37,00 zł
Trzecie wydanie słynnego zbioru esejów Susan Sontag. Amerykańska autorka kreśli sylwetki kilku twórców, m.in.: Waltera Benjamina, Eliasa Canettiego, Antonina Artauda, zastanawia się nad źródłami popkulturowej fascynacji faszyzmem i przygląda się kolejnym mistyfikacjom Leni Riefenstahl. Motywem przewodnim wszystkich esejów czyni Sontag związki estetyki i etyki w literaturze, filozofii, teatrze i filmie. Niektóre eseje mają charakter bardziej osobisty, jak wspomnienia o Paulu Goodmanie i Rolandzie Barthesie, inne stanowią interpretacje dzieł, wszystkie jednak cechuje przenikliwość myśli i pasja autorki.
„Wszelka sztuka, która wyraża radykalne niezadowolenie i pragnie zaburzyć miłe doznania, ryzykuje, że zostanie rozbrojona, zneutralizowana i pozbawiona burzycielskiej mocy przez podziw innych, przez to, że zostanie (lub wydaje się, że została) całkowicie przeniknięta, przez praktyczne zastosowanie” – pisze Sontag w eseju o Artaudzie. Sama stara się czytać i pisać tak, żeby nie ujarzmić sztuki, lecz ocalić jej niszczycielską moc.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 250
O Paulu Goodmanie
W stronę Artauda
Fascynujący faszyzm
Pod znakiem Saturna
Hitler Syberberga
Wspomnienie Barthes’a
Umysł jako pasja
Przypisy
Strona redakcyjna
Cover
Tekst
Dedykacja
Prawa autorskie
Spis treści
Josifowi Brodskiemu
HAMM: Lubię stare pytania.
(W nagłym porywie) Ach, stare pytania, stare odpowiedzi, nic im nie dorówna!
[Samuel Beckett, Końcówka,
przeł. Kazimierz Błahij, Warszawa 1973, s. 139]
Piszę te słowa w malutkim pokoiku w Paryżu, siedząc na wiklinowym krześle przy stole, na którym stoi maszyna do pisania. Przed sobą mam okno wychodzące na ogród. Za plecami – składane łóżko i nocny stolik. Na podłodze i pod biurkiem leżą rękopisy, notesy i dwie czy trzy książki w miękkich okładkach. To, że przez ponad rok mieszkałam i pracowałam w tak małej, skromnie urządzonej przestrzeni – choć początkowo wcale tego nie planowałam ani nie przemyślałam – bez wątpienia świadczy o tym, iż czułam potrzebę, by odrzucić wszystko, co zbędne, odciąć się na jakiś czas od świata i zacząć od nowa w otoczeniu jak najmniejszej liczby rzeczy, na których można polegać. W mieście, w którym żyję, a które ma równie niewiele wspólnego z dzisiejszym Paryżem co ów dzisiejszy Paryż z Paryżem, stolicą dziewiętnastego wieku, będącą aż po lata sześćdziesiąte kolejnego stulecia inkubatorem sztuki i idei – w tym mieście Ameryka jest mi najbliższym z odległych miejsc. Nawet w okresach, w których w ogóle nie wychodzę z domu – a przez minione trzy miesiące było wiele takich błogosławionych dni i nocy, kiedy miałam ochotę wstać od maszyny do pisania tylko po to, by położyć się spać – każdego ranka ktoś przynosi mi paryskie wydanie „Herald Tribune”, a w nim straszną mozaikę „nowin” z Ameryki, krainy, która z tej odległości jawi mi się jako miejsce bardziej odizolowane, zdeformowane i dziwne niż kiedykolwiek wcześniej. B-52 zalewające Wietnam chemicznym deszczem śmierci, oburzające męczeństwo Thomasa Eagletona1, paranoja Bobby’ego Fischera2, niepowstrzymana kariera Woody’ego Allena, wyimki z dziennika Arthura Bremera3 – a w zeszłym tygodniu śmierć Paula Goodmana.
Zdałam sobie sprawę, że nie potrafię pisać o nim, używając wyłącznie jego imienia. Oczywiście kiedy się spotykaliśmy, zwracaliśmy się do siebie per Paul i Susan, ale zarówno w mojej głowie, jak i w trakcie rozmów z innymi ludźmi nazywałam go nie Paulem ani nawet Goodmanem, lecz Paulem Goodmanem – jego pełne imię i nazwisko wywoływały we mnie różne niesprecyzowane emocje, w tym także poczucie familiarności.
Żal, który czuję po odejściu Paula Goodmana, jest tym większy, że choć nie byliśmy przyjaciółmi, zamieszkiwaliśmy częściowo te same światy. Poznaliśmy się osiemnaście lat temu. Miałam wówczas dwadzieścia jeden lat, skończyłam Harvard i marzyłam o życiu w Nowym Jorku. Podczas weekendowej wycieczki do tego miasta nasz wspólny znajomy zabrał mnie do loftu przy 23 Ulicy, gdzie Paul Goodman świętował wraz z żoną swoje urodziny. Był pijany, rubasznie chwalił się swoimi podbojami seksualnymi i rozmawiał ze mną na tyle długo, bym mogła go ocenić jako człowieka dość nieuprzejmego. Ponownie spotkaliśmy się po czterech latach na przyjęciu przy Riverside Drive, gdzie wydawał się bardziej opanowany, lecz równie zimny i zaabsorbowany sobą jak dawniej.
W 1959 roku przeniosłam się do Nowego Jorku i od tamtego czasu aż do schyłku lat sześćdziesiątych widywaliśmy się często, choć zawsze w towarzystwie – na przyjęciach organizowanych przez wspólnych przyjaciół, publicznych debatach, antywojennych spotkaniach dyskusyjnych, marszach i demonstracjach. Przeważnie przy okazji tych spotkań czyniłam nieśmiałe starania, by z nim porozmawiać, i miałam nadzieję, że uda mi się powiedzieć mu – wprost lub nie wprost – ile dla mnie znaczą jego książki i jak wiele się z nich nauczyłam. Za każdym razem odsyłał mnie z kwitkiem, a ja się wycofywałam. Wspólni znajomi mówili mi, że nie lubi kobiet, choć oczywiście kilka z nich obdarzył szczególnymi względami. Tak długo, jak mogłam, opierałam się tym plotkom (wydawały mi się tanie), w końcu jednak uznałam je za słuszne. Wyczuwałam to przecież w jego pisarstwie – na przykład zasadnicza słabość książki Growing Up Absurd(Dorastanie w absurdzie), która ma rzekomo opowiadać o problemach amerykańskiej młodzieży, polega na tym, że praca ta traktuje wyłącznie o dorastających chłopcach i młodych mężczyznach. Od tego czasu na kolejnych spotkaniach przestałam zabiegać o jego względy.
W ubiegłym roku jeden z naszych wspólnych znajomych, Ivan Illich4, zaprosił mnie do Cuernavaki w czasie, gdy Paul Goodman prowadził tam seminarium. Powiedziałam Ivanowi, że wolałabym przyjechać już po wyjeździe Paula Goodmana. Ponieważ wiele rozmawialiśmy, Ivan wiedział, że bardzo podziwiam pracę Paula Goodmana. Tak bardzo się cieszyłam, wiedząc, że on żyje, ma się dobrze i pisze gdzieś tam w Stanach Zjednoczonych, że ilekroć znajdowaliśmy się razem w jednym pomieszczeniu, nie byłam w stanie nawiązać z nim choćby zdawkowego kontaktu. Nie tylko więc nie byliśmy w dosłownym sensie przyjaciółmi – ja go wręcz nie znosiłam, sądząc, że to on nie lubi mnie, co wielokrotnie wyjaśniałam płaczliwym tonem, gdy jeszcze żył. Zawsze zresztą wiedziałam, że moja niechęć jest żałosna i czysto deklaratywna. Śmierć Paula Goodmana nie była mi potrzebna do tego, bym to sobie uświadomiła.
Był moim bohaterem przez tak długi czas, że wcale się nie zdziwiłam, gdy zdobył sławę, zawsze natomiast trochę zaskakiwało mnie to, że był niedoceniany. Pierwszą jego książką, którą przeczytałam – miałam wówczas siedemnaście lat – był zbiór opowiadań The Break-up of Our Camp (Rozpad naszego obozu), wydany przez New Directions. W ciągu roku pochłonęłam wszystko, co napisał, po czym zaczęłam śledzić jego twórczość na bieżąco. Był jedynym pisarzem amerykańskim, którego teksty budziły we mnie tak wielką ciekawość, że pragnęłam je czytać natychmiast po wydaniu, niezależnie od tego, czego dotyczyły. Nie chodziło nawet o to, że zgadzałam się z większością jego przekonań – są też inni pisarze, z którymi się zgadzam, lecz nie jestem wobec nich tak lojalna. Uwodził mnie jego głos: bezpośredni, zrzędliwy, egoistyczny, potoczysty amerykański głos. Jeśli Norman Mailer jest najbardziej błyskotliwym pisarzem swego pokolenia, zawdzięcza to władczemu tonowi i ekscentryczności cechującej jego wypowiedzi. Dla mnie jednak głos ten był zawsze zbyt barokowy i w pewnym stopniu sztuczny. Podziwiam Mailera jako pisarza, lecz nie do końca wierzę w jego głos. Paul Goodman brzmi natomiast autentycznie. Od czasów D.H. Lawrence’a w naszym języku nie było tak przekonującego, wyjątkowego i oryginalnego głosu. Wszystko, o czym Paul Goodman pisał, głos ten czynił intensywnym i interesującym. Naznaczał każdy temat niezwykle zniewalającą autorską pewnością siebie, a zarazem nieporadnością. Paul Goodman pisał z werwą, lecz jego elokwencji towarzyszyła drętwa składnia. Potrafił budować zdania o cudownej czystości stylu i językowej energii, a zarazem niekiedy pisał tak niechlujnie i nieporadnie, że wydawało się, iż robi to celowo. Nie miało to jednak żadnego znaczenia. To ów głos, czyli inteligencja i jej ucieleśniona poetyckość, sprawiał, że byłam jego lojalną i entuzjastyczną wielbicielką. Choć nie zawsze pisał wdzięcznie, jego pisarstwo i umysł były naznaczone wdziękiem.
Amerykanie mają okropnie nieprzyjazne nastawienie do pisarzy próbujących swych sił na wielu polach. Zarzucano Paulowi Goodmanowi, że pisze poezje, dramaty, powieści i zaangażowaną społecznie publicystykę, a także fachowe książki z dziedzin strzeżonych przez akademickie i zawodowe cerbery, takich jak urbanistyka, edukacja, krytyka literacka i psychiatria. Wielu ludzi oburzało się, że był akademickim darmozjadem i samozwańczym psychiatrą, a zarazem miał tyle do powiedzenia o uniwersytetach i ludzkiej naturze. Tego rodzaju niewdzięczność zawsze mnie zdumiewa. Wiem, że Paul Goodman często na nią narzekał. Bodaj najwyraźniej wyraził swoją frustrację w dziennikach z lat 1955–1960 zatytułowanych Five Years (Pięć lat)– ubolewa w nich, że nie jest sławny i nikt go nie docenia ani nie nagradza za to, kim jest.
Dzienniki te pochodzą z długiego okresu, w którym pozostawał w cieniu. Wraz z publikacją Growing Up Absurd w 1960 roku zdobył wreszcie sławę, a jego kolejne książki miały wysokie nakłady i prawdopodobnie były masowo czytane, o czym może świadczyć fakt, że zawarte w nich idee często powtarzano (nie zawsze z przywołaniem nazwiska autora). Od 1960 roku traktowano go coraz bardziej serio i zaczął zarabiać na pisarstwie, a ponadto zyskał posłuch u młodych. Wszystko to, jak się zdaje, sprawiało mu przyjemność, choć wciąż się skarżył, że nie jest sławny, masowo czytany ani powszechnie doceniany.
Paul Goodman bynajmniej nie był nienasyconym egotystą – miał rację, twierdząc, że nie jest darzony zainteresowaniem, na jakie zasługuje. Wyraźnie widać to w nekrologach, które czytałam po jego śmierci w kilku amerykańskich gazetach i magazynach przychodzących do mnie tu, do Paryża. Przedstawiany jest w nich jako interesujący pisarz indywidualista, który niepotrzebnie zajmował się zbyt wieloma rzeczami, wydał Growing Up Absurd, miał wpływ na zbuntowaną amerykańską młodzież lat sześćdziesiątych i publicznie opowiadał o swoim życiu seksualnym. Poruszający nekrolog autorstwa Neda Rorema – który jako jedyny z przeczytanych przeze mnie w pewnym stopniu podkreślał wagę jego twórczości – „The Village Voice”, pismo trafiające w znacznej mierze do odbiorców Paula Goodmana, wydrukowało dopiero na stronie siedemnastej. W kolejnych tekstach, które pojawiają się teraz, gdy Paul Goodman już nie żyje, traktowany jest on jako twórca marginalny.
Nie życzyłabym mu osiągnięcia statusu gwiazdy medialnej, jaki zdobyli McLuhan czy nawet Marcuse – ma on niewiele wspólnego z faktycznym wpływem twórcy i nie mówi nic o tym, czy rzeczywiście jest czytany. Paul Goodman szufladkowany był jednak nawet przez swoich fanów. Sądzę, że większość ludzi nie zdawała sobie zbyt jasno sprawy z tego, jak niezwykłą był postacią. Potrafił – i próbował – zrobić niemal wszystko, czego może dokonać pisarz. Choć jego proza stawała się z biegiem czasu coraz bardziej dydaktyczna i niepoetycka, wciąż rozwijał się jako poeta, wykazując olbrzymią wrażliwość zupełnie niemodnego dziś rodzaju; pewnego dnia ludzie odkryją wielkość jego poezji. W tym, co pisał o ludziach, miastach i smaku życia, miał przeważnie słuszność. Jego tak zwana amatorszczyzna, będąca w rzeczywistości przejawem geniuszu, umożliwiła mu spojrzenie na zagadnienia szkolnictwa, psychiatrii i roli obywatela z niezwykłą trafnością zrzędliwego krytyka. Mógł dzięki niej swobodnie przedstawiać postulaty praktycznych zmian.
Trudno wymienić wszystkie powody, dla których czuję, że mam u niego dług. Przez dwadzieścia lat był dla mnie po prostu najważniejszym pisarzem amerykańskim – naszym Sartre’em, naszym Cocteau. Nie miał pierwszoligowej inteligencji teoretycznej Sartre’a, nigdy też nie zbliżył się do źródła szalonej, ciemnej, oryginalnej fantazji, z którego czerpał wszechstronnie utalentowany Cocteau, lecz cechował się tym, czego tamtym brakowało: trafną intuicją odnośnie do tego, na czym polega ludzkie życie, oraz głębią i rozległością zaangażowania moralnego. Jego głos, którym przemawia z zadrukowanych stron, brzmi w moich uszach tak mocno jak głosy niewielu innych pisarzy – jest poufały, ujmujący, prowokacyjny. Przypuszczam, że w książkach Paul Goodman jest człowiekiem szlachetniejszym, niż był w życiu – to częsty przypadek w świecie „literatury”. (Niekiedy bywa odwrotnie – pisarz jest szlachetniejszy niż osoba, którą staje się w książkach. Czasem zaś między tymi postaciami trudno odnaleźć jakikolwiek związek).
Czytanie Paula Goodmana napełniało mnie energią. Należał do małej grupki autorów, zarówno żyjących, jak i zmarłych, którzy pokazywali mi wartość pisarskiego powołania – mierzyłam swoje własne osiągnięcia, odnosząc się do ich dzieł. Spośród żyjących pisarzy obecnych w tym różnorodnym, bardzo osobistym panteonie znajdowało się kilku autorów europejskich, lecz – poza Paulem Goodmanem – nie było tam ani jednego Amerykanina. Wszystkie teksty, które pisał, sprawiały mi przyjemność. Podobało mi się, gdy bywał uparty, niezdarny czy zamyślony, a nawet gdy się mylił. Jego egotyzm raczej mnie poruszał, niż odpychał (tak jak często odpycha mnie na przykład lektura Mailera). Podziwiałam jego pracowitość i gotowość do służby. Podziwiałam jego odwagę, którą okazywał na wiele sposobów – otwarte przyznanie się do homoseksualizmu w Five Years, za które był często krytykowany przez heteroseksualnych przyjaciół z kręgów nowojorskiej inteligencji, to posunięcie zasługujące na największy podziw. Działo się to przed sześciu laty, a więc przed nadejściem ruchu Gay Liberation, po którym wychodzenie z szafy stało się modne. Podobało mi się, kiedy opowiadał o sobie i gdy mieszał swoje ponure żądze seksualne z pragnieniem porządku społecznego. Tak jak André Breton, do którego można go pod wieloma względami porównać, Paul Goodman był koneserem wolności, radości i przyjemności. Z lektury jego pism wiele się o tych sprawach dowiedziałam.
Dziś rano, gdy zaczynałam pisać ten tekst, sięgnęłam pod stojący przy oknie stół po papier do maszyny i zobaczyłam, że jedną z trzech książek w miękkiej oprawie zagrzebanych pod rękopisami jest New Reformation (Nowa reformacja). Choć od roku staram się żyć bez książek, kilka sztuk zdołało się tu jakoś zakraść. Jest w tym coś stosownego, że nawet tu, w małym pokoiku, do którego zabraniam książkom wstępu, aby lepiej słyszeć własny głos i odkrywać, co naprawdę myślę i czuję, leży przynajmniej jedna książka Paula Goodmana – w każdym z mieszkań, w których żyłam przez ostatnie dwadzieścia dwa lata, znajdowało się niemal wszystko, co wydał.
Z jego książkami czy bez, wciąż pozostanę pod jego wpływem. Będę opłakiwać fakt, że go nie ma, że nie przemówi już z nowych tekstów, a my, wspomagając się nawzajem, będziemy teraz musieli sami nieudolnie próbować odkrywać prawdę, wydawać taką poezję, jaką mamy, doceniać szaleństwo innych, szanować ich prawo do pomyłek i kultywować nasze poczucie tego, na czym polega życie obywatelskie, bez tyrad Paula, bez jego cierpliwych i zawiłych wyjaśnień każdego problemu, bez jego wdzięcznego przykładu.
(1972)
Ruch, którego celem jest detronizacja „autora”, działa od ponad stu lat. Od samego początku miał i wciąż ma apokaliptyczny charakter: ożywiają go żal i radość z powodu agonii dawnych porządków społecznych, a podtrzymuje kosmopolityczne wrażenie życia podczas rewolucji – w okresie, w którym moralność i intelekt sięgają wyżyn. Atak na „autora” rozwija się z pełną mocą, lecz rewolucja nie doszła do skutku lub – tam, gdzie się to stało – prędko stłumiła literacki modernizm. W krajach przez nią nieprzekształconych modernizm z biegiem czasu stał się dominującą tradycją wysokiej kultury literackiej, zamiast ją podkopywać, i wciąż wytwarza metody służące podtrzymywaniu nowej energii moralnej, grając przy tym na czas. To, że ów imperatyw historyczny, który zdaje się podważać działalność literacką jako taką, trwał tak długo – przez okres kilku literackich pokoleń – nie oznacza, że go niewłaściwie zrozumiano. Nie znaczy to również, że oskarżanie „autora” o niemoc wyszło obecnie z mody lub zostało uznane za niewłaściwe, jak się niekiedy twierdzi. (Bywa, że ludzie zaczynają podchodzić z cynizmem do nawet najbardziej przerażającego kryzysu, jeśli wydaje się on ciągnąć bez końca). Lecz na przykładzie wielkiej długowieczności modernizmu widać, co się dzieje, gdy zapowiadane wyciszenie ostrych niepokojów społecznych i psychologicznych nie nadchodzi: jakie niespodziewane rezerwy geniuszu i udręki – oraz sposoby jej oswajania – ujawniają się w okresie bezkrólewia.
Zgodnie z uznanym, choć nieustannie atakowanym poglądem literaturę tworzy się z racjonalnego – to jest: akceptowanego społecznie – języka uformowanego w różne wewnętrznie spójne typy dyskursu (takie jak poezja, dramat, epika, traktat naukowy, esej, powieść), którym nadaje się postać „dzieł” podlegających ocenie według kryteriów wiarygodności, siły emocjonalnej, subtelności i istotności. Sto lat modernizmu zachwiało jednak stabilnymi dawniej gatunkami i podważyło jako taką koncepcję autonomicznego dzieła. Normy oceny dzieł literackich nie są już dziś oczywiste i trudno je nazwać uniwersalnymi. Są to istniejące w konkretnej kulturze sposoby potwierdzania wizji racjonalności, czyli obrazów umysłu oraz wspólnoty.
Rola „autora” została zdemaskowana jako z konieczności uzależniona od określonego porządku społecznego, i to niezależnie od stopnia autorskiego nonkonformizmu. Oczywiście nie wszyscy przedmodernistyczni autorzy przypochlebiali się swoim społeczeństwom. Jednym z najstarszych zadań autora jest wystawianie społeczeństwu rachunku za hipokryzję i złą wiarę, tak jak robił to Juwenalis w satyrach, wytykając szaleństwa rzymskiej arystokracji, bądź Richardson, krytykując w Klarysie burżuazyjną instytucję małżeństwa majątków. Lecz zakres krytyki dostępny przedmodernistycznym autorom – czy o tym wiedzieli, czy nie – był ograniczony do krytykowania wartości jednej klasy czy kokietowania innej. Modernistyczni autorzy natomiast usiłują zerwać z tym ograniczeniem i podjąć zadanie przewartościowania wszystkich wartości, wyznaczone wiek temu przez Nietzschego i przedefiniowane przez Antonina Artauda w dwudziestym wieku na ogólną dewaluację wartości. Przedsięwzięcie to, choć może się wydawać niewykonalne, daje podstawę niezwykle skutecznej strategii, zgodnie z którą modernistyczni autorzy czują się zwolnieni od odpowiedzialności, podczas gdy zarówno twórcy opiewający swoją epokę, jak i ci, którzy ją krytykują, pozostają dobrymi obywatelami swoich społeczeństw. Autor modernistyczny dąży do własnej detronizacji – pragnie przestać być moralnie użyteczny dla wspólnoty, chce być postrzegany nie jako krytyk społeczny, lecz obserwator, duchowy awanturnik czy wyrzutek.
Nieuchronną konsekwencją detronizacji „autora” jest redefinicja „pisarstwa”. Skoro pisarstwo samo nie definiuje się już jako działanie odpowiedzialne, wówczas pozornie zdroworozsądkowe rozróżnienie na dzieło i twórcę czy wypowiedź publiczną i prywatną staje się nieaktualne. Cała literatura przedmodernistyczna wywodzi się z klasycznej koncepcji pisarstwa jako dokonania bezosobowego, samowystarczalnego i niezależnego. Literatura nowoczesna proponuje ideę odmienną – romantyczne pojmowanie pisarstwa jako medium, w którym wyjątkowa osobowość heroicznie się obnaża. Aby móc czytać tę głęboko prywatną, przetworzoną na potrzeby publiczności literaturę, nie trzeba mieć rozległej wiedzy o autorze. Choć biografia Baudelaire’a jest dobrze znana, a o życiu Lautréamonta nie wiemy niemal nic, Kwiaty zła oraz Pieśni Maldorora są w równym stopniu oparte na koncepcji autora jako udręczonej jaźni dokonującej gwałtu na swej unikatowej subiektywności.
Zgodnie z przekonaniami, jakie pojawiły się wraz z upowszechnieniem się wrażliwości romantycznej, w dziełach artysty (bądź filozofa) zawarta jest wewnętrzna struktura regulacyjna w postaci zapisu działań subiektywnej świadomości. Dzieło zyskuje prawomocność dzięki powiązaniu z jednostkowym doświadczeniem. Zakłada się istnienie pewnej niewyczerpanej osobowej całości, której „dzieło” jest produktem ubocznym, niezdolnym do jej pełnego wyrażenia. Sztuka staje się narzędziem wyrazu samoświadomości, czyli świadomości, która zakłada dysharmonię między „ja” artysty a społeczeństwem. W rzeczy samej osiągnięcia autora mierzy się wielkością rozziewu między nim a głosem zbiorowym („rozsądkiem”). Artysta to świadomość, która stara się zaistnieć. „Jestem tym, który, by istnieć, musi biczować wszystko, co w nim wrodzone”, pisze Artaud, najbardziej dydaktyczny i bezkompromisowy biczownik w świecie literatury nowoczesnej.
Co do zasady jego przedsięwzięcie nie może się powieść. Świadomość jako taka nie może się w pełni ukonstytuować w sztuce – musi podejmować wysiłki, aby zmieniać granice własne i sztuki. Każde „dzieło” ma zatem podwójny status. Jest unikatowym, konkretnym i spełnionym gestem literackim, a zarazem metaliteracką deklaracją (często poważną, niekiedy ironiczną) na temat niewystarczalności literatury względem idealnej kondycji świadomości i sztuki. Pojmowanie świadomości jako projektu prowadzi do powstania norm, zgodnie z którymi „dzieło” zawsze będzie niekompletne. Zgodnie z modelem heroicznej świadomości, której celem jest wyłącznie całkowite samozawłaszczenie, literatura powinna dążyć do powstania „książki totalnej”. W świetle takiego celu wszelkie pisarstwo jest w praktyce fragmentaryczne. Nie znajduje już w nim zastosowania norma początków, rozwinięć i zakończeń. Niekompletność staje się panującą formą sztuki i myśli, co prowadzi do powstania antygatunków i dzieł świadomie fragmentarycznych lub takich, które same się unieważniają, oraz idei, które same się rozmontowują. Obalenie dawnych standardów nie prowadzi jednak w sposób konieczny do stwierdzenia, że dzieła takie nie stanowią klęski. Jak mówi Cocteau, „jedynym udanym dziełem sztuki jest to, które ponosi porażkę”.
Kariera Antonina Artauda, jednego z ostatnich wielkich twórców bohaterskiego okresu modernizmu literackiego, wyraźnie odzwierciedla te przewartościowania. Zarówno w pracy, jak i w życiu Artaud poniósł klęskę. Tworzył poezję, poematy prozą, scenariusze filmowe, teksty o kinie, malarstwie i literaturze, eseje, diatryby i polemiki o teatrze, napisał kilka sztuk i wykonał liczne notatki do wielu niezrealizowanych projektów teatralnych (w tym do opery), stworzył powieść historyczną, czteroczęściowy monolog radiowy i eseje o kulcie pejotlu wśród Indian Tarahumara, zabłysnął jako aktor w dwóch ważnych filmach (Napoleonie Gance’a i Męczeństwie Joanny d’Arc Dreyera) oraz wielu mało istotnych, a ponadto napisał setki listów – w tej „dramatycznej” formule spełniał się najlepiej. Wszystko to składa się na pęknięty, samookaleczony korpus dzieł, wielki zbiór fragmentów. Artaud nie pozostawił po sobie uznanych dzieł sztuki, lecz specyficzną obecność, poetykę, estetykę myśli, teologię kultury i fenomenologię cierpienia.
Postać artysty jako obserwatora po raz pierwszy krystalizuje się u niego w figurę artysty jako ofiary własnej świadomości. To, co zapowiadają Baudelaire’owska poezja splinu i zapis sezonu w piekle Rimbauda, u Artauda przybiera postać ciążącej na nim bolesnej wiedzy, że jego świadomość jest wewnętrznie niespójna, a cierpiąca wrażliwość nieodwołalnie oddzielona od myśli. Myślenie i używanie języka stają się wieczną męczarnią.
Metafory, jakich Artaud używał do opisania swego intelektualnego cierpienia, przedstawiają umysł bądź to jako własność, do której nie ma się pełnoprawnego tytułu (lub tytuł ten został utracony), bądź jako fizyczną substancję – niepowstrzymaną, wymykającą się, niestabilną, obscenicznie zmienną. Jeszcze w roku 1921, gdy miał dwadzieścia pięć lat, twierdził, że nie jest zdolny dysponować swoim umysłem „w całości”. W latach dwudziestych lamentuje, że jego idee go „porzucają”, nie potrafi ich „odkryć”, nie umie „dotrzeć” do własnego umysłu, że „stracił” umiejętność rozumienia słów i „zapomniał” formy myśli. Tworzy też bardziej bezpośrednie metafory: wścieka się na chroniczną erozję własnych idei i na to, że myśli załamują się pod nim bądź wyciekają. O swoim umyśle mówi, że jest spękany, zrujnowany, skamieniały, roztopiony, zakrzepnięty, pusty, nieprzeniknienie gęsty – słowa gniją. Artaud cierpi nie dlatego, że nie wie, czy jego „ja” myśli, lecz wskutek przeświadczenia, że nie posiada władzy nad własnymi refleksjami. Nie twierdzi, że nie jest w stanie myśleć – uważa, że nie „ma” myśli, a to jego zdaniem znaczy więcej niż posiadanie właściwych idei czy osądów. Określenie „mieć myśl” wskazuje na proces, dzięki któremu myśl się utrwala, objawia sama sobie i zyskuje zdolność do oddawania „wszystkich okoliczności uczuć i życia”. Artaud twierdzi, że takiej właśnie myśli, traktującej samą siebie zarówno jako podmiot, jak i przedmiot, mu brakuje. Pokazuje, jak heglowska świadomość, zorientowana na dramatyczną formę i zwrócona ku sobie, może się znaleźć w stanie całkowitej alienacji (zamiast osiągnąć bezstronną, głęboką mądrość) – dzieje się tak, ponieważ umysł jest przedmiotem.
Artaud posługuje się wewnętrznie sprzecznym językiem. Używa materialistycznych obrazów – przedstawia umysł jako rzecz lub obiekt, ale domaga się odeń najczystszego idealizmu filozoficznego. Nie zgadza się na rozpatrywanie świadomości inaczej niż jako procesu. Lecz to właśnie z powodu swego procesualnego charakteru – swej nieuchwytności i płynności – świadomość jest dla niego piekłem. „Prawdziwy ból – twierdzi Artaud – to czuć, jak myśl zmienia się w głowie”. Cogito, którego oczywiste istnienie raczej nie wymaga dowodu, desperacko poszukuje ars cogitandi. Inteligencja, zauważa Artaud ze zgrozą, to najczystszy przypadek. Gdy Kartezjusz i Valéry zdają wspaniałe, optymistyczne relacje z poszukiwania jasnych i wyraźnych idei, tak jakby pisali Boską komedię myśli, tkwiący na przeciwnym biegunie Artaud opisuje niekończącą się męczarnię i konfuzję świadomości poszukującej samej siebie: „intelektualną tragedię, w której stale ponoszę porażki”, „Boską tragedię” myśli. Twierdzi, że „nieustannie poszukuje własnej istoty intelektualnej”.
Konsekwencją werdyktu, który wydaje na własny temat – przekonania o chronicznej alienacji od własnej świadomości – jest to, że owa mentalna przypadłość staje się w pośredni lub bezpośredni sposób dominującym, niewyczerpanym tematem jego pisarstwa. Niektóre opisy jego umysłowej Pasji są niemal zbyt bolesne, by dało się je czytać. Nie pisze zbyt wiele o swoich emocjach – panice, dezorientacji, szale, przerażeniu. Jego dar nie polega na wnikliwości psychologicznej (którą, ponieważ jest jej pozbawiony, uznaje za błahostkę), lecz na pisaniu w trybie oryginalnego fizjologicznego i fenomenologicznego badania własnej bezkresnej rozpaczy. Twierdzenie, które wygłasza w Le Pèse-nerfs (Nerwowadze1), że nikt nigdy nie wykonał tak dokładnej mapy swej „intymnej” jaźni jak on, nie jest przesadzone. W całej historii pisarstwa pierwszoosobowego nie ma równie skrupulatnego zapisu mikrostruktury mentalnego bólu.
Artaud nie ogranicza się jednak do prostej rejestracji swych psychicznych cierpień. Są one tworzywem jego dzieł, gdyż o ile akt pisania – nadawanie kształtu inteligencji – jest udręką, o tyle udręka ta stanowi zarazem źródło energii dla aktu pisania. Choć Artaud przeżył głębokie rozczarowanie, gdy spotkał się z odmową publikacji swych dość udanych wierszy w „Nouvelle Revue Française” po tym, jak redaktor naczelny tego czasopisma Jacques Rivière uznał je za pozbawione spójności i harmonii, ta krytyka okazała się dlań wyzwalająca. Od tamtego czasu Artaud zaprzeczał, jakoby tworzył tylko sztukę i dorzucał swoją twórczość do magazynu „literatury”. Pogarda dla literatury – wątek wprowadzony do języka modernizmu przez Rimbauda – nabiera specyficznego odcienia, gdy w czasach po futurystach, dadaistach i surrealistach, dla których była oczywistością, wyraża ją Artaud. Jego pogarda dla literatury ma mniej wspólnego z uogólnionym nihilizmem kulturowym, a więcej – z konkretnym doświadczeniem cierpienia. Dla Artauda skrajne cierpienie mentalne – lecz także fizyczne – które daje energię aktowi pisarskiemu i go uprawomocnia, zostaje jednoznacznie zanegowane, gdy ta energia zamienia się w sztukę, a więc gdy zyskuje oswojony status ukończonego produktu literackiego. Werbalne poniżanie literatury („Wszelkie pisarstwo to śmieci”, stwierdza Artaud w Le Pèse-nerfs) służy temu, aby ochronić niebezpieczny, quasi-magiczny status pisarstwa jako naczynia, które jest warte tego, by przyjąć ból autora. Sztuka obelżywa (obrażająca publiczność) jest próbą powstrzymania rozkładu sztuki, banalizacji cierpienia.
Związek cierpienia z pisarstwem należy do stałych motywów u Artauda: człowiek, który cierpi, zyskuje prawo do wypowiedzi, lecz sama konieczność używania języka jest zarazem zasadniczą przyczyną cierpień. Artaud mówi o sobie, że niszczy go „ogłupiająca dezorientacja” wywołana przez „związek języka z myślą”. Jego wyobcowanie z języka ujawnia ciemną stronę werbalnej alienacji, którą z powodzeniem posługuje się nowoczesna poezja, twórczo wykorzystująca czysto formalne możliwości języka, nieprzejrzystość słów i sztuczność ustalonych znaczeń. Artaudowi problemu nie sprawia język jako taki, lecz jego relacja wobec tego, co określa mianem „ogarniania ciała przez intelekt”. Tylko częściowo może sobie pozwolić na to, by podpisać się pod skargą – jaką wyrażali wszyscy wielcy mistycy – że słowa petryfikują życie i zmieniają namacalny, organiczny, dostępny zmysłom przedmiot doświadczenia w coś bezwładnego, zaledwie werbalnego. Artaud dopiero w drugiej kolejności zmaga się z martwicą języka – głównym problemem jest dlań wojowniczy charakter jego własnego życia wewnętrznego. Słowa używane przez świadomość, która samą siebie określa jako paroksyzmową, stają się nożami. Wydaje się, że Artaud obdarzony był niezwykłym życiem wewnętrznym, w którym zawiłość i jazgotliwość doznań fizycznych oraz spazmatyczne intuicje układu nerwowego nie poddawały się próbom nadawania im form werbalnych. Zderzenie łatwości twórczej z impotencją czy ekstrawaganckich talentów werbalnych z poczuciem intelektualnego paraliżu to psychodramatyczny wątek obecny we wszystkim, co Artaud napisał, i aby można było rozpatrywać te rozbieżności w kategoriach dramatycznych, trzeba wciąż od nowa zwalczać postawę szacunku dla pisarstwa.
Artaud zatem nie tyle uwalnia pisarstwo, ile raczej stawia je w stanie permanentnego podejrzenia i traktuje jako zwierciadło umysłu. W ten sposób zakres tego, co można napisać, wiązałby się z zakresem pola świadomości, a prawdziwość dowolnego zdania stałaby się zależna od tego, jak żywotna i spójna jest świadomość, która je wyraża. Wbrew wszelkim hierarchicznym czy też inspirowanym platonizmem teoriom umysłu, według których jedna część świadomości przeważa nad inną, Artaud ogłasza demokrację mentalnych roszczeń i uznaje prawo głosu każdego poziomu, skłonności czy cechy umysłu: „W umyśle możemy zrobić wszystko, możemy wypowiadać się w dowolnym tonie, nawet takim, który jest niewłaściwy”. Dla Artauda żadne spostrzeżenie nie jest zbyt trywialne czy prymitywne. Sztuka powinna móc się wypowiadać z każdej perspektywy, choć, jak twierdzi, nie z powodów, które uzasadniały Whitmanowską otwartość czy Joyce’owskie eksperymenty. Jego zdaniem uniemożliwienie swobodnej wymiany między którymś z poziomów umysłu i ciała równa się wywłaszczeniu myśli i utracie witalności w najdosłowniejszym sensie. Wąski zakres „tak zwanego tonu literackiego” – a więc literatury w jej tradycyjnie rozumianych formach – staje się czymś gorszym niż oszustwo. To narzędzie represji intelektualnej i wyrok umysłowej śmierci. Sformułowane przez Artauda pojęcie prawdy zakłada dokładną i subtelną zgodność między „zwierzęcymi” impulsami umysłu a najwyższymi poruszeniami intelektu. To właśnie o takiej szybkiej, w pełni scalonej świadomości mówi wówczas, gdy zdaje obsesyjne relacje z własnej mentalnej mierności i krytykuje „literaturę”.
Dla Artauda kryterium ostatecznym jest jakość świadomości. Swoją świadomościową utopię jednoznacznie wiąże on z materializmem psychologicznym – umysł absolutny jest absolutnie cielesny, toteż jego niepokoje intelektualne to zarazem ostre dolegliwości fizyczne, a każda wygłaszana przezeń wypowiedź na temat własnej świadomości jest jednocześnie wypowiedzią o własnym ciele. Źródłem nieuleczalnego bólu świadomości Artauda jest właśnie niechęć do rozpatrywania umysłu niezależnie od ciała. Ponieważ jego świadomość w żadnej mierze nie jest bytem bezcielesnym, jej udręka wynika ze ścisłego połączenia z ciałem. W walce przeciwko hierarchicznym czy choćby dualistycznym teoriom świadomości Artaud zawsze traktuje własny umysł tak, jakby był czymś w rodzaju ciała – takiego, którego nie można „posiąść”, gdyż jest albo zbyt czyste, albo zbyt splugawione, i będącego zarazem ciałem mistycznym, którego dysfunkcja go „posiadła” – opętała.
Błędem byłoby oczywiście dosłowne traktowanie wypowiedzi Artauda o własnej impotencji umysłowej. Niemoc intelektualna, którą opisuje, nie staje się ograniczeniem w pracy (Artaud nie wykazuje żadnego pogorszenia zdolności rozumowania), lecz pozwala zrozumieć jego zamierzenia – pragnie on bowiem starannie prześledzić przebieg ciężkich, splątanych włókien własnego ciała-umysłu. Zasadniczą cechą jego pisarstwa jest wielka trudność w połączeniu własnej „istoty” z hiperklarownością myśli, ciała ze słowami. Nie potrafiąc uchwycić bieżącej myśli, Artaud tworzył rozgorączkowane, nieregularne akapity – tekst gwałtownie się urywa, po czym zaczyna na nowo. Każda z jego „prac” ma formę mieszaną. Między, powiedzmy, wprowadzeniem do tekstu a jakimś onirycznym opisem umieszcza list skierowany do fikcyjnej osoby – bądź list prawdziwy, lecz bez podania nazwiska adresata. Zmieniając formy, zmienia rytm oddechu. Pisarstwo postrzega jako uwolnienie nieokiełznanego strumienia energii. Wiedza musi eksplodować w psychice czytelnika. Detale stylu Artauda są pochodną jego rozumienia świadomości jako otchłani trudów i cierpień. Jego determinacja, by strzaskać skorupę „literatury”, a przynajmniej zniwelować bezpieczny dystans między czytelnikiem a tekstem, nie jest niczym nowym w historii modernizmu literackiego. Artaud zbliżył się jednak bardziej niż jakikolwiek inny autor do zrealizowania tej ambicji – poprzez gwałtowne przerywanie i wznawianie narracji, wyrażanie skrajnych emocji, dążenie do moralnie czystych celów, włączanie nieznośnego komponentu cielesności do zapisów własnego życia umysłowego i podejmowanie genialnych, wspaniałych wysiłków, aby w ogóle móc używać języka.
Artaud musi nieustannie borykać się z trudnościami, na które tak narzeka, ponieważ myśli o czymś, co jest nie do pomyślenia: w jaki sposób ciało jest umysłem, a umysł ciałem. Ten niewyczerpany paradoks objawia się w jego pragnieniu, by tworzyć sztukę będącą zarazem antysztuką. Jest to jednak paradoks raczej hipotetyczny niż realny. Ignorując zastrzeżenia Artauda, czytelnik niewątpliwie uznaje jego strategie dyskursywne za sztukę, jeśli tylko osiągają pewną triumfalną intensywność, co się skądinąd często zdarza. Trzy tomiki wydane między 1925 a 1929 rokiem – L’Ombilic des Limbes (Pępowina Otchłani), Le Pèse-nerfs i L’Art et la mort (Sztuka i śmierć) – można uznać za zbiory poematów prozą (są zresztą lepsze niż wszelkie inne dzieła Artauda tworzone oficjalnie jako poezje). W tekstach tych ujawnia się on jako największy twórca prozy poetyckiej języka francuskiego od czasów Rimbauda i jego Iluminacji oraz Sezonu w piekle. Błędem byłoby jednak oddzielać te znakomite dokonania literackie od innych jego pism.
Swymi dziełami Artaud zaprzecza istnieniu różnicy między sztuką a myślą, poezją a prawdą. Pomimo urywanej ekspozycji i różnorodności „form” obecnych w każdej z prac, we wszystkim, co pisał, zawarta jest spójna linia argumentacji. Artaud jest dydaktykiem. Nawet na chwilę nie przestaje obrażać, narzekać, nawoływać, demaskować – nawet w poezji pisanej po wyjściu ze szpitala dla umysłowo chorych w Rodez w 1946 roku, której język jest częściowo niezrozumiały (to znaczy: staje się bezpośrednio, fizycznie obecny). Wszystkie teksty pisał w pierwszej osobie, inkantacje przeplatając dyskursywnymi objaśnieniami. Zajmował się jednocześnie sztuką i refleksją o sztuce. We wczesnym eseju o malarstwie Artaud oznajmia, że dzieła sztuki „są warte tylko tyle, ile koncepcje, na których je oparto, a ich wartość zaczynamy właśnie kwestionować”. O ile twórczość Artauda stanowi przykład ars poetica (której jego prace są wcieleniem co najwyżej fragmentarycznym), o tyle on sam uznawał twórczość artystyczną za model funkcjonowania świadomości – a nawet życia.