sztuki jako „argumentu” obejmującego przesłanki i wnioski). Krytycy, kiedy chcą pochwalić jakieś dzieło, na ogół wykazują usilnie, że takie właśnie musiało się ono stać, że każdy jego element jest uzasadniony. A twórca, wspominając rolę przypadku, zmęczenia, rozproszeń, wie, że krytycy nie mówią prawdy, że równie dobrze sprawy mogły potoczyć się inaczej. Wrażenie nieuniknioności, jakie wywołują wybitne dzieła sztuki, bierze się nie z nieuniknioności lub niezbędności poszczególnych elementów, lecz całego dokonania.
•