Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Kiedy w 1999 roku hiszpański Sąd Najwyższy orzekł, że każde dziecko ma prawo wiedzieć, kim są jego rodzice, do biura prawnika Enrique Vili Torresa zaczęli pukać nowi klienci. Chociaż od rodziny lub sąsiadów dowiedzieli się, że zostali adoptowani, w ich dokumentach nie było śladów adopcji, a w aktach urodzenia rodzice adopcyjni figurowali jako biologiczni. Enrique nazwał ich hijos falsos, fałszywymi dziećmi, a ich liczbę oszacował na około trzystu tysięcy.
Wkrótce do prawników i mediów zaczęli zgłaszać się także rodzice poszukujący dzieci, które dotąd uważali za zmarłe. Pojawiło się nowe, budzące grozę określenie: bebes robados, ukradzione dzieci. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych nowo narodzone dziecko można było kupić za równowartość mieszkania. W proceder sprzedaży zamieszane były instytucje państwowe i kościelne.
Katarzyna Kobylarczyk opisuje jeden z najbardziej wstrząsających rozdziałów w najnowszej historii Hiszpanii, nadal pełen pytań bez odpowiedzi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 267
W serii ukazały się ostatnio:
Aleksander Gurgul Podhale. Wszystko na sprzedaż
Anna Malinowska Od Katowic idzie słońce
Norman Lewis Neapol ’44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch (wyd. 2)
Stig Dagerman Niemiecka jesień. Reportaż z podróży po Niemczech (wyd. 2)
Jakub Szymczak Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym
Mariusz Szczygieł Gottland (wyd. 5)
Jacek Hugo-Bader Dzienniki kołymskie (wyd. 3)
Marjorie Wallace Milczące bliźniaczki
Norman Lewis Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii (wyd. 2)
Jerzy Haszczyński Rzeźnia numer jeden i inne reportaże z Niemiec
Ed Vulliamy Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy (wyd. 2)
Karolina Domagalska Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro (wyd. 2)
Lene Wold Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę (wyd. 2)
Tomasz Grzywaczewski Wymazana granica. Śladami II Rzeczpospolitej (wyd. 2)
Peter Robb Sycylijski mrok (wyd. 3)
Amos Oz Na ziemi Izraela
Iza Klementowska Samotność Portugalczyka (wyd. 2)
Aneta Pawłowska-Krać Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce (wyd. 2)
Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 4)
John Vaillant Tygrys. Na tropie rosyjskiej bestii
Harley Rustad Zagubiony w Dolinie Śmierci. Obsesja i groza w Himalajach
Bartek Sabela Wędrówka tusz
Jamie Bartlett Królowa kryptowaluty. Historia miliardowego cyberprzekrętu
Małgorzata Nocuń Miłość to cała moja wina. O kobietach z byłego Związku Radzieckiego
Roman Husarski Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej (wyd. 2)
Bartosz Józefiak Wszyscy tak jeżdżą
Tomáš Forró Gorączka złota. Jak upadała Wenezuela
Douglas Preston, Mario Spezi Potwór z Florencji. Śledztwo w sprawie seryjnego mordercy
Piotr Lipiński Wasilewska. Czarno-biała
Agnieszka Pikulicka-Wilczewska Nowy Uzbekistan
Taina Tervonen Grabarki. Długi cień wojny w Bośni
Kalina Błażejowska Bezduszni. Zapomniana zagłada chorych
W serii ukażą się m.in.:
Jacek Hołub Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach (wyd. 2)
Anna Bikont Nigdy nie byłaś Żydówką. Sześć opowieści o dziewczynkach w ukryciu
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce: Sypialnia dzieci w więzieniu matek karmiących w Madrycie, 1955. Martín Santos Yubero / Archivo Regional de la Comunidad de Madrid
Copyright © by Katarzyna Kobylarczyk, 2023
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Małgorzata Poździk
Korekta Beata Marzec / d2d.pl, Anna Hegman / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Projekt zrealizowany przy wsparciu finansowym Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO, realizowanej przez Krakowskie Biuro Festiwalowe ze środków Gminy Miejskiej Kraków
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-800-8
Tylko Ana Belén nie zna sekretu.
Wszyscy inni wiedzą. No dobrze, z pewnością nie wszyscy. Campo de Criptana to nie takie znów małe miasteczko w Kastylii-La Manchy: dwanaście tysięcy ludzi, dziesięć starych wiatraków, restauracje, bary, sklepy, szkoły, piekarnie i cukiernie, z których jedna należy do rodziców Any Belén. Wielu klientów cukierni zna jednak sekret. Znają go też przyjaciółki matki i koledzy ojca, ksiądz proboszcz i całe mnóstwo innych osób, w tym rodzice szkolnych koleżanek Any Belén. Szkolne koleżanki pewnie też.
Mąż Any Belén również wie, ale nigdy nie porusza z nią tego tematu. Uważa, że skoro ona sama o tym nie mówi, jest to dla niej zbyt intymne albo zbyt bolesne. Nie chce naruszać jej prywatności. Może nie jest gotowa, może kiedyś sama zacznie rozmowę.
Ana Belén nie zaczyna, bo o niczym nie wie. Nawet nie podejrzewa, że istnieje sekret.
Sąsiadki jej nie powiedzą. Ojciec Any Belén zagroził im dawno temu: jeśli ktokolwiek piśnie choćby słówko na ten temat, będzie miał z nim do czynienia. Wszystkie potulnie milczą, a przecież wiedzą. Mijają lata, a one milczą, nawet kiedy Manuel już umiera. Milczą, kiedy Ana Belén rośnie, idzie do pierwszej komunii, wychodzi za mąż, rodzi dzieci. Mąż i rodzina męża też milczą. Oni akurat taktownie, z delikatności. Matka Any Belén również nic jej nie mówi. Może przede wszystkim ona nic jej nie mówi. Postarzała się już, wymaga opieki, więc Ana Belén bierze ją do siebie. Matka ogląda telenowele z córką Any Belén. Antena 3 nadaje akurat dwuodcinkowy film Historias robadas na podstawie książki adwokata z Walencji, który nazywa się Enrique Vila Torres. Książka jest na faktach, ale sfabularyzowana. Bohaterami serialu są dwaj bliźniacy, rozdzieleni przy porodzie; lekarz i zakonnica okłamują matkę, że jeden z chłopców zmarł, kradną dziecko i za pieniądze oddają je do adopcji.
– Patrz, babciu, jaka ta zakonnica niedobra – mówi córka Any Belén.
Babcia się obrusza.
– Dziecko, nie możesz tak mówić – karci wnuczkę. – Trzeba przebaczać. Zakonnica jest dobra.
Ana Belén myśli później, że matka mogła przecież wyjawić jej ten sekret na łożu śmierci. Albo zapisać w testamencie. Matka nic takiego jednak nie zrobiła. Umarła, nic nikomu nie powiedziawszy.
Ana Belén sprzedaje dom po rodzicach. Musi go opróżnić, wynieść wszystkie meble, książki, pudła, dokumenty. Przenosi to wszystko do swojej piwnicy. Jest koniec 2016 roku. Minie prawie rok, nim zabierze się do porządkowania.
Ana Belén wciąż nie wie o istnieniu sekretu.
Paco pamięta trąbkę, którą przykładali jej do brzucha. Brzuch miała wielki jak diabli.
Lekarze dopiero w dziewiątym miesiącu powiedzieli im, że będzie dwójka, ale Rafaela czuła to wcześniej. Jedno dziecko ruszało się po jednej stronie jej brzucha, drugie po drugiej.
Do Fragi, niedużego miasta w Aragonii, przyjechali z Kordoby. Osiemset kilometrów z południa na północ, na drugi koniec kraju. Przyjechali, oczywiście, za pracą. Mieli po dwadzieścia parę lat, niedawno się pobrali. (Ktoś inny, opowiadając mi bardzo podobną historię, nazwie ten ciąg zdarzeń frazą buscarse le vida, co można przetłumaczyć jako „szukanie sobie życia”. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w Hiszpanii mnóstwo młodziutkich małżeństw ze wsi i małych miasteczek „szuka sobie życia” w dużych miastach). Kolega załatwił Paco robotę przy budowie autostrady Lleida–Saragossa. Był 1976 rok. Nie było aparatów do USG.
Lekarze nie potrafili określić płci bliźniąt, ale Rafaela w tych sprawach wierzyła Cygankom. Cyganki brały święty medalik i za jego pomocą przepowiadały ciężarnym płeć dzieci. Któregoś dnia Rafaela weszła do sklepu rybnego, a kobieta, która tam pracowała, zawołała wróżbitkę: „Fulanita, chodź, powróż tej dziewczynie!”. Cyganka zawiesiła medalik nad wielkim jak diabli brzuchem Rafaeli i powiedziała: „Po tej stronie nosisz dziewczynkę, a po tej chłopca”.
Potem, w szpitalu, powiedzieli im, że to było dwóch chłopców. Każdy z nich duży, jakby rozwijał się sam. W chwili porodu jeden ważył 3150 gramów, drugi – 2250 gramów.
Może Cyganka się pomyliła. A może w tej sprawie też ich okłamali.
Na poród kazali im jechać do Lleidy, do szpitala imienia generała Moscardó. Rafaelę przyjęli na oddział 20 grudnia, rodzić miała dwa dni później. Zaczęło się o zmroku. Przewracała się na łóżku całą noc. Co jakiś czas przychodziła położna, sprawdzała rozwarcie. „Jeszcze się nie zaczęło, jeszcze czekamy”, powtarzała. Rafaela skarżyła się, że strasznie ją boli, ale położna prychnęła tylko: „Taka delikatna jesteś, nie wiesz, co to znaczy rodzić!”. „Wiem, proszę pani – odparowała Rafaela. – Ja wiem, co znaczy rodzić, bo poroniłam już dziewczynkę w szóstym miesiącu ciąży i wtedy bóle były takie same!”
Wreszcie nad ranem przyszedł lekarz, obmacał brzuch i powiedział, że natychmiast robią cesarskie cięcie. Ktoś założył Rafaeli maseczkę na twarz. Odetchnęła kilka razy i zasnęła. Nawet nie poczuła, jak przenoszą ją z łóżka.
Nigdy ich nie zobaczyli.
Lekarz wziął Paco na stronę. „Niech pan słucha – powiedział. – Jedno było martwe i zmacerowane, nie żyło już od czterech, pięciu dni. Drugie zmarło przy porodzie, po kilku minutach od przyjścia na świat. Lepiej, żeby pan ich nie oglądał, będzie pan miał złe wspomnienia. Pana żona ma macicę dwurożną, jakby podzieloną od góry na dwie części. Rozwiązaliśmy ciążę, ale w tej chwili żonie zatrzymały się nerki. Musimy natychmiast przewieźć ją do Barcelony na dializy, tu nie mamy sprzętu”.
Lekarze z Barcelony wpiszą później w dokumentacji, że pacjentka przyjechała do nich w stanie szoku poporodowego, z żółtaczką i ostrą niewydolnością nerek.
Dwudziestotrzyletni wówczas Paco nie miał samochodu. O dziesiątej w nocy ustawił się na rogatkach Lleidy, żeby złapać stopa do Fragi, wziąć jakieś ubrania i jechać za Rafaelą do Barcelony. Zabrał go kierowca ciężarówki. Paco rozpłakał się w kabinie, wszystko mu opowiedział. Facet dowiózł go do Fragi. Paco spakował ubrania i rankiem poszedł na autobus do Barcelony.
Zanim jednak wyszedł ze szpitala w Lleidzie, zrobił coś, co wiele lat później będzie uważał za błąd. Kiedy opuszczał porodówkę, podeszła do niego pielęgniarka i zaoferowała: „Jeśli pan chce, zajmę się pochówkiem dzieci”.
Nie zastanawiał się nad tym, nie miał czasu. Karetka właśnie zabrała jego młodą żonę do Barcelony, lekarz w białym kitlu powiedział mu, że dzieci nie żyją. Nie miał żadnej rodziny we Fradze ani w Lleidzie. Nie miał też żadnych powodów do podejrzeń. Może trochę dziwiło go, że nie pokazali mu chłopców. Kiedy Rafaela poroniła tamtą dziewczynkę, widział jej ciałko. Było bielutkie jak ciało normalnego człowieka i nie zostawiło mu złych wspomnień. Pochował ją sam. Teraz jednak nie miał czasu się dziwić.
– Tak – powiedział – niech pani to zrobi, dziękuję.
– Mam już dla was dziecko – mówi doktor Eduardo Vela, kiedy spotykają się po raz pierwszy. – Córka pewnej kobiety z wyższych sfer zaszła w niechcianą ciążę. Rodzina wywiozła ją do Szwajcarii, żeby nikt się nie dowiedział. Wróci tu tylko na poród.
Inés nie zdziwiły słowa lekarza, a przynajmniej nie bardzo. Od 1941 roku w Hiszpanii antykoncepcja jest nielegalna (i pozostanie taka aż do 1978 roku). Wprawdzie w kraju można już kupić pigułki, ale są na receptę i jedynie w celach medycznych (ginekolodzy wypisują je na problemy hormonalne i muszą uzasadnić decyzję faktem, że kobieta cierpi na jakąś patologię[1]; według nieoficjalnych i czysto szacunkowych danych na patologię w połowie lat siedemdziesiątych uskarża się osiemset tysięcy Hiszpanek[2]). Prezerwatywy również są trudno dostępne. Trochę jak narkotyki – można je kupić, ale trzeba wiedzieć gdzie i od kogo (podobno niektóre fabryki produkują je „na boku” i „potajemnie”, a ich pracownicy sprzedają je pokątnie[3]). Aborcja jest poważnym przestępstwem. Zostanie zalegalizowana dopiero w 1985 roku. W 1969 roku grozi za nią więzienie, a lekarzom, pielęgniarkom i położnym dodatkowo utrata prawa wykonywania zawodu. Co nie znaczy, że Hiszpanki nie robią aborcji. Robią – około stu tysięcy rocznie. Na skutek nielegalnych i nieprofesjonalnych zabiegów wiele kobiet umiera (w 1974 roku około trzech tysięcy)[4]. Te, które na to stać – i które mają paszport – lecą przeprowadzić aborcję za granicą, głównie w Londynie. Na to trzeba jednak mieć przynajmniej trzydzieści–czterdzieści tysięcy peset (w połowie lat siedemdziesiątych pensja minimalna wynosi mniej więcej siedem tysięcy peset). Aborcja jest zatem nielegalna, za sprzedaż środków antykoncepcyjnych również grozi więzienie, a Kościół, który w Hiszpanii (od 1939 roku rządzonej twardą ręką generała Francisco Franco) ma bardzo mocną pozycję, zaleca wstrzemięźliwość, skromność i niedopuszczanie do siebie pokus. W tej sytuacji zastępczym środkiem antykoncepcyjnym staje się aspiryna. Bierzesz jedną tabletkę, ściskasz między kolanami tak, żeby ci pod żadnym pozorem nie wypadła, śmieją się młode kobiety. Inés nie jest więc bardzo zaskoczona, że „córka pewnej damy” zaszła w niechcianą ciążę. A ponieważ żyje w Hiszpanii pod koniec lat sześćdziesiątych, nie dziwi jej także, że ciąża jest ukrywana. Przez kilka lat Inés pomagała w Los Molinos. W tym miasteczku na północ od Madrytu zakonnice ze zgromadzenia misjonarek Jezusa, Marii i Józefa mają pałacyk, w którym prowadzą ochronkę dla dzieci oraz dom dla wykolejonych kobiet. Wykolejone kobiety to takie, które są samotne, ciężarne i nie mają się gdzie podziać albo ich ciąże trzeba ukryć (czasem jedno i drugie). Kobiety mieszkają tam do porodu, rodzą w Madrycie, w klinice San Ramón u doktora Eduarda Veli, a potem wracają do Los Molinos już bez brzucha, ale także bez dzieci. Odpoczywają chwilę i znikają. Inés nie ma z nimi kontaktu. W Los Molinos jest także ochronka i przedszkole, a ona przychodzi dla dzieci. Szaleje za dziećmi. Ma czterdzieści dwa lata, od dziewiętnastu lat jest mężatką i już wie, że nigdy nie zajdzie w ciążę. Jedno z nich musi być bezpłodne – może ona, może jej mąż Pablo. Nie wiedzą, nigdy nie zrobili sobie badań w tym kierunku. Pablo pracuje na kolei. W góry na północ od Madrytu wysłało go przedsiębiorstwo, Inés pojechała wraz z nim. Kiedy dowiedziała się, że w Los Molinos zakonnice opiekują się dziećmi, zgłosiła się do pomocy. Jeździ tam kąpać, ubierać, czesać, bawić, słuchać, jak śmieją się i płaczą. Nie dostaje za to wynagrodzenia. Dostaje za to dziecko. Na chwilę. W maju 1967 roku do Los Molinos przyjeżdża ojciec Félix Sánchez, jezuita, znajomy Inés. Jest z nim dziewczyna z dzieckiem na ręku – Maite. Maite mieszka w slumsach, nie może opiekować się swoim sześciomiesięcznym synkiem Paquitem i ojciec Félix szuka dla nich miejsca. Jednak misjonarki z jakiegoś powodu nie chcą ich przyjąć. „Nie ma miejsca” – mówią i zatrzaskują im drzwi przed nosem. Ktoś – trudno dziś powiedzieć kto – wpada więc na pomysł: może niech Inés zajmie się chłopcem? Inés natychmiast się zgadza. Odtąd ma w domu małego chłopczyka. Paquito mieszka z nią dwa lata, jest na jej utrzymaniu. Czasem odwiedza ich ojciec Félix, przywozi ze sobą Maite. „Tylko się nie zakochuj – szepcze wtedy Maite do Inés. – Pamiętaj, on jest mój, nie twój. Nie dam ci go”.
Rzeczywiście, Maite zabiera dziecko po dwóch latach. Inés opiekuje się już wówczas drugim chłopcem, Óscarem. Rodzice porzucili go, kiedy miał sześć miesięcy. Chłopiec spędził chwilę w Los Molinos i w sierocińcu w Madrycie, potem Inés i Pablo przez jakiś czas byli dla niego rodziną zastępczą. Od początku wiedzieli, że nigdy nie dostaną go do adopcji. Wkrótce wróci do sierocińca i nic nie da się z tym zrobić.
Ojciec Félix dzwoni do doktora Veli i opowiada mu o Inés: taka dobra kobieta, tak pragnie dziecka. Mówi się, że doktor ma wielki szacunek do jezuity, który ponoć uczył go kiedyś matematyki. Niedługo potem doktor Vela zaprasza Inés do swojej madryckiej kliniki.
Chociaż nigdy wcześniej się nie spotkali, lekarz jest przemiły. W Madrycie cieszy się dobrą opinią, mówi się, że to świetny położnik. Prywatna klinika San Ramón, którą założył wraz z trzema wspólnikami (sam jest jej dyrektorem medycznym), jest nieduża, ale prestiżowa. Mieści się przy ulicy de la Habana 143. W dziesięciu pomieszczeniach kobiety rodzą, przechodzą drobne interwencje chirurgiczne oraz odpoczywają po zabiegach.
Doktor Vela jest dla Inés serdeczny, jakby znali się całe życie. Teraz, kiedy już powiedział, że ma dla niej dziecko, tłumaczy, jak powinna zachowywać się w najbliższym czasie.
Ma przestać się malować i zacząć źle wyglądać.
Nie chodzić do fryzjera.
W rozmowach z koleżankami skarżyć się na mdłości.
Doktor pokazuje jej też, jak wiązać poduszkę pod sukienką, żeby udawała rosnący brzuch.
Potem żegna się z Inés i Pablem. Niedługo do nich zadzwoni. Jest przełom maja i czerwca.
Te ostatnie zalecenia – o fryzjerze i poduszkach – nie do końca podobają się Inés. Jest zdziwiona. Zastanawia się, czemu miałaby cokolwiek udawać. Ostatecznie nigdy tego nie zrobi – nie zechce i nie zdąży. Telefon dzwoni bardzo szybko, 7 czerwca 1969 roku.
– Przyjedźcie jutro o dziesiątej i weźcie ze sobą ubranka – mówi doktor Vela. – Mam dla was niespodziankę.
Dziewczynka jest maleńka, śliczna i do zabrania od razu.
– Patrz, jaki prezent! – mówi Vela, pokazując ją Inés. – Chcesz zobaczyć, jak ją ubierają?
Inés chce, ale położna nachyla się do ucha doktora i szepcze, że to jednak zły pomysł, bo ta dziewczyna jeszcze tu jest i lepiej, żeby się nie zorientowała.
Pielęgniarki zabierają więc dziecko do ubrania, a Vela instruuje Inés i Pabla co dalej. Mają kupić głęboki wózek zamiast łóżeczka, bo dziewczynka jest wcześniacza i trzeba obkładać ją butelkami z ciepłą wodą. Usłyszawszy to, Inés myśli, że musiało stać się coś nieprzewidzianego, coś, co sprawiło, że trzeba było przed czasem rozwiązać ciążę tej dziewczyny. Nie pyta jednak o nic. Doktor Vela własnoręcznie wypełnia w tym czasie dokumenty, które poświadczają, że w południe 4 czerwca 1969 roku Inés Perez Perez, przy jego asyście, urodziła w Madrycie, w klinice San Ramón przy ulicy de la Habana 143, córkę, której ojcem jest Pablo Madrigal. Składa podpis i instruuje Pabla, żeby zabrał dokument do Registro Civil, urzędu stanu cywilnego, gdzie zarejestruje maleńką piękną dziewczynkę jako własną biologiczną córkę.
– I jeszcze jedno – ostrzega doktor Vela. – Gdyby cokolwiek stało się dziecku, gdyby zachorowało, gdyby miało kłopoty z oddychaniem, nie wzywajcie żadnego lekarza ani nie jedźcie do szpitala. Powiadomcie mnie. Tylko i wyłącznie mnie.
Inés i Pablo biorą swoje-nie swoje dziecko i wychodzą z kliniki. Jadą do urzędu, a potem do sklepu. Muszą kupić wózek, ubranka, pieluchy, mleko. Nie mają przecież nic. To była niespodzianka. Taki prezent.
Po latach wydaje mu się dziwne, że nie zorientował się wcześniej: zawsze był inny. Kiedy przychodzili, zbierali się wokół stołu, zaczynali się śmiać i rozmawiać, on siedział cicho. Nawet mieli go trochę, no wiesz, za głupiego. Siedzi chłopak i nie odzywa się do cioć i wujków. Zapomniałeś języka w gębie, Enrique? Jak chcesz zostać tym adwokatem, skoro nic nie mówisz?
To widać, był brzydkim kaczątkiem, dopiero później zamienił się w łabędzia.
W 1988 roku Enrique Vila Torres miał dwadzieścia trzy lata, kończył studia prawnicze. Ojciec – ten, którego uważał za ojca – umierał mu w szpitalu, na raka płuc. Enrique, jedyny syn, porządkował papiery w jego gabinecie. Znalazł dokumenty swojej adopcji. Był świt, cisza w domu, dużo myśli. Nagle wróciło wspomnienie: Enrique ma osiem lat, bawi się z kuzynami w starej kuchni babci, wokół plamy tłuszczu na niebieskich kafelkach, bordowe garnki, oni zaczynają go przezywać: „Jesteś adoptowany! Wzięli cię z ulicy!”, a on płacze.
– Ludzki mózg jest niesamowity. Otorbił to wspomnienie, ochronił mnie przed nim. Zapomniałem o tym i nie pamiętałem, aż do chwili, kiedy znalazłem akt adopcji.
Poszedł przejrzeć się w lustrze. Zobaczyć, kim jest. Był sobą. To znaczy kim? Obudził mamę. Tę, którą uważał za mamę. Rozpłakała się. Powiedziała: nie chciałam ci o tym mówić, bałam się, że przestaniesz mnie kochać. Szybko dowiedział się, że przyszedł na świat 18 maja 1965 roku w Sierocińcu Świętej Izabeli w Walencji, skąd nazajutrz tata i mama wzięli go do domu. Enrique chciał wiedzieć więcej, chciał wiedzieć, kto go urodził, ale mama mogła mu powiedzieć tylko to, że ta dziewczyna była młodziutka i że pochodziła z północy kraju. Później okaże się, że w tym czasie w sierocińcu mieszkało kilkanaście młodych kobiet w ostatnich miesiącach ciąży. Czekały na poród, bo ich brzuchy trzeba było z różnych powodów ukryć. Jeszcze później Enrique dowie się, że takich miejsc ukrywania kobiet w całej Hiszpanii było więcej. Wtedy, w 1988 roku, Enrique po raz pierwszy udało się porozmawiać z siostrą Aurorą z sierocińca. Powiedziała mu, że ma dane jego prawdziwej matki, ale on nie ma prawa ich zobaczyć.
Jako adwokat Enrique wyspecjalizował się w prawie adopcyjnym i poszukiwaniach korzeni biologicznych. Nazywał się „poszukiwaczem rodzin”. Ludzie przychodzili do jego kancelarii w Walencji, siadali przed biurkiem i mówili: jestem adoptowany, chciałbym poznać moich rodziców. Z początku było to bardzo trudne. Hiszpańskie prawo dotyczące adopcji aż do 1987 roku było dziurawe i pełne sprzeczności. Państwo w niewielkim stopniu kontrolowało proces adopcyjny. Właściwie – nie kontrolowało go w ogóle. Adopcja była czymś na kształt prywatnej umowy, mógł ją przeprowadzić praktycznie każdy adwokat lub notariusz, a urzędnicy ograniczali się jedynie do zapisania w dokumentach rezultatu tych ustaleń. Tym, co przede wszystkim utrudniało klientom Enrique odnalezienie biologicznych rodziców, był „poród anonimowy”. Najogólniej mówiąc: żeby dziecko mogło zostać oddane do adopcji, matka musiała podpisać, że się go zrzeka. Wtedy w papierach zostawał po niej ślad. No, chyba że skorzystała z prawa do porodu anonimowego. Wówczas nie musiała niczego podpisywać. Jej nazwisko znikało ze wszystkich dokumentów dziecka (na potrzeby urzędów sędzia wymyślał mu wtedy nowe nazwiska), a często także z dokumentacji klinik położniczych i szpitali. Kobieta mogła też zostawić dziecko w sierocińcu, pod opieką zakonnic, i odejść. W przeszłości dziecka ziała czarna dziura. Nie dawało się ustalić, skąd pochodzi, a pytani o to urzędnicy rozkładali ręce. Wprawdzie w hiszpańskiej konstytucji, uchwalonej w 1978 roku, znajdował się artykuł 39, którego paragraf 2 głosił: „Władze publiczne zapewniają również kompleksową ochronę nad dziećmi, które są równe wobec prawa bez względu na pochodzenie, oraz matek, niezależnie od ich stanu cywilnego. Prawo umożliwi dochodzenie ojcostwa”, ale wśród prawników nie było zgodności, jak go stosować. Uważano, że prawo matki do ukrycia swojej tożsamości jest nienaruszalne. Dopiero 21 września 1999 roku hiszpański Sąd Najwyższy dokonał interpretacji artykułu 39, odczytując w nim niezbywalne prawo dziecka do wiedzy o tym, kim są jego rodzice. To konstytucyjne prawo było nadrzędne wobec prawa matki do anonimowości. Do biura Enrique Vili Torresa zaczęło przychodzić coraz więcej ludzi. Wiedzieli, że zostali w dzieciństwie adoptowani, ale nie potrafili sami odnaleźć śladu biologicznych rodziców. Liczyli na to, że wyspecjalizowany adwokat będzie wiedział, gdzie szukać ich dokumentów.
Pytanie, które im zadawał, brzmiało: „Czy mogę zobaczyć akt urodzenia?”.
Pierwszą próbą uregulowania procesu adopcyjnego w Hiszpanii było prawo z 24 kwietnia 1958 roku[5]. Wprowadzało ono dwa typy adopcji: pełną i niepełną. W obu przypadkach wymagano, by rodzice adopcyjni ukończyli trzydzieści pięć lat, nie mieli własnych dzieci, a różnica wieku między nimi a przysposabianym dzieckiem wynosiła ponad osiemnaście lat. Mogli wówczas adoptować dziecko poniżej czternastego roku życia, które przez przynajmniej trzy lata pozostawało „porzucone”, co oznaczało, że jego rodzice byli nieznani, zrzekli się praw rodzicielskich lub było „podrzutkiem”, od niemowlęctwa wychowywanym w sierocińcu. Aż do 1970 roku adopcja niepełna oznaczała, że dziecko zachowuje nazwiska biologicznych rodziców. Pełna pozwalała nadać dziecku własne[6]. Zawsze jednak pozostawał po niej urzędowy ślad. Na lewym marginesie aktu urodzenia było miejsce na adnotację: dziecko adoptowane. Enrique brał akty urodzenia swoich klientów i zdumiewająco często informował ich: „Szanowny panie, nie jest pan adoptowany. Jest pan biologicznym dzieckiem pana Fulanito Tal i pani Fulanity Cual[7]”. Klient zaczynał się wtedy upierać. „Nie, to nieprawda – mówił. – Nie jestem ich dzieckiem, miałem osiemnaście lat, kiedy powiedzieli mi, że mnie adoptowali”. Albo: „Nie, nie mogę być ich dzieckiem, moja mama była bezpłodna, nie mogła mieć dzieci”.
To było dziwne. Bardzo wiele osób, które pojawiały się w biurze Enrique Vili Torresa, twierdziło, że zostały adoptowane, chociaż według prawa i dokumentów były biologicznymi dziećmi swoich rodziców. Czasem, po długim szukaniu popartym nakazami sądowymi, udawało się odnaleźć jakieś formularze adopcyjne. Czasem – i to było jeszcze bardziej niepokojące – nie było nic.
Wkrótce Enrique doszedł do wniosku, że w Hiszpanii żyje duża grupa osób, które – chociaż zostały adoptowane – we wszystkich oficjalnych dokumentach figurują jako biologiczne dzieci swych rodziców, będących w istocie rodzicami adopcyjnymi. Było to niezgodne z jakimkolwiek prawem – zarówno obecnym, demokratycznym, jak i poprzednim, frankistowskim. Było jednak faktem. Niektóre z tych osób wiedziały, że są przysposobione. Czasem poinformowali ich o tym rodzice adopcyjni, czasem domyślali się sami, najczęściej jednak prawda wychodziła na jaw przypadkiem: w szufladzie ojca odnajdywały się dokumenty adopcji; w badaniach medycznych nie wychodziły im choroby genetyczne, które powinni odziedziczyć, albo nie zgadzały się grupy krwi. Często o tym, kim są, dowiadywali się od obcych. Od sąsiada, który popił na potańcówce. Od koleżanek z klasy.
Pewna ośmioletnia dziewczynka z Andaluzji dowiedziała się o tym, że jej mama nie jest jej mamą, kiedy na wiejskim festynie dla żartu ukłuła sąsiadkę kolcem kaktusa w tyłek.
– Czegóż innego można by się było spodziewać po bękarcie! – wrzeszczy ukłuta.
– Ja nie jestem bękartem, tam stoi mój tatuś – broni się dziewczynka.
– Oczywiście, że jesteś! Zabrali cię z kołyski!
Dziewczynka nadal nie rozumie. Kołyska to po hiszpańsku cuna. Wszystkie dzieci śpią w kołyskach…
– Idiotko! – prycha kobieta. – Jesteś z casa cuna,jesteś podrzutkiem!
Casa cuna to sierociniec.
Badając losy adoptowanych dzieci, Enrique Vila uzmysłowił sobie jeszcze jedną rzecz. Większość nielegalnie przysposobionych dzieci zapewne nigdy nie dowiaduje się, że zostały adoptowane.
Niczego nie przeczuwają. Nie podejrzewają. Nie mają żadnych wątpliwości co do swojej tożsamości, więc nie szukają. Nie wiedzą nawet, że mogłyby czegoś szukać. Że jest jakiś sekret.
Kiedy Enrique spróbuje oszacować skalę problemu, dojdzie do wniosku, że osób, które zostały adoptowane, chociaż według dokumentów są biologicznym potomstwem swoich opiekunów, może być w Hiszpanii nawet trzysta tysięcy. Nazwie je hijos falsos, fałszywymi dziećmi.
W listopadzie 1981 roku madrycka policja wpadła na trop szajki handlującej noworodkami[8]. Ślady wiodły w trzy miejsca: do hoteliku na godziny, prowadzonego przez siostry Eulalię i Irene Luis Criado, żłobka z internatem, należącego do Maríi José Igualady, oraz kliniki San Ramón doktora Eduarda Veli. Sześć osób zostało aresztowanych; wśród nich była Josefina Toledano, trzydziestoletnia prostytutka z ulicy de la Montera. Josefina twierdziła, że jej nowo narodzone dziecko zostało sprzedane małżeństwu z okolic Walencji za sto pięćdziesiąt tysięcy peset. Kochanek Josefiny za część tych pieniędzy kupił sobie sportowy rewolwer.
Wkrótce policja poznała modus operandi sprawców. Najwyraźniej María José Igualada kontaktowała się z kobietami, które zaszły w niechcianą ciążę. Oferowała im opiekę medyczną, opłacenie kosztów porodu i niewielkie wynagrodzenie w zamian za oddanie dziecka do adopcji zaraz po rozwiązaniu. Kobiety rodziły w klinice San Ramón, zajmował się nimi doktor Eduardo Vela. Niektóre wychodziły stamtąd już bez dzieci. Małżeństwa, które zapłaciły od stu pięćdziesięciu do czterystu tysięcy peset za adopcję noworodka, odbierały dziecko bezpośrednio z lecznicy. Inne matki odnosiły niemowlęta do żłobka przy ulicy Lanuza 19 i tam je zostawiały. María José Igualada pośredniczyła pomiędzy zamawiającymi a dostarczycielkami towaru. Zbierała zamówienia (policji udało się ustalić tożsamość czternastu małżeństw, które w ten sposób zdobyły dziecko; wszystkie pochodziły z okolic Walencji), inkasowała także pieniądze. Oficjalnie zapłata miała pokryć koszty porodu, ale policja twierdziła, że większość zostawała w rękach właścicielki żłobka.
Policja zwołała konferencję prasową i wiadomość przedostała się do gazet. Około trzystu pięćdziesięciu tysięcy czytelników dziennika „El País” przeczytało: „Zlikwidowano ważną siatkę handlarzy noworodkami, pochodzącymi z prostytucji”.
Piętno dzieci prostytutek przylgnęło do adoptowanych na długo.
Chociaż policyjne śledztwo wydawało się obiecujące, szybko je zamknięto. Nie było więcej aresztowań. Dzieci pozostały w rodzinach, które je kupiły. Doktorowi Eduardowi Veli nie postawiono żadnych zarzutów.
Policja straciła zainteresowanie „ważną siatką handlarzy niemowląt”, ale dziennikarze zaczęli przyglądać się klinice. Niecałe trzy miesiące później, w lutym 1982 roku, tygodnik „Interviú” opublikował zdjęcia, które wstrząsnęły hiszpańską opinią publiczną. Całostronicowe czarno-białe fotografie, wykonane przez Germana Gallego, przedstawiały martwego noworodka, przechowywanego w chłodni kliniki San Ramón. Reportaż autorstwa Maríi Antoniny Iglesias nosił dosadny tytuł Martwe dzieci w lodówce.
Podobnie jak wszystkie numery „Interviú”, ten także miał na okładce półnagą kobietę. (A może po prostu „kobietę w stroju kobiety”[9], jak określała to Marisol, największa z gwiazd hiszpańskiej estrady, kiedy w 1976 roku jej nagie zdjęcia ukazały się w tym samym magazynie). „Interviú” było szczególne. I to nie tylko dlatego, że jako pierwsze czasopismo w Hiszpanii odważyło się publikować rozebrane modelki na okładkach. Tygodnik założony zaledwie rok po śmierci generała Franco zaplanowano jako gazetę sensacyjną, ale z ambicjami. Miał wyróżniać się poziomem dziennikarstwa śledczego, docierać tam, gdzie inni boją się zapuścić. Dziennikarze „Interviú” dali się zamknąć w szpitalu psychiatrycznym, śledzili romanse króla i popłynęli na rowerku wodnym za jachtem premiera Adolfo Suáreza, żeby zrobić politykowi zdjęcie w samych slipkach.
Handlem noworodkami zajęła się reporterka María Antonina Iglesias. Już na przełomie stycznia i lutego 1982 roku, bazując na opowieści anonimowej dziewczyny o inicjałach B. G., udało jej się dostać do innego pensjonatu, w którym mieszkały ciężarne kobiety[10]. Lokatorkami hoteliku, mieszczącego się nad sklepem z nabiałem, były między innymi wdowa w średnim wieku, bojąca się skandalu; niepełnoletnia dziewczyna ze wsi, która nie przyznała się rodzicom do ciąży; były służące z madryckich domów, zostawione „z kłopotem”. W zamian za zakwaterowanie, opiekę i pokrycie kosztów porodu zobowiązały się do oddania dziecka do adopcji. A osobą, która zaproponowała im ten układ, nie była podejrzana właścicielka szemranego żłobka. Była nią powszechnie szanowana zakonnica, przełożona działu opieki społecznej Szpitala Położniczego Santa Cristina w Madrycie, siostra szarytka María Gómez Valbuena.
To nie był pierwszy raz, kiedy nazwisko sor Maríi pojawiło się w prasie w kontekście adopcji. W lipcu 1980 roku „El País” opisywał ją i podobne jej pracowniczki socjalne jako „dobrą mafię”. „Przez wszystkie te lata wielu ludzi z różnych zgromadzeń religijnych było głównymi pośrednikami pomiędzy matkami, które z konieczności (lub bez niej) porzuciły swoje dzieci, a parami, które z konieczności (lub bez niej) chciały je adoptować. Ich wizerunek paternalistycznych powierników sprawiał, że zawsze byli w doskonałej pozycji, aby zapewnić obu stronom wsparcie oraz współpracę. I było pewne, że produkt – dziecko – wyjdzie na tym znakomicie” – pisali dziennikarze Salud Tapia i Javier Baranda[11]. Siostra María wyróżniała się spośród członków „dobrej mafii”. „Jeśli chodzi o adopcje, dobry katalog jest w posiadaniu siostry Maríi Balbueny [sic!]”, zapewnił dziennikarzy Gregorio Guijarro, przewodniczący stowarzyszenia na rzecz adopcji, były sędzia Sądu Najwyższego i adopcyjny ojciec dwudziestoletnich bliźniaczek. Sama zakonnica przyznała wówczas, że w ciągu trzech lat przez jej ręce przeszło około trzech tysięcy próśb o adopcję. „Zna wszystkie komplikacje, jakie mogą wystąpić podczas tego procesu, i ma rozwiązania”, pisali o siostrze dziennikarze. „Stara się czynić dobro i ufa tylko Bogu”. Dwa lata później dziennikarka „Interviú”, María Antonina Iglesias, spisała opowieść dziewczyny, która skorzystała ze wsparcia i współpracy dobrej mafii.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Wspomnienia ginekologa, który pracował w Sewilli od połowy lat 70., zebrane w 2010 roku przez Eugenię Gil Garcíę z ekipy projektu „Anticoncepción, sexualidad y salud. Memorias de vida y prácticas sanitarias en Espana durante el franquismo y la Transición Democrática”, ugr.es, bit.ly/3sb0Xw1, dostęp: 30.01.2023.
[2] Juan Eslava Galán, La década que nos dejó sin aliento, Barcelona 2011, s. 100.
[3] Wspomnienia Soledad z okolic Granady, zebrane w 2014 roku przez Agatę Ignaciuk, ugr.es, bit.ly/3KlCOZZ, dostęp: 30.01.2023.
[4] Juan Eslava Galán, dz. cyt., s. 99–110.
[5] Ivan Fort i Gómez, ¿Qué buscar mientras se busca el origen biológico? [w:] Desaparición forzada de menores, Actas de la I Jornada científica, Tarragona, 1.10.2016.
[6] W Hiszpanii nazwiska są dwuczłonowe i pochodzą od obojga rodziców. Apellido paterno (pierwsze) to nazwisko ojca (a zarazem dziadka i pradziadka), apellido materno (drugie) jest nazwiskiem matki, a zarazem nazwiskiem jej ojca.
[7] „Fulanito” i „Fulanita” to imiona, których Hiszpanie używają, kiedy chcą powiedzieć pan/pani Iksińska.
[8]Desarticulada una importante red de traficantes de niños recién nacidos, procedentes de la prostitición, „El País”, 19.11.1981.
[9] Archiwalna wypowiedź cytowana na stronielemadrid.es, bit.ly/3KiT2Dj, dostęp: 7.07.2023.
[10] „Interviú”, nr 298, 27.01.1982.
[11] Salud Tapia, Javier Baranda, 6.000 matrimonios han solicitado adoptar niños pero la legislación vigente lo dificulta, „El País”, 11.07.1980, elpais.com, bit.ly/45a7Mwn, dostęp: 7.07.2023.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I