Dama do towarzystwa. Saga drozdowska. Tom 1 - Katarzyna Droga - ebook + książka

Dama do towarzystwa. Saga drozdowska. Tom 1 ebook

Katarzyna Droga

4,6

Opis

Opowieść inspirowana prawdziwą historią rodziny Lutosławskich.

Schyłek XIX wieku. Konstancja Korczycowa, po śmierci męża decyduje się objąć posadę damy do towarzystwa Pauliny Lutosławskiej, właścicielki dworu w Drozdowie. Wchodzi w rodzinę silnych kobiet, które mimo obyczajów epoki potrafią spełniać swoje pasje. Paulina zarządza ogromnym majątkiem i sześcioma synami, Sofityna jest poetką z dworu hiszpańskiej królowej i jedną z pierwszych reporterek, Maria pionierką – lekarką, Izabela poczytną w międzywojniu pisarką. Dwór nad Narwią jest ich rodzinnym gniazdem.

Czy Konstancja znajdzie tu dom, miłość i przyjaźń? Czy dostosuje się do zwyczajów kwitnącego majątku, słynnego na całym świecie z produkcji piwa? Jak wykorzysta własne pasje i marzenia o samodzielności? Czy uda się ocalić dwór w Drozdowie? Powieść ukazuje realia ziemiańskiego życia i kobiet tej epoki.

Znajdziecie tu miłość od uderzenia piorunem i swaty z rozsądku, budowę fortuny i bohaterską śmierć, podróże, pasje naukowe i szaleństwo. Mężczyźni tej rodziny byli bohaterami i budowniczymi, Witold muzykiem znanym na całym świecie. Ale to kobiety ocaliły dwór, który oparł się wichrom dziejów i po dziś dzień wita gości w Drozdowie nad Narwią.

Drugi tom sagi drozdowskiej ukaże się pod tytułem Dziedziczka łez.

Katarzyna Droga

Pisarka, dziennikarka, redaktorka. Od lat tworzy literackie portrety nietuzinkowych kobiet, jest autorką powieści biograficznych m.in. o Hance Ordonównie, Aleksandrze Piłsudskiej.  Zajmują ją dzieje rodzin i dziedzictwa pokoleń, napisała podlaską sagę „Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca” i „ Pokolenia. Powrót do domu”. W „Sekretach przodków” przygląda się rodzinnym przekazom transgeneracyjnym. W latach 2008 - 2017 była redaktorką naczelną magazynu „Sens” w Wydawnictwie „Zwierciadło”. Po latach pracy w Warszawie wróciła do rodzinnego domu nad Narwią, by pisać książki bliskie współczesnym kobietom.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 366

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (145 ocen)
102
33
10
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mpawlik88

Nie oderwiesz się od lektury

Konstancja Korczycowa po śmierci męża zmuszona jest objąć pozycję damy do towarzystwa. U schyłku XIX wieku wdowa pozbawiona majątku nie ma innych perspektyw. Mimo początkowych obaw, Konstancja znajduje u Pauliny Lutosławskiej, dziedziczki dworu w Drozdowie, spokojną przystań i prawdziwie rodzinne relacje. Starsza pani trzyma majątek w ryzach, a każdy z sześciu synów darzy ją ogromnym szacunkiem. Z czasem pozycja Konstancji we dworze rośnie i młoda kobieta przejmuje większość obowiązków związanych z zarządzaniem domem i służbą. Konstancja, mając za sobą trudną przeszłość, nie myśli o kolejnym związku, a mimo to jej serce zaczyna mocniej bić do Mariana, jednego z dziedziców drozdowskiego majątku. Nie spotyka się to z przychylnością Pani Lutosławskiej, która wysyła syna do Warszawy. Czy uczucie Konstancji i Mariana ma szansę w świecie, w którym panują sztywne reguły? Czy widmo nadchodzącej wojny zmieni społeczeństwo? Czy majątek w Drozdowie przetrwa wichry historii? Dama do towarzystwa ...
10
FannyBrawne

Dobrze spędzony czas

Specyficzna książka. Oparta na autentycznej historii ma elementy biografii, dużo tu ekspozycji, czasem postacie się rozmywają, tylko Paulina i Konstancja mają mocno rozpisane charaktery. Jednak mi się dobrze czytało i sporo się dowiedziałam o Polsce przed I wojną światową.
10
Anmanika

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie opisana i fascynujaca historia rodziny Lutosławskich
10
AnastasiyaAdryan

Nie oderwiesz się od lektury

Za mną pierwszy tom inspirowanej prawdziwymi wydarzeniami z życia rodziny Lutosławskich Sagi drozdowskiej. Ciekawe jest historia powstania "Damy do towarzystwa". Pisarka, w ręce której wpadły dzienniki pewnej wdowy jadącej do Drozdowa, aby zostać 'dame de compagnie', postanawia uwiecznić ich autorkę na stronach swojej powieści, wplatając jej wymyślone losy w dzieje ziem polskich z przełomu XIX i XX stuleci oraz historię jednej z najbardziej znanych rodzin ziemiańskich. Pani Katarzyna zrobiła to z niesamowitą lekkością. Łatwa w odbiorze i wciągająca historia przybliża nam wydarzenia, które znamy z podręcznika historii: kraj pod zaborami, niespokojne powitanie nowego stulecia, zagrożenie wojną. Plastyczność języka autorki pozwala nam na własne oczy zobaczyć codzienność życia w tamtych czasach. Przybliża również sylwetki wielu zasłużonych z rodziny Lutosławskich, pokazuje drogę braci Lutosławskich do miejsca, w którym zapamiętała ich historia. Nie można nie zwrócić uwagi na kobiety, opisa...
10
Margo1896

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Dama do to­wa­rzy­stwa
©  Tekst: Ka­ta­rzyna Droga 2023 © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło Sp. z o.o., War­szawa 2023
Pro­jekt okładki i strony ty­tu­ło­wej: Ad­riana Dzie­wul­ska
Pro­jekt gra­ficzny i skład: Syl­wia Ro­gow­ska-Kusz, Ma­graf sp.j., Byd­goszcz
Zdję­cie na okładce: iStock/lam­bada; iStock/mi­chal­z86
Re­dak­cja: Bar­bara Miecz­nicka
Ko­rekta: Bar­bara Za­wiej­ska
Re­dak­tor ini­cju­jąca: Edyta Woź­nica
Dy­rek­tor pro­duk­cji: Ro­bert Je­żew­ski
Wy­daw­nic­two nie po­nosi żad­nej od­po­wie­dzial­no­ści wo­bec osób lub pod­mio­tów za ja­kie­kol­wiek ewen­tu­alne szkody wy­ni­kłe bez­po­śred­nio lub po­śred­nio z wy­ko­rzy­sta­nia, za­sto­so­wa­nia lub in­ter­pre­ta­cji in­for­ma­cji za­war­tych w książce.
Wy­da­nie I, 2023
ISBN: 978-83-8132-481-6
Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło Sp. z o.o. ul. Wi­dok 8, 00-023 War­szawa tel. 603 798 616
Dział han­dlowy:han­dlowy@gru­pa­zwier­cia­dlo.pl
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie, w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw au­tor­skich.
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dzię­kuję ser­decz­nie Dy­rek­cji i Pra­cow­ni­kom Mu­zeum Przy­rody – Dwór Lu­to­sław­skich w Droz­do­wie. Bar­dzo po­mo­gły mi w pracy ma­te­riały i książki Mu­zeum do­ty­czące ro­dziny Lu­to­sław­skich, roz­mowy o prze­szło­ści i da­mach mi­nio­nego czasu. Także moż­li­wość wi­zyty w miej­scu, gdzie przed laty tęt­niło zie­miań­skie ży­cie, a dwo­rem za­rzą­dzały nie­zwy­kłe ko­biety. Są tu na­dal!

Ka­ta­rzyna Droga

CZĘŚĆ I

PO­ŻE­GNA­NIE STU­LE­CIA

ROZ­DZIAŁ 1

Dame de com­pa­gnie

Jak tylko mi­jało się Ka­li­nowo i Droz­dow­skie Górki, zza lasu wy­ła­niał się dwór. Wi­doczny był do­sko­nale ze wzgó­rza: biały na tle zie­leni, pań­ski i onie­śmie­la­jący. Ta­kim przy­naj­mniej uj­rzała go Kon­stan­cja, po­dró­żu­jąca po­wo­zem, który ko­le­bał się po ubi­tej, choć dziu­ra­wej dro­dze z Łomży do Droz­dowa. Znała Górki, bo łom­żyń­skie to­wa­rzy­stwo nie­raz urzą­dzało tam pik­niki i ma­jówki, ale dwór wi­działa pierw­szy raz. Nie śmiała po­pro­sić stan­greta o po­stój, choć pra­gnęła za­trzy­mać się na chwilę, po­pa­trzeć na wi­dok ni­czym z ob­razu i zła­pać od­dech, uspo­koić emo­cje. Żo­łą­dek miała ści­śnięty, lęk przed no­wym mie­szał się z cie­ka­wo­ścią. Wą­saty, mru­kliwy Jan Jo­dła, zły na cały świat, bo sa­motny, nie­przy­jaź­nie ły­pał na nią okiem, a sa­kwo­jaże rzu­cił byle jak na tył bryczki. Uda­wał, że nie sły­szy, co tam do niego mówi ta miej­ska pa­niu­sia. Ka­zali przy­wieźć do dworu, to wiózł z sa­mej Łomży. Za­uwa­żył tylko, że nie była młódką, a kto się gib­kiej pa­nienki spo­dzie­wał, ten się za­wie­dzie. Za­trzy­mał się z dumą do­piero na bru­ko­wa­nym dzie­dzińcu. Niech nikt nie my­śli, że Droz­dowo to prze­ciętny ma­ją­tek. Oto mocne, białe ściany dworu zwa­nego Gór­nym, zbu­do­wa­nego w li­terę L, a ni­żej Dolny Dwór, praw­dziwy pa­ła­cyk, oto­czony ogrom­nym par­kiem, który łą­czył obie sie­dziby. Kon­stan­cja wy­sko­czyła z bryczki i ro­zej­rzała się cie­ka­wie.

Nie była młódką ani pa­nienką, to prawda, była wdową. Miała pra­wie trzy­dzie­ści dwa lata, za sobą krót­kie mał­żeń­stwo i dłu­gie lata gu­wer­nerki. We­dług świata była ko­bietą po­ważną i doj­rzałą, a jed­nak w tej chwili czuła się dziew­czyną, która za­czyna nowy etap w ży­ciu.

Bo i za­czy­nała. Wła­śnie dzi­siaj, pierw­szego kwiet­nia roku Pań­skiego ty­siąc osiem­set dzie­więć­dzie­sią­tego dzie­wią­tego, miała ob­jąć po­sadę damy do to­wa­rzy­stwa i stać się prawą ręką dzie­dziczki dworu w Droz­do­wie – pani Pau­liny Lu­to­sław­skiej, wdowy po Fran­ciszku Dio­ni­zym, twórcy ro­dzin­nej for­tuny. Pro­boszcz Mio­du­szew­ski z tu­tej­szej pa­ra­fii po­śred­ni­czył w pro­jek­cie, bo bę­dąc by­wal­cem we dwo­rze, wie­dział, że osa­mot­niona pani po­trze­buje to­wa­rzyszki. Jako dawny przy­ja­ciel łom­żyń­skiego re­jenta Alek­san­dra Kor­czyca, wie­dział, że urzęd­nik nie zo­sta­wił żo­nie nic, a Kon­stan­cja, po la­tach gu­wer­nerki w róż­nych do­mach, bie­duje w skrom­nym po­koju jed­nej z łom­żyń­skich ka­mie­nic. Po­je­chał do dworu z re­ko­men­da­cjami, za­wró­cił do mia­sta i obie pa­nie uga­dał. Efekt był taki, że Kon­stan­cja Kor­czy­cowa stała te­raz przed wy­so­kimi scho­dami, nieco prze­stra­szona, sku­biąc białe ko­ron­kowe man­kiety. Chciała tej pracy, ale jed­no­cze­śnie bała się, jak to bę­dzie. Od­wo­ły­wała się do nauk babki Ra­fa­liny, które miały po­ma­gać w każ­dej do­bie ży­cia! „Plecy pro­ste, śmiało w oczy każ­demu patrz, skoro nic na su­mie­niu nie masz, to wy­star­czy. Trzy­maj łok­cie przy so­bie, ty, Kostko, za bar­dzo pod­bró­dek do przodu wy­su­wasz! We­zmą to lu­dzie za oznakę próż­nej dumy”. Ale kiedy ten pod­bró­dek sam szedł w górę. Był jej je­dyną obroną przed świa­tem. Zła­pała dwa głę­bo­kie od­de­chy, żeby się nie roz­pła­kać w głos, a wtedy z dworu wy­padł duży, brą­zowy, ra­do­sny te­rier. Za nim po­ka­zała się dama w sza­rej sukni z ka­meą przy szyi, otu­lona sza­lem. „To musi być jak nic pani Pau­lina, dzie­dziczka – prze­szło przez myśl Kon­stan­cji. – Młodo wy­gląda, a ksiądz mó­wił, że prze­żyła czter­dzie­ści osiem wio­sen i sze­ścioro dzieci uro­dziła... Po fi­gu­rze nie wi­dać”. We­soły, przy­ja­zny go­ściom pies bie­gał do­okoła po­wozu. W kie­runku Kon­stan­cji szyb­kim kro­kiem szła pani Pau­lina, uśmiech­nięta, ale ofi­cjalna. Czy rze­czy­wi­ście, jak mó­wił do­bro­dziej, po­trze­buje za­stęp­czej córki, czy ra­czej obo­wiąz­ko­wej dame de com­pa­gnie? Dzie­dziczka miała czte­rech sy­nów (piąty żył le­d­wie trzy lata) i dwóch pa­sier­bów, a córkę, je­dyną dziew­czynkę, w dzie­ciń­stwie za­brała jej dy­zen­te­ria. Ksiądz mó­wił, że tę­skni za przy­jaź­nią. „No, za przy­jaźń mnie tu kar­mić nie będą” – my­ślała so­bie Kon­stan­cja, na­uczona już, by za szybko nie lo­ko­wać uczuć w oso­bach z za­moż­nych, uty­tu­ło­wa­nych ro­dów. Wcho­dziła do sie­dziby Lu­to­sław­skich herbu Je­lita. Nie było w oko­licy moż­niej­szych, chyba że Ki­siel­niccy, ale to da­leko, z pięć­dzie­siąt wiorst.

Nie­mniej po­czuła się spo­koj­niej­sza, wi­dząc uśmiech na twa­rzy tej spo­wi­tej wy­kwint­nym za­pa­chem piżma pani. Plot­ko­wali w Łomży, że dzie­dziczka spro­wa­dza ulu­bione fla­ko­niki per­fum i suk­nie z Pa­ryża i że nie­ko­niecz­nie czarne, bo szare i błę­kitne też chęt­nie nosi. Osta­tecz­nie osiem lat mi­nęło od śmierci jej męża, po­nad trzy­dzie­ści od upadku po­wsta­nia, ale zło­śliwi mó­wili, że czerń wieku do­daje i że pani Pau­lina dużo mło­dziej wy­gląda w ja­snych suk­niach.

Na dzie­dzińcu droz­dow­skiego dworu, w sza­ro­ści przed­wio­śnia, po raz pierw­szy po­dały so­bie ręce dwie ko­biety, cie­kawe sie­bie, nie­świa­dome, że los miał je po­łą­czyć na wiele lat, na do­bre i złe. Były różne wie­kiem, bo dzie­liło je szes­na­ście lat, różne po­cho­dze­niem, bo da­leko urzęd­ni­czej ro­dzi­nie Kor­czyca do Lu­to­sław­skich, i – jak się wkrótce oka­zało – dość różne cha­rak­te­rem. A jed­nak pierw­sze spo­tka­nie oczu wró­żyło, że się do­pa­sują. Twardy ko­biecy upór spra­wiał, że jak coś so­bie dama po­sta­nowi, to nie zej­dzie z drogi, aż cel osią­gnie, na­wet na prze­kór po­my­słom wiel­kiej hi­sto­rii. Że le­piej ta­kiej damy nie roz­gnie­wać, bo tylko po­zor­nie kru­cha, nie­ła­two ją po­ko­nać.

– Wi­taj w na­szym domu, pani Kon­stan­cjo! – rze­kła Pau­lina Lu­to­sław­ska. Nie była wy­lewna, uści­snęła dłoń ko­biety i od­stą­piła kilka kro­ków, by przyj­rzeć się jej jesz­cze raz. „Ładna i skromna – skon­sta­to­wała. – Włosy płowe, kręte, trudne, wi­dać, do okieł­zna­nia. Oczy ciemne, mocno ocie­nione rzę­sami, na­tura pie­przyk fi­glarny dała jej pod okiem, nie­po­trzeb­nie. Schludna, suk­nia czy­sta, cho­ciaż nie­bo­gata”.

Kon­stan­cja ukło­niła się grzecz­nie i po­dzię­ko­wała pani Pau­li­nie za przy­ję­cie pod swój dach. Też na nią pa­trzyła, też ana­li­zo­wała: „Dama ele­gancka i wciąż ładna, sta­ran­nie ucze­sana, war­kocz wo­kół głowy, ja­śniej­szy niż jej, ech, jaki gładki i mio­dowy, tu i ów­dzie po­ja­wiły się siwe pa­semka”. Wie­działa, że była drugą żoną pana Fran­ciszka, a pierw­szą – ro­dzona sio­stra Pau­liny Ma­ria, która zmarła młodo na płuca. Pani Pau­lina odzie­dzi­czyła po niej męża i dwóch sy­nów. Czę­sto tak by­wało w oko­licy, brat brał za żonę wdowę po bra­cie, sio­stra szwa­gra... Pani ka­zała lo­ka­jowi za­nieść rze­czy Kor­czy­co­wej do po­koi na pię­trze. Kon­stan­cja zer­k­nęła na bu­dy­nek. Z okna na pię­trze, zza fi­ranki, pa­trzyły na nią czy­jeś oczy, wy­dało się jej, że z nie­chę­cią. Cze­muż by? Pew­nie złu­dze­nie. Po­gła­skała psa, który upar­cie po­da­wał jej łapę na po­wi­ta­nie.

– Ja­kiś ty ko­chany – rzu­ciła.

– To Fryc, po­dobno ro­zu­mie tylko po nie­miecku – rze­kła ze śmie­chem dzie­dziczka. – Przy­wiózł go on­giś gu­wer­ner chłop­ców z Ham­burga. Pro­szę rzec mu lie­blich!

– Nie wy­gląda na Niemca – po­wie­działa Kon­stan­cja żar­tem. Szep­nęła psu parę słów przy­jaźni po pol­sku i była pewna, że zro­zu­miał.

– W le­wym skrzy­dle, bli­sko mo­jej sy­pialni, cie­bie, moje dziecko, ulo­ku­jemy – mó­wiła pani Pau­lina, pro­wa­dząc Kon­stan­cję po scho­dach do­mo­stwa. – Panna Wanda, moja po­ko­jowa, mieszka po dru­giej stro­nie. Da­lej po­koje młod­szych sy­nów, Józka i Ka­zia. Chłopcy po­winni być w gim­na­zjum w Ry­dze, a są w domu, bo obaj za­pa­dli na ko­klusz. Po­znasz ich przy obie­dzie, jak i in­nych do­mow­ni­ków. Pa­sierb mój Sta­ni­sław przy­był wraz z żoną z Dol­nego Dworu, by cię po­znać. Wy­bacz, że od razu do cie­bie po imie­niu mó­wię, ale tak ła­twiej bę­dzie. Jak mama cię zwała?

Kon­stan­cja uśmiech­nęła się do wspo­mnień.

– Ko­nia, bab­cia – Kostka, a cza­sem Nu­sia. Ojca nie pa­mię­tam, w po­wsta­niu zgi­nął. I stryj.

Pau­lina roz­ło­żyła ręce.

– Ja zdrob­nień nie uznaję, znak to po­ufa­ło­ści, więc, Kon­stan­cjo... Znam i ce­nię so­bie po­wstań­czy los pani ro­dziny... Ma­ją­tek za­brano? Matkę aresz­to­wano i trzy­mano w Grod­nie, cho­ciaż brze­mienna była, prawda to?

– Tak, mój brat uro­dził się w wię­zie­niu, ja już w Ir­kucku... Ale nic nie pa­mię­tam, bo dwa latka mia­łam, gdy na­stą­piła amne­stia... Za­miesz­ka­ły­śmy u babki, w fol­warku za Je­dwab­nem.

Wspo­mnie­nia ukła­dały się w ob­razy. Fol­wark, sło­neczny czas, wi­śniowy sad, lek­cje na ko­la­nach matki. Szkoła żeń­ska w Łomży. Po­tem ślub z Ol­kiem Kor­czy­cem, na który obie, matka i babka, na­ci­skały, bo nie chciały, by Kostka zo­stała sama. Zmarły jedna po dru­giej, a fol­wark był dzier­ża­wiony... Olek zaś za­padł na su­choty i jed­nak zo­stała sama. Bogu dzięki miała wy­kształ­ce­nie i chęć do pracy... Gło­śno po­wie­działa, że rada by po­znać swoje obo­wiązki we dwo­rze.

Pani Lu­to­sław­ska raz jesz­cze uści­snęła jej dłoń i rze­kła:

– Sie­roto ko­chana! Córką mi masz być przede wszyst­kim, Kon­stan­cjo, i przy­ja­ciółką, kto le­piej wdowę zro­zu­mie jak wdowa. Prace opo­wiem po ko­lei, a te­raz panna Wanda po­każe ci po­koje, idź do sie­bie, od­pocz­nij, rze­czy roz­pa­kuj. Zejdź do ja­dalni na obiad: pierw­szy dzwo­nek wszyst­kich woła i in­for­muje, drugi ozna­cza, że wszy­scy mają być przy stole... Nie lu­bię spóź­nień.

Kon­stan­cja z chę­cią po­szła „do sie­bie”. Do­stała dwa nie­duże po­koje: sy­pialny i obok mały ga­bi­ne­cik do pracy. Urzą­dzone wy­god­nie i ze sma­kiem: se­kre­ta­rzyk, sto­lik z lampą, fo­tel, me­ble orze­chowe, za­słony z brą­zo­wego ak­sa­mitu, biała ser­weta na stole. Po­ściel pach­niała zio­łami, pew­nie płu­czą w ta­ta­raku. Miała się wkrótce prze­ko­nać, że pierw­szy dzwo­nek na obiad od­zy­wał się koło czter­na­stej, drugi dzie­sięć mi­nut po pierw­szym i nie mo­gło być gor­szego prze­wi­nie­nia, niż nie sta­wić się w ja­dalni. O ile śnia­da­nia ja­dano, kto kiedy chciał (ona miała śnia­dać za­wsze z pa­nią Pau­liną o dzie­wią­tej), to obiad był obo­wiąz­ko­wym spo­tka­niem do­mow­ni­ków przy stole. Za­czy­nał się mo­dli­twą dzięk­czynną, po czym służba wno­siła wazy z zupą, na dru­gie pie­czy­ste i wa­rzywa, a na ko­niec de­sery i trunki. Pod­wie­czo­rek dzie­dziczka spo­ży­wała o pią­tej po po­łu­dniu i rze­czą Kon­stan­cji było jej to­wa­rzy­szyć i po­dać her­batę w ulu­bio­nej por­ce­la­no­wej fi­li­żance. Po­tem jesz­cze lu­biła pani spa­ce­ro­wać po ogro­dzie, a przed ko­la­cją ró­ża­niec od­mó­wić i do­pa­trzeć wszyst­kiego na na­stępny dzień. Ko­la­cję ce­le­bro­wano o ósmej, ale po­tem jesz­cze do dzie­sią­tej wspól­nie spę­dzano czas na grach i lek­tu­rach, po czym dwór ukła­dał się spać. Wszystko jak w ze­garku. Kostka miała stać się ele­men­tem tego me­cha­ni­zmu, te­raz jed­nak cie­szył ją wi­dok z okna. Ja­kie mnó­stwo drzew! Usły­szała dzwo­nek i zbie­gła na dół.

Tego dnia za­sia­dło do stołu dzie­sięć osób. Z głów­nego miej­sca prze­wo­dziła pani Pau­lina, po jej pra­wej za­sia­dali Sta­ni­sław Lu­to­sław­ski i jego mał­żonka Ma­ria z Dol­nego Dworu, któ­rzy raz w ty­go­dniu go­ścili u matki. Ksiądz na głów­nym miej­scu, na­prze­ciw dzie­dziczki, po jej le­wej Kon­stan­cja i panna Wanda, da­lej pań­stwo Szu­mow­scy, są­sie­dzi i dzier­żawcy fol­war­ków. I dwaj gim­na­zja­li­ści, bar­dzo za­do­wo­leni z przy­mu­so­wych wa­ka­cji: Ka­zio i Jó­zef. Obaj my­śleli tylko o tym, jak szybko uciec z ja­dalni i jak nie wra­cać do szkoły przed Wiel­ka­nocą.

– Tak to jest, gdy dzieci do­ro­sły i uczą się, mąż umarł, a wnu­ków jesz­cze nie ma... – rze­kła z ża­lem pani Pau­lina. – Nie­dawno jesz­cze gwar dzie­cięcy roz­sa­dzał te mury, bo czte­rech chłop­ców po­trafi przy­pra­wić o ból głowy... – Ale był to ból miły jej sercu. – Sze­ściu sy­nów jak sze­ściu an­te­na­tów, nie znasz, Kon­stan­cjo, na­szej ro­dzin­nej le­gendy... Po­nad sto lat temu przy­było tu z ziemi sie­radz­kiej sze­ściu braci z Lu­to­sła­wic, z rodu ry­cer­skiego herbu Je­lita. Po woj­nach i tru­dach tu po­sta­no­wili za­ło­żyć dom, ku­pili wsie oko­liczne. A Droz­dowo dziad męża, Fran­ci­szek Sa­riusz, ob­jął, kiedy się z An­to­niną Bur­ską oże­nił. Była córką dzie­dzica dworu, do­stała wiano. I jako że dzięki ko­bie­cie prze­szedł do Lu­to­sław­skich, lubi ko­biecą rękę w rzą­dach!

Sta­ni­sław wy­mie­nił spoj­rze­nie z żoną i wes­tchnął.

– To może mama i o tej czę­ści mi­to­lo­gii opo­wie, że sze­ściu sy­nów w każ­dym po­ko­le­niu bę­dzie, a wśród nich sławni na świat bo­ha­te­ro­wie. I ot, Win­centy sławny fi­lo­zof, ja – ci­chy bo­ha­ter, bo je­den na wszyst­kich pra­cuję.

– Nie opo­wia­daj, Sta­siu, bra­cia na­uki w świe­cie zdo­by­wają jak i oj­ciec. Cho­ciaż przy­znam, że tę­sk­nię. Bę­dzie kilka lat, jak Ma­rian po­li­tech­nikę w Ry­dze skoń­czył, w po­dróże ru­szył i po świe­cie się włó­czy. Jan stu­diuje to swoje rol­nic­two i pi­sze mi, że dok­to­rat bę­dzie ro­bił w Halle. O tym, że Win­centy w Hisz­pa­nii mieszka, nie wspo­mnę. A i wy dwaj też za­raz wy­je­dzie­cie... Tyle po­cie­chy z sze­ściu sy­nów!

– Oj, już mama za­czyna na­rze­kać! – mruk­nął Sta­ni­sław.

On – Sta­ni­sław – prze­cież tu był, po­ma­gał w go­spo­da­ro­wa­niu dwo­rem, głów­nie w kwe­stiach eko­no­micz­nych i przy bro­wa­rze. Droz­dowo, ty­siąc czte­ry­sta hek­ta­rów ma­jątku, dużo to było na głowę jed­nej ko­biety. Pau­lina jed­nak nie od­da­wała mu ste­rów, wszystko mu­siał z nią kon­sul­to­wać i ni­gdy jesz­cze nie za­kwe­stio­no­wał de­cy­zji matki. Oj­ciec też nie­zwy­kle ce­nił so­bie rady żony i umie­ra­jąc, na­ma­ścił ją do za­rzą­dza­nia dzie­dzic­twem. Za ży­cia zdą­żył jesz­cze za­ku­pić trzy fol­warki: Pącz­ko­wi­znę, Elż­bie­cin i Wik­to­rzyn, roz­bu­do­wał bro­war, mle­czar­nię i go­rzel­nię. Sta­ni­sław matce po­ma­gał, ale co roku na wio­snę cho­ro­wał od py­łów i traw na fe­brę sienną, więc wy­jeż­dżał z żoną do cie­płych kra­jów.

Pau­lina wes­tchnęła, że tę­skni ogrom­nie za ro­dziną po­roz­rzu­caną po świe­cie. Ma­ria, po­da­jąc pół­mi­sek dró­bek, po­cie­szyła ją, że la­tem wszy­scy się zjadą w Droz­do­wie jak co roku.

Kon­stan­cja zer­kała raz po raz na obie Lu­to­sław­skie, ale nie od­zy­wała się wcale, bo nie star­czyło jej śmia­ło­ści. Piękna i chłodna się jej wy­dała Ma­ria, nic dziw­nego: se­na­tor­ska córka. Dzieci nie miała i może z żalu, że nie dała Sta­ni­sła­wowi dzie­dzi­ców, sie­działa taka do­stojna i po­ważna, wo­bec te­ścio­wej też nie­zbyt wy­lewna. Po­wi­tała ją chłodno, le­d­wie ski­nie­niem głowy. Jaka była druga sy­nowa, hisz­pań­ska po­etka o imie­niu So­fi­tyna? Kon­stan­cja po­czuła, że wiele jesz­cze musi się do­wie­dzieć, ale że ma być też po­wier­nicą pani Pau­liny, to pew­nie wkrótce poj­mie wszel­kie ta­jem­nice. W jej ro­dzi­nie ko­biety snuły opo­wie­ści przy ha­fto­wa­niu, które zresztą Kostka bar­dzo lu­biła. Znała mnó­stwo ślicz­nych wzo­rów, a wie­działa, że ha­fty są też pa­sją pań Lu­to­sław­skich.

Dzie­dziczka Droz­dowa była jed­nakże osobą ra­czej ma­ło­mówną. Po ser­decz­nym przy­ję­ciu oka­zała się dość su­rowa i wy­ma­ga­jąca, nie­chętna do po­chwał. Kon­stan­cja szybko mu­siała się wdro­żyć w obo­wiązki. Co­dzien­nie po śnia­da­niu szły ra­zem do spi­żarni za­dys­po­no­wać obiad na trzy stoły: dla pań­stwa, dla ofi­cja­li­stów i dla służby. Ka­zała Kon­stan­cji pil­nie słu­chać, by w ra­zie nie­obec­no­ści mo­gła ją za­stą­pić. Tak więc: zupy na obiad i mięsa, wa­rzywa i dys­po­zy­cje dla ku­cha­rzy, także wska­zówki co do ob­ru­sów i zmiany kwia­tów w po­ko­jach mu­siała so­bie od­no­to­wać w spe­cjal­nym ka­je­ciku. Klucz do spi­żarni dzier­żyła sama dzie­dziczka i ona oso­bi­ście wy­da­wała pro­dukty, a także cu­kier i przy­prawy.

– Pań­skie oko ko­nia tu­czy – tłu­ma­czyła swo­jej po­moc­nicy. – A my od­po­wia­damy nie tylko za stan zdro­wia, ale i du­sze tych lu­dzi, nie po­winni mieć po­kus, by się­gać po dwor­skie. Więk­szość zresztą spraw­dzona, ku­char­cia Wa­len­tyna już dzie­sięć lat u nas bę­dzie...

Po­tem szły do gar­de­roby. Pani brała pe­le­rynę i pa­ra­solkę, je­śli aku­rat wy­szło słońce, lub inną od desz­czu, żadna po­goda nie mo­gła za­trzy­mać jej w domu. Kon­stan­cja za nią – ru­szały na ob­chód ogrodu. Ogrod­nik pani Pau­liny Izy­dor był bar­dzo ho­no­rowy i ry­wa­li­zo­wał za­wzię­cie z ogrod­ni­kiem Dol­nego Dworu, Wik­to­rem, któ­rym kie­ro­wała Ma­ria, za­ko­chana w eg­zo­tycz­nych ro­śli­nach.

– Na do­bre nam wy­cho­dzi ta ry­wa­li­za­cja – mó­wiła pani Pau­lina we­soło. – Jak Wik­tor z Izy­do­rem się pil­nują, to i wa­rzywa pięk­nieją... a na­sze kwiaty na kon­kur­sach zdo­by­wają pierw­sze miej­sca. Te­raz jesz­cze wcze­śnie, ale mamy moc oka­zów z oran­że­rii.

Tchnęło spo­ko­jem od tego nie­śmiało zie­le­nie­ją­cego ogrodu. Wra­cały na obiad i po po­siłku Kon­stan­cja czy­tała gło­śno lek­tury wy­brane przez dzie­dziczkę. O sie­dem­na­stej obo­wiąz­kowo piły her­batę przed ko­min­kiem, ko­niecz­nie w dwor­skiej por­ce­la­nie, pani miała swoją ulu­bioną fi­li­żankę ze zło­co­nym brze­giem, jesz­cze z pa­nień­skiej wy­prawy. By­wało, że po­pi­ja­jąc z niej her­batę, wspo­mi­nała dawne czasy, a kiedy na­brała za­ufa­nia do Kon­stan­cji, zwie­rzała się jej ze swo­ich ko­bie­cych trosk.

– Za Ma­ria­nem tę­sk­nię ogrom­nie – po­wie­działa któ­re­goś razu w za­my­śle­niu. – Do­bry to chło­pak, ro­zumny syn i skoro po­li­tech­nikę ukoń­czył, mógłby do domu wró­cić, oże­nić się i ucie­szyć matki serce. A tu na­wet li­stu nie ma!

Kon­stan­cja wy­czuła, że pier­wo­rodny naj­bliż­szy jest pani Pau­li­nie. Czas też dzie­dzic­two dworu za­pew­nić, bo prze­cież hisz­pań­skie dziew­częta nie przy­jadą tu pra­co­wać, a skoro Sta­ni­sław nie miał dzieci po pięt­na­stu la­tach mał­żeń­stwa, to chyba już się nie do­czeka...

– I mąż mój mógł żyć dłu­żej! – rze­kła kie­dyś z gnie­wem. – Le­d­wie sześć­dzie­siąt je­den lat skoń­czył. Wy­nisz­czyła go praca, ten cały bro­war i nerwy. Dwa razy tiurma, gdzie go bito za po­wsta­nie, też nie ba­ga­tela.

Do­wie­działa się póź­niej Kon­stan­cja, że pan Fran­ci­szek w roku ty­siąc osiem­set sześć­dzie­sią­tym trze­cim był emi­sa­riu­szem, zo­stał aresz­to­wany, lecz krył przed żoną za­gro­że­nie. A było duże, kara śmierci lub Sy­bir. Wy­ku­pił się wiel­kimi pie­niędzmi i pięć­dzie­się­cioma na­haj­kami, ina­czej nie oca­liłby dworu. Kiedy czasy się uspo­ko­iły, stwo­rzył tu, w ob­rę­bie Droz­dowa, swój wła­sny świat. Pau­lina też ko­chała ten ka­wa­łek ich kró­le­stwa, ale do bro­waru miała nie­chęć. Kon­stan­cja dzi­wiła się, bo prze­cież piwo Mar­cowe wiel­kie da­wało do­chody, zdo­by­wało na­grody w Wied­niu i Fi­la­del­fii, eks­por­to­wano je na­wet do Chin!!!

– Nie bał się pracy. O trze­ciej nad ra­nem wsta­wał co­dzien­nie, ka­zał lo­ka­jowi wia­dro wody na głowę chlu­snąć i ru­szał spraw­dzać wszystko po ko­lei. – Dzie­dziczka snuła wspo­mnie­nia. – Żeby trzy­mał się mleka i sa­mego rol­nic­twa, żyłby jesz­cze.

Kon­stan­cja nie śmiała py­tać. Cie­szyła się, że po­zwo­lono młod­szym sy­nom, Józ­kowi i Ka­ziowi, zo­stać już do Świąt Wiel­ka­noc­nych. Po­do­bało się jej, że co­dzien­nie po pod­wie­czorku mu­zy­ko­wali: Jó­zef pięk­nie grał na for­te­pia­nie so­naty Beetho­vena, jego matka śpie­wała, a Ka­zi­mierz im do­ku­czał, pod­śpie­wu­jąc po swo­jemu i zmie­nia­jąc rytm utwo­rów. Ka­zio był mło­dzień­cem dow­cip­nym i ga­da­tli­wym, wiele wy­ja­śniał Kon­stan­cji i po­ma­gał za­akli­ma­ty­zo­wać się we dwo­rze, bo matkę znał i umiał pod­po­wie­dzieć, czego ocze­kuje. Jó­zef był spo­koj­niej­szy, bar­dziej za­my­ślony, a krę­to­włosy i ru­chliwy Ka­zio wno­sił do domu wiele śmie­chu i ener­gii. Cho­wali się jak bliź­niacy, bo tylko pół­tora roku róż­nicy było mię­dzy nimi. Gdy grali w ka­lam­bury i przy­sło­wia – pierw­szy wie­dział, jak zda­nie do­koń­czyć, orien­to­wał się, o co cho­dzi bratu, i czę­sto za niego się wy­po­wia­dał. W so­botę eko­nom przy­wo­ził pocztę z dworca, czy­tano więc li­sty i ga­zetę, Ka­zio zaś ko­men­to­wał dow­cip­nie zda­rze­nia ze świata i zdra­dzał ro­dzinne ta­jem­nice. Dzięki niemu do­wie­działa się, że ich star­szy brat Jan jesz­cze w szkole nie­szczę­śli­wie się za­ko­chał w pan­nie Wan­dzie Dasz­kie­wi­czów­nie, która zimą za in­nego za mąż po­szła i to na Li­twę! Dok­tor Adam Woy­zbun z Lik­szeli na Żmu­dzi wziął ją za żonę bez po­sagu, bo mimo że była z wiel­kiego rodu, oj­ciec ze stry­jem for­tunę prze­grali w karty! Że dra­mat był z tym ogromny, bali się, że Ja­nek się na wła­sne ży­cie tar­gnie, ale nie, sza­lał konno po łą­kach, a po­tem wy­je­chał za gra­nicę. Na święta nie wróci... utknął gdzieś w Wied­niu, a matce serce się rwie, że i on da­leko. Do tego Ka­zi­mierz sam też ma­rzy o po­dró­żach. Po­wie­dział Kon­stan­cji kon­spi­ra­cyj­nym szep­tem, żeby się strze­gła! Nad­cho­dzi apo­ka­lipsa, bo Wiel­ka­noc we dwo­rze to istna re­wo­lu­cja, ża­den py­łek się nie uchowa. I że matka z pew­no­ścią ocze­kuje od niej zmy­słu do de­ko­ra­cji i do­pil­no­wa­nia ma­zur­ków.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki