Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nietłumaczony dotąd na język polski ostatni tom esejów, który ukazał się za życia amerykańskiej intelektualistki. Teksty powstałe w latach 1982–2001 dotyczą literatury, filmu, teatru, sztuki oraz tańca współczesnego. Sontag porusza się po tych tematach ze znawstwem i dociekliwością. Najwięcej miejsca poświęca literaturze. Przygląda się językowi poezji i prozy, interpretuje dzieła tych, których podziwiała i których zachłannie, choć niebezkrytycznie, czytała (Cwietajewej, Gombrowicza, Sebalda, Walsera, Zagajewskiego, Machado de Assisa, Barthes’a), oraz pisarzy i pisarek, z którymi łączyła ją przyjaźń (Kiš czy Hartwick).
Poprzez teksty kultury przygląda się nowym trendom, żegna ze światem wielkich narracji (jej ukochane kino!), próbuje zajrzeć pod powierzchnię tego, co polityczne – gdy opisuje wyzwania związane z wystawieniem Czekając na Godota w Sarajewie. By zbadać związki między tym, co rzeczywiste, i tym, co nierzeczywiste, sięga do bunraku, a gdy chce oddać hołd radosnej energii twórczej, przywołuje obrazy Howarda Hodgkina. Z jej zapisków przebija pasja odkrywania i opisywania świata, ale i niepokój o to, co przyniesie przyszłość. „Dziś książki są gatunkiem zagrożonym. Przez książki rozumiem także takie warunki czytania, w których literatura może istnieć i wpływać na duszę” – pisze w datowanym na 1996 rok bardzo osobistym liście do Borgesa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 489
Dla Elizabeth Hardwick
Kontynent, miasto, państwo, środowisko:
wybór szeroki nie jest, nie do nas należy.
Tu czy tam… Nie. Należało w domu zostać,
gdziekolwiek ten dom leży?
Elizabeth Bishop,Pytania w kwestii podróży[1]
Gdyby nie rosyjski XIX wiek, byłbym nikim”, napisał Camus w 1958 roku w liście pochwalnym do Pasternaka, należącego do konstelacji znakomitych pisarzy, których dokonania wraz z kroniką tragicznych losów, przechowywane, odnajdowane i odkrywane w przekładzie przez minione ćwierćwiecze, uczyniły (lub wkrótce uczynią) wiek XX w Rosji epoką równie formacyjną jak wiek XIX oraz – ponieważ to nasz wiek – jeszcze bardziej nurtującą i palącą.
Rosyjski XIX wiek, który odmienił nasze dusze, jest dziełem pisarzy. Wiek XX w znacznej mierze zawdzięczamy natomiast poetom, choć nie tylko ich poezji. Do własnej prozy podchodzili oni z niezwykłym zaangażowaniem, nieodmiennie wykazując awersję wobec wszelkich ideałów powagi. W ostatnich dekadach życia Pasternak odrzucał wykwintną, subtelną prozę wspomnieniową, którą tworzył w młodości (przykład: Ochronnaja gramota), uznając ją za nieznośnie modernistyczną i wyrachowaną, a jednocześnie mówił o pisanej wówczas powieści Doktor Żywago jak o swym najbardziej autentycznym i kompletnym dziele, przy którym jego poezja blednie. Poeci przeważnie skłaniali się ku rozumieniu poezji jako działalności o tak absolutnej przewadze nad prozą (najwyższy cel literatury, najdoskonalsze zastosowanie języka), że twórczość prozatorska musiała być dla nich siłą rzeczy zajęciem poślednim, jak gdyby w prozie chodziło wyłącznie o komunikację i inne praktyczne zastosowania. „Nerwem literatury jest nauka moralna”[1], pisał Mandelsztam w jednym z wczesnych esejów, toteż „co trafne w stosunku do literata, beletrysty, absolutnie nie stosuje się do poety”. O ile prozaicy muszą kierować swoje teksty do konkretnego, współczesnego odbiorcy, o tyle poezja ma bardziej lub mniej odległego, nieznanego adresata. „Wymieniać sygnały z Marsem – to zadanie godne liryki”[2].
Cwietajewa także uważa poezję za szczytowe dokonanie literackie – uznając tym samym wszelką wielką literaturę, w tym prozę, za poezję. „Puszkin był poetą – pisze na końcu swojego eseju Puszkin i Pugaczow (1937)[3]. – I nigdzie nie był nim w takiej pełni, jak w »klasycznej« prozie Córki kapitana”.
Na taki sam pozorny paradoks, jakim Cwietajewa kończy swój esej miłosny do noweli Puszkina, powołuje się Josif Brodski w przedmowie do (rosyjskiego) zbioru jej beletrystyki: ponieważ teksty te są znakomite, stanowić muszą „kontynuację poezji innymi środkami”[4]. Tak jak inni wielcy rosyjscy poeci, również Brodski, aby zdefiniować poezję, decyduje się przywołać karykaturalnego Innego, czyli stan umysłowego zastoju kojarzony z prozą. Jeśli przyjąć niedoborowe kryteria prozy i takież pobudki poety, by się ku niej zwrócić („potrzeba materialna, ignorancja recenzenta, nie mówiąc o zwykłej korespondencji”[5]) – kryteria skrajnie odmienne od najwyższych normatywnych standardów poezji (której „prawdziwy temat” to „rzeczy absolutne i uczucia absolutne”) – poetę siłą rzeczy będzie się postrzegać jako arystokratę literatury, zaś prozaika jako burżuja czy plebejusza. Poezja – kolejna obrazowa metafora Brodskiego – to lotnictwo, proza to piechota.
Taka definicja poezji jest w istocie tautologiczna – przecież proza nie jest tożsama z tym, co „prozaiczne”. Z kolei umniejszające rozumienie „prozaiczności” jako rzeczy nudnych, banalnych, zwykłych i ujarzmionych wywodzi się z idei romantycznych. (Słownik oksfordzki podaje, że w tym przenośnym sensie słowo to po raz pierwszy zostało użyte w 1813 roku). Pisma z typowym dla romantycznych literatur Europy Zachodniej wątkiem „obrony poezji” ukazują tę formę literacką nie tylko jako zjawisko językowe, lecz także sposób bycia – poezja łączy się z ideałem zaangażowania, całkowitej szczerości, szlachetności, heroizmu.
Rzeczpospolitą uczonych tworzą arystokraci. A „poeta” zawsze był titre de noblesse. Jednak w romantyzmie jego szlachetność przestała być utożsamiana z wyższym statusem – wszedł w rolę buntownika, uosobienia wolności. Romantycy wynaleźli pisarza-bohatera, centralną postać w literaturze rosyjskiej (która na dobre zaczyna się rozwijać od początku XIX wieku), a historia, jak to zwykle bywa, przeobraziła symbol w rzeczywistość. Wielcy rosyjscy pisarze faktycznie są bohaterami – muszą nimi być, jeśli chcą pozostać wielkimi pisarzami – a rosyjska literatura zawsze sprzyjała romantycznej koncepcji poety. Według współczesnych rosyjskich poetów ich działalność jest obroną nonkonformizmu, wolności i indywidualizmu przed społeczeństwem, ohydą wulgarnej teraźniejszości, socjalnym trutniem. (Jak gdyby prawdziwa proza była w istocie równa działaniom władzy). Nic dziwnego, że obstają oni przy absolutystycznym postrzeganiu poezji i jej radykalnej odmienności od prozy.
Proza jest wobec poezji tym, czym chodzenie wobec tańca, powiedział Valéry – romantyczne przekonania o inherentnej wyższości poezji nie cechują bowiem wyłącznie poetów rosyjskich. Kiedy poeta zwraca się ku prozie, twierdzi Brodski, zawsze wiąże się z tym motyw obniżenia lotów, „zmniejszenia prędkości, zmiany biegów”[6]. Oczywiście nie chodzi tylko o różnicę prędkości, lecz także wagi: lirycznej zwięzłości poezji przeciwstawia się rozwlekłość prozy. (Gertrude Stein, wirtuozka długich powieści i sztuki antylakonicznej, twierdziła, że poezja to rzeczowniki, a proza to czasowniki. Innymi słowy, szczególną zdolnością poezji jest nadawanie nazw, a prozy – pokazywanie ruchu, procesu, czasu; przeszłości, teraźniejszości i przyszłości). Korpus dzieł prozatorskich każdego istotnego poety czy poetki, którzy napisali jakąś poważniejszą prozę – na przykład Valéry’ego, Rilkego, Brechta, Mandelsztama czy Cwietajewej – jest znacznie grubszy niż pełny zbiór ich poezji. W literaturze istnieje ekwiwalent prestiżu, którego romantycy upatrywali w szczupłości.
To, że poeci regularnie pisują prozę, podczas gdy prozaicy rzadko piszą wiersze, nie świadczy bynajmniej, wbrew opinii Brodskiego, o wyższości poezji. Jego zdaniem „w hierarchii tej poezja stoi wyżej niż proza, a poeta – w zasadzie – wyżej niż prozaik. Dzieje się tak […] dlatego, że poeta z braku innych środków zasiąść może do napisania artykułu, podczas gdy prozaik w takiej samej sytuacji rzadko kiedy pomyśli o wierszu”[7]. Nie w tym jednak rzecz, że twórczość poetycka jest wynagradzana gorzej niż prozatorska, lecz raczej że poezja jest czymś wyjątkowym – wraz ze swymi odbiorcami zajmuje marginalną pozycję, bowiem to, co dawniej uznawano za zwyczajną umiejętność, taką jak gra na instrumencie, dziś postrzega się jako zajęcie trudne i onieśmielające. Poezji nie piszą nie tylko prozaicy, ale i większość obytych ludzi. (Na ogół nie uważa się też już dzisiaj, że wierszy trzeba się uczyć na pamięć). Współczesnemu dokonaniu literackiemu kształt w pewnej mierze nadaje ogólny brak zaufania wobec idei wirtuozerii literackiej lub wręcz jej faktyczny zanik. Tworzenie znakomitej prozy w więcej niż jednym języku wydaje się dziś czymś absolutnie niespotykanym. Podziwiamy za tę umiejętność Nabokova, Becketta czy Cabrerę Infantego, choć dwieście lat temu uważano by ją za oczywistą, podobnie jak – aż do niedawna – posiadanie zarówno poetyckiego, jak i prozatorskiego warsztatu.
W XX wieku prozaicy przeważnie flirtują z poezją za młodu (Joyce, Beckett, Nabokov…) albo tworzą ją niejako przy okazji (Borges, Updike…). Uważa się, że status poety wiąże się z czymś więcej niż tylko tworzeniem poezji, choćby znakomitej: Lawrence i Brecht, autorzy świetnych wierszy, nie są powszechnie uznawani za wielkich poetów. Poeta powinien określać się wyłącznie tym mianem i (wbrew wszelkim przeszkodom) pozostawać tylko poetą. Dlatego Thomas Hardy, jedyny w dwudziestowiecznej literaturze pisarz uznawany równocześnie za wielkiego poetę, zarzucił pisanie powieści na rzecz twórczości poetyckiej. (Przestał być prozaikiem. Został poetą). W tym sensie przetrwała romantyczna idea poety jako osoby związanej z poezją w sposób absolutny. Kultywują ją dziś zresztą nie tylko literaci rosyjscy.
Czyni się wszelako wyjątek dla działalności krytycznej. Poeta będący jednocześnie twórcą doskonałych esejów krytycznych nie traci statusu poety. Od Błoka po Brodskiego, większość rosyjskich poetów wydawało znakomitą prozę krytyczną. Od czasów romantyzmu większość najbardziej wpływowych krytyków – Coleridge, Baudelaire, Valéry, Eliot – było poetami. Od twórców epoki romantycznej zasadniczo odróżniało ich to, że rzadziej sięgali po inne formy prozatorskie. To, że Goethe, Puszkin czy Leopardi pisali zarówno wielką poezję, jak i wielką prozę (nie tylko krytyczną), nie wydawało się niczym dziwnym ani zuchwałym. Lecz wskutek rozmnożenia się norm twórczości prozatorskiej w kolejnych literackich pokoleniach – na przykład wyłonienia się mniejszościowej tradycji prozy „artystycznej” albo powstania prozy aliterackiej i paraliterackiej – dokonania tego rodzaju stały się jeszcze bardziej nietypowe.
Granica dzieląca prozę od poezji stawała się jednak coraz bardziej płynna, aż obie te formy zjednoczył modernistyczny etos maksymalizmu: stworzyć dzieło, które posuwa się tak daleko, jak to tylko możliwe. Stosowane do poezji lirycznej oczywiste kryteria, zgodnie z którymi wiersz uważa się za artefakt językowy niepodlegający już żadnym dalszym zmianom, oddziałują dziś na obszary co bardziej modernistycznej prozy. Ponieważ od czasów Flauberta proza w jakimś stopniu aspirowała do poetyckiej intensywności, prędkości i nieuchronności leksykalnej, tym chętniej podtrzymywano dwupartyjny system w literaturze, odróżniano prozę od poezji i przeciwstawiano je sobie.
To właśnie proza, a nie poezja, zawsze pozostaje w defensywie, ponieważ jej partia jest w najlepszym wypadku zaledwie naprędce skleconą koalicją. Jak można nie być podejrzliwym wobec dziedziny, która obejmuje esej, pamiętnik, powieść, opowiadanie i dramat? Proza to nie tylko mglista kategoria czy stan języka definiowany negatywnie przez własne przeciwieństwo: poezję. („Tout ce qui n’est point prose est vers, et tout ce qui n’est point vers est prose”[8], mówi nauczyciel filozofii w Molierowskiej sztuce Mieszczanin szlachcicem, dzięki czemu mieszczanin odkrywa, że przez całe życie – niespodzianka! – mówił prozą). Dziś jest to zbiorcze określenie na wiele form literackich, które ewoluują na nowoczesną modłę i rozpadają się w okamgnieniu, a których na dobrą sprawę nikt nie potrafi już nazwać. Jako termin określający te utwory Cwietajewej, których nie można nazwać poezją, „proza” pojawiła się stosunkowo niedawno. Kiedy esej przestaje przypominać to, co dawniej nazywaliśmy esejem, a dłuższa czy krótsza forma staje się niepodobna do tego, co kiedyś określilibyśmy powieścią lub opowiadaniem, wówczas mówimy o prozie.
Jednym z wielkich wydarzeń w literaturze XX wieku było wyłonienie się szczególnego rodzaju prozy: niecierpliwej, żarliwej, eliptycznej, pisanej zwykle w pierwszej osobie, często korzystającej z form nieciągłych lub urywanych i tworzonej głównie przez poetów (lub pisarzy kierujących się poetyckimi kryteriami). Niektórzy poeci traktują pisanie prozy jako czynność zupełnie innej natury, którą podejmuje się, aby przemówić innym głosem (bardziej przekonującym, racjonalnym). Krytyka i publicystyka kulturalna Eliota, Audena i Paza, choć znakomite, nie są formą prozy poetyckiej, w odróżnieniu od krytyki i okazjonalnych niepoetyckich utworów Mandelsztama i Cwietajewej. Inaczej niż Mandelsztam – który tworzył krytykę i publicystykę, a także napisał esej o poetyce (Rozmowa o Dantem), nowelę (Znaczek egipski) i wspomnienia (Zgiełk czasu) – Cwietajewa poruszała się w węższym zakresie gatunków prozatorskich, dając czystszy przykład prozy poety.
Proza poety wyróżnia się nie tylko szczególną żarliwością, gęstością, prędkością czy fakturą. Ma też jeden wyraźny temat: rozwój poetyckiego powołania.
Przeważnie przybiera cechy jednego z dwóch rodzajów narracji. Pierwszy ma charakter otwarcie autobiograficzny. Drugi, również w postaci wspomnień, jest czyimś portretem – na przykład innego pisarza (nierzadko mentora ze starszego pokolenia) lub ukochanego krewnego (zwykle rodzica lub dziadka). Hołd składany innym stanowi uzupełnienie relacji o sobie samym: od wulgarnego egoizmu poetę ocala siła i czystość podziwu wobec drugiej osoby. Składając hołd ważnym, godnym naśladowania postaciom oraz wspominając przełomowe spotkania – czy to z ludźmi, czy z literaturą – pisarz powołuje normy, zgodnie z którymi należy oceniać człowieka.
Proza poety skupia się głównie na byciu poetą. A pisanie tego rodzaju autobiografii, podobnie jak samo bycie poetą, wymaga mitologii tożsamości. Prezentowana tożsamość jest tożsamością poetycką, w imię której często bezlitośnie poświęca się tożsamość codzienną (i inne). Tylko ona jest prawdziwa – druga to zwykłe narzędzie – i wraz z jej śmiercią umiera człowiek. (Posiadanie dwóch jaźni to definicja marnego losu). Spora część prozy poetów – zwłaszcza w formie wspomnień – jest zapisem triumfalnego wyłaniania się tożsamości poetyckiej. (W dzienniku lub pamiętniku, kolejnym ważnym gatunku prozy poetów, punkt ciężkości przenosi się na rozziew między tożsamością poetycką a tą codzienną oraz zachodzące między nimi transakcje, przeważnie wyzbyte wszelkiej triumfalnej nuty. Dzienniki – na przykład Baudelaire’a czy Błoka – obfitują w reguły ochrony poetyckiego „ja”, rozpaczliwe motywacyjne sentencje oraz opisy niebezpieczeństw, porażek i zniechęcenia).
Wiele utworów prozatorskich Cwietajewej to portrety tożsamości poetyckiej. We wspomnieniach o Maksimilianie Wołoszynie Żywe o żywym (1933) Cwietajewa wspomina krnąbrną, krótko ostrzyżoną uczennicę w okularach, która dopiero co wydała pierwszy tomik poetycki. Wołoszyn, uznany poeta i krytyk, pochwalił go i przyjechał z nieoczekiwaną wizytą. (Jest rok 1910 i Cwietajewa ma osiemnaście lat. Jak większość poetów, w przeciwieństwie do większości prozaików, została przedwcześnie obdarzona talentem). Przywołując „nienasycony głód autentyczności”[9] Wołoszyna, Cwietajewa mówi oczywiście o sobie. Jej wspomnienia są równocześnie zapisem rozkwitu jej poetyckiego powołania. Tekst Matka i muzyka (1935) opisuje narodziny zmysłu lirycznego poetki dzięki dorastaniu w domu pełnym muzyki (matka Cwietajewej była pianistką). Mój Puszkin (1937) to zapis narodzin zdolności do przeżywania namiętnych uczuć (oraz ich specyficznej odmiany: „namiętności nieszczęśliwej, nieodwzajemnionej, niemożliwej miłości”[10]), którą poetka zyskała we wczesnym dzieciństwie dzięki obcowaniu z obrazem i legendą Puszkina.
Proza poetów ma przeważnie elegijny, retrospektywny charakter. Przywoływany temat z definicji należy do zamierzchłej przeszłości. Może się wiązać z dosłownie rozumianą śmiercią, jak w przypadku wspomnień o Wołoszynie i Błoku. Lecz to nie tragedia uchodźstwa ani nawet okrutna nędza i cierpienie, których Cwietajewa doświadczała na obczyźnie aż do powrotu do Związku Radzieckiego w 1939 roku (gdzie udała się na emigrację wewnętrzną i dwa lata później popełniła samobójstwo), nadaje tym utworom elegijny ton. W formie prozy poeta zawsze opłakuje utracony Eden. Prosi pamięć, aby przemówiła lub łkała.
Proza poety jest autobiografią żarliwości. Wszystkie teksty Cwietajewej stanowią obronę uniesienia oraz geniuszu, a zatem hierarchii: to poetyka prometejska. „Cały nasz stosunek do sztuki – to wyjątek dla geniusza”[11], pisze w zdumiewającym eseju Sztuka w świetle sumienia. Status poety jest sposobem uwznioślonego bycia. Cwietajewa pisze o swym zamiłowaniu do wszystkiego, „co najwyższe”. Jej prozę cechuje taka sama emocjonalna podniosłość co jej poezję – żaden współczesny twórca, niezależnie od formy, nie zbliża się tak bardzo jak ona do doświadczenia wzniosłości. Jak pisze Cwietajewa, „nikt po dwakroć nie wstępował do tej samej rzeki. A czy wstępował ktoś po dwakroć do tej samej książki?”[12].
(1983)
dla P. D.
Owa wielka amerykańska powieść (nie nazywajmy jej „wielką amerykańską nowelą”) zaczyna się głosem wspominającym, a zatem niepewnym:
Cullenowie byli Irlandczykami, ale to we Francji ich poznałem i zdołałem sobie wyrobić pewne wyobrażenie na temat łączącej ich miłości oraz kłopotów, których doświadczali. Byli wówczas w drodze do wynajętej na Węgrzech posiadłości i pewnego popołudnia przyjechali do Chancellet na spotkanie z moją drogą przyjaciółką Alexandrą Henry. Działo się to w maju 1928 albo 1929 roku, zanim wszyscy wróciliśmy do Ameryki i nim Alexandra poznała mojego brata, za którego wyszła.
Lata dwudzieste rzecz jasna zupełnie różniły się od trzydziestych, natomiast teraz zaczęły się czterdzieste. W drugiej dekadzie nie było niczym niezwykłym spotkać cudzoziemców, których ścieżka przypadkiem przecięła się z twoją w jakimś równie obcym im, jak tobie kraju. Człowiek starał się wówczas jak najlepiej ich poznać w jedno czy dwa popołudnia i niekiedy ten drobny błysk wiedzy nazywał przyjaźnią. Panowała atmosfera idealistycznej czy optymistycznej ciekawości. Kaprysy charakteru oraz różne wojny i rozejmy zachodzące w psyche wydawały się wyjątkowo interesujące, a nawet ważne[1].
Przywołanie dekady – powieść wydano w 1940 roku, gdy lata czterdzieste dopiero się zaczynały – obdarza tę historię patyną i nadaje jej aurę utworu spoza czasu. Wagę „wojen i rozejmów zachodzących w psyche” zmniejszyły nadciągające Światowe Wydarzenia, sugeruje tekst. Utwór będzie więc opowiadał o sprawach pojedynczych ludzi analizowanych w rekordowym czasie, opowiadanie rozgrywa się bowiem „w jedno popołudnie” – Cullenowie przybywają po lunchu koło czternastej trzydzieści, a urywają się tuż przed podaniem wykwintnej kolacji. W ciągu tych paru godzin – okresu jeszcze krótszego niż cały dzień i wieczór, które ma do dyspozycji Pani Dalloway – ramy konwenansów rozsadzać będzie burza emocji, a żarliwy, niezachwiany związek Cullenów („ich miłość oraz kłopoty”) zostanie poddany gruntownemu przewrotnemu sprawdzianowi. „Błysk wiedzy” – ale właściwie na jaki temat?
Wciąż pozostająca w cieniu i nieodmiennie zachwycająca powieść, o której mowa, to The Pilgrim Hawk [Sokół wędrowny] Glenwaya Wescotta. W mojej opinii należy ona do skarbów dwudziestowiecznej literatury amerykańskiej, pomimo jej nietypowych cech, takich jak eleganckie, subtelne słownictwo, skupienie uwagi na postaciach, starannie dawkowany pesymizm i światowa, choć nienarzucająca się perspektywa spojrzenia. Wszystko, co typowo amerykańskie, jest tu przedstawione jako krzykliwe, rubaszne i dość proste, jeśli nie prostackie. Dotyczy to zwłaszcza tematów szacownych i w Europie traktowanych ze szczególnym znawstwem, takich jak małżeństwo. A The Pilgrim Hawk bynajmniej nie ukazuje małżeństwa jako sprawy prostej.
Oczywiście literatura amerykańska zawsze była pełna złożonych przykładów funkcjonowania wyobraźni moralnej, w tym dramatów ukazujących misterne mechanizmy przemocy psychicznej, o której rozmyśla narrator-świadek. Zadaniem „ja” pełniącego funkcję narratora w The Pilgrim Hawk jest obserwować, przemyśliwać i rozumieć wydarzenia (a zatem także dawać się im zadziwić). Kim oni są, ten prostoduszny, pulchny, wstydliwy mężczyzna i ta elegancko ubrana kobieta z dorosłym sokołem w kapturze okrywającym głowę, trzymanym na grubej rękawicy – tytułowym sokołem wędrownym? Ich obecność i szaleństwo pobudzają narratora. Bezzwłocznie i elokwentnie podsumowuje ich charaktery. Jego oceny ewoluują wraz z nasilaniem się zamieszania.
Na początku powieści zachłanny obserwator zadziwiająco szybko wyrabia sobie „wyobrażenie” na temat dwojga nieznanych mu dotąd osób: „Człowiek starał się wówczas jak najlepiej ich poznać”. Moment, kiedy owo wyobrażenie powstało, zostaje wskazany z mistrzowską nieścisłością: „Działo się to w maju 1928 albo 1929 roku, zanim wszyscy wróciliśmy do Ameryki”. Dlaczego Wescott postanowił uczynić narratora niepewnym co do daty? Może dlatego, by pomniejszyć znaczenie kryzysowego roku 1929 dla dwojga próżniaczych amerykańskich ekspatów, którzy nie byli co prawda równie bogaci jak Zelda i Scott Fitzgeraldowie, ale z pewnością dałoby się porównać ich pod tym względem do Amerykanów „odfajkowujących” Europę w powieści Henry’ego Jamesa. A może niepewność co do daty jest tylko wyrazem dobrych manier człowieka, który otrzymał wybitnie Jamesowskie imię Alwyn Tower. Dobre maniery każą wszak narratorowi regularnie powątpiewać we własną przenikliwość – żaden Alwyn Tower nie chciałby sprawiać wrażenia, że najzwyczajniej w świecie próbuje popisać się wiedzą.
Nazwisko podąża za funkcją. Narrator, choć wydaje się zdystansowany, pozbawiony złudzeń oraz dosłownie wyzuty z przeszłości (nie wiemy, co sprawiło, że utracił miłość i sam przestał kochać; aż do połowy książki nie poznajemy nawet jego nazwiska, natomiast imienia możemy się domyślić tylko wtedy, jeśli pamiętamy, że Alwyn Tower jest głównym bohaterem wczesnej autobiograficznej powieści Wescotta The Grandmothers), mimo wszystko nie jest tak tajemniczy, jak mógłby się wydawać. Powieściowe „ja” to znajoma postać: stojący w cieniu kawaler, przyjaciel jednego lub kilkorga głównych bohaterów, ktoś podobny do narratorów The Blithedale Romance Hawthorne’a, The Sacred Fount Jamesa i Wielkiego Gatsby’ego Fitzgeralda. Wszyscy ci wycofani narratorzy sprawiają wrażenie zupełnie skonsternowanych lekkomyślnymi, żywiołowymi czy autodestrukcyjnymi działaniami ludzi, którym się przyglądają.
Narrator w roli obserwatora z konieczności przypomina podglądacza. Patrzenie może się stać podpatrywaniem. Można zobaczyć więcej, niż się powinno. Coverdale, wojerystyczny narrator w The Blithedale Romance, obserwuje przyjaciół z nadrzewnej platformy oraz okna hotelowego, przez które widzi okna domu naprzeciwko. The Sacred Fount opowiada o człowieku wpatrującym się w dziurkę od klucza. Główna tajemnica The Pilgrim Hawk – nienawiść Cullena do zwierzęcia jego żony – zostaje ujawniona, kiedy Tower przypadkiem spogląda w okno i widzi, jak Cullen podkrada się do sokoła w ogrodzie, dokąd relegowano ptaka po jego krwawym posiłku, po czym zdejmuje mu kaptur, wyciąga nóż i przecina sznur, by go uwolnić.
Małżeństwo jest normatywnym rodzajem więzi w tym świecie par, do którego zaliczają się nie tylko Cullenowie oraz ich służący, przeżywający burzliwy związek, lecz także pseudopara złożona z Alexandry Henry oraz jej gościa i przyjaciela o niejasnej orientacji seksualnej. Być może niepewność co do własnego pojmowania sytuacji wynika u Towera stąd, że głębokie doświadczenia małżeńskiego życia są mu niedostępne i że jest samotny. „Życie toczy się prawie wyłącznie na grzędzie. Nigdzie nie ma gniazda; nikt nie siedzi z tobą na tej samej skale, na tej samej gałęzi. Realia namiętności są zbyt błahe, by naprawdę łączyć”. Cechuje się beznamiętną mądrością człowieka o na wskroś samotniczej świadomości: „Niezależnie od tego, czy ostatecznie udaje mi się zrozumieć innych czy też nie, często najpierw napotykam drażniącą, rażącą powierzchowność”.
Tower opisuje nie tylko pułapki związane z rozumieniem innych, lecz także powieściopisarskie kaprysy. Wszyscy podobni mu cherlawi narratorzy są zarazem autoportretami autorów, którzy się za ich pośrednictwem samoumartwiają. Coverdale, „zimny kawaler” Hawthorne’a, jest poetą. Niezamężny narrator Wescotta wciąż nie może przeboleć, że nie udało mu się zostać „artystą literatem” („nikt mnie nie ostrzegł, że naprawdę brakuje mi talentu”), nie przeszkadza mu to jednak myśleć jak pisarz, obserwować jak pisarz i demonstrować pisarską chwiejność sądów. „Niekiedy bywam wyczulony na humor czy temperament innych niczym kobieta. Tego rodzaju wyczulenie może się w niemal nieprzewidywalny sposób obrócić na ich korzyść albo przeciw nim”.
Jeśli Tower otwarcie wspomina o własnej ambiwalencji względem opisywanych osób, robi to bez dozy samozadowolenia, w przeciwieństwie do Coverdale’a, autora poniższej chłodnej refleksji:
Przyszło mi do głowy, że nie dopełniłem obowiązków. Mogłem, jak się zdaje, zainterweniować niczym przeznaczenie i zapobiec nieszczęściu przyjaciół, a mimo to pozostawiłem ich własnemu losowi. Owa zimna skłonność, czy to instynktowna, czy wyrachowana, za sprawą której z intelektualnym zainteresowaniem podpatrywałem ludzkie namiętności i emocje, wyrugowała z mojego serca znaczną część człowieczeństwa.
Ale człowiek nie zawsze może wybrać, czy jego serce będzie zimne czy ciepłe. Myślę teraz, że jeśli wobec Hollingswortha, Zenobii i Priscilli postąpiłem błędnie, to dlatego, że współczułem im za bardzo, a nie za mało.
Tower potrafi bardziej bezpośrednio opisać własne mieszane odczucia względem pary, której się przygląda. Napełniają go odrazą. Czasem sympatyzuje z żoną – kobietą pełną zapału i seksualnej energii – czasem z mężem, człowiekiem zrozpaczonym i przybitym. Związek Cullenów wydaje się kilkakrotnie rozpadać i odtwarzać, czemu towarzyszą przesunięcia równowagi sił między nimi. (U neurastenicznej, delikatnej żony wydaje się nawet zmieniać budowa ciała, staje się silna, szorstka, nieugięta). Czasami Tower nie nadąża za ich coraz bardziej intrygującymi charakterami, czasem zaś przypisuje ich historii nieuzasadnioną złożoność, a narracja niebezpiecznie przechyla się w stronę opowieści o nim samym i jego pokrętnym, pełnym samoudręki sposobie postrzegania, w czym przypomina późnego Henry’ego Jamesa. Wescott nie idzie jednak tak daleko. Do prowadzenia historii wystarczy mu jego wycofany narrator. Pisarz z bolesną historią do opowiedzenia może zechcieć umieścić w niej skomplikowane postacie, które swoje sekrety będą ujawniać stopniowo. Czy można to zrobić zręczniej i bardziej ekonomicznie, niż przypisując złożoność charakteru bohaterów rozchwianej percepcji pierwszoosobowego narratora? Tower wyjątkowo dobrze się nadaje do tego celu. Ma nienasycony głód odkrywania i odrzucania znaczących poszlak.
Tego rodzaju narrator może zakończyć opowieść tylko w jeden sposób: ponownie dystansując się od własnej wiedzy. Gdy skończyły się pijackie wyznania, płacze, krzyki, niebezpieczne flirty i epizod wymachiwania wielkim rewolwerem (który ostatecznie zostaje wrzucony do stawu), gdy nerwowe pożegnania prowizorycznie zamaskowały otchłań i gdy Cullenowie wraz z sokołem oddalili się w noc długim czarnym daimlerem, a Tower i Alex odeszli w głąb ogrodu, by porozmawiać o całym tym zamieszaniu, narrator wspomina zachłanne i nieludzkie skłonności, które zmobilizował na czas wizyty Cullenów – innymi słowy, rozmyśla o zdarzeniach opisanych w czytanej przez nas książce:
…zarumieniłem się. Obawiam się, że moje opinie na temat ludzi często opierają się na zgadywaniu. Przypominają kreślenie karykatury. Raz za razem popadam w nieprecyzyjny, mściwy liryzm. Nie wiem, czemu sądzę, że miałbym być pomszczony, i ogarnia mnie wstyd. Niekiedy całkowicie powątpiewam we własny osąd w kwestiach moralnych. Dopóki widzę w sobie opowiadacza, do ucha szepcze mi diabeł.
Czy skłonność do prowadzenia takiej gorączkowej autorefleksji jest właściwa Amerykanom? Sądzę, że tak, choć nie potrafię tego udowodnić. Jedyną znaną mi angielską powieścią o podobnej tonacji jest przepełniony tłumionym cierpieniem i dręczącymi wątpliwościami Dobry żołnierz (1915) Forda Madoxa Forda, którym Wescott ewidentnie się inspirował przy pisaniu The Pilgrim Hawk. To kolejna historia o udrękach małżeńskiej relacji pośród rutynowych czynności próżniaczego życia, a zarazem próba podsumowania, którą podejmuje amerykański ekspata spędzający bezczynnie czas na Starym Kontynencie. W centralnym punkcie dramatu znajdują się angielscy małżonkowie na zagranicznej wycieczce, przyjaciele bogatej pary Amerykanów. Historię opowiada amerykański mąż, obecnie wdowiec – jego żona zmarła od czasu „żałosnej sprawy”, którą relacjonuje.
Zarówno w prozie, jak i autobiografii rozpoczęcie pierwszoosobowej narracji domaga się najczęściej jakiegoś pretekstu, uzasadnienia. Opowiadanie o samym sobie uważano za niewłaściwe: klasyczne autobiografie i powieści udające czyjś pamiętnik zaczynają się od wyliczenia motywów stojących za podjęciem się tak egotycznego zadania. Nawet dziś, gdy egotyzm raczej nie wymaga uzasadnień, książce o zgłębianiu własnego „ja” czy powieści pomyślanej jako zbiór osobistych wspomnień wciąż często towarzyszy jakieś wytłumaczenie. Będzie pożyteczna dla innych. Tylko to potrafię robić. Nic mi więcej nie pozostało. Chcę zrozumieć coś, czego wtedy nie rozumiałem. Tak naprawdę nie mówię o sobie, tylko o nich.
Na początku Dobrego żołnierza wykorzeniony narrator wyjaśnia, że siada „dziś”, aby „rozwikłać wszystko”, czego wówczas nie rozumiał. „Moja żona i ja znaliśmy kapitana i panią Ashburnham bardzo dobrze, lecz w pewnym sensie nie wiedzieliśmy o nich absolutnie nic”. Nie wiedzieć wtedy (zgodnie z regułami prozy, w której, inaczej niż w życiu, coś musi się wydarzyć) znaczy wiedzieć teraz. Nawet jeśli narrator wielokrotnie podkreśla swoje zdumienie czy też wyraża obawy, że nie potrafi należycie opisać wydarzeń lub że nie poznał wszystkich faktów, dla czytelnika owe wątpliwości odnośnie do właściwego oglądu sytuacji będą tylko świadczyć o tym, że narrator rozumie – czy raczej pozwala nam zrozumieć – skazanego na zgubę kapitana Ashburnhama aż nazbyt dobrze.
Małżeństwa, podstawowy materiał większości wielkich powieści, wywołują odruch uogólniania. W prozie pisanej w trzeciej osobie uogólniający głos rozlega się już na samym początku.
„Powszechnie uważa się, że samotny a zamożny mężczyzna potrzebuje do pełni szczęścia jedynie żony”[2]. Kto to mówi? Autorka – z sarkazmem. Mieszkańcy małego światka, w którym Austen umieszcza swoją opowieść, naprawdę tak myślą, co sprawia, że trudno uznać powyższą maksymę za powszechną opinię.
A kto mówi: „Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób”[3]? Znów – autor. Czy też, w gruncie rzeczy, książka. Pierwsze zdanie wielogłosowej, opowiadającej o małżeństwie powieści Tołstoja zawiera tylko szczyptę ironii. Ale czy ktokolwiek rzeczywiście tak myśli – czy to w książce, czy poza nią? Nie.
Siła słynnych pierwszych zdań Dumy i uprzedzenia oraz Anny Kareniny opiera się na tym, że istnieją w oderwaniu od konkretnego narratora, jakby mądrość zawsze była bezosobowa, prorocza, anonimowa, apodyktyczna. Żadne z tych zdań nie jest prawdziwe. Oba wydają się niepodważalne, dojrzałe i trafne w roli skrótowych obserwacji o okrutnym rynku małżeńskim albo rozpaczy naiwnej żony, która odkrywa niewierność męża. Rozpoczęcie powieści aksjomatem o ludzkim zachowaniu podanym w duchu ironii czy prognozy to gest mający świadczyć o autorytecie. („Powszechnie uważa się”… „Wszystkie szczęśliwe rodziny są…”). Znajomość ludzkiej natury zawsze demonstruje się na staroświecką modłę w czasie teraźniejszym.
W powieści współczesnej mądrość wybrzmiewa raczej retrospektywnie i ma bardziej intymny charakter. Głos wrażliwy i wątpiący wydaje się bardziej angażować czytelnika i budzić większe zaufanie. Czytelnicy pragną demonstracji – inwazji – osobowości, czyli słabości. Obiektywność jest podejrzana jako fałszywa lub zimna. Uogólnień dokonuje się wyłącznie w cierpkim tonie, jeśli w ogóle. (Tragizm i wątpliwości to mile widziane smaczki). Pewność siebie zakrawa na arogancję. „To najsmutniejsza historia, jaką słyszałem w życiu”, brzmi słynne pierwsze zdanie Dobrego żołnierza. Smutne historie wydzielają z siebie znaki niczym pot, a głos przeczulonego narratora, dręczony licznymi wahaniami i wątpliwościami, pragnie je rozszyfrować.
O ile narracja prowadzona w trzeciej osobie może stworzyć iluzję, że opowieść dzieje się właśnie teraz, na bieżąco, o tyle narrator pierwszoosobowy siłą rzeczy przedstawia dawne wydarzenia. Opowiadanie jest opowiadaniem przeszłości. Kiedy zaś narrację prowadzi się w sposób nieśmiały niczym zeznanie świadka, powstaje ryzyko – nie, wysokie prawdopodobieństwo – błędu. Powieść pierwszoosobowa, która coś opłakuje, będzie gęsta od pytań, dlaczego wspominanie jest tak podatne na błędy: czy winna jest temu zawodność pamięci, nieprzeniknioność ludzkiego serca, a może zacierająca wszystko odległość między przeszłością a teraźniejszością?
Przywołanie owej odległości na początku powieści o narracji pierwszoosobowej to autorytatywny gest innego rodzaju. W The Pilgrim Hawk przełomowy moment zostaje wskazany tylko w przybliżeniu – maj „1928 albo 1929 roku” – potem zaś następuje podróż po dekadach: lata dwudzieste „rzecz jasna” bardzo się różniły od lat trzydziestych i chwili obecnej lat czterdziestych. Powieść Sleepless Nights (1979) Elizabeth Hardwick zaczyna się od zdania, które do kwestii czasu akcji podchodzi w jeszcze inny, filuterny sposób:
Jest czerwiec. Właśnie tak postanowiłam obecnie spędzać życie. Będę wykonywać tę pracę przeobrażonej czy nawet zniekształconej pamięci i żyć tak jak teraz. Każdego ranka niebieski zegarek i szydełkowana narzuta w różowe, niebieskie i szare kwadraty oraz romby. Jakie to milutkie – spektakl zmizerniałej staruszki w obskurnym domu opieki. Miła atmosfera i nędza, i smutek apatycznej bitwy – oto, co widzę. Ładniejszy jest stół z telefonem, książkami i magazynami, „Times” przy drzwiach, świergot charkotliwych ciężarówek na ulicy.
Gdybym tylko wiedziała, co pamiętać albo co udawać, że pamiętam. Wystarczy wybrać i objawia ci się któraś z zagubionych rzeczy. Możesz po nią sięgnąć jak po puszkę z półki. Być może. Jedna taka puszka miałaby etykietkę Aleja Rand w Kentucky…
Osobliwe wyszczególnienie miesiąca – czerwiec – bez podania roku, nakreślenie projektu („przeobrażona czy nawet zniekształcona pamięć”), spis swojskich, pokrzepiających przedmiotów (zegar, narzuta), a następnie skok w rzeczywistość ludzi poszkodowanych przez los (zmizerniała staruszka w domu opieki) dający przedsmak surowej, nieprzyjemnej atmosfery sporej części książki, odważne wyznanie o możliwym skrzywieniu perspektywy („oto, co widzę”), powrót do opisu dostępnych narratorce wygód wraz z ich pełniejszą listą (książki, magazyny, „Times” przy drzwiach), sceptycyzm wobec możliwości odzyskania wspomnień i fragmentów przeszłości, wreszcie podszyta nostalgią spontaniczność całego przedsięwzięcia („właśnie tak postanowiłam obecnie spędzać życie”) – te niezwykle szybkie modulacje tonu i narracji cechują metodę pisarską Hardwick.
Sleepless Nights, podobnie jak The Pilgrim Hawk, to księga osądów na temat relacji międzyludzkich ze specjalnym uwzględnieniem małżeństwa. Podobnie jak powieść Wescotta, opowiada ją na poły ukryta pierwszoosobowa narratorka, która jest (jakżeby inaczej?) pisarką. Wyjątkowe osiągnięcie Hardwick polega na tym, że osoba ta – pewna wersja autorki – jest zarówno bohaterką powieści, jak i zdystansowaną, błyskotliwą obserwatorką wydarzeń. W powieści biegnie więcej niż jedna narracja, natomiast „ja” nie zajmuje centralnego miejsca, lecz pozostaje na marginesie większości historii, które postanawia opowiedzieć: wywołuje duchy, rozmawia z nimi, gani je i opłakuje.
„Wróćmy do »dawno temu«”. Pamięć, przeczesując przeszłość, dokonuje punktowych, arbitralnych wyborów tematu opowiadania („Możesz po nią sięgnąć jak po puszkę z półki”), a następnie, idąc tropem skojarzeń, które płyną miarowym nurtem lub gwałtowne się spiętrzają, dokonuje montażu. W powieści wspomina się dla samego wspominania. A nawet w czyimś imieniu. („Droga stara Alex: zapamiętam to dla ciebie”). Wspominać to obdarzyć głosem – przeobrazić wspomnienia w mowę – który zawsze kieruje się do drugiej osoby. Inni są tu przywoływani znacznie częściej niż sama narratorka i zupełnie brakuje typowych dla prozy autobiograficznej opisów otrzymanych ran. Te opisane – a jest ich wiele – zadano innym.
Wiele wspomnień budzi zażenowanie. Niektóre cuchną zużytym cierpieniem. W przeciwieństwie do tego, co w The Pilgrim Hawk osiąga się dzięki zrozumieniu, świadomość uzyskana w Sleepless Nights ma charakter katarktyczny. Zostaje odczuta, zostaje skomponowana, zapisana, wyżęta i przyspieszona. Narrator The Pilgrim Hawk nie ma nikogo do rozmowy poza sobą, a siebie, można przypuszczać, raczej nie lubi (co najwyżej z najwyższą niechęcią toleruje). W Sleepless Nights narratorka może rozmawiać z całym gronem ludzi wspominanych z czułością lub smutkiem, a siebie traktuje z podobną podszytą ironią wielkodusznością, z jaką opisuje większość z nich. Niektóre wspomnienia przywołuje i szybko odrzuca, innym zaś pozwala się rozlać i zapełnić wiele stron. Wszystko podlega kwestionowaniu. Wszystko, gdy spojrzeć wstecz, wydaje się wyjątkowo znaczące. Nie pada ani słowo skargi (choć na wiele rzeczy można by się poskarżyć): cokolwiek się działo, przepadło, odeszło w przeszłość, nic się nie da już zrobić, i czy faktycznie tak było? – wszystko to opowiedziane głosem zarówno zaabsorbowanym samym sobą, jak i wobec siebie obojętnym. („Czy to możliwe, że to ja jestem tematem?”) Wątpliwości i głęboka przenikliwość wzajemnie się uzupełniają.
Jeśli komentujący, podsumowujący obserwator nie poddaje się wątpliwościom, tekst zyskuje komiczny rejestr. Za przykład weźmy najbardziej pewnego siebie spośród wszystkich przedstawionych w prozie obserwatorów ludzi, czyli głos „ja” Randalla Jarrella, obecny w znakomicie błyskotliwej powieści Pictures from an Institution (1954). Początkowo nie znamy jego tożsamości, choć zgodnie z kulturowymi konwencjami założyć można, że głos tak atrakcyjny i autorytatywny – refleksyjny, uczony, zawadiacki – należy do mężczyzny. Dowiadujemy się tylko, że jest on (rzeczywiście okazuje się, że to „on”) członkiem kadry Benton College, „postępowej” uczelni dla kobiet nieopodal Nowego Jorku, dokąd na jeden semestr przyjechała z wykładami sławna powieściopisarka Gertrude Johnson. Jest żonaty.
Dopiero po pewnym czasie uświadamiamy sobie, że w opowieści pewną niewielką rolę odgrywa także narrator pierwszoosobowy. Pierwszych siedem stron powieści, na których opisane są sprawy, o jakich mógłby wiedzieć wyłącznie narrator wszechwiedzący, bynajmniej na to nie wskazuje. Później jednak, po szybkim, przezabawnym kawałku na temat próżności i tupetu swojego bohatera-potwora, Jarrell zaskakuje nas następującym fragmentem:
Gertrude także uważała Europę za przeszacowaną. Pojechała tam, wróciła i opowiedziała o podróży przyjaciołom. Słuchali jej zdumieni i jakby skrępowani. Miała cudowną teorię, że Europejczycy to zaledwie dzieci nas, Amerykanów, najstarszych z ludzi – kiedyś wiedziałem, czemu tak sądziła: chyba dlatego, że nasze instytucje polityczne są starsze, a może, ponieważ Europejczycy pominęli niektóre stadia rozwoju, czy też dlatego, że sama była Amerykanką, ale już zapomniałem.
Kim jest „ja”, które dawniej wiedziało, które zapomniało? Osoby tej nie martwią luki w pamięci. Choć pierwszoosobowy głos w Pictures from the Institution odzywa się z opóźnieniem, robi to w klasycznym stylu, podając własne wypowiedzi w wątpliwość. Jest to jednak z pewnością zwątpienie na niby, sztuczka sprawnego, zaabsorbowanego sobą umysłu. Nie spodziewamy się, że narrator będzie pamiętał każdą powierzchowną opinię Gertrude – fakt zapomnienia niektórych przemawia raczej na jego korzyść. W świecie powieści Jarrella nie ma miejsca dla autentycznie wątpiących narratorów.
Jedynie treści tragiczne lub posępne sprzyjają niepewności bądź wręcz ją promują. Komedia opiera się na pewności – jednoznacznym odróżnianiu błazenady od powagi – oraz na „postaciach” rozumianych jako typy. W Pictures from an Institution postacie występują parami (gdyż to także jest opowieść o małżeństwie): Gertrude i jej mąż oraz kompozytor, socjolog i zawodowo chłopięcy dyrektor koledżu wraz z ich małżonkami. Wszyscy oni przebywają w tej szkole głupców i łatwych celów, stając się pożywką genialnych, błyskotliwych kpin narratora. Naśmiewanie się z każdego mogłoby narazić Jarrella na zarzut arogancji. Ewidentnie wolał wystawić się na ryzyko oskarżenia o sentymentalizm, do opisywanej gromady dodał więc dziewczynę imieniem Constance, uosobienie szczerości i uprzejmości. Jarrell nie wstydzi się prezentować jako rozpłomieniony erudyta, człowiek intelektualnie wszechstronny, nieuleczalnie zabawny, wyciągające znakomite frazy niczym magik z kapelusza. Cechy te (autre temps, autre mœurs) najwyraźniej uważano za wspaniałe. Z pewnym niepokojem traktowano natomiast nadmierną posępność lub choćby posądzenie o nią. Constance, urocza, wrażliwa młoda kobieta, którą poznajemy, gdy pracuje w biurze dyrektora, do tego, co narrator bierze na celownik kpiny, podchodzi z dobrą wolą. Jej pobłażliwe nastawienie pozwala narratorowi utrzymywać zjadliwy ton.
Zasadniczy wątek powieści Jarrella to strumień skrzących się opisów charakteru, zwłaszcza nieodmiennie fascynującej, odrażającej Gertrude. Postacie muszą być opisywane nieustannie od nowa nie dlatego, że zaskakują nas, „wyłamując się z roli”, czy ponieważ narrator, tak jak Tower w The Pilgrim Hawk, zmienia na ich temat zdanie. (Postacie w powieści Wescotta nie mogą sprowadzać się do typów: funkcja uwagi narratora polega właśnie na komplikowaniu ich charakterów). W Pictures from an Institution „ja” wciąż opisuje postaci, gdyż nieustannie wymyśla nowe, pomysłowe, zabawne, coraz bardziej hiperboliczne frazy na ich podsumowanie. Oni cały czas zachowują się błazeńsko, a on – głos narratora – wciąż pozostaje kreatywny. Jego nieustanne działanie rozgrywa się na polu leksyki lub retoryki, nie zaś psychologii czy etyki. Czy te błazeństwa można przyszpilić jeszcze choćby jednym nowym określeniem? Spróbujmy!
Jak historię ująć w ramy i wyklarować oraz jak ją rozpocząć – dwie strony tego samego zadania.
Wyjaśnić, poinformować, wzmocnić, powiązać, wypełnić barwą – przypomnijmy sobie eseistyczne dygresje w Straconych złudzeniach, Blaskach i nędzach życia kurtyzany, Moby Dicku, Miasteczku Middlemarch, The Egoist, Wojnie i pokoju, W poszukiwaniu straconego czasu, Czarodziejskiej górze. Czy istnieje czasownik „encyklopedyzować”? Musi istnieć.
Skondensować, okroić, przyspieszyć, nawarstwić, zrezygnować, jeśli trzeba, wydestylować, przeskoczyć naprzód, podsumować – pomyślmy o aforystycznym rozmigotaniu The Pilgrim Hawk, Pictures from an Institution i Sleepless Nights. Dążenie do prędkości drastycznie zmniejsza wagę i długość powieści. Utwory pisane zgodnie z zasadą streszczania czy ciągłego intensyfikowania bywają przeważnie jednogłosowe i krótkie, a często nie są nawet powieściami w klasycznym znaczeniu. Niekiedy, jak w The Dead Father Donalda Barthelme’a, opierają się na wypowiadanej z poważną miną kpinie, niczym w alegorii lub bajce. Czy jest czasownik „uperspektywicznić”? Albo „uelipsyzować”? Powinien być.
Zagęszczone pierwszoosobowe narracje nie opowiadają żadnej historii, a raczej prezentują kilka różnych odmian nastroju. Często sugeruje się nam, że narrator zaznał ogromu doświadczeń przynoszących człowiekowi życiową mądrość (a zwykle także rozczarowanie). Trudno sobie wyobrazić naiwnego narratora z zamiłowaniem do kąśliwych podsumowań. Tego rodzaju nastroje podbarwiają całą narrację, która może sposępnieć, ale na dobrą sprawę nigdy się nie rozwija. W prozie opowiadanej z punktu widzenia osadzonego w niej obserwatora końcówka leży znacznie bliżej początku, niż gdy utwór wypełniają dygresje. Nie tylko dlatego, że powieść jest krótsza, lecz ponieważ ukazuje wydarzenia z perspektywy czasu, a jej cel jest od początku znany. Nawet jeśli narracja próbuje być prosta i bezpośrednia, siłą rzeczy zawierać będzie kilka wyczekiwanych erupcji patosu: jego źródłem są znane już wypadki, którym nie zapobieżono. Początek będzie wczesnym wariantem końca, a koniec późnym, w jakimś stopniu rozładowanym wariantem początku.
Historie odchudzone dzięki elipsom i wyrafinowanym ocenom, a pozbawione opuchlizny eseistycznych wtrętów, mogą się wydawać szybsze w lekturze. Tak jednak nie jest. Uwaga czytelnika może zboczyć na inne tory nawet przy zdaniach wystrzeliwanych jak pociski. Każdy wyborny językowo moment (lub przenikliwe spostrzeżenie) jest momentem zastoju, potencjalnym końcem. Frazy kompletne jak aforyzmy wyhamowują pęd historii, która rozwija się dzięki zdaniom tkanym luźno. Sleepless Nights – powieść o zmianach umysłowej pogody – oczarowuje skrupulatnością i werwą narracyjnego głosu, zręcznymi rytmicznymi opisami i epigramatycznym skrótem. Nie ma kształtu w typowym powieściowym sensie, tak jak nie ma go pogoda. I podobnie jak pogoda nadchodzi i odchodzi, nie zaś – na podobieństwo typowych ustrukturyzowanych zjawisk – zaczyna się i kończy.
Pierwszoosobowy głos, obserwujący i rozmyślający, często odnotowuje swoje wędrówki, jak gdyby samotnicza świadomość głównie się przemieszczała. Proza z melancholijnym lub otwarcie dominującym narratorem to nierzadko opowieść podróżnika, historia jakiejś podróży albo przestoju w jej trakcie. The Pilgrim Hawk opisuje podróżujących bogaczy. Stateczne akademickie osiedle przedstawione w Pictures from an Institution zamieszkują spełnieni zawodowo fachowcy w drodze do celu lub domu. Owe gładko przebiegające podróże są największym przedstawionym w utworze dramatem. Być może teksty tak zagęszczone muszą zawierać fabułę w formie szczątkowej, a wielkie awanturnicze historie lepiej się nadają na grube książki.
W Sleepless Nights odnotowanych zostaje wiele wędrówek, a każda łączy się z życiem wypełnionym lekturą zarówno książek grubych, jak i cienkich:
Z Kentucky przez Nowy Jork, Boston i Maine po Europę, podróż po rzece akapitów i rozdziałów, białego wiersza, małych książek tłumaczonych z polskiego, grubych z rosyjskiego, pochłanianych podczas bezsennych posiadówek. Może tyle wystarczy – co z tego, że to prawda.
Podróż czytelnika, będąca bez wątpienia źródłem licznych żarliwych przyjemności, staje się zarazem pretekstem do ironii, jakby czytelnicze życie nie spełniało jakiegoś ustalonego kryterium, by można było je uznać za interesujące. Kariera spędzona na wędrówkach umysłu, ilustrowana sporą ilością prawdziwego podróżowania w bezpiecznych i dość komfortowych warunkach, nie nadaje się na szczególnie ciekawą fabułę. „Na pewno nie jest równie dramatyczna jak taka historia: zobaczyłem w dokach starego, siwobrodego kapitana fregaty i zaciągnąłem się na statek. Ale w końcu…” – i tu warto wspomnieć o zatrważającym ograniczeniu, którego nie znają inni błyskotliwi narratorzy pierwszoosobowi – „…moje »ja« jest kobietą”.
Zakończenia powieści, w przeciwieństwie do początków, rzadziej bywają spektakularne czy aforystycznie błyskotliwe. Służą głównie rozładowaniu napięć. Przypominają raczej efekt niż zdanie.
The Pilgrim Hawk zaczyna się przyjazdem Cullenów i musi trwać aż do ich wyjazdu, po czym szybko się kończy. Pictures from an Institution także ma w finale wyjazd, a właściwie dwa. Na koniec wiosennego semestru ku powszechnej radości Gertrude wraz z mężem wsiada do pociągu jadącego do Nowego Jorku. Następnie dowiadujemy się, że narrator przyjął lepszą posadę w innym koledżu i wkrótce, z pewnym żalem i sporą dozą ulgi, zamierza wyjechać.
The Pilgrim Hawk kończy się niejasną refleksją na temat małżeństwa. Tower obawia się o to, jak spektakl udręki Cullenów wpłynie na Alex:
– Nigdy nie wyjdziesz za mąż, moja droga – powiedziałem, drocząc się z Alex.[…] – Po tak fantastycznym fiasku będziesz się bała.
– O jakim fiasku ty mówisz? – zapytała, przyjmując z uśmiechem mój ironiczny ton.
– Fantastycznie złej lekcji poglądowej.
– Żaden z ciebie pisarz – powiedziała, drocząc się ze mną. – Ja zazdroszczę Cullenom, nie zauważyłeś? – Po wyrazie jej twarzy poznałem, że sama nie wie, czy faktycznie tak sądzi.
Końcówka książki Wescotta tonie w zalewie wątpliwości odnośnie do tego, czy za wypowiadanymi słowami stoją prawdziwe uczucia. Dochodzi do filuternej wymiany nieprawdziwych zdań: „Nigdy nie wyjdziesz za mąż”, „Żaden z ciebie pisarz”. Czytelnikom, którzy zapamiętali informację rzuconą w pierwszym akapicie (że Alex wkrótce pozna brata narratora i za niego wyjdzie), oraz tym wciąż poruszonym teatralną niedolą Cullenów opisywaną przez beznamiętnego narratora zakończenie wydać się może lekkie, zbyt lekkie. Albo zamknięte zbyt łatwą klamrą.
Pictures from an Institution na modłę wielkich komedii kończy się celebracją małżeństwa. Bezimienny narrator, do tej pory będący najbardziej gorliwym obserwatorem wydarzeń, ostatnią spokojną scenę powieści ma wyłącznie dla siebie. Zaczęły się letnie wakacje, kampus opustoszał, on zaś siedzi w swoim gabinecie, przeglądając książki i papiery („Na resztę popołudnia pogrążyłem się w ciężkiej pracy: wyrzucałem, wyrzucałem, wyrzucałem”). Później wyjeżdża.
Gdy w końcu zszedłem na dół, panowała tam pustka i cisza. Echo moich kroków rozbrzmiewało w korytarzu, a idąc nim, spoglądałem na słońce i drzewa na zewnątrz. W budynku nikogo nie było i miałem wrażenie, że wyludniły się wszystkie budynki w Benton. Wszedłem do budki telefonicznej na parterze, wykręciłem numer do własnego domu i w tej ciszy „halo” mojej żony zabrzmiało słabo i odlegle. Spytałem: „Czy możesz teraz po mnie przyjechać, kochanie?”. Odparła: „Oczywiście, że mogę. Zaraz będę”.
Choć prawie niczego nie wiemy o narratorze, a jeszcze mniej o jego dotąd tylko przelotnie wzmiankowanej żonie, ta forma zakończenia historii komicznych i żałosnych (choć nigdy tragicznych) małżeństw wydaje się właściwa – wyróżnienie słowa „oczywiście” w niezwykle ekonomiczny sposób przywodzi na myśl prawdziwe małżeństwo, takie, które daje oparcie i poczucie stabilności.
Oto ostatnie zdania Sleepless Nights, powieści, która nie opowiada jednej konkretnej historii, a zatem nie zmierza do żadnego oczywistego zakończenia. Fabuła The Pilgrim Hawk i Pictures from an Institution posuwa się naprzód w określonych, ustalonych ramach czasowych: obejmuje popołudnie oraz wieczór albo semestr wiosenny. Sleepless Nights rozciąga się na dziesięciolecia, przeskakuje naprzód i wstecz, a jej narratorka, rozwiedziona kobieta, gromadzi kolejne epizody samotności. Afirmuje ją – pisząc, wykonując pracę pamięci – choć jednocześnie pragnie się z kimś kontaktować, pisać listy, dzwonić.
Zwykle nie lubię, gdy inni podchodzą do mojego realnego życia ze słowniczkiem, doszukując się zgodności z prawdą, jakby zakładali dodatkowe okulary. Według mnie w ten sposób zakłóca się działanie pamięci.
Czasem jednak pragnęłabym, aby poznali mnie ci, na których mi zależy. Zapomoga społeczna, piękne określenie. Dlatego zawsze dokądś dzwonię, zawsze piszę listy, zawsze budzę się z myślą, że trzeba pogadać z B. i z D., i z C. – ludźmi, do których nie śmiem zadzwonić aż do nastania poranka, lecz muszę z nimi rozmawiać przez całą noc.
Zatem Sleepless Nights również kończy się porzuceniem. Porzucony – czy też delikatnie odsunięty – zostaje czytelnik („pragnęłabym, aby poznali mnie ci, na których mi zależy”), zakłada się bowiem, że jego lektura ma charakter wtargnięcia, poszukiwania zgodności historii z prawdą o „faktach z życia”.
Proza autobiograficzna udająca dziennik (Zapiski Maltego Lauridsa Brigge Rilkego), pamiętnik napisany prozą poetycką (Ochronnaja gramota Pasternaka) i zbiór opowiadań (The Berlin Stories Isherwooda): Hardwick twierdzi, że właśnie te książki ośmieliły ją do napisania Sleepless Nights, powieści rozsadzającej gatunki.
Oczywiście proza we wszelkich odmianach zawsze czerpała z życia pisarzy. Wszystkie szczegóły w dziele prozatorskim zaczynają się jako obserwacja, wspomnienie, pragnienie bądź szczery hołd złożony rzeczywistości pozaumysłowej. Zarówno wizerunek pretensjonalnego powieściopisarza, jak i pretensjonalny koledż dla kobiet opisane w Pictures from an Institution zostały oparte, zgodnie z typową praktyką prozatorską, na dobrze znanych pierwowzorach. (W satyrze sytuacja taka jest czymś normalnym: byłoby wręcz dziwne, gdyby Jarrell nie miał na myśli prawdziwego pisarza i istniejącego koledżu). Autorzy stosujący narrację pierwszoosobową często wypowiadają głosem narratora kilka przypadkowych faktów o charakterze biograficznym, co z czasem wychodzi na jaw. Na przykład, by lepiej zrozumieć zakończenie The Pilgrim Hawk, warto sobie przypomnieć, że Alex Henry wkrótce wyjdzie za mąż. Jednak to, że jej mężem będzie brat narratora, człowiek, o którym na stronach powieści niczego się nie dowiadujemy, uznać można za niepotrzebny szczegół. Tak jednak nie jest. Dobra przyjaciółka Wescotta, na której oparł on postać Alex, bogata amerykańska ekspatka posiadająca w latach dwudziestych dom w modnej podparyskiej miejscowości Rambouillet (w powieści przemianowanej na Chancellet), po powrocie do kraju wyszła za jego brata.
Wielu pierwszoosobowych narratorów wykazuje sporo cech, które pozwalają sądzić, że zaabsorbowany sobą autor wdzięcznie ich do siebie upodobnił. Istnieją też przypadki odwrotne: autor cieszy się, że nie stał się kimś takim jak narrator (lub przynajmniej ma taką nadzieję). Wescott – w przeciwieństwie do Towera – z pewnością nie był pisarzem niespełnionym, lecz często wypominał sobie lenistwo i faktycznie trudno zrozumieć, czemu człowiek zdolny napisać książkę tak wybitną jak The Pilgrim Hawk w ciągu całej reszty długiego życia nie potrafił znowu wznieść się na podobny poziom. Hawthorne nieustannie zmagał się z wewnętrznym Coverdale’em. W liście do swojej przyszłej żony Sophii Peabody, napisanym w 1841 roku z gospodarstwa Brook Farm, pierwowzoru wspólnoty ukazanej w The Blithedale Romance, dziękuje jej za ugruntowanie go w poczuciu „rzeczywistości” oraz niedopuszczenie, by „chłód i obojętność” zakradły się do jego serca. Innymi słowy – za ocalenie przed przedzierzgnięciem się w kogoś podobnego do Coverdale’a.
A co, jeśli „ja” oraz autor nazywają się tak samo lub żyją w jednakowy sposób, jak ma to miejsce w przypadku Sleepless Nights, The Enigma of Arrival V.S. Naipaula czy Czuję. Zawrót głowy W.G. Sebalda? Ile faktów z życia autora powieść może wchłonąć, by nie mogła już dłużej być określana powieścią? Obecnie na to terytorium najśmielej zapuszcza się Sebald. Pragnie on, by jego narracje o umysłowym nawiedzeniu czytać jako fikcję literacką, tymczasem opowiada je jego porażone emocjonalnym bólem alter ego, które obstaje przy faktograficznym charakterze tekstu tak uporczywie, że książki ilustruje licznymi fotografiami, w tym nawet zdjęciami autora. Rzecz jasna niemal wszystkie fakty, które normalnie podaje się w dziele autobiograficznym, są w książkach Sebalda nieobecne.
Fakt, że tajemniczość – którą można określić mianem powściągliwości, skrytości lub dyskrecji – jest konieczna, by nie dało się zamknąć tej osobliwej prozy w szufladce autobiografii lub wspomnień. Można wykorzystać własne doświadczenia życiowe, ale tylko trochę, niebezpośrednio. Wiemy, że narratorka Sleepless Nights czerpie z prawdziwego życia. Pisarka nazwiskiem Elizabeth Hardwick rzeczywiście urodziła się w Kentucky, w latach czterdziestych krótko po przeprowadzce na Manhattan spotkała Billie Holiday, na początku lat pięćdziesiątych spędziła rok w Holandii, przyjaźniła się z pewnym M., żyła w Bostonie, miała dom w Maine, wiele lat przemieszkała na manhattańskiej West Side i tak dalej. Wszystkie te fakty pojawiają się na mgnienie w jej powieści niczym ślady, które w równej mierze mają coś ujawnić, jak i ukryć, zbić czytelnika z tropu.
Redagowanie własnego życia to ocalanie go na potrzeby prozy lub dla samego siebie. Gdy inni w określony sposób postrzegają czyjeś życie, człowiek sam po pewnym czasie także może zacząć je tak postrzegać. A to jedynie zakłóca działanie pamięci (a także zapewne inwencji twórczej).
Elipsę i skrót można stosować swobodniej, kiedy wspomnień nie podaje się w porządku chronologicznym. Wspomnienia – ich przeobrażone fragmenty – niczym łańcuchy obfitych zapisków wiją się wokół jądra historii, przesłaniając je. A Hardwick, która do mistrzostwa opanowała sztukę skrajnego zagęszczania historii i wytrącania jej ze stanu równowagi, pisze po prostu w zbyt szybkim rytmie, by rozwijać tylko jeden wątek, a niekiedy – by w ogóle prowadzić jakąś narrację, zwłaszcza gdy należałoby się jej spodziewać. W powieści czytamy wiele o małżeństwie, głównie o ciągnącym się jak opera mydlana związku dwojga Holendrów, w którym mąż był kobieciarzem – narratorka wraz z mężem przyjaźniła się z nimi podczas pobytu w Holandii. O jej własnym małżeństwie dowiadujemy się na piątej stronie: „Zmieniłam się w »my«. […] Mąż-żona: w tak mocno ugruntowanej klasycznej tradycji raczej nie ma miejsca na jakiś nowy ruch”. Owo „my” znika następnie z tekstu – to deklaracja niezależności koniecznej do uformowania się autorytatywnego, dociekliwego „ja” zdolnego napisać Sleepless Nights – i wraca dopiero pięćdziesiąt stron dalej: „Jestem teraz sama w Nowym Jorku, nie ma już »my«. Minęły lata czy nawet dekady”. Być może książki usiłujące spełnić wyśrubowane normy prozy zawsze będą krytykowane za to, że nie mówią czytelnikowi dostatecznie wiele.
Ale to nie jest niczyja autobiografia – nawet owej „Elizabeth”, której losy zostały częściowo oparte na życiu Elizabeth Hardwick. To opowieść o tym, co „Elizabeth” widziała, co myślała o innych. Jej siła polega na umiejętności odmawiania oraz posiadaniu szczególnego wachlarza upodobań. Cierpiętników uwikłanych w wieloletnie beznadziejne małżeństwa ocenia bezlitośnie, lecz łagodnie wypowiada się o drobnomieszczaństwie, poruszona losem nieporadnych złoczyńców, zdrajców klasy i nieudacznych snobów. Przywołuje w pamięci korowód zranionych dusz: głupich, zdradzieckich, pazernych mężczyzn, wśród nich przelotnych kochanków, nadmiernie rozpieszczanych (przez samych siebie, przez kobiety) i wyzutych z dobrych intencji, a także skromnych, uprzejmych, prostych kobiet w archaicznych rolach, które zaznały wyłącznie trudnego losu i rozpieszczane nigdy nie były. Są tam przepełnione rozpaczliwą miłością wspomnienia matki narratorki oraz kilka zawiłych, długich portretów kobiet w stylu Melancthy, przywoływanych niczym muzy:
Gdy wspominam sprzątaczki cierpiące na niesprawiedliwe choroby, myślę o tobie, Josette. Gdy muszę coś wyprasować lub ugotować w ciężkim garnku, myślę o tobie, Ido. Gdy myślę o głuchocie, chorobie serca i językach, którymi się nie posługuję, myślę o tobie, Angelo. Wielkie, pełne bielizny balie przypominają mi więcej niż jedną osobę.
Praca pamięci, tej pamięci, to powodowany empatią wybór, by myśleć o kobietach, zwłaszcza tych, które wiodą życie wypełnione ciężką pracą i w wytwornej prozie najczęściej zostają przemilczane. Sprawiedliwość wymaga, by o nich pamiętać. By je przedstawić. By je przyzwać na ucztę wyobraźni i języka.
Oczywiście duchy wywołuje się na własne ryzyko. Cudze cierpienie może wsączyć się w twoją duszę. Próbujesz się bronić. Pamięć jest twórcza. Pamięć to występ. Pamięć zaprasza samą siebie i trudno ją odprawić. Stąd wstrząsające spostrzeżenie, które stało się źródłem tytułu książki: że pamięć ściśle łączy się z bezsennością. Z powodu wspomnień trudno jest zasnąć. Wspomnienia się rozmnażają. A te niepożądane zawsze wydają się trafne. (Jak w prozie: wszystko, o czym się pisze, łączy się z sobą). Śmiałość i wirtuozeria mechanizmów kojarzenia stosowanych przez Hardwick wprost upaja.
Powieść podsumowują deliryczne zdania narratorki:
Matka, okulary do czytania i spotkanie wśród wilgotnych, zupełnie poszarzałych twarzy pań z kościelnego kręgu. A potem całe życie pod kopcem mężczyzn, którzy wspinają się i schodzą.
Udręka osobistych relacji. Nie ma tu nic nowego, chyba że w przebraniu i w ucieczce na skrzydłach przymiotników. Jak słodkie są dźgnięcia sztyletów na końcach akapitów.
Nic nowego z wyjątkiem nieustannego odnajdowania języka. Przypalania rany dręczących osobistych relacji żarem wyborów leksykalnych, nerwowej interpunkcji, zmiennych rytmów zdań. Wynajdowania coraz subtelniejszych, coraz bardziej nabrzmiewających metod, by wiedzieć, by sympatyzować, by trzymać na dystans. To sprawa przymiotników. To jest ważne.
Wyobraźcie sobie pisarza, który w ciągu dość długiego życia, nie oddalając się na więcej niż sto dwadzieścia kilometrów od miasta urodzenia, pozostawił wielki dorobek artystyczny… Chodzi o jakiegoś twórcę z XIX wieku, przerwiecie mi, i będziecie mieli słuszność: to autor licznych powieści, nowel, opowiadań, sztuk, esejów, wierszy, recenzji i felietonów politycznych, a przy tym reporter, redaktor czasopisma, urzędnik, kandydat na stanowisko publiczne, założyciel i prezes Akademii Literatury w swojej ojczyźnie, człowiek wyjątkowo uzdolniony, przekraczający społeczne i fizyczne ograniczenia (był Mulatem, synem niewolnika w kraju, w którym niewolnictwo zniesiono dopiero, gdy miał prawie pięćdziesiąt lat, a przy tym cierpiał na epilepsję), ktoś, kto w toku swej niezwykle płodnej kariery, mimo intensywnej działalności na niwie narodowej, zdołał napisać wiele utworów prozatorskich zasługujących na trwałe miejsce w literaturze światowej, choć arcydzieła te poza jego własną ojczyzną, gdzie jest honorowany jako największy narodowy pisarz, pozostają mało znane i rzadko się o nich wspomina.
Wyobraźcie sobie takiego pisarza – on istniał, a jego najbardziej oryginalne książki wciąż odkrywamy, ponad osiemdziesiąt lat po jego śmierci. W normalnych warunkach filtr czasu ratuje zapomnianych i promuje niedocenionych, odrzucając zaledwie sławnych czy popularnych. Dopiero w życiu pozagrobowym pisarza padają odpowiedzi na tajemnicze pytania o wartość i nieprzemijalność. Wydaje się szczególnie adekwatne, że ów niedoceniony za życia autor potrafił tak wnikliwie, ironicznie i czule pisać o sprawach pośmiertnych.
To, co sądzi się na temat reputacji, odnosi się – lub powinno się odnosić – także do życia. Ponieważ życie ukazuje swój kształt i znaczenie dopiero po zakończeniu, kompletna biografia może zostać napisana dopiero po śmierci osoby, której dotyczy. Niestety autobiografii nie sposób tworzyć w tak idealnych warunkach. Tymczasem niemal wszystkie warte uwagi fikcyjne autobiografie również nie wychodziły poza tę granicę, próbując stosować możliwie najlepszy ekwiwalent oświecenia, które przynosi śmierć. Autobiografie fikcyjne jeszcze częściej niż prawdziwe bywają przedsięwzięciami schyłkowymi. Stary (a przynajmniej doświadczony stratą) narrator, zdystansowawszy się od życia, siada do pisania. Lecz choć podeszły wiek może zbliżyć fikcyjnego autobiografa do idealnego punktu widzenia, wciąż pozostaje on po niewłaściwej stronie granicy, za którą życie – opowieść życia – w końcu nabiera sensu.
Znam tylko jeden przykład tego fascynującego gatunku – autobiografii wyobrażonej – który projekt autobiograficzny realizuje w formie idealnej – a zarazem, jak się okazuje, komicznej: chodzi o arcydzieło zatytułowane Wspomnienia pośmiertne Brasa Cubas (1880) wydane po angielsku pod bezsensownym, zmieniającym sens utworu tytułem Epitaph of a Small Winner [Epitafium drobnego zwycięzcy]. W pierwszym akapicie rozdziału 1 – Śmierć autora – Bras Cubas oznajmia wesoło: „nie jestem właściwie autorem zmarłym w tym sensie, że pisałem, po czym umarłem, lecz w tym, że umarłem, a teraz piszę”[1]. Ten pierwszy żart w powieści, który wyznacza jej kierunek, mówi o wolności pisarza. Czytelnik zostaje zaproszony do gry i zgodnie z jej regułami będzie udawał, że książka, którą czyta, to bezprecedensowe arcydzieło literackie. Pośmiertne wspomnienia napisane w pierwszej osobie.
Oczywiście nawet jednego dnia nie sposób opowiedzieć w całości, nie wspominając o całym życiu. Życie to nie fabuła. Ponadto narracja pierwszoosobowa rządzi się innymi zasadami niż trzecioosobowa. Spowolnienia, gwałtowne przyspieszenia, długie komentarze lub ich brak – zabiegi takie w wykonaniu „ja” mają inną wagę i sprawiają inne wrażenie, niż gdy to samo zostaje powiedziane w czyimś imieniu. Wiele z tego, co wzruszające, wybaczalne lub nieznośne w pierwszej osobie, wywołałoby odwrotny efekt w trzeciej i vice versa. Można to łatwo udowodnić, odczytując na głos dowolną stronę książki Machado de Assisa najpierw tak, jak została napisana, a później zamieniając „ja” na „on”. (Aby posmakować ogromnych różnic w ramach zasad rządzących samą trzecią osobą, spróbujcie zamienić „on” na „ona”). Pewne rejestry uczuć takich jak niepokój daje się oddać tylko głosem pierwszej osoby. Podobnie ma się sprawa z aspektami narracji: dygresyjność wydaje się na przykład naturalna w tekście pisanym w pierwszej osobie, lecz brzmi amatorsko w przypadku bezosobowej osoby trzeciej. Zatem każdy tekst, który charakteryzuje się świadomością własnych środków i metod, należy rozumieć jako pierwszoosobowy, niezależnie od tego, czy głównym zaimkiem jest w nim „ja”.
Pisanie o sobie samym – opowiadanie historii prawdziwej, czyli prywatnej – uważano dawniej za rzecz arogancką i domagającą się uzasadnienia. Eseje Montaigne’a, Wyznania Rousseau, Walden Thoreau i większość innych klasycznych autobiografii mówiących o duchowych ambicjach zawiera prolog, w którym autor, zwracając się bezpośrednio do czytelnika, przyznaje, że podjął się zuchwałego zadania, opowiada o różnych skrupułach czy wątpliwościach (wynikłych ze skromności lub lęku), które musiał pokonać, uprzedza, że będzie pisał wyjątkowo nieporadnie bądź szczerze, a także zapewnia o pożytku, jaki z jego egoistycznych poczynań wyniknie dla innych. Co więcej, te spośród autobiografii fikcyjnych, które cechuje choć odrobina stylu czy głębi, również – podobnie jak prawdziwe – zaczynają się od defensywnego lub prowokacyjnego wyjaśnienia powodów decyzji o napisaniu książki, którą czytelnik właśnie zaczął, a przynajmniej od demonstracji pokory, co sugeruje egoizm atrakcyjnej wrażliwości. Nie chodzi tu tylko o zwykłą formalność czy kilka uprzejmych zdań na rozgrzewkę. To pierwszy strzał w kampanii podboju, podczas której autobiograf milcząco zakłada, że w dobrowolnym, elokwentnym opowiadaniu o sobie samym jest coś niewłaściwego, bezwstydnego – to wszakże uzewnętrznianie się przed nieznajomymi ludźmi bez wyraźnego powodu (takiego jak wielka kariera czy wielka zbrodnia) ani nawet tworzenia dokumentacyjnych pozorów, jakoby książka była tylko transkrypcją czyichś notatek – dziennika albo listów – przeznaczonych pierwotnie dla małego kręgu zaprzyjaźnionych czytelników. Prosząc o pozwolenie na opowiadanie dziejów swojego życia bez żadnego uzasadnienia, w pierwszej osobie i możliwie szerokiemu gronu czytelników („publice”), autobiograf wykazuje się co najwyżej podstawową ostrożnością oraz uprzejmością. Zastosowanie znakomitej formuły wspomnień kogoś od dawna nieżyjącego dodatkowo wzmacnia efekt kurtuazyjnej troski o zdanie czytelnika. Aczkolwiek autobiograf może także stwierdzić, że się z nim nie liczy.
Niemniej nawet pisanie zza grobu nie uwolniło narratora od ostentacyjnego zainteresowania odbiorem tekstu. Jego farsowe zaniepokojenie uwidacznia się w samej formie utworu o tak wyjątkowym tempie. W montażu narracji, jej urywanym rytmie (książka ma 160 rozdziałów, niektóre składają się z nie więcej niż dwóch zdań, a nieliczne mają więcej niż dwie strony). W figlarnych wskazówkach, zamieszczanych zwykle na początku lub na końcu rozdziału, jak najlepiej korzystać z tekstu. („Należy pomieścić ten rozdział między pierwszym a drugim zdaniem rozdziału CXXIX”[2], „Ale ten rozdział nie jest poważny”[3], „Chcę tu podać w nawiasie pół tuzina maksym, […] mogą służyć jako epigrafy”[4]). W momentach ironicznego skupienia uwagi na środkach i metodach powieści oraz ciągłym wyciszaniu emocjonalnych oczekiwań czytelnika („Lubię wesołe rozdziały”[5]). Prośby, aby odbiorca wyrozumiale potraktował upodobanie autora do tych frywolnych zabiegów, są w równej mierze sztuczką uwodziciela, co zapowiedzią nadchodzących emocji oraz nowych faktów. Autobiograf, który ze swadą rozwodzi się nad precyzją swoich procedur narracyjnych, parodiuje własny natężony egocentryzm.
Podstawowym środkiem kontroli przepływu emocji w książce jest dygresja. Narrator z głową pełną literatury okazuje się fachowym twórcą wychwalanych niekiedy pod szyldem realizmu opisów przejmujących emocji, które trwają, zmieniają się, ewoluują i zanikają. Jednocześnie rzecz jasna demonstruje do wszystkich tych spraw dystans, który znajduje wymiar formalny: epizody są krótkie, a tekst wypełniają ironiczne, dydaktyczne podsumowania. Jego osobliwie żarliwy i wyraźnie zdystansowany głos (bo też czego można oczekiwać od narratora, który nie żyje?) nigdy nie opowiada wydarzeń bez wyciągnięcia z nich jakiejś nauki. Początek rozdziału 133 brzmi: „Teraz chcę poprawić teorię Helwecjusza…”[6]. Prosząc czytelnika o wyrozumiałość, pełen obaw o jego reakcję (czy zrozumie? Czy go to rozbawi? A może się nudzi?), autobiograf nieustannie zawiesza opowieść, by przywołać jakąś zilustrowaną za jej pomocą teorię lub ją skomentować – jak gdyby tylko dzięki tego rodzaju zabiegom historia miała stawać się bardziej interesująca. Społecznie uprzywilejowana, egocentryczna egzystencja Brasa Cubas – jak często w takich wypadkach bywa – jest wybitnie nieciekawa, a jej najważniejsze wydarzenia to te, które nie zaszły lub okazały się rozczarowujące. Ciągłe szafowanie błyskotliwymi opiniami obnaża ubóstwo emocjonalne tego życia, a narrator zdaje się wstrzymywać od wniosków, do których powinien dochodzić. Metoda dygresyjna jest także źródłem znacznej części humoru w książce, opierającego się między innymi na kontraście między życiem narratora (ubogim w wydarzenia, opowiadanym subtelnie) a teoriami, które tworzy (pompatycznymi, prostackimi).
Oczywiście głównym pierwowzorem takich smakowitych procedur sterowania uwagą czytelnika jest powieść Życie i myśli JW pana Tristrama Shandy. Metoda małych cząstek i różne sztuczki typograficzne, takie jak w rozdziałach 55 (Stary dialog Adama i Ewy) i 139 (O tym, jak nie zostałem ministrem), przywołują na myśl kapryśne rytmy narracyjne oraz piktograficzne żarty Tristrama. Pomysł na rozpoczęcie historii Brasa Cubas po jego śmierci również wydaje się hołdem złożonym Sterne’owi, w którego książce Tristram Shandy zasłynął rozpoczęciem dziejów własnej świadomości przed narodzinami (w chwili poczęcia). Przemożny wpływ Tristrama Shandy’ego, drukowanego w odcinkach w latach 1759–1767, na brazylijskiego pisarza urodzonego w XIX wieku nie powinien zaskakiwać. Książki Sterne’a, niezwykle popularne za jego życia i krótko potem, w Anglii z biegiem czasu uznano za zbyt nietypowe, miejscami nieprzyzwoite i w gruncie rzeczy nudne, jednak na kontynencie cieszyły się niesłabnącym powodzeniem. W obecnym stuleciu w świecie angielskojęzycznym znów docenia się Sterne’a, lecz nadal ma on opinię skrajnego ekscentryka i marginalnego geniusza (pokroju Blake’a), znanego ze swej zadziwiającej, przedwczesnej „nowoczesności”. Jednak z perspektywy literatury światowej jest on być może, obok Shakespeare’a i Dickensa, najszerzej oddziałującym pisarzem języka angielskiego. Stwierdzenie Nietzschego, że jego ulubioną powieścią jest Tristram Shandy, nie było aż tak osobliwe, jak mogłoby się wydawać. Postać Sterne’a zaznaczyła się szczególnie w literaturach języków słowiańskich, o czym świadczy fakt, że Tristram Shandy ogrywał kluczową rolę w teoriach Wiktora Szkłowskiego i innych rosyjskich formalistów w latach dwudziestych i później. Powodem tego, że właśnie w Europie Środkowej i Wschodniej oraz Ameryce Łacińskiej przez wiele dekad powstawała tak wielka ilość imponującej literatury, była nie tyle niedola pisarzy zgniatanych butem potwornych reżimów, która stała się źródłem znaczenia, powagi, tematów i celnej ironii (o czym z nutą zazdrości przekonywało wielu zachodnioeuropejskich i amerykańskich twórców), lecz raczej to, że od ponad wieku w tych częściach świata autor Tristrama Shandy był ceniony najwyżej.