Mgły nad Narwią. Anna i Krąg Kobiet - Katarzyna Droga - ebook

Mgły nad Narwią. Anna i Krąg Kobiet ebook

Katarzyna Droga

4,5

Opis

Anna, psycholożka i terapeutka z Warszawy, szczęśliwa żona i matka dwóch córek, może nazwać się kobietą spełnioną. Pełna energii, charyzmatyczna, empatyczna, łatwo gromadzi wokół siebie tłumy kobiet, pragnących lepszego życia.

Na spotkaniach z Anną sale nie mieszczą słuchaczek. Ulubioną metodą filmoterapii wędrują z nią przez fabuły kinowych hitów w poszukiwaniu siebie i swoich pragnień. Anna ma własne wielkie marzenie: ośrodek zatopiony w głębi podlaskiego boru. Coś tylko dla pań. Nazwa: „Krąg Kobiet”. Oferta: terapeutyczna i medyczna, bo szczęśliwie siostra Anny jest lekarką o specjalizacji ginekolog – seksuolog. Stanowią z Niną świetny duet, mogą uzdrawiać duszę i ciało. Los im sprzyja, znajdują starą siedzibę w okolicy rodzinnego domu nad Narwią. Wszystko układa się jak w familijnym filmie …  do momentu, kiedy Anna dostaje pierwszy list z pogróżkami. Scenariusz komedii romantycznej zaczyna przypominać thriller: samobójstwo pacjentki, stalker, strach i labirynt zagadek. Czy historia starego domu może mieć wpływ na  losy swoich nowych mieszkańców? Czy  Anna zbyt mocno angażuje się w problemy swoich pacjentek? Czy Nina na pewno wie wszystko o zmysłach i uczuciach? Co robić, kiedy prawdziwa miłość spóźnia się na własne wesele? I czy życie może być jak film?  Na te pytania bohaterki i czytelniczki muszą znaleźć odpowiedzi w swoich sercach. Bo każda z nas jest reżyserką tej  jedynej, własnej superprodukcji i happy end zależy tylko od nas…

informacja o serii

„Seria uczuć” to cykl powieści o kobietach, które pragną  miłości, wierzą w przyjaźń i mają swoje pasje. Psychologia, prawo, fotografia, gamedev … – w tym są dobre. Rzeczywistość zaskakuje je w kluczowych momentach życia – wówczas biorą sprawy w swoje ręce. Angażują emocje i podejmują grę z przygodą. Bo życie to nie tylko seria zdarzeń. To przede wszystkim seria uczuć.

W serii ukazały się:

Noce nad Biebrzą. Lilka, bagna i ptaki, Katarzyna Droga

Cień róży. Katia i sekrety prababki, Katarzyna Droga

Szepty starych kamienic. Prawo Julii, Katarzyna Droga

Katarzyna Droga

Pisarka, dziennikarka, redaktorka. Od lat tworzy literackie portrety nietuzinkowych kobiet, jest autorką powieści biograficznych m.in. o Hance Ordonównie, Aleksandrze Piłsudskiej.  Zajmują ją dzieje rodzin i dziedzictwa pokoleń, napisała podlaską sagę „Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca” i „ Pokolenia. Powrót do domu”. W „Sekretach przodków” przygląda się rodzinnym przekazom transgeneracyjnym. W latach 2008 – 2017 była redaktorką naczelną magazynu „Sens” w Wydawnictwie „Zwierciadło”. Po latach pracy w Warszawie wróciła do rodzinnego domu nad Narwią, by pisać książki bliskie współczesnym kobietom.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 293

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (29 ocen)
18
7
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł: Mgły nad Na­rwią. Anna i Krąg Ko­biet
© Co­py­ri­ght by Ka­ta­rzy­na Dro­ga © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło sp. z o.o., War­sza­wa 2022
Pro­jekt okład­ki: Mar­ta War­was
Pro­jekt gra­ficz­ny i skład: Syl­wia Kusz, Ma­graf sp.j., Byd­goszcz
Re­dak­tor ini­cju­jąca: Edy­ta Wo­źni­ca
Re­dak­cja: He­le­na No­wo­wiej­ska
Ko­rek­ta: Bar­ba­ra Za­wiej­ska
Dy­rek­tor pro­duk­cji: Ro­bert Je­żew­ski
Pierw­sze wy­da­nie po­wie­ści uka­za­ło się pod ty­tu­łemTe­ra­pia jak z fil­mu, Ka­tia Wol­ska.
Wy­da­nie II zmie­nio­ne, 2022
ISBN: 978-83-8132-436-6
Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło Sp. z o.o. ul. Wi­dok 8, 00-023 War­sza­wa tel. 22 312 37 12
Dział han­dlo­wy:han­dlo­wy@gru­pa­zwier­cia­dlo.pl
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urządze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie, w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stąpie­niach pu­blicz­nych tyl­ko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­cie­la praw au­tor­skich.
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Mgła otu­li­ła zie­mię tak gęsto, że żó­łte świa­tła w oknach sta­re­go domu Ko­ło­dzie­ja sta­ły się kom­plet­nie nie­wi­docz­ne. Bu­dy­nek uto­nął w bie­li. Stał na ko­lo­nii za pod­la­ską wsią, so­lid­ny, drew­nia­ny, wy­bu­do­wa­ny w la­tach dwu­dzie­stych XX wie­ku, uświ­ęco­ny mi­ło­ścią pierw­szych miesz­ka­ńców. Sta­ry świa­dek na­ro­dzin i śmier­ci, ra­do­ści i trwo­gi – jak to dom, któ­ry wy­cho­wał kil­ka po­ko­leń ro­dzi­ny. Był jak sa­mot­na wy­spa, od­ci­ęty od lu­dzi la­sem, sam so­bie sta­no­wił kra­inę. Z dru­giej stro­ny od wsi dzie­li­ły go tyl­ko dwa ki­lo­me­try, od mia­stecz­ka dwa­na­ście. Był wy­po­sa­żo­ny we wszel­kie do­bra cy­wi­li­za­cji, wodę, prąd, za­si­ęgi dla ko­mó­rek. Szu­tro­wa po­rząd­na dro­ga wio­dła pod samą bra­mę i w zwy­kły dzień, a na­wet nocą zu­pe­łnie ła­two było do nie­go tra­fić.

We mgle jed­nak po­de­jść do sie­dli­ska mógł naj­wy­żej śmia­łek, któ­ry znał na pa­mi­ęć sieć dróg i ście­żek, le­śni­czy lub sam wła­ści­ciel domu. Nikt inny nie uda­wał się na wędrów­ki w czas, gdy chmu­ra scho­dzi z nie­ba i zmie­nia swo­ją po­stać, jak mó­wią o mgłach star­si miesz­ka­ńcy Pod­la­sia. Twier­dzą też, że zie­mia tak moc­no pa­ru­je, gdy kry­je w so­bie skar­by. Daw­ni Sło­wia­nie wie­rzy­li, że taka bia­ła za­sło­na sprzy­ja de­mo­nom, plącze ście­żki lu­dziom do­brym, a w złych du­szach wznie­ca pra­gnie­nie ze­msty i zbrod­ni. Obec­ni nie dają wia­ry sta­rym ba­ja­niom, ale są pew­ni, że gęsta mgła przy­no­si zmia­ny. W po­go­dzie, ale też w ży­ciu lu­dzi i w dzie­jach miej­sco­wo­ści.

Nad Na­rwią kil­ka jest szcze­gól­nych miejsc, gdzie wio­sną mgła dziw­nie moc­no otu­la drze­wa i bu­dyn­ki: w ser­cu Pusz­czy Kny­szy­ńskiej, po­tem, idąc za bie­giem rze­ki, koło Ty­ko­ci­na i bli­sko Wi­zny, na wzgó­rzach, z któ­rych wi­dać do­li­nę rze­ki. Wje­chaw­szy w lasy w stro­nę No­wo­gro­du, mo­żna zna­le­źć się przy wsiach, gdzie wci­ąż dzi­ko, po­rząd­ne szo­sy as­fal­to­we na­gle za­mie­nia­ją się w piasz­czy­ste go­ści­ńce i błot­ne dro­gi za­bój­cze dla no­wo­cze­snych aut. Na­wi­ga­cja milk­nie na le­śnych roz­sta­jach. Po­tem wszyst­ko wra­ca do nor­my, te­le­fo­ny znów mają za­si­ęg, a kom­pu­te­ry dzia­ła­ją bez za­rzu­tu, i to­czy się zwy­czaj­ne ży­cie. Tyl­ko musi ze­jść mgła.

Tego wio­sen­ne­go dnia na prze­ło­mie kwiet­nia i maja wsta­wał świt i taka wła­śnie wy­jąt­ko­wa mgła za­la­ła wsie, las i obe­jście domu na ko­lo­nii za Mi­klusz­ka­mi. Jego wła­ści­ciel, Ste­fan Ko­ło­dziej, że­gnał się z ży­ciem. Był świa­dom tego, a może na­wet był za­do­wo­lo­ny. Tak wła­śnie chciał ode­jść, kie­dy mgły kła­dły się ran­kiem na jego sie­dli­sko jak­by w ta­jem­ni­cy, jak­by za za­sło­ną od tego świa­ta. Ko­ło­dziej był już sta­ry, nie żył nikt z jego po­ko­le­nia, ode­szli krew­ni i przy­ja­cie­le, ta­kże żona zma­rła wie­le lat temu, dzie­ci zaś wy­je­cha­ły do mia­sta. Pa­mi­ętał śmie­rć mat­ki, jej ostat­nie sło­wa. Do­pe­łnił obiet­ni­cy, oże­nił się z mi­ło­ści, skar­bów bez po­trze­by nie ru­szał. Trzy­mał go jesz­cze ten dom, bo dom bez go­spo­da­rza smut­nie­je. Ale Ko­ło­dziej wie­dział, że taki jest bieg rze­czy i przyj­dzie mu się że­gnać z ży­ciem. Nie ża­ło­wał ni­cze­go, o ko­nie za­dbał, bo ko­chał te zwie­rzęta i póki miał siły, koło nich cho­dził, ze dwa siw­ki za­wsze pa­sły się koło domu. Wzi­ął je czło­wiek po­rząd­ny, przy­si­ągł, że do rze­źni nie odda.

Wio­sna przy­szła w tym roku wcze­śnie, za­zie­le­ni­ło się w le­sie i wte­dy tro­chę po­ża­ło­wał, że trze­ba się za­bie­rać, gdy wszyst­ko roz­kwi­ta. Do set­ki jesz­cze mu bra­ko­wa­ło... Ale kie­dy od­sze­dł jego pies, dwu­dzie­sto­let­ni wier­ny Bar­na­ba, jego pan zro­zu­miał znak. Po­bło­go­sła­wił w du­szy tych, któ­rzy przyj­dą tu po nim, i ży­czył im, by po­wtór­ki losu miesz­ka­ńców do­ty­czy­ły tyl­ko do­brych zda­rzeń. Wie­dział, że nie będą to jego ro­dzo­ne dzie­ci, że dom pój­dzie w cu­dze ręce, ale to nie było wa­żne. Istot­ne, by po­czu­li tę zie­mię, ro­zu­mie­li od­dech lasu, lu­bi­li skrzy­pie­nie scho­dów i okien­nic w domu. Za­pi­ski żony, zdjęcia, a i sta­re pla­ny niech tym przy­pad­ną, któ­rzy we­zmą i po­ko­cha­ją jego cha­łu­pę. Po­że­gnał gru­szę przed do­mem, wi­ązy w bra­mie i bo­cia­nie gniaz­do. Cze­kał już tyl­ko na mgłę, a gdy przy­szła, jego ser­ce po­słusz­nie ci­chło i wresz­cie się za­trzy­ma­ło. Sta­ry Ko­ło­dziej usnął na za­wsze. Lu­dzie dzi­wi­li się aż ta­kiej mgle kwiet­nio­wej, ale wie­dzie­li, że kie­dy się pod­nie­sie, świat znów skąpie się w sło­ńcu. I na­stąpią wa­żne wy­da­rze­nia, to pew­ne.

CZĘŚĆ I

Sce­na­riu­sze ma­rzeń

Cze­rw­co­we po­po­łud­nie na­wet w wiel­kim mie­ście było przy­jem­ne. Sło­ńce za­po­wia­da­ło wa­ka­cje, za­gląda­ło do okien po­rad­ni zdro­wia psy­chicz­ne­go w jed­nej z zie­lo­nych dziel­nic War­sza­wy. W ga­bi­ne­cie psy­cho­te­ra­peut­ki Anny Kra­jew­skiej sie­dzia­ła mło­da ko­bie­ta, blon­dyn­ka z kocz­kiem na czub­ku gło­wy, ru­mie­ńcem na po­licz­kach. Po­pra­wi­ła się w fo­te­lu, przy­mknęła oczy i ci­chym gło­sem opo­wia­da­ła psy­cho­lo­żce o swo­ich pro­ble­mach. W jej przy­pad­ku były to sny po­wra­ca­jące nad ra­nem, we­dług niej wsty­dli­we.

– Przy­cho­dzi nad ra­nem ktoś obcy, do­ty­ka mnie i ca­łu­je. To mnie pe­szy, ale też pod­nie­ca. Pra­gnę go, cze­kam na to, co zro­bi, nie wiem na­wet, czy to moc­ny sen, czy ma­ja­cze­nia, ale na pew­no moc­ne do­zna­nie ero­tycz­ne, nie­przy­zwo­ite... Boże, sama wy­my­ślam, co ma zro­bić. Ni­g­dy nie zda­rza mi się po­dob­ne prze­ży­cie na ja­wie – wy­ra­źnie za­wsty­dzo­na sku­ba­ła pa­znok­cia­mi rękaw. – Ni­g­dy nie umiem po­wtó­rzyć tego w ma­łże­ńskim po­ży­ciu – do­da­ła z nutą żalu.

Ja­sne ścia­ny ga­bi­ne­tu Anny sły­sza­ły już po­dob­ne wy­zna­nia, na­wet jesz­cze bar­dziej in­tym­ne. Po­pa­trzy­ła na klient­kę z życz­li­wo­ścią w bursz­ty­no­wych, ko­cich oczach.

– Dla­cze­go po­wie­dzia­ła pani „nie­przy­zwo­ite”?

– Tak to od­czu­wam. Jak­by wszyst­ko we mnie cze­ka­ło na ten do­tyk, bez kon­tro­li, jak­bym była ja­kaś wy­uz­da­na. Wstyd po­wie­dzieć. To nie jest nor­mal­ne, praw­da? Dla­te­go zde­cy­do­wa­łam się na te­ra­pię...

– My­ślę, że war­to, aby za­sta­no­wi­ła się pani nad swo­imi prze­ko­na­nia­mi... – Anna pa­trzy­ła na pa­znok­cie ko­bie­ty. Były ob­gry­zio­ne i za­nie­dba­ne. – Cie­ka­wi mnie, cze­mu po­wta­rza pani sło­wa: „wstyd”, „nie­przy­zwo­icie”... Ale – do­da­ła z uśmie­chem – wszyst­ko za­le­ży też od celu, jaki chce pani osi­ągnąć. Bo je­śli sa­tys­fak­cję z ma­łże­ńskie­go sek­su, to ra­dzi­ła­bym ra­czej wi­zy­tę u sek­su­olo­ga. Jest tu obok.

– Nie, nie – szyb­ko od­po­wie­dzia­ła klient­ka. – Wolę te­ra­pię, sły­sza­łam, że sto­su­je pani nie­stan­dar­do­we me­to­dy. Sek­su­olog sku­pia się na jed­nym, mnie nie o to cho­dzi, seks nie jest prze­cież naj­wa­żniej­szy. A już na pew­no nie chcia­ła­bym, żeby mnie ktoś wi­dział w po­cze­kal­ni u sek­su­olo­ga. Te­ra­pia to co in­ne­go, to na­wet te­raz mod­ne. – Uśmiech­nęła się.

– Łączę ró­żne me­to­dy – wy­ja­śni­ła Anna – je­stem zwo­len­nicz­ką do­bie­ra­nia stra­te­gii do po­trzeb czło­wie­ka, nie od­wrot­nie. Jak pani do mnie tra­fi­ła?

– Zna­jo­ma mi po­le­ci­ła. Była u pani na te­ra­pii gru­po­wej z ogląda­niem fil­mów. Mar­ta Brant, pro­si­ła, żeby po­zdro­wić.

– Ach tak. – Anna przy­po­mnia­ła so­bie żywą bru­net­kę, któ­ra wci­ąż tra­fia­ła na nie­wła­ści­wych mężczyzn i za ka­żdym ra­zem po­wta­rza­ła te same błędy. Zbyt ule­gła, zbyt nad­ska­ku­jąca, zbyt miła po pro­stu. Sta­nęła pew­ne­go dnia w drzwiach Anny z ksi­ążką Sher­ry Ar­gov w ręku. „Dla­cze­go mężczy­źni ko­cha­ją zo­łzy”. Dla­cze­go? Kto to wie. Pra­co­wa­ła z nią rok. „Wy­pu­ści­łam w świat nie­złą zo­łzę” – po­my­śla­ła.

– I co u Mar­ty?

– O, na­praw­dę ina­czej – żywo pod­jęła blon­dyn­ka, a ko­czek za­wi­ro­wał. – Zna­la­zła so­bie ca­łkiem faj­ne­go fa­ce­ta. Bar­dzo mi po­le­ca­ła te se­sje fil­mo­we. Zde­cy­do­wa­nie chcia­ła­bym te­ra­pię...

– Może i słusz­nie. Wszyst­ko ma swój po­czątek w gło­wie. Bar­dzo pani za­le­ży na opi­nii oto­cze­nia, po­sta­ra­my się prze­su­nąć to cen­trum ocen do we­wnątrz, do pani gło­wy, do­brze? Po co tak bar­dzo przej­mo­wać się tym, co kto o nas po­wie, i tak ka­żdy mówi co in­ne­go! Hm, ale kon­sul­ta­cję gi­ne­ko­lo­gicz­ną też zro­bi­my, zga­dza się pani? Nikt się nie do­wie, pani dok­tor z ga­bi­ne­tu obok to moja ro­dzo­na sio­stra, po­pro­si­my ją o ko­le­że­ńską opi­nię, do­brze, pani Izo?

Blon­dyn­ka Iza wy­cho­dzi­ła od Anny Kra­jew­skiej po­cie­szo­na, umó­wio­na już na na­stęp­ną wi­zy­tę. Dłu­go prze­ła­my­wa­ła opór, by opo­wie­dzieć ko­mu­kol­wiek o swo­ich roz­ter­kach. Ow­szem sły­sza­ła, że zna­jo­me ko­rzy­sta­ły z po­rad psy­cho­lo­gów, ale nie­ła­two było przy­jść do tego ga­bi­ne­tu. W do­dat­ku w chwi­li, gdy miła i ład­na te­ra­peut­ka za­py­ta­ła, co jest ta­kie trud­ne – za­miast wy­po­wie­dzieć przy­go­to­wa­ną mowę – roz­pła­ka­ła się i słyn­ne chu­s­tecz­ki w ga­bi­ne­cie psy­cho­lo­ga oka­za­ły się po­trzeb­ne. Dla Anny, któ­ra prak­ty­ko­wa­ła od pi­ęt­na­stu lat taka re­ak­cja była nor­mą. Spo­koj­nie po­da­wa­ła chu­s­tecz­ki i za­da­wa­ła ko­lej­ne py­ta­nia, a Iza uspo­ka­ja­ła się i od­po­wia­da­ła, jak uczen­ni­ca przed ta­bli­cą. Psy­cho­lo­żka słu­cha­ła jej uwa­żnie. Iluż rze­czy wsty­dzi­ła się ta ko­bie­ta! Ud, ko­lan, du­żej pupy, wąskich ust, brzyd­ko urządzo­nej kuch­ni. Nie­wąt­pli­wie kon­sul­ta­cja ze sfe­ry cia­ła też się przy­da. Anna często w ta­kich przy­pad­kach ko­rzy­sta­ła z po­mo­cy sio­stry, gi­ne­ko­lo­ga z do­dat­ko­wą spe­cja­li­za­cją sek­su­olo­gicz­ną. Tak często, że de­cy­zja, żeby otwo­rzyć obok sie­bie dwa ga­bi­ne­ty wy­da­wa­ła się strza­łem w dzie­si­ąt­kę, przy­naj­mniej z mar­ke­tin­go­we­go punk­tu wi­dze­nia. I tak w dziel­ni­cy dom­ków jed­no­ro­dzin­nych bo­ga­tej w ró­żne usłu­gi me­dycz­ne i ko­sme­tycz­ne, obok ga­bi­ne­tu sto­ma­to­lo­ga, pe­da­go­ga, oku­li­sty, re­ha­bi­li­ta­cji i klu­bu fit­ness, na ścia­nach sąsia­du­jących sze­re­gó­wek za­wi­sły szyl­dy: Psy­cho­log, te­ra­peu­ta mgr Anna Kra­jew­ska i Gi­ne­ko­log sek­su­olog lek. med. Nina Kra­jew­ska. Było to czte­ry lata temu, a te­raz sio­stry Kra­jew­skie mia­ły już swo­ją mar­kę, gro­no sta­łych klien­tów, głów­nie ko­biet, a Anna z suk­ce­sem ko­rzy­sta­ła z fil­mo­te­ra­pii, me­to­dy, któ­ra za­fa­scy­no­wa­ła ją od pierw­sze­go kon­tak­tu na warsz­ta­tach w Po­zna­niu. Po­wa­żnie za­sta­na­wia­ła się, czy nie na­pi­sać z tego dok­to­ra­tu. Włącza­ła ele­men­ty pra­cy z fil­mem w swo­je te­ra­pie i warsz­ta­ty – i uzy­ski­wa­ła nad­zwy­czaj­ne efek­ty. Pa­cjent­ki uwa­ża­ły, że ob­cu­jąc z hi­sto­ria­mi z ekra­nu, po pro­stu się re­lak­su­ją, dzi­wi­ły się swo­im emo­cjom i olśnie­niom, cza­sem za­ska­ku­jąco gwa­łtow­nym re­ak­cjom. Dla Anny łzy czy hi­ste­rycz­ny śmiech na se­sjach nie były ni­czym no­wym. Wie­rzy­ła w te­ra­peu­tycz­ną moc sztu­ki. Kie­dyś z po­wo­dze­niem pra­co­wa­ła z dzie­ćmi, wy­ko­rzy­stu­jąc ma­lar­stwo i na­tu­ral­ną chęć ma­łych pa­cjen­tów do ry­sun­ku, farb i ba­zgro­le­nia na wszyst­kim, co mo­żli­we. Kie­dy za­częła pra­co­wać z ko­bie­ta­mi, za­uwa­ży­ła, że często szu­ka­ją lu­ster, w któ­rych od­bi­ja­ły­by się ich pro­ble­my. Fil­my były ta­ki­mi lu­stra­mi. Anna za­sta­na­wia­ła się nad za­mon­to­wa­niem w ga­bi­ne­cie du­że­go ekra­nu, ale wła­ści­wie bar­dziej przy­da­łby się taki w wi­ęk­szej sali, od­po­wied­niej do za­jęć gru­po­wych... No i w ogó­le taka sala, duża, bo co­raz wi­ęcej klien­tek zgła­sza­ło chęć udzia­łu w spo­tka­niach w szer­szym gro­nie, jak na przy­kład te­ra­pia ta­ńcem. Salę mu­sia­ła­by wy­na­jąć.

Tym­cza­sem od kil­ku dni w gło­wie Anny kwi­tł pe­wien po­my­sł. Otóż za­ma­rzył się jej wła­sny ośro­dek, z salą do ćwi­czeń i spo­tkań, z ga­bi­ne­tem ma­sa­żu i re­lak­sa­cji, a na­wet z prze­stron­ną kuch­nią, gdzie klient­ki mo­gły­by brać udział w warsz­ta­tach ku­li­nar­nych. Mia­ła na oku taką cha­łu­pę na pod­la­skiej wsi, kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów od ma­łe­go mia­sta, z dala od głów­nej szo­sy wio­dącej do Bia­łe­go­sto­ku, więc za­pew­ne nie­dro­go. Nie­daw­no zma­rł wła­ści­ciel sie­dli­ska i aku­rat nada­rza­ła się oka­zja, by je ku­pić... Ide­al­ne na pi­ęk­ny, ru­sty­kal­ny ośro­dek roz­wo­ju, taki z wiej­skim kli­ma­tem. Anna wy­my­śli­ła na­wet na­zwę, już to wi­dzia­ła ocza­mi du­szy: drew­nia­ny płot, szyld nad drzwia­mi za­wie­szo­ny na drew­nia­nych pa­łąkach. Krąg Ko­biet – cen­trum zdro­wia i roz­wo­ju dla pań, chcia­ła bo­wiem za­pra­szać tu tyl­ko ko­bie­ty. Od­le­gło­ść nie po­win­na sta­no­wić pro­ble­mu, bo przy do­brej re­kla­mie w Bia­łym­sto­ku i w War­sza­wie na pew­no znaj­dą się chęt­ne. Aku­rat do obu miast je­cha­ło się koło pó­łto­rej go­dzi­ny, a bli­sko były też No­wo­gród, Ło­mża. Po­sta­no­wi­ła prze­ga­dać to z Niną i z mężem Zen­kiem. Tego dnia blon­dyn­ka Iza, któ­ra do­zna­wa­ła or­ga­zmów tyl­ko we śnie i tyl­ko nad ra­nem, była ostat­nią klient­ką, Anna za­mknęła ga­bi­net i za­stu­ka­ła do sio­stry. Często wra­ca­ły ra­zem, za­cho­dzi­ły do po­bli­skiej ka­wia­ren­ki po­ga­dać, bo miesz­ka­ły da­le­ko od sie­bie i na od­wie­dzi­ny w domu nie mia­ły cza­su. Nina też po­że­gna­ła już ostat­nią pa­cjent­kę, z chęcią dała się więc na­mó­wić na kawę. Kel­ner znał je do­brze, przy­jął za­mó­wie­nie: dwie kawy bez cu­kru, bez mlecz­ka i moc­ne oraz wiel­ką bezę z kon­fi­tu­rą wi­śnio­wą dla Anny.

– Sama będziesz wkrót­ce jak beza, już nie­wie­le ci bra­ku­je – do­ci­ęła jej sio­stra.

Psy­cho­lo­żka wie­dzia­ła, że to uwa­ga nie­po­zba­wio­na ra­cji, ale nie chcia­ła przej­mo­wać się dziś po­dob­ny­mi spra­wa­mi. Była ape­tycz­ną blon­dyn­ką o buj­nej uro­dzie, uwiel­bia­ła dużą bi­żu­te­rię i taka chcia­ła po­zo­stać. Nie bała się no­sić pa­ska na miej­scu, gdzie po­win­na być ta­lia, duży biust eks­po­no­wa­ła głębo­ki­mi de­kol­ta­mi, a wło­sy roz­ja­śnia­ła i no­si­ła falą na ple­cach jak ko­bie­ty w la­tach osiem­dzie­si­ątych. Mąż, duży mężczy­zna, uwa­żał ją za naj­pi­ęk­niej­szą ko­bie­tę świa­ta. Anna lu­bi­ła swo­je cia­ło, a przy pro­ble­mach, z któ­ry­mi spo­ty­ka­ła się na co dzień w pra­cy, te­mat nie­wiel­kiej nad­wa­gi na­praw­dę nie wy­da­wał się jej istot­ny. Uśmiech­nęła się sze­ro­ko do sma­ko­wi­tej bezy, z odro­bi­ną wspó­łczu­cia do sio­stry, któ­ra fi­gu­rę mia­ła zna­ko­mi­tą, za to przy­jem­no­ści w ży­ciu mniej.

Sio­stry Kra­jew­skie nie były do sie­bie po­dob­ne. Zna­jo­mi nie mo­gli uwie­rzyć, że tak ró­żne ko­bie­ty łączy tak bli­skie po­kre­wie­ństwo. Anna ści­ąga­ła wzrok, bo była ob­da­rzo­na bo­ga­tą uro­dą: bu­rza wło­sów, duże usta i oczy, i nie­spo­ży­ta ener­gia, któ­ra wpra­wia­ła w ruch świat wo­kół niej. Wy­ższa, szczu­pła i de­li­kat­na Nina ta­kże była blon­dyn­ką, ale na tym ko­ńczy­ło się ro­dzin­ne po­do­bie­ństwo. Sko­śne, zie­lon­ka­we oczy ukry­wa­ła za okrągły­mi oku­la­ra­mi, a zgrab­ne cia­ło – w spor­to­wych ubra­niach, blu­zach i dre­sach. W pra­cy no­si­ła bia­ły le­kar­ski ko­stium. Wło­sy spi­na­ła zwy­kle z tyłu gło­wy, a i tak nie­ogar­ni­ęte ko­smy­ki wy­my­ka­ły się spod kon­tro­li spi­nek. Była młod­sza od Anny o osiem lat. Była też roz­wa­żniej­sza i tak jak jej sio­stra za­ra­ża­ła ener­gią, tak Nina uspo­ka­ja­ła oto­cze­nie. Anna była mężat­ką od lat dwu­na­stu, bar­dzo za­do­wo­lo­ną ze swo­jej ro­dzi­ny, męża i dwóch có­rek. Nina od czte­rech lat miesz­ka­ła ze „swo­im fa­ce­tem” – kie­dy opo­wia­da­ła o nim ko­le­żan­kom w mie­ście, a „na­rze­czo­nym” – kie­dy roz­ma­wia­ła z ro­dzi­ca­mi w Kru­sze­wie, mia­stecz­ku gmin­nym po­ło­żo­nym sto ki­lo­me­trów od War­sza­wy, choć cza­sem mia­ła wra­że­nie, że od­le­gło­ść ta była dużo wi­ęk­sza tak w prze­strze­ni, jak w cza­sie, któ­ry naj­wy­ra­źniej za­trzy­mał się w Kru­sze­wie ze sto lat temu. Sła­wek, jej „na­rze­czo­ny do nie­sko­ńczo­no­ści”, jak kpi­ła Anna, ta­kże był le­ka­rzem, przy­stoj­nym i we­so­łym, może i chęt­nym do za­le­ga­li­zo­wa­nia zwi­ąz­ku, ale Nina uwa­ża­ła, że jesz­cze mają czas na ślub i dzie­ci. Na ra­zie wy­star­cza­ły jej cór­ki sio­stry, któ­re były z nią bar­dzo zwi­ąza­ne. Nina mia­ła trzy­dzie­ści dwa lata, moc­no an­ga­żo­wa­ła się w pra­cę, w spra­wy swo­ich pa­cjen­tek, w ich kło­po­ty z ci­ążą lub jej bra­kiem, po­ro­da­mi. Nie mia­ła cza­su na wła­sne. Ro­dzi­ce bo­le­li nad tym, bo chcie­li­by wi­dzieć cór­kę szczęśli­wą mężat­ką, a nie ko­bie­tą ży­jącą na ko­cią łapę. Mimo że le­kar­ka, mądra i miła, w mnie­ma­niu mat­ki i nie­wiast z Kru­sze­wa z po­bli­ski­mi wsia­mi włącz­nie – przy­no­si­ła wstyd na­zwi­sku Kra­jew­skich. Anul­ka Po­lcia, bo na dru­gie star­sza cór­ka do­sta­ła Apo­lo­nia, to co in­ne­go, była ich dumą. Mia­ła męża, ga­bi­net, któ­ry pro­wa­dzi­ła pod na­zwi­skiem ojca: mgr Kra­jew­ska, bo ład­ne – tak mat­ka mó­wi­ła ko­le­żan­kom.

A Anna, któ­ra ni­g­dy nie przy­zna­wa­ła się do Apo­lo­nii, uży­wa­ła w pra­cy pa­nie­ńskie­go na­zwi­ska, dla­te­go że wy­pra­co­wa­ły so­bie z Nin­ką mar­kę jako duet sióstr Kra­jew­skich, a ta­kże po­nie­waż jej mąż był we­te­ry­na­rzem i no­sił na­zwi­sko zna­ko­mi­cie pa­su­jące do swo­jej pro­fe­sji – Żbik. Zda­niem Anny zu­pe­łnie nie pa­so­wa­ło na­to­miast do jej za­wo­du. Dok­tor Ze­non Żbik, spe­cja­li­sta od zwie­rząt do­mo­wych – to było w po­rząd­ku. Ale: „Se­ria spo­tkań te­ra­peu­tycz­nych z pa­nią Żbik”? Brzmia­ło sła­bo. Po­zo­sta­ły za­tem tan­de­mem Kra­jew­skich i pra­co­wa­ły ra­zem, ko­cha­ły się bar­dzo, a kłó­ci­ły wprost pro­por­cjo­nal­nie do uczuć.

– Jak chcesz, to gło­duj – po­wie­dzia­ła Anna, za­bie­ra­jąc się do bezy. – Mam kil­ka ta­kich pa­cjen­tek, co obrzy­dzi­ły so­bie wszel­kie sma­ko­ły­ki, są chu­de jak szczu­ry, a i tak wi­dzą w lu­strze pie­rzy­nę prze­wi­ąza­ną pa­skiem. Uwa­żaj, że­bym cie­bie nie mu­sia­ła wy­ci­ągać z ano­rek­sji.

– Bez oba­wy – mruk­nęła Nina. Odży­wia­ła się zdro­wo, więc na sło­dy­cze mi­ędzy po­si­łka­mi nie było w jej menu miej­sca. – Coś no­we­go?

Anna opo­wie­dzia­ła jej o blon­dyn­ce i jej ero­tycz­nych snach nad ra­nem, o tym, że umó­wi­ła ją na czwar­tek, i wresz­cie o tym, że chcia­ła­by ku­pić dom na wsi i urządzić tam ośro­dek te­ra­peu­tycz­ny.

– Po­my­śl, Nino – mó­wi­ła z za­pa­łem – mo­gły­by­śmy tam or­ga­ni­zo­wać warsz­ta­ty, roz­ma­ite za­jęcia roz­wo­jo­we. Taka Iza, od razu ty ją ba­dasz, ja urządzam se­sję, po­tem pro­po­nu­je­my jej ta­niec, tan­trę czy inną gru­pę. Po­my­śl: sala z lu­stra­mi do ćwi­czeń ta­necz­nych czy pi­la­te­su, z ekra­nem do  wy­świe­tla­nia fil­mów, twój ga­bi­net oczy­wi­ście. Przez wa­ka­cje ro­bi­my re­mont i od wrze­śnia mia­ły­by­śmy pi­ęk­ną far­mę. – Anna była en­tu­zjast­ką i już wi­dzia­ła oczy­ma wy­obra­źni rze­sze ta­ńczących ko­biet, wy­kła­dy i oczy­wi­ście se­an­se fil­mo­we.

– A ja? – Nina spró­bo­wa­ła wkra­ść się w to wy­obra­że­nie. – A gdzie tam je­stem ja? Tyl­ko ga­bi­net?

Anna szyb­ko do­da­ła do swo­ich wi­zji Ninę pro­wa­dzącą szko­łę ro­dze­nia i warsz­ta­ty do­sko­na­le­nia sa­tys­fak­cji sek­su­al­nej.

– Wi­dzę to – rzu­ci­ła ze śmie­chem. – Le­żysz z pa­cjent­ka­mi na ma­te­ra­cach i ćwi­czy­cie mi­ęśnie Ke­gla. Z kul­ka­mi gej­szy, je­śli chcesz. Mo­żesz włączyć jogę i zio­ło­lecz­nic­two, wiem, że cię od daw­na in­te­re­su­je. No, Nin­ko, nie kom­bi­nuj, wiesz, że by­ło­by su­per, gdy­by­śmy to mia­ły... Ro­dzin­ny biz­nes i tak da­lej. Je­ste­śmy du­etem do­sko­na­łym, a mo­żna też wci­ągnąć fa­ce­tów. Kosz­ty re­mon­tu sza­cu­ję na ja­kieś dwie­ście pi­ęćdzie­si­ąt ty­si­ęcy.

– Re­mont tak, a kup­no? Gdzie to jest?

– W Mi­klusz­kach, oczy­wi­ście.

Nin­ka wes­tchnęła. Mo­gła się tego spo­dzie­wać. Mi­klusz­ki były dużą wsią nie­da­le­ko ich ro­dzin­ne­go Kru­sze­wa, w pi­ęk­nych, ale dość pro­win­cjo­nal­nych oko­li­cach No­wo­gro­du. Z sa­mych Mi­klu­szek po­cho­dził mąż Anny, Ze­nek Żbik. Wi­docz­nie byli z wi­zy­tą u te­ścia. Chwi­lę pó­źniej Anna po­twier­dza­ła jej do­my­sły: byli w Mi­klusz­kach w nie­dzie­lę. Zma­rł sta­ry Ste­fan Ko­ło­dziej i dzie­ci chcia­ły sprze­dać sche­dę. Nina zna­ła ten dom, ogrom­ny, z ogro­dem, na ubo­czu, jak mó­wi­li lu­dzie – na ko­lo­nii. Pi­ęk­na sie­dzi­ba, jed­nak dość da­le­ko od szo­sy. Od War­sza­wy po­nad go­dzi­nę dro­gi. Kto tam do­trze?

– Pra­wie wszyst­kie klient­ki przy­je­żdża­ją do nas sa­mo­cho­da­mi – przy­po­mnia­ła jej Anna, któ­ra prze­my­śla­ła już szcze­gó­ły.

– Pa­cjent­ki – po­pra­wi­ła Nina. Ona jako le­karz wo­la­ła mó­wić „pa­cjent­ki”. Anna nie szu­ka­ła cho­rób, tyl­ko wy­zwań w psy­chi­ce ko­biet, sama uży­wa­ła sło­wa „klient­ki”, ale ustępo­wa­ła sio­strze w tym względzie. W ko­ńcu ona też je le­czy­ła.

– To nie jest od­le­gło­ść, do­brze wiesz. A twój Sła­wek jest der­ma­to­lo­giem, sam prze­bąki­wał o es­te­ty­ce ko­sme­tycz­nej, może przy oka­zji...

– No, a ile chce ta ro­dzi­na Ste­fa­na? – Nin­ka też po­my­śla­ła o Sław­ku, może na­resz­cie za­cząłby le­piej za­ra­biać. Tkwił w miej­skim szpi­ta­lu, za­miast zwi­ązać się z ja­kąś pry­wat­ną kli­ni­ką.

– Nie py­ta­łam jesz­cze. Naj­pierw ga­dam z tobą, nie? Ale jak się zga­dzasz, to dzia­łam. Ju­tro się do­wiem, te­le­fo­ny tam, o dzi­wo, dzia­ła­ją, po­dob­no In­ter­net też śmi­ga. Pra­wie.

– Żeby Ze­nio nie chciał urządzić ci tre­su­ry psów – za­kpi­ła Nina, ale Anna za­my­śli­ła się i rze­kła: – A wiesz... tre­su­ra jak tre­su­ra, ale do­go­te­ra­pia... No bo ko­nie to wi­ęk­sza in­we­sty­cja, cho­ciaż staj­nie tam są. Ach, Nin­ko, uwiel­biam sta­wiać zam­ki na lo­dzie! Mogą być staj­nie i ho­te­le na lo­dzie! Bo kto wie, co przy­nie­sie przy­szło­ść! Taka cha­łu­pa to do­bra in­we­sty­cja! Zro­bi­my praw­dzi­we cen­trum, będzie­my spo­ty­kać się w kręgu ko­biet. Zo­bacz, jest na­zwa: Krąg Ko­biet, do­brze brzmi no nie?

Nina po­pu­ka­ła pal­cem w gło­wę i chcia­ła ewa­ku­ować się na swój kra­niec mia­sta, bo Sła­wek wła­śnie wró­cił z dy­żu­ru i na­wo­ły­wał ją SMS-ami. Nie czu­ła tak jak sio­stra wo­ła­nia ro­dzin­nej zie­mi, ra­czej po­ci­ągał ją da­le­ki świat, ale zna­ła siłę prze­ko­ny­wa­nia Anny, któ­ra wła­śnie za­trzy­ma­ła ją jesz­cze na chwi­lę bła­gal­nym spoj­rze­niem.

– Sio­strzycz­ko... – za­częła i Nina już wie­dzia­ła: dziew­czyn­ki. – No, no bo mam te­raz week­en­do­we, ca­ło­dzien­ne warsz­ta­ty. Chcę, ro­zu­miesz, poza se­sja­mi na te­mat sa­mo­ak­cep­ta­cji zro­bić pa­cjent­kom se­ans fil­mo­te­ra­peu­tycz­ny. Or­ga­ni­zu­je to ta­kie sto­wa­rzy­sze­nie Psy­che & Joy, świet­nie pła­cą, ka­pi­tał za­chod­ni. Nina, a może po­tem za­pro­po­nu­ją mi coś wi­ęcej? Są bar­dzo roz­wo­jo­wi. Tak bym chcia­ła ich za­in­te­re­so­wać tą me­to­dą! A jak wiesz, Żbik w so­bo­ty jest za­jęty bar­dziej niż w ty­go­dniu, bo ob­je­żdża staj­nie i schro­ni­ska. Dziew­czyn­ki cię uwiel­bia­ją i w czerw­cu mają jesz­cze za­jęcia...

Nina do­sko­na­le wie­dzia­ła, ja­kie za­jęcia mają w week­en­dy cór­ki jej sio­stry, wie­dzia­ła to le­piej niż ich mat­ka, bo nie­raz je od­wo­zi­ła, przy­wo­zi­ła, za­bie­ra­ła na obiad i do kina. Dziew­czyn­ki uwiel­bia­ły ciot­kę, choć za­rzu­ca­ły jej, że ma hy­zia na punk­cie zdro­we­go je­dze­nia. Na szczęście zwy­kle da­wa­ła się upro­sić i sama za­ma­wia­ła sa­ła­tę i wodę, z za­zdro­ścią pa­trząc, jak one pa­ła­szu­ją piz­zę i colę.

– Wiesz, że tak – od­po­wie­dzia­ła. – Masz szczęście, że ja też je uwiel­biam.

– A ja cie­bie! – krzyk­nęła gwa­łtow­nie Anna, ca­łu­jąc sio­strę przez stół. Kil­ku pa­nów po­pa­trzy­ło z uzna­niem na ro­wek pe­łne­go biu­stu, któ­ry bły­snął w de­kol­cie. – Do tego stop­nia, że od­wio­zę cię te­raz do Sław­ka na ko­niec mia­sta. Trze­ba było szu­kać miesz­ka­nia bli­żej mnie.

Ru­sza­ły z par­kin­gu pod po­rad­nią, za­do­wo­lo­ne i ro­ze­śmia­ne, kom­plet­nie nie­świa­do­me, że ktoś je ob­ser­wu­je. Sa­mot­ny mężczy­zna, wy­so­ki, po­sęp­ny, stał za drze­wem przy par­kin­gu i upo­rczy­wie wpa­try­wał się to w szy­bę ka­wiar­ni, to w czer­wo­ne­go ci­tro­ëna Anny. Ner­wo­wo pa­lił pa­pie­ro­sa. Gdy wsia­da­ły do au­tka, zga­sił go szyb­ko i przy­dep­tał, zro­bił kil­ka zdjęć. Fo­to­gra­fo­wał Annę w drzwiach ka­wia­ren­ki, po­chy­lo­ną nad ba­ga­żni­kiem, za kie­row­ni­cą. Ro­ze­śmia­ną blon­dyn­kę w ciem­nych oku­la­rach uwiecz­niał z jaw­ną nie­chęcią.

***

Obie sio­stry do­ta­rły wresz­cie do swo­ich miesz­kań w od­le­głych dziel­ni­cach. Na obie ocze­ki­wa­li ich mężczy­źni, ale po­wi­ta­nia były zu­pe­łnie inne. Nina przy­by­ła szyb­ciej, niż za­kła­da­ła, od­wie­zio­na przez sio­strę, któ­ra opo­wia­da­ła jej po dro­dze o swo­ich klient­kach, o pro­jek­cie warsz­ta­tów z cy­klem thril­le­rów i oczy­wi­ście cały czas ku­si­ła wi­zją far­my zdro­wia pro­mo­wa­nej już nie tyl­ko w Pol­sce, ale i w ca­łej Eu­ro­pie. Ona, Nina, mo­gła­by na­wet się tam prze­nie­ść, bo Anna ze względu na edu­ka­cję dziew­czy­nek dłu­go jesz­cze nie. Ale kie­dyś, za te dzie­si­ęć lat... Nina, ow­szem, ma­rzy­ła o domu poza mia­stem, na­wet za­sta­na­wia­li się ze Sław­kiem nad bu­do­wą, ale prze­cież pod War­sza­wą, nie na głu­chej wsi nad Na­rwią. Nie była też pew­na, czy chce miesz­kać z sio­strą ścia­na w ścia­nę, ko­cha­ły się, ale były ró­żne i od­le­gło­ść po­zy­tyw­nie wpły­wa­ła na ja­ko­ść sio­strza­nych uczuć. To­też kie­dy we­szła do miesz­ka­nia, któ­re zaj­mo­wa­li ze Sław­kiem, i po­czu­ła za­pach czosn­ku, nie tyl­ko nie za­rzu­ci­ła go in­for­ma­cja­mi o sie­dli­sku w Mi­klusz­kach i An­nie, ale wręcz o tym za­po­mnia­ła. Sła­wek, sam był po dy­żu­rze, pich­cił w kuch­ni, we­so­ło po­gwiz­du­jąc. Nie tyl­ko sexy, ale i go­to­wać umie jak mało kto.

„Udał mi się” – przy­zna­ła w du­chu Nina, zrzu­ci­ła pan­to­fle i zaj­rza­ła przez drzwi.

Sła­wek ob­ró­cił się ku niej i po­gro­ził cho­chlą.

– Gdzie by­łaś tyle cza­su, ko­bie­to? Ro­bię ku­ra­ka po fi­ńsku, jesz­cze kil­ka mi­nut i zmar­nu­je mi się ca­łkiem! Wiesz, że sos się ści­na.

Po­ka­zo­we da­nie Sław­ka opar­te na ta­jem­ni­czym so­sie, któ­ry trze­ba mie­szać bez prze­rwy, aż do po­da­nia na ta­lerz, było pra­co­chłon­ne, ale pysz­ne. Uświa­do­mi­ła so­bie, że mie­szał pew­nie od pół go­dzi­ny, a szy­ko­wał z pre­cy­zją god­ną far­ma­ceu­ty od­mie­rza­jące­go skład­ni­ki mik­stu­ry do sma­ro­wa­nia opa­rzeń i od­ci­sków. Sko­ja­rze­nie nie przy­spo­rzy­ło jej ape­ty­tu. Przy­su­nęła się jed­nak do nie­go i opa­rła po­licz­kiem o jego ple­cy. Sła­wek był przy­stoj­nym blon­dy­nem, w któ­rym ko­cha­ły się wszyst­kie pie­lęgniar­ki z od­dzia­łu der­ma­to­lo­gii. On na­to­miast ko­chał się tyl­ko w Ni­nie Kra­jew­skiej i te­raz jed­ną ręką przy­ci­ągnął ją do sie­bie, dru­gą si­ęgnął po ta­lerz. Lu­bił się nią opie­ko­wać, cho­ciaż po­wąt­pie­wał, czy na pew­no tego po­trze­bo­wa­ła.

– Za stół! – ko­men­de­ro­wał. – Sia­daj i pa­ła­szuj!

Nina po­słusz­nie za­ja­da­ła się fi­ńskim kur­cza­kiem, a Sła­wek przy­glądał się jej z przy­jem­no­ścią i opo­wia­dał. Miał dar mó­wie­nia o co­dzien­nych spra­wach w taki spo­sób, jak­by były re­la­cją z fron­tu. Dy­żur, szpi­tal, po­pa­rze­nia, dziw­ne na­ro­śle, ktoś za­nie­dbał do­ku­men­ta­cję albo sprze­dał me­diom dane o wsty­dli­wej cho­ro­bie pa­cjen­ta o zna­nym na­zwi­sku, wszy­scy na od­dzia­le po­ru­sze­ni, bo prze­cież to ktoś z nas... Po­dob­no ko­lo­ro­wa pra­sa pła­ci za ta­kie re­we­la­cje pi­ęćdzie­si­ąt zło­tych od new­sa. Kto się sku­sił?

– Dać ci jesz­cze ma­ka­ro­nu?

Nie chcia­ła. Ob­ser­wo­wa­ła go, jak mówi, jak ład­nie po­słu­gu­je się sztu­ćca­mi, po­wi­nien być chi­rur­giem. W ich zwi­ąz­ku to on mó­wił wi­ęcej, ona słu­cha­ła. Był bar­dzo dow­cip­ny i umiał opo­wia­dać żar­ty, a Nina się z nich śmia­ła. Miał nie­bie­skie oczy i w ogó­le po­dob­ny był do zna­ne­go ame­ry­ka­ńskie­go ak­to­ra, nie mo­gła so­bie przy­po­mnieć na­zwi­ska. Jej sio­stra Anna pod­po­wie­dzia­ła­by jej na­tych­miast: do McCo­nau­gheya, bo wła­śnie pro­wa­dzi­ła te­ra­pię, po­słu­gu­jąc się fil­ma­mi z jego udzia­łem. „Jak stra­cić chło­pa­ka w 10 dni” albo „Po­wiedz tak”, gdzie na­wet gra le­ka­rza. Nina nie mia­ła pa­mi­ęci do na­zwisk ce­le­bry­tów. Sła­wek po­do­bał się jej jako Sła­wo­mir Sa­ńko i chcia­ła, żeby Sa­ńką zo­stał. Opa­rła sto­py o jego ko­la­na. Cie­ka­we, czy będzie miał ocho­tę na seks? Pew­nie tak. Miał trzy­dzie­ści dwa lata i za­wsze miał ocho­tę. Ona nie­ko­niecz­nie za­wsze, ale często i dzia­ła­ła w myśl za­sa­dy wpa­ja­nej pa­cjent­kom: słu­chaj sie­bie i swo­je­go cia­ła, uni­kaj ru­ty­ny, za­ska­kuj. I tak Sła­wek ni­g­dy nie wie­dział, kie­dy ze stro­ny tej zie­lo­no­okiej blon­dyn­ki spad­nie na nie­go fala piesz­czot, a kie­dy usły­szy: „dzi­siaj nie, prze­pra­szam, nie je­stem w na­stro­ju...”. Tym ra­zem była.

– Za­bie­raj mnie stąd – za­żąda­ła. – Ale już!

Ro­ze­śmiał się i prze­nió­sł ją do sy­pial­ni. Ko­chał się z sek­su­olo­żką, to było wy­zwa­nie, cho­ciaż ona ka­za­ła mu o tym zu­pe­łnie nie my­śleć. Trud­no było jed­nak za­po­mnieć, że ma się w ra­mio­nach eks­pert­kę, któ­ra co­dzien­nie do­ra­dza pa­cjent­kom, co ro­bić, żeby było im le­piej i jak naj­le­piej w łó­żko­wych do­zna­niach z part­ne­ra­mi. Ja­kim mi­strzem trze­ba było być, żeby jej było do­brze...

Ale naj­wy­ra­źniej było, bo po­wie­dzia­ła czu­le: „uda­łeś mi się”, wtu­li­ła się w po­dusz­kę i ucie­kła w drzem­kę. Sław­ko­wi po­zo­sta­ło po­sprzątać w kuch­ni. Sta­nął na chwi­lę przy oknie i się za­my­ślił. Znów ko­cha­li się bez za­bez­pie­cze­nia, w ogó­le o to ostat­nio nie dba­ła, mimo że ja­sno za­de­kla­ro­wa­ła: na ra­zie żad­nych dzie­ci, ślu­bu i tych wszyst­kich ce­re­gie­li. Czy­żby zmie­ni­ła zda­nie i zo­sta­wi­ła to lo­so­wi? Je­śli o nie­go cho­dzi­ło, mógł mieć dzie­ci, cze­mu nie, mógł wzi­ąć ślub i prze­jść „te wszyst­kie ce­re­gie­le”. Wy­bu­do­wać dom i za­sa­dzić drze­wo. Nie­mniej dziw­ne było jej za­cho­wa­nie. Może po pro­stu tak do­brze zna­ła swój or­ga­nizm. A je­śli wpad­ną, to i do­brze, los zde­cy­du­je za nich. Za­brał się do sprząta­nia kuch­ni.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki