Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwie historie i dwie namiętności spotykają się w miejscu, w którym przed laty coś połączyło ich przodków. Nieświadomi, nieufni, zaskoczeni uczuciem, nie zadają sobie sprawy, że tak naprawdę szukają… siebie. I nie jest oczywiste co znajdą…
Katia Shadow to pseudonim dziennikarki, która na co dzień opisuje tajemnice przeszłości. Tym razem wyrusza nad Bałtyk w poszukiwaniu prawdy o własnej rodzinie. Co zdarzyło się przed laty w cieniu parasolek i eleganckich pensjonatów? Pytania stawiane przodkom niosą odpowiedzi zdolne wywrócić życie prawnuczki do góry nogami. A jednak warto pytać i szukać, zwłaszcza na pięć minut przed własnym ślubem. Zaginiony pradziadek, zakochana – nie w mężu – prababka. Historie zatopione w głębi morza i Zalewu Wiślanego. Zdjęcia tajemniczej nieznajomej „M” z Belle Epoque. Czy ich losy mogą mieć wpływ na życie młodej kobiety, która urodziła się sto lat później?
Tak, jeśli spotyka na swojej drodze człowieka, który także czegoś szuka. Tak, jeśli właśnie jemu chce zdradzić swoje prawdziwe imię.
Katarzyna Droga
Pisarka, dziennikarka, redaktorka. Od lat tworzy literackie portrety nietuzinkowych kobiet, jest autorką powieści biograficznych m.in. o Hance Ordonównie, Aleksandrze Piłsudskiej. Zajmują ją dzieje rodzin i dziedzictwa pokoleń, napisała podlaską sagę „Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca” i „ Pokolenia. Powrót do domu”. W „Sekretach przodków” przygląda się rodzinnym przekazom transgeneracyjnym. W latach 2008 - 2017 była redaktorką naczelną magazynu „Sens” w Wydawnictwie „Zwierciadło”. Po latach pracy w Warszawie wróciła do rodzinnego domu nad Narwią, by pisać książki bliskie współczesnym kobietom.
informacja o serii
„Seria uczuć” to cykl powieści o kobietach, które pragną miłości, wierzą w przyjaźń i mają swoje pasje. Psychologia, prawo, fotografia, gamedev … – w tym są dobre. Rzeczywistość zaskakuje je w kluczowych momentach życia – wówczas biorą sprawy w swoje ręce. Angażują emocje i podejmują grę z przygodą. Bo życie to nie tylko seria zdarzeń. To przede wszystkim seria uczuć.
W serii ukażą się niebawem:
Noce nad Biebrzą. Lilka, bagna i ptaki, Katarzyna Droga
Szepty starych kamienic. Prawo Julii, Katarzyna Droga
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 294
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Galeon Mars wypłynął na otwarte morze i dumnie rozwinął żagle. Długi na osiemdziesiąt metrów, uzbrojony w sto siedem dział armatnich, był dumą króla szwedzkiego Eryka XIV Wazy. Największy okręt wojenny na Bałtyku i najnowsza broń w siedmioletniej, uporczywej wojnie z Danią o Inflanty i władzę na morzu. Osiemset osób załogi uwijało się po pokładzie. Sam król żegnał w porcie kapitana i hojnie go obdarował bezcennym złotym zegarkiem, jakich niewiele wówczas było na świecie, a mogli sobie pozwolić na nie tylko monarchowie. Kapitan przykląkł z szacunkiem. Kobiety całowały swoich mężczyzn z nadzieją, że wrócą szybko i z łupami. Potężny okręt malał w oczach, ludzie na lądzie wysyłali błogosławieństwa, marynarze na pokładzie szykowali się do walki i do podbojów. Byli jedną z dwudziestu sześciu jednostek królewskich gotowych na starcie z wrogiem na morzu.
Kiedy Mars wpłynął na wody Gotlandii, majtek wypatrzył z bociańca dwie wrogie bandery. Wszczął alarm. Jeden z okrętów miał duńskie, drugi lubeckie barwy. Bitwa pewna. Kapitan dał rozkaz, przygotowano działa. Zaczęły się dwa dni zmagań. Mars walczył dzielnie, pojedyncze jednostki nie miały szans się zbliżyć. Statki wroga mnożyły się jednak i nadpływały ze wszystkich stron, osaczały szwedzkiego kolosa. Duński galeon wysunął się na czoło, napierał, dążył do walki jeden na jeden. Abordaż, pojedynek okrętów, na to też byli przygotowani. Statki niemal zetknęły się burtami. Na pokład Marsa wpadło kilkuset żołnierzy. Zaczął się śmiertelny taniec, szczęk broni, co chwila słychać było krzyk ludzi spadających za burtę. Kapitan obserwował przez lunetę statek wroga i pobladł. Duńczycy szykowali armaty, mimo że na Marsie walczyli ich ludzie. Padł pierwszy strzał z działa! Był celny! Kula uderzyła w magazyn broni, proch wybuchł, ogień obejmował maszty, żagle płonęły... Marynarze w ucieczce przed żarem sami skakali w wodę. Okręt zaczął tonąć. Kapitan wiedział, że to koniec, za chwilę eksplozja zniszczy wszystko. Pobiegł do swojej kajuty. Nie zamierzał pisać, wiedział, że woda zniweczy papier. Wyjął szkatułkę z kości słoniowej, umieścił w niej królewski zegarek, sztylet i pierścień z bursztynem, który wiózł dla Mathilde z Kopenhagi. Pochodził z łupu i może to, że odebrano go kiedyś innej kobiecie, mściło się teraz na kapitanie Marsa. Zamknął szczelnie kasetkę, rzucił w głębiny. Kiedyś gdzieś jakiś sztorm przyniesie ją do brzegów, bo wrak na tej głębokości był stracony. Kiedyś ktoś znajdzie jego szkatułkę: niech zegarek przyniesie mężczyźnie pewność i odwagę, jaką miał on sam, i szczęście, którego nie miał. Rozważał samobójstwo, uznał jednak, że strzał w serce będzie tchórzostwem. Poszedł na dno wraz ze swoim statkiem i swoją załogą. Był 31 maja, roku Pańskiego 1564.
Niż Laland nadciągał nad Gdańsk. W kurortach było sporo gości, zostali po witaniu nowego roku, mimo że rozeszła się wieść o tragedii w Dziwnowie. W sylwestrową noc sztorm zaatakował zachodnie wybrzeże, wdarł się do Dziwnowa i znany dom zdrojowy Kurhaus Ost Dievienov przestał istnieć. Żywioł zabrał co najmniej trzysta ofiar, nie rybaków czy marynarzy, lecz gości przybyłych na sylwestrowe bale. Zbyt lekkomyślnie poszli oglądać wzburzone morze, tańczyć na molo, wznosić toasty na tarasach nadmorskich restauracjach. Ściany fal nadchodziły szybko, z rykiem doganiały uciekających. Zabawa zamieniła się w koszmar. Ludzie zaczęli gadać, że to zły znak, że rok 1914 będzie dla świata straszny.
I teraz po tygodniu znów zapowiadano armagedon nad Bałtykiem. Z północnego wschodu wiał silny wiatr, gazeta „Danziger Zeitung” z 9 stycznia ostrzegała przed potężnym sztormem. Część wczasowiczów wyjechała z Gdańska, ale wielu zostało. Właściciele hoteli i restauracji uspokajali, że najgorsze już minęło. Powieje to powieje, ale w głębi kurortów będzie spokojnie i bale karnawałowe mogą odbywać się bez zakłóceń. Nastąpiło jednak coś, czego nie pamiętali najstarsi mieszkańcy. Rozjuszona fala wpadała na ląd, niszczyła wszystko, cokolwiek dosięgła, powalała budynki. Drzewa łamały się jak zapałki, eleganckie kabiny dla pań i dla panów, łazienki plażowe zamieniały się w drzazgi.
Goście zebrani w nadmorskim Prinz Heinrich Hotel, perełce kurortu Westerplatte, z ciekawością patrzyli na morze. Tu jeszcze nigdy nie dotarły fale. Kiedy jednak ujrzeli dwumetrową ścianę wody, zrozumieli, że są w pułapce. Uciekali w panice i nie zdołali ujść przed żywiołem. Pogrom trwał siedem dni. Po burzy nastąpiła cisza i na plaże wyszli łowcy skarbów. Morze wyrzucało na brzeg ciała ludzkie i przedmioty, które już nie miały właścicieli. Można było znaleźć strzępy drogocennych sukni, rękawiczki, cylindry i pantofelki, natura drwiła ze statusu i majątku swoich ofiar. Czeredy ludzkie przemierzały plaże. Jedni w rozpaczy, z płaczem szukali swoich bliskich, drudzy z chciwością w oczach, z nadzieją na łupy penetrowali wyrzucone rzeczy, jeszcze inni skupili się na bursztynach i skarbach z wraków, które mógł przynieść z głębin morza sztorm. Wśród tych ostatnich wyróżniał się energiczny mężczyzna z Niemiec. Wędrował po wybrzeżu od świtu, ale też płacił hojnie boyom hotelowym za wszelkie znaleziska. Mienił się kupcem z Hamburga. Być może w mieście nosił surdut i cylinder, plaże eksplorował w białej koszuli, wąskich spodniach z szerokim pasem, zatkniętymi za nim rewolwerem i nożami. Z fajką w zębach, rozwianym włosem wyglądał trochę jak pirat, i tak go nazywano. Szukał bursztynów, szukał broni ze starych wraków, podążał więc za żywiołem wzdłuż wybrzeża. Miał rację. Chociaż nie znalazł nic w Świnoujściu ani w zmasakrowanym Dziwnowie, plaże Westerplatte nagrodziły go za wytrwałość. Tu wpadła mu w ręce tajemnicza szkatułka. Wyłowił ją z mułu chłopak, rozczarowany, bo liczył na bursztyn, a nie stare pudła. „Pirat” zapłacił mu za nią dobrą cenę, nie okazując specjalnych emocji. Później jednak, gdy w zaciszu swojego kantoru w Hamburgu oczyścił znalezisko z mułu i glonów i dostrzegł szwedzkie zdobienia, wiedział, że taka rzecz kolekcjonerowi zdarza się raz w życiu. Dłonie mu drżały, serce biło mocno. Szkatułka nie dała się łatwo otworzyć. Kiedy wreszcie misterny zamek uległ, „Pirat” zamarł. Miał przed sobą czyjeś życie ujęte w kilka symbolicznych przedmiotów: sztylet, pierścień... Walka i miłość, zatrzymany czas. Uruchomił mechanizm zegarka. Znad morza zagrzmiało. Czyżby otworzył puszkę Pandory?
Mniej więcej sto lat później
CZĘŚĆ I
Pradziadek Vadim
Katia Shadow w skupieniu prowadziła żółtego volkswagena garbusa. Jechała szybko pustą drogą S-7, podążając z Warszawy w kierunku morza i Mierzei Wiślanej. Rozmyślała o swoim życiu. Niepoukładane, zwariowane, jak puzzle z pogubionymi elementami. Wskazówka prędkościomierza podnosiła się posłusznie, jakby połączona ze stopą Katii, drzewa śmigały za szybami auta. Smagła kobieta z lekko skośnymi oczami i szopą ciemnych loków nad opaską z daszkiem, przekraczała dozwolone prędkości i już zasługiwała na miano piratki drogowej. Igiełki rozsądku zaczynały ją kłuć... „Nie przesadzajmy – odpowiedziała im zuchwale w myślach i przekręciła daszek na tył głowy, żeby poczuć się bardziej łobuzersko. – O tej porze nie ma ruchu, dopiero szósta. Kiedy poczuć prędkość, jeśli nie teraz? Gorzej, że upał narasta, słońce człowieka rozleniwia”.
Katia nie chciała pozwolić sobie na lenistwo, spieszyła się, zawsze się spieszyła. Nie bała się szybkości, dużo jeździła, bo jako pisarka zajmująca się historiami rodzinnymi szukała ciekawych opowieści. Zbierała wszystkie, jakie tylko starsi ludzie ze wsi i miasteczek chcieli jej przekazać. Zaglądała do zapomnianych dziur na wschodzie kraju, znajdowała stuletnich staruszków, którzy pamiętali strzechy i klepiska, tak różnych od potomków pańskich rodzin, którzy z kolei nigdy nie zapomnieli o dworach pradziadów, kryształowych żyrandolach i srebrnych zastawach. Niby różni, pod pewnym względem byli tacy sami: ci, co jadali z wyszczerbionej miski, i ci, co z porcelanowej zastawy, tak samo odczuwali zazdrość, tęsknotę, miłość. Życiowo mądrzy lub głupi, niezależnie od rodowodu i wykształcenia.
Katia kolekcjonowała historie, szukała prawidłowości i wciąż notowała zaskoczenia. Impossible stories... Nie chciała, by zniknęły w niepamięci, taką sobie wymyśliła misję.
„Tyle szczęśliwych zakończeń i tyle dramatów czeka na zapisanie” – rozmyślała. „Zabawnych historii też, a jakże! A czy gada dziad czy pan, wszystko to opowieści o miłości i o przemijaniu – snuła dalej filozoficznie, rozpędzając się mocno za Mławą. – Przemijaniu życia czy miłości? Jakby to samo. Nie ma nic gorszego, jak niedocenione życie i oczywiście odrzucona miłość!”.
Łyknęła wody niegazowanej polskiej produkcji i ze szklanej butelki. Miała zasady, angażowała się we wszelkie tematy związane z ratowaniem zwierząt i Ziemi dla przyszłych generacji. Jedynie cienkie papierosy w schowku mogły temu przeczyć, ale ich nie nadużywała. Skupiła się bardziej na prowadzeniu, bo im bliżej morza, tym ruch narastał. Auto było jej pasją, a start w poważnym rajdzie samochodowym, nadwiślańskim albo nawet międzynarodowym, pozostawał jednym z wciąż niespełnionych marzeń. Kiedyś się ziści!
Drugą pasją Katii była psychologia. Ukończyła dziennikarstwo, ale ciągnęło ją do tajemnic ludzkiego umysłu. Poważnie zastanawiała się nad podyplomowymi studiami psychoterapii. Chciała się rozwijać, rozwój osobisty stał się teraz modny, no i wypadało mieć jakąś dodatkową specjalizację. Albo jeszcze lepiej: być w jakiejś terapii. „Osobiście” – jak kpił narzeczony Katii, też dziennikarz, ale sportowy, więc nieco sceptyczny wobec jej duchowych poszukiwań. „To akurat dobrze, że się różnimy” – myślała Katia. – Identyczni ludzie nie mają szans, bo co sobie mogą dać? Piotrek twardo stąpa po ziemi, ja trochę fruwam. On mnie ściąga, ja go unoszę i jest super”.
Myśl ta wydała się jej zabawna i sexy. Po raz kolejny z niedowierzaniem uświadomiła sobie, że wkrótce wychodzi za mąż. Zasadniczo był już czas, skończyła trzydzieści dwa lata, męczyły ją pytania koleżanek w redakcjach, ciotek na rodzinnych spotkaniach, wreszcie samego Piotrka, któremu nagle zachciało się stabilizacji. No dobrze, niech będzie ślub, skoro nareszcie spotkała kogoś, z kim dało się wytrzymać dłużej niż trzy miesiące. Do tej pory związki Katii były raczej przelotne. Wszystkie dwadzieścia cztery od ogólniaka, kiedyś je policzyła. Tym razem okazało się inaczej, byli ze sobą trzeci rok, staż wręcz długodystansowy. Pewnego razu wracali z kina, Piotr został u niej.
– To może urządzimy jakieś wesele? – zapytał rozanielony przy śniadaniu.
– Zgoda – odpowiedziała.
– Na Stadionie Narodowym?
– Nigdy w życiu!
Nie chciała się wkręcać w modne teraz huczne zaręczyny, wieczór panieński w aquaparku lub klubie ze striptizem. Nie, wymyśliła sobie zupełnie inną uroczystość, nastrojową, kilkanaście osób, za to naprawdę bliskich. Nie miała żalu o brak kwiatów i pierścionka. Czasy romantyzmu minęły, lepsze od nenufarów były szczerość i poczucie bezpieczeństwa. Więc tak, wyjdzie za mąż, ale najpierw musi wyjaśnić pewną zagadkę z przeszłości. Ostatnią w stanie wolnym, ale za to – dotyczącą jej samej. Wiedziała, że jeśli ma być szczęśliwa, to musi to zrobić.
Bo Katia szczerze wierzyła w dziedzictwo pokoleń, pamięć genów i podświadomą lojalność potomków wobec przodków. Tak, rodzina to system, będzie zawsze dążyć do scalenia swoich ogniw, do spłaty starych długów, dokończenia przerwanych planów. Bywa, że siostrzenica porzuconej babki nie umie kochać. Wnuk zaginionego dziadka nie potrafi znaleźć swojego miejsca na ziemi. Stare długi, zbrodnie i tęsknoty, świństewka, ba, namiętności – potrafią zabrać spokój potomkom. Postanowiła, że zanim sama powoła do życia następne pokolenie, uporządkuje historię rodzinną. Może dowie się, dlaczego jest, jaka jest: narwana, namiętna i impulsywna. Tajemnicza, nieskora do zwierzeń. Tak naprawdę nazywała się zupełnie inaczej, a pseudonimem podpisywała książki i artykuły. Shadow... bo lubiła myśleć, że pojawia się i znika w życiu ludzi, ulotna jak cień. Była niepodobna do reszty rodziny: jasnowłosych kuzynek z różową cerą, obdarzonych, jak należy w słowiańskim kraju, niebieskimi oczami. Katia miała oczy jak migdały, skośne i bursztynowe. Cerę śniadą, oliwkową, masę skręconych czarnych włosów. I nieujarzmiony temperament, który powodował ataki nieokreślonego smutku w duszy albo przeciwnie, euforii. Poczucia humoru też jej nie brakowało. Kiedy się śmiała, wszystkich ogarniał śmiech. Po kim to tak? Właśnie jechała to wyjaśnić. Z ciekawością, bo ludzie chcą znać swoje korzenie. Nie bez lęku. Łatwo grzebać się w przeszłości obcych ludzi, co innego, gdy człowiekowi objawia się nagle tajemniczy przodek, o którym rodzinka nigdy ani mruknęła. Więc także z irytacją.
Mijała Ostródę. Zadała sobie pytanie, czy matka powiedziałaby jej kiedykolwiek, gdyby nie to, że Katia zdecydowała się na ślub, co oczywiście oznajmiła rodzinie. Tego wieczoru jej matka, jasnowłosa stomatolożka, nieco chyba zawstydzona, opowiedziała córce – odmieńcowi starą rodzinną historię, pełną namiętności i grzechu story z wojną w tle, zakotwiczoną nad Bałtykiem, dokładnie na Mierzei Wiślanej, jeszcze dokładniej w Krynicy Morskiej, którą zresztą Katia znała od dziecka. Wata cukrowa, węgorz wędzony i poduchy do skakania. Gdzie tu miejsce na dramat i grzech?
– Piszesz, córciu, o innych ludziach – powiedziała – a nie wiesz, że w naszej rodzinie też był skandal. Twoja babcia, a moja mama Karolina była dzieckiem ze związku pozamałżeńskiego. Wszystko zdarzyło się w latach dwudziestych, na samym początku dekady. Moja babka Róża, młoda żona dziadka Edzia, spędzała wczasy nad morzem. Miała dziewiętnaście lat i... niezłe ziółko z niej było, została królową balu Neptuna, łamała serca i zapewne bawiła się znakomicie. Musiała być piękna, skoro rozkochała w sobie pół turnusu... w tym jakiegoś oficera z Kresów. Mówiono, że z Polesia, ale kto to wie. Miłość była wzajemna. Chyba za młoda była babcia na małżeństwo, jeszcze pstro w głowie miała. Wydali ją za mąż, bo obu rodzinom mariaż pasował. Źle to się skończyło... Ciążą, wstydem, oszukiwaniem rodziny. Dziadek Edward nie dopuścił do nagłośnienia skandalu, całe życie Karolinę wychowywał jak swoją. Udawał, że nie wie albo i nie znał prawdy, bo co mu babka powiedziała, tego nie wiem. Mogę przypuszczać tylko, że uwierzył jej we wszystko, bo chciał wierzyć. Chyba ów człowiek z Polesia, Vadim, tak miał na imię, naprawdę Różę kochał, bo szukał jej, chciał swojej córce zapewnić przyszłość. Róża jednak znikła mu z oczu. Uniosła się honorem? A może postanowiła spokojnie żyć z mężem w odrodzonej Polsce? W każdym razie na propozycję rozwodu powiedziała: „nie”. Ostatni raz widzieli się z babcią w trzydziestym ósmym w Berlinie. Babcia Róża w latach powojennych się ustatkowała, przeżyła całe życie z dziadkiem i miała jeszcze dwoje dzieci, ale my jesteśmy z tej linii od Vadima. Lepiej, żebyś o tym wiedziała, zanim wyjdziesz za mąż... Masz gdzieś w świecie grób nieznanego pradziadka, całe życie myślałam, że powinnam go odnaleźć, ale nigdy się na to nie zdobyłam. Nie był Polakiem, prędzej Rosjaninem, chociaż nazwisko wskazywało na niemieckie koneksje. Nie wiem, jakie było dokładnie, bo babcia nie chciała mówić. A może w ogóle był cudzoziemcem z misji zagranicznej będącej tam po dwudziestym roku? Raczej jednak wschodni typ, interesowałam się kiedyś Poleszukami, smutek w kochaniu, szaleństwo w walce... „Polesia czar to smętny to wichrów jęk...” Stąd twoja dziwna uroda, a kto wie, może gwałtowny charakter masz po pradziadku...
Tamtej nocy Katia nie mogła spać. Żyła trzydzieści dwa lata i nic nie wiedziała o skandalu z prababką w roli głównej! Podejrzewała jakieś rodzinne sekrety. Podsłuchała raz czy dwa matkę i babkę, ich urywane rozmowy. „Nic takiego, daj spokój” – mówiły, gdy pytała. A tajemnica tkwiła i truła. I pewnie dlatego nie udała się jej pierwsza miłość, i druga też nie, a trzecia była najgorsza. Katia w ogóle nie miała szczęścia w miłości, zawsze w jej związek wkradała się zdrada. Mogło to być dziedzictwo: jakieś odrzucone uczucie, krzywda, potrzeba przebaczenia. Rodzice Katii wiedli spokojne życie, dziadkowie raczej też. Pradziadkowie już nie. Ich losy przypadały na czas wojen, na czasy niby bardziej nobliwe, a jednak krew nie woda, a seksu nie wymyślili współcześni.
– No to koniec z nieudanymi związkami! – powiedziała do siebie Katia głośno, zerkając zza kierownicy na mijane budynki i drzewa. Przyspieszyła. Umykały teraz, zlewały się w masę. – Koniec. We wrześniu wychodzę za mąż, za Piotra, najprzystojniejszego i najbardziej seksownego sąsiada na całym naszym mokotowskim blokowisku. Zamierzam żyć długo i szczęśliwie, mieć dzieci... – o dziecku pomyślała z nagłą tęsknotą. – Tak, będę mieć dzieci, czy się mój pradziadek Vadim, a raczej jego grób, odnajdzie, czy nie!
Minęła zjazd na Pasłęk. W lusterku wstecznym ujrzała nadjeżdżające z oddali auto. Czarny jeep jak kuropatwa, która rośnie w oczach. Już dawał kierunkowskazem znaki, żeby zjechała na prawy pas, wciąż nabierał prędkości, już zamierzał lekceważąco wyprzedzić mały jak żółta pchła samochód Katii, lecz w jej duszy zbudziła się twarda ambicja rajdowca. Zamiast zjechać, przyspieszyła. Nie będzie jej wyprzedzać jakiś czarny jeep. Nie ma mowy. Nacisnęła jeszcze mocniej pedał gazu. Wskazówka szybkościomierza przekroczyła sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę i dzielnie sunęła dalej. Mimo wrodzonej odwagi i miłości do rajdów, Katia rzadko jeździła aż tak szybko. Uważała się za świetnego kierowcę, ale poczuła gulę w gardle, a przy tym uderzenie adrenaliny, tę niebezpieczną przyjemność, mrowienie w dole brzucha. – Doznanie prawie erotyczne – roześmiała się do siebie i jeszcze przycisnęła. Zdziwiony wyścigiem kierowca jeepa przyhamował, widocznie nieprzyzwyczajony do niepokornych małych garbusów. Przez chwilę samochód zmniejszył się w lusterku do kropki. Katia wróciła na prawy pas, ale pędziła jak szalona, szybciej i szybciej. Jeep, jakby po namyśle, podjął wyzwanie, znów zaczął zwiększać się, jak dziwny owad, potem ptak, wreszcie wyraźne auto. Był już na tyle blisko, że zobaczyła kierowcę – ciemnowłosy mężczyzna w ciemnych okularach przeciwsłonecznych, zdumiony, ale zainteresowany. Uśmiechnął się?
„Spadaj! – pomyślała Katia. – Znalazł się Hołowczyc!”. Przycisnęła pedał jeszcze trochę, ale poczuła, że gniecie swojego garbuska do podłogi. „Więcej niż fabryka dała, ojciec tak mówi, ale ojciec by mnie za to zabił” – przypomniała sobie składane obietnice rozważnej jazdy. Piotrowi też obiecywała nie szaleć za kierownicą. „Oj, nie ma ich tutaj, no nie?”– pocieszyła się szybko. Miała jechać mniej więcej poprawnie, wcześniej więcej, teraz jest mniej. Doznania wyścigu, poczucie rywalizacji były wspaniałe. Nie da się wyprzedzić! Pragnienie zwycięstwa przyćmiło rozsądek. Bezczelnie zajechała mu lewy pas, wjeżdżając prawie pod maskę. Wściekły teraz, ale czujny, zahamował błyskawicznie. „Brawo za refleks” – pomyślała. Jakiś czas jechał za nią, dawał uparcie znaki światłami. Był szybszy. Zirytowała się – niestety, był szybszy! Miał też mocniejszy wóz. Nie myślała już o pradziadku, o ojcu ani narzeczonym, mknęła. Kierowca w jeepie też nie chciał ustąpić, nagle gwałtownie zmienił pas i jakby z całą mocą potężnej maszyny i jej przyspieszenia wyprzedził Katię z piskiem opon z prawej strony. Posłał jej triumfujący uśmiech, kiedy obróciła ku niemu zagniewaną twarz. Przez te okulary nie mogła zobaczyć oczu. Źle, rozpoznawała ludzi po oczach. Triumfujący uśmiech, lekki zarost i błysk białych zębów w uśmiechu, wydało się jej, że lekko kpiący. Pokonana, zwolniła do przepisowych prędkości, zjechała na prawy pas i zapaliła papierosa. Jeep z przodu znów stał się malutki jak kropka i zniknął.
Katia zaklęła brzydko, nie lubiła przegrywać. Postanowiła jednak uspokoić się, jechać swoim tempem i wrócić do rozmyślań. Przejechała kilka kilometrów, minęła Elbląg, ale jeszcze przed rondem w Nowym Dworze Gdańskim, gdzie miała zjechać na mierzeję, znów zobaczyła znajomy samochód. „Ki czort, on czy nie on?” – pomyślała. On. Dobrze rozpoznała. Nie czort, tylko jeep, stał na poboczu w zatoczce, a oparty o niego mężczyzna wyraźnie na nią czekał. Palił fajkę, a okulary podniósł nad czoło. Teraz zdążyła zauważyć jasne, niebieskie oczy, ciekawa rzecz przy tak ciemnych włosach. Zgrabny gostek. Ale fajka? Tylko snobujące się przegrywy palą fajki. Ujrzawszy jej żółtka, zamachał, jakby łapał stopa. Pokazała mu środkowy palec i w Nowym Dworze Gdańskim skręciła w szosę 502, na mierzeję. Chyba się rozgniewał, bo szybko wskoczył do auta, i oto na wąskiej drodze miała go już na ogonie. Jechał w tę samą stronę co ona czy specjalnie zmienił kurs? Gonił ją! Uśmiechnęła się z satysfakcją. Teraz miała okazję zobaczyć jego bystre spojrzenie, czoło inteligentne... Głupi nie był. Ha, lubiła takich mężczyzn, może warto było się zatrzymać? Kiedy był tak blisko, widziała całkiem przyjemną twarz, skupioną teraz, z grymasem złości i rywalizacji, dobrze jej znanym. Chce znowu wygrać. Dał znak wyprzedzania. – Okay, spadaj – powtórzyła cicho. – Nie będę tutaj się ścigać, to nie dwupasmówka. Odsunęła się lekko na pobocze, facet dodał gazu, wyprzedził ją, zniknął za zakrętem, a po chwili omal na niego nie wjechała. Zatarasował drogę, ustawiając auto w poprzek zwężenia, i wyskoczył z samochodu. Ona, po hamowaniu z piskiem opon, też gwałtownie wyszła z garbuska i trzasnęła drzwiami. Niewysoka, czupurna, sięgająca mu do ucha, ale zagniewana. Ze złości ściągnęła z czoła daszek i cisnęła nim w maskę terenówki.
– Oszalała pani? Co to było? – krzyknął. – Kto tak jeździ?
– Ja – odparła Katia, unosząc dumnie głowę i odrzucając włosy na plecy. – Obawiam się, że to jednak pan zapłaciłby teraz mandat. Czemu pan się ścigał? – Pokazała na jeepa.
– Przegrała pani!
Katia wzruszyła ramionami. Miał niepoprawne, brzmiące z niemiecka „r”. Cudzoziemiec czy wada wymowy?
– Nie grał pan uczciwie, mam słabsze auto...
– Może i racja – powiedział nagle mężczyzna, pocierając nos nadgarstkiem. Chłopięcy gest bardzo się jej spodobał. Nieoczekiwanie nie czuła już niechęci, raczej ciekawość.
– Ma pani odwagę. I duszę rajdowca! – Podał jej daszek. – Poznajmy się. Jestem Paweł Grumeau. Piątka na zgodę, a może kawa w Stegnie?
– Jadę do Krynicy – powiedziała wciąż nieufnie Katia.
– Ja też! – Grumeau się ucieszył. – Niesamowite! W takim razie jedźmy konwojem, a ja w Krynicy zapraszam na kawę, obiad, deser... Co pani chce.
– Oho! – mruknęła Katia niezadowolona. Więc nie skręcił specjalnie...
„Też do Krynicy”. „Khynicy, Khynicy”. Mógł powiedzieć, że mam jaja, a nie odwagę! Goguś, gładysz, tak takich nazywała.
– Dobrze – odrzekła wyniośle. – Ale ja jadę pierwsza, niech pan zjedzie z drogi. – Paweł. A jak pani na imię?
Wahała się chwilę. Za wcześnie.
– Katia. Katia Shadow.
„Wariatka – pomyślał mężczyzna z rozbawieniem. – Kto tak się nazywa? Shadow? Schatten? Cień?”. Języki obce nie były mu obce.
– Okay, niech będzie Katia Shadow. – Błysnął białymi zębami w uśmiechu.
A Katia dodała: – I muszę zajechać na stację benzynową. Proszę więc jechać swoim tempem. Niech pan już rusza.
– Do usług! – rzucił Paweł już zza kierownicy jeepa. – A jak znajdziemy się w Krynicy? Mam panią śledzić?
– Mów mi Katia. – Uśmiechnęła się po raz pierwszy. – W Krynicy nie sposób się nie spotkać.
Uśmiech jeszcze nigdy jej nie zawiódł. Paweł Grumeau powinien teraz stać zauroczony, ale niestety, chyba nie dostrzegł tego, co wszyscy zawsze zauważali: jak jej egzotyczna, trochę surowa twarz pięknieje i łagodnieje od uśmiechu. Uważnie zawracał, bo już stworzył się za nimi mały korek stęsknionych morza turystów. Początek lipca, niedziela, z okien samochodów wyglądały dziecięce buziaki i dmuchane, okropnie zielone gumowe krokodyle, a nawet jeden jazgotliwy, prawdziwy pies w łaty.