Noce nad Biebrzą. Lilka, bagna i ptaki - Katarzyna Droga - ebook

Noce nad Biebrzą. Lilka, bagna i ptaki ebook

Katarzyna Droga

4,0

Opis

Co robi młoda fotografka z Warszawy nad Biebrzą? Dlaczego lubi utrwalać ptaki i rozlewiska, o wiele bardziej niż modelki i znane aktorki? Ma szczęście czy pecha, że wciąż spotyka zagadkowych ludzi i jest świadkiem zdarzeń, które trudno wyjaśnić? Nieśmiała, cicha dziewczyna sięga po odpowiedzi. Potrafi pokazać siłę, zawalczyć o marzenia.

Pewnego wieczoru gubi drogę na dzikich bezdrożach lasu i rozlewisk. Zamiast do hotelu, trafia do nieznanego zajazdu przy Carskiej Drodze. Jakie tajemnice może skrywać Darzbór, ukryty wśród bagien? Przypadkowe spotkania, tajemnicze historie rodzinne, przemytnicy i podlaskie legendy, w których zawsze jest ziarno prawdy. Noce nad Biebrzą odmieniły życie Lilki Gajewskiej. Zgubiła się na bagnach, ale znalazła siebie, a przy tym miłość, przyjaźń, całą serię uczuć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 326

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (49 ocen)
18
17
10
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
andzia134

Nie oderwiesz się od lektury

miła lektura na wakacje, z wartka akcją, intrygami miłością i trupami w tle. polecam spragnionym oddechu od szarości dnia codziennego
00

Popularność




Tytuł: Noce nad Biebrzą. Lilka, bagna i ptaki
© Copyright for the Polish edition byWydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o., Warszawa 2022
Projekt okładki: Marta Warwas
Projekt graficzny i skład: Sylwia Kusz, Magraf s.c., Bydgoszcz
Redaktor inicjująca: Edyta Woźnica
Redakcja: Helena Nowowiejska
Korekta: Barbara Zawiejska
Dyrektor produkcji: Robert Jeżewski
Wydanie II, zmienione 2022
Pierwsze wydanie powieści ukazało się pod tytułem Darzbór wśród lasów, Katia Wolska.
ISBN: 978-83-8132-393-2
Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o. ul. Widok 8, 00-023 Warszawa tel. 22 312 37 12
Dział handlowy:[email protected]
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie, w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Konwersja: eLitera s.c.

Zmrok gęstniał, nad moczarami unosiła się mgła. Szosa wąska i pełna dziur biegła wśród nieznanego lasu. Kontury potężnych drzew na poboczu wyraźnie wskazywały na dziki bór. Przedwiośnie pachniało mokradłem, gałęzie wciąż ogołocone z liści stwarzały upiorne wrażenie złowrogiej przestrzeni z baśni albo dramatów Szekspira. Znad bagien zaczęły unosić się opary, księżyc za to stał się już konkretnym rogalem i zawisł nad lasem.

– Gdzie ja, u cholery ciężkiej, jestem? – Lilka Gajewska przetarła palcami oczy. Zadała to pytanie trochę sobie, a trochę śpiącemu na siedzeniu obok psu. Jego odpowiedzi jednakże się nie doczekała, jedynie sowa pohukiwała za oknem. Lilka jechała powoli, po asfaltówce kategorii niższej niż czwarta. Zastanowiła się, czy stanąć, zawrócić, bo tak na przykład skręcić – nie było gdzie. Droga zagłębiała się w las, teraz już królowały nie dęby i wiązy, lecz wysokie sosny rozrzucone na pagórkach i piaszczystych stokach. Minęła je i zrozumiała, że jest na terenach bagiennych, pnie brzóz stały w ciemnej wodzie.

– Nastrojowo to tu jest – szepnęła. – Ale trochę strasznie. Zaraz wylecą z tych mgieł ze trzy czarownice. A jeśli nie one, to z pewnością stado nietoperzy. – Starała się zabawiać sama siebie. Należała do średnio odważnych kobiet, kochała dzikie chaszcze i naturę, ale niepokoiło ją, że nie wie, gdzie się znalazła. Nawigacja przestała działać przed kwadransem, iPhone sygnalizował brak zasięgu.

– To tyle, jeśli chodzi o dobra cywilizacji – westchnęła. – Ciekawe, czy działałby tu laptop i aparat, czy jestem w strefie, gdzie nie działa w ogóle nic, a ludzkie serce ledwie bije. Zatrzymać się czy nie?

Lilka co najmniej od dwóch godzin powinna znajdować się w Goniądzu, gdzie czekał na nią pokój zarezerwowany w przytulnym hotelu Narwina, porządny, z ciepłą kąpielą, smaczną kolacją regionalną i wygodnym łóżkiem. Zapłaciła zaliczkę za siebie i psa, gospodyni przysięgła, że nie ma kotów i że będzie czekać na Lilkę z tutejszym specjałem, knedlami nadziewanymi słodkim twarogiem, a Borsuk dostanie miskę i materacyk do spania. Niestety, pies co najwyżej mógł śnić o takich luksusach, a jego pani czuła narastający w żołądku... nie głód, a strach. Borsuk lekceważył powagę sytuacji, lubił jeździć autem i był psem stoikiem o zdrowych nerwach, więc ufny w umiejętności pani spał spokojnie zwinięty w kłębek. Pani była osobą o psychice zdecydowanie bardziej nadszarpniętej stresem, wyobraźnię też miała bogatą i ta właśnie zaczynała pracować. Zgubić się na Podlasiu! To mogło zdarzyć się tylko jej! Goniądza ani widu, ani słychu. W ogóle: widu nic, nie mogłaby nawet tego niczego sfotografować. Szosa stała się tak wąska, że Lilka z przerażeniem zaczęła przewidywać, co będzie, jeśli z naprzeciwka pojawi się samochód...

Ale tylko jej reflektory przecinały światłami ciemność, ćmy zabijały się chmarami o szybę, upragnione żółte okno jakiejkolwiek chałupy nie pojawiało się i nie pojawiało. Zrozumiała, że gdzieś na trasie popełniła błąd. Gdzie? Jechała od strony Suwałk, minęła Knyszyn, wiadukt, linię kolejową. Powinna dojeżdżać do zacisza przy Biebrzańskim Parku Narodowym, terenu z bagniskami i mnóstwem unikalnego ptactwa, które tylko czekało, by je od świtu obserwować i fotografować... Powinna, ale coraz bardziej zagłębiała się w aksamitną noc.

– Boże, Boże już nie wiem, jak się nazywam – zaczęła panikować jej bardziej lękliwa i mistyczna część duszy. Ta racjonalna jednak odpowiedziała twardo: nazywasz się Lilka Gajewska, dokładnie Alicja Bernadetta Gajewska, lat trzydzieści sześć, rozwiedziona. Zawód wyuczony i wykonywany: fotografka, wolna artystka, pasja: ornitologia, szczególnie ptactwo terenów nizinnych. Zameldowanie: Warszawa, trzydzieści metrów kwadratowych mieszkania w starej kamienicy na Powiślu. Wynajęłaś po rozstaniu z mężem debilem, miłośnikiem pornografii, nic dobrego... mieszkanie za całe dwa tysiące na miesiąc...

Tysiące dały się zarobić, kiedy nastawał sezon sesji mody, większych kampanii reklamowych, castingów albo okładek luksusowych magazynów. Wówczas producenci potrzebowali fachowców, a Lilka Gajewska wyrobiła sobie w świecie modelingu markę i kontakty, umiała czarować światłem, więc mogła dopowiedzieć o sobie jeszcze to: profesjonalna, ceniona fotografka z imponującym portfolio, rzetelna, z dobrym okiem. Nie narzekała na brak zamówień. Fotografia była jej pasją, ale nie sesje reklamowe szamponów, telefonów lub tabletek na szczęście. Zdjęcia pięknych aut, zmysłowych perfum, a nawet kokosowych lodów na egzotycznych wyspach też jej nie kręciły. Lilka kochała ptaki.

Miała właśnie chwilę przerwy między zleceniami, więc wyrwała się z miasta na bagna i rozlewiska nad Biebrzą i Narwią. Tu było prawdziwe ptasie zagłębie, raj ornitologa. Pragnęła fotografować bataliony i perkozy, w locie i w gniazdach, i nad łąkami. Marzyła, żeby przygotować przepiękny album fotograficzny pokazujący światu bocianie wioski, sznury żurawi i dzikich gęsi. Ale życie nie jest takie proste: do albumu nie mogła znaleźć wydawcy, a drogi do ptasiej krainy wyraźnie się poplątały. Zaszedł księżyc, więc tylko snop światła reflektorów samochodu tworzył żółty tunel. Wydawało się jej, że krąży tu już pół nocy, w rzeczywistości jechała niecałą godzinę, a mimo że znalazła się na jednym z najmniej zaludnionych obszarów kraju, to jednak była to Polska i w końcu musiał pojawić się jakiś przejaw cywilizacji. O, drogowy trójkątny znak obiecujący zakręt błysnął po prawej stronie. Wreszcie! A kto wie, co za zakrętem... Wioska oczywiście. Tak przynajmniej szepnęła realistyczna cząstka jej natury. Bo siedziały w niej dwie Lilki. Mocno stąpająca po ziemi Alicja Gajewska. I osoba uduchowiona, pewna tego, że „są na niebie i ziemi rzeczy, o których nie śniło się filozofom”. Ta niewątpliwie miała na imię Benia, w wyniku idiotycznego pomysłu ojca, by na drugie dać jej imię jakiejś praciotki Bernadetty. Obie, Alicja i Benia, krzyknęły, bo na drogę wysunął się ogromny zwierz. Lilka zahamowała gwałtownie, Borsuk zleciał z siedzenia. Zwierz za szybą dostojnie przemieszczał się z jednej strony szosy na drugą, zlekceważył terenówkę Lilki i zniknął w głębiach boru. Okazał się łosiem, całkiem dużym okazem, natomiast Borsuk nie był chyba psem myśliwskim, bo wcale go nie zauważył. Obrażony na nią za zbyt gwałtowne hamowanie, szczeknął krótko i przeniósł się na tył auta.

Lilka powolutku znów ruszyła w ciemność. Serce wciąż jeszcze biło jej mocno, ale uspokajała się i dziękowała Bogu i sobie, że nie jechała szybciej.

– Szkoda, że nie mogłam go sfotografować – westchnęła. – Pierwszy mieszkaniec tych terenów, który mnie wita. Ale też nie odpowiedział mi na pytanie kluczowe: gdzie ja jestem?

Wyboista szosa, szóska raczej, nagle zakręciła i po lewej stronie ukazał się oczom Lilki cudowny widok – światła przestronnych okien! Te w pionie wskazywały, że dom musiał mieć ze trzy piętra. Wyglądał na rozłożysty budynek, może schronisko na tym wygwizdowie... Wydał się jej pałacem.

– A nawet gdyby to była tylko samotna chata za wsią – pomyślała szybko – muszą mnie ugościć, przenocować albo skierować na Goniądz. Muszą tu mieszkać jacyś normalni ludzie, na litość boską, jest XXI wiek! Mogą być rolnikami, pustelnikami w leśnej głuszy, byleby mieli łazienkę i nie okazali się wilkołakami... Tu wszystko jest możliwe... Uf.

Kiedy ujrzała oświetlony budynek z bliska, całkiem się uspokoiła. Miała przed sobą solidny zajazd, duży, drewniany, zbudowany według architektury tradycyjnego Podlasia. Porządny wybrukowany parking, stylowe wrota, blask w oknach. Z ulgą zaparkowała na podjeździe, Borsuk wyskoczył w krzaki, szybko wrócił, bo za domem spał bernardyn, wolał go nie budzić. Lilka przeczytała napis na szyldzie z drewna. Zajazd pośród niczego, pośród ciemności, mgieł i bagien nosił nazwę Darzbór. Przelękła się, czy aby otwarty, czy przyjmują tu gości z psami.

– Muszą! – szepnęła z przekonaniem i popchnęła skrzypiące drzwi. Spora jadalnia z bufetem i z kominkiem, pełna drewnianych ozdób, mimo poroża na ścianach wydała się jej najpiękniejszym miejscem na ziemi. Między licznymi stolikami, chociaż tylko dwa były zajęte, kręcił się kelner, a przy barze mężczyzna – na oko jej rówieśnik – wklepywał coś do laptopa. Wyglądał na właściciela przybytku, miał wszelkie cechy realnego faceta. Nawet przystojny: długowłosy brunet, oczy ciemne, szczupłe palce, kitka związana na plecach, biała koszula, jakiś serdak regionalny. Janosik włosko-podlaski? Uśmiechnął się na jej widok, odsunął laptop i zwyczajnym, ludzkim głosem zapytał, czy potrzebuje noclegu.

– Tak! W tej chwili najbardziej w świecie potrzebuję noclegu! – roześmiała się Lilka. – A jakby pan dodał garść informacji, będę ogromnie wdzięczna. Gdzie ja jestem, u Boga Ojca?

– Ach nie, aż tak wysoko się nie cenimy – zażartował. – A mnie daleko i do Boga, i do ojca. Igor Karczuk. Karczma Darzbór. Witam w najbardziej romantycznym i samotnym zajeździe na podlaskich bagnach. Jestem szefem tego przybytku.

– A ja jestem z psem – powiedziała z niepokojem – czyli z Borsukiem.

Igor Karczuk nie mrugnął okiem. Przyjął do wiadomości psa.

– Brakuje nam jeszcze łosia – mruknął.

– Mijałam! Mało nie zabrałam go na pakę – roześmiała się. – I naprawdę nie wiem, gdzie jestem. Alicja Gajewska z Warszawy, fotografka w poszukiwaniu łupów. Takie małe bezkrwawe łowy, uwieczniam ptaki i rozlewiska.

– To trafiła pani świetnie, tu u nas są i dzikie ptaki, i piękne rozlewiska. Całe mnóstwo ptaków i rozlewisk... Więcej niż pięknych turystek – dodał elegancko. – A jakim cudem z Warszawy od strony Knyszyna?

– Sprawy w Suwałkach. Zawodowe. Jechałam potem na Suchowolę, ale nie zjeżdżałam, tylko dalej szosą 671 na Knyszyn i Osowiec, powinno być dobrze... I nagle znalazłam się na wąskiej asfaltówce, kompletnie opustoszałej, w dodatku dziurawej jak sito. Noc, mgły i tylko ja i... Borsuk. I nagle, nie wiadomo skąd, ten oto zaczarowany Darzbór i pan. Jesteście prawdziwi, i człowiek, i dom?

Igor Karczuk roześmiał się i wyjaśnił:

– Całkiem. Moim zdaniem po prostu źle pani skręciła, zamiast w prawo – w lewo. Na skrzyżowaniu przy Goniądzu. Często się zdarza po ciemku. Jest pani kolejną ofiarą tak zwanej Carskiej Drogi i ujechała pani kawałek niejako w odwrotnym kierunku: z Goniądza w stronę Warszawy. Ale niewielki, jakieś trzydzieści kilometrów.

– A ta pustka? Ani jednego domu?

– Tak tu jest. Dookoła połacie nadbiebrzańskich łąk i bagien, lasy, kilometry pustej szosy, mało domów. Najbliższe wsie nad Narwią, w stronę Łomży. Ale – wzruszył ramionami – co kto lubi. Ja na przykład uciekłem w te okolice z miasta. I proszę: urodziwa kobieta dotrze i tutaj. Dobrze, że nie natknęła się pani na naszą Czarną Damę. Włada całym terenem bagien i nie lubi konkurencji...

Lilka popatrzyła na niego z zaciekawieniem. Nie uważała się za piękność. „Spokojny typ urody” – mówili przyjaciele, „miła w dotyku” – to były mąż. Szczupła, wysoka, ale poza tym raczej przeciętna. Gładko sczesane w kucyk włosy koloru polskiego, czyli myszowaty ciemny blond. Oczy, owszem, miała ładne, brązowe, smutne, ale bystre – spojrzenie ciekawej świata fotografki. Figura ukryta, bo zawsze w dżinsach i miękkich swetrach czy koszulach, najchętniej z flaneli, najważniejsze były dla niej wygoda i ciepło. Nawet na sesjach mody, w warszawskich studiach fotograficznych, gdzie stylistki przynosiły naręcza markowych ciuchów, rządziła zza obiektywu w bluzach, dżinsach i miękkich adidasach. I teraz stała przy barze jak ta Mysia z dużymi oczami i patrzyła sobie na faceta za ladą, zazdroszcząc mu ujmującego uśmiechu i rzęs zbyt długich u mężczyzny. Włosy wymykały się z kitki, lekko kręte, podmuchiwał co i raz w kosmyk na oku. „Skąd takie ciacho na tym odludziu?” – pomyślała. Spodziewałaby się raczej grubszej, biuściastej i gadatliwej kobieciny za ladą. „Wszystko tu jest odwrotnie. Gdybym pocałowała go teraz, niechybnie zmieniłby się w żabę”.

– Z jakiego miasta pan prysnął? – zapytała.

– Zdziwię panią, tylko z Białegostoku. Długa historia, miłosna z akcentem kryminalnym, ale nie, nie jestem zbiegłym przestępcą...

– A jak nazywa się ta wieś?

– Nie ma tu wsi. Darzbór stoi po prostu przy Carskiej Drodze, nad bagnami, nad łąkami. Wsie i miasteczka w promieniu kilkunastu kilometrów, najbliżej Trzcianne. Może sobie pani sprawdzić dokładnie naszą lokalizację w Internecie, tu jest kod dostępu wi-fi. A widząc jej zdumioną minę, dodał rozbawiony: – Tak, jest i działa. A w pokoju jest toaleta, nie trzeba biegać do sławojki. Co do pieska...

– Nie nabrudzi i niczego nie zniszczy – zapewniła szybko. – To bardzo mądry piesek rasy mieszanej. Jak pan widzi, trochę z lisa, trochę z wilka, łagodny ogromnie. Z borsuka tylko imię.

– Ładnej maści – dodał uprzejmie Igor, a Borsuk łypnął na niego życzliwie, jednak nadal z podejrzliwością. Jego szarobrunatne, postrzępione futro, z łatą na boku, trochę jak wycior do kurzu, rzadko zdobywało komplementy. Znał życie, Lilka wzięła go ze schroniska.

– Mało że piękny, to nie kłaczy wcale – dodała.

– Jeśli tak, to pies za darmo, a fasolka po bretońsku na kolację? Jedynie dwanaście złotych, duża porcja z pieczywem.

– Oj tak! Poproszę.

Lilka Gajewska rzadko czuła się tak zadowolona i spokojna. Podreptała po rzeczy, aparat i laptop, a kelner przytargał jej walizkę. Borsuk zdążył oblecieć obejście, powąchał i obsikał krzaki, znowu omijając szerokim łukiem psa bernardyna leniwie śpiącego za budynkami w głębi, i wrócił do swojej pani. Pokój dostali na pięterku, więc mowy nie było o wyskoku przez okno. Ułożył się natychmiast na łóżku, stwierdził, że miękkie jak trzeba, i zasnął, zakrywając śmiesznie pysk zagiętą łapą. Pani tymczasem odzyskała energię, nie czuła już zmęczenia. Powinna zadzwonić do Goniądza i wyjaśnić swoją nieobecność. Powinna dać znak do domu, rodzice na warszawskim Zaciszu niepokoją się na pewno. Kusił ją prysznic, Internet, ale najpierw poddała się tej niesamowitej ciszy. Zgasiła światło, żaden dźwięk, żaden blask nie dobiegał z dołu, księżyc skrył się całkiem za chmurami.

– Ciemność absolutna, aksamitna i smolista – szepnęła. – I cisza, jakiej nigdy nie uświadczysz w żadnym z miast. Pogrążyłaby się w tym doznaniu, ale Borsuk zaczął chrapać i poszczekiwał przez sen. Pewnie gonił łosia.

– Co za dziwna przygoda – tym razem powiedziała głośno. – Czy kiedy jutro się obudzę, wszystko to będzie nadal, czy zniknie jak omam wywołany przez opary z bagien?

***

Ranek pokazał, że nie tylko nic nie zniknęło, ale pokój Lilki leży od strony wschodniej. Słońce obudziło ją wcześnie, dopadła do okna i zastygła w zachwycie. Wszystko było prawdziwe: nie tylko karczma i obejście, drewniane domki dla gości, szopy z drewnem, las w oddali, ale przepiękne rozlewisko, różowe i złote teraz od promieni słońca. Cicho już nie było, przeciwnie, różnorodna wrzawa, świergoty i krzyki – ptactwo zaczynało gody. Lilka poczuła się szczęśliwa. Pomyślała, że w mieście o tej porze budzą ją zgrzytające po szynach tramwaje, wspomnienie własnych porażek albo pośpiech. Wyszła na balkonik zawieszony nad ogrodem i poczuła, że jest rześko. Borsuk domagał się swoich praw. Wyciągnęła z walizy kurtkę, kalosze, sięgnęła po aparat. Cichutko zeszła z psem po schodach, za domostwo i na łąkę. Bernardyn nadal spał snem kamiennym, pachniało wodą i trawą. Zaraz za furtką ścieżka wiodła do punktu widokowego, więc wyruszyli. Łazili dobrą godzinę, a kiedy wracali, nieco zmarznięci i głodni, Lilka była zadowoloną właścicielką przepięknych ujęć rozlewiska i kilku rzadkich gatunków ptactwa.

W obejściu już zaczął się ruch. Samochód dostawczy manewrował na parkingu, z kuchni dochodził szczęk naczyń, a z budynków gospodarczych – odgłosy dojenia. Wyglądało, raczej pachniało na to, że obiekt zajmuje się także hodowlą krów.

Zauważyła trzy auta na podjeździe, audi z warszawską rejestracją i dwa mniejsze, renówka i ford, z białostocką.

– Ciekawe, kto to, piesku. I jak myślisz – zadumała się Lilka – czy w środku będą ci sami co wczoraj: romantyczny Igor i kelner, czy też okaże się, że jednak gościmy u jakiegoś Króla Łąk albo tej zazdrosnej Czarnej Damy z bagien? Tak czy inaczej mam nadzieję, że nie zniknęli i dadzą nam śniadanie.

Chciała przemknąć niezauważona, ale przy schodach przywitał ich Igor, radośnie, z dumą, jakby to on sam stworzył rozlewiska. Gratulował spaceru i zdjęć, ale przestrzegł ją szczerze, żeby nie wypuszczała się sama na bagna...

– Proszę mi wierzyć, pani Alicjo, niejeden zabłądził, to dziwne miejsce, dzikie, nie wszędzie jest zasięg. Bagno wciąga i nie ma śladu po człowieku.

Wzruszyła ramionami, uważała się za doświadczoną turystkę.

– Po pierwsze Lilka, proszę mówić Lilka... Jak słyszę Alicjo, to nie wiem, do kogo. A poza tym... naprawdę nie schodzę z wyznaczonych ścieżek, nie jestem głupia. Nawet mój pies nie schodzi ze szlaku.

Igor Karczuk kiwnął głową z aprobatą, ale dodał:

– Tym ścieżkom też nie wolno ufać. Plączą się w głębi bagniska, zmieniają bieg i zapadają się, nie wiadomo czemu. Była dróżka, jest woda. Wszystko zależy od pogody. Tutejsi mówią, że bagno jest zazdrosne, nie chce łatwo pokazać swoich tajemnic. Wróżka Zarota plącze drogi mężczyznom, za to ratuje kobiety. Ale to takie tam nastrojowe bajdy. Zaginięcia i utonięcia zdarzały się tutaj od zawsze. Najlepiej wziąć przewodnika z łódką i popływać sobie bezpiecznie. Przewodników tu jest sporo! Mam kontakty do nich. Są też atrakcje: kąpiel w bagnie, spływ pychówkami albo tratwy... Przewodnicy znają legendy, choćby o wróżce Zarocie albo o Wingrynie, co uwiodła mnicha... Ale niech pani mnie powstrzyma z tym gadaniem. Przecież głodni jesteście na pewno, a dla pieska mam smakołyki z kolacji. Kostkę nawet.

Lilce głupio było powiedzieć, że żywi Borsuka tylko psią karmą, on sam nie kwapił się prostować, nie odmówił rarytasów i pobiegł z kością do pokoiku. Lilka wbiegła za nim, przebrała się szybko i zeszła na śniadanie. Jak miło było siedzieć w niszy przy oknie, patrzeć na budzący się wiosną ogród i czekać na pachnącą boczkiem jajecznicę. Ba, serwował ją sam szef, znowu w koszuli białej jak śnieg, przyniósł jej dymiącą patelnię i koszyk ciepłych jeszcze bułek.

– Rety! Cudowne są! – Lilka prawie wtuliła twarz w pieczywo. – Jak pachnie!

– Zaraz przyniosę kawę – uśmiechnął się zadowolony – z mlekiem od Mućki. Trzy czerwone krówki mamy, żyją sobie swobodnie, żadnych łańcuchów.

– Przysiądzie się pan na chwilę? – zapytała zdumiona własną śmiałością. – Chętnie posłucham tych legend. Czarna Dama, Zarota... Powie mi pan, co ciekawego można tu zobaczyć. Zostałabym może jeszcze dzień, dwa. Gdzie iść, może rowery macie?

– Będę wolny dopiero wieczorem – odparł, wydawało się jej, że z żalem – bo zaraz zejdą następni goście, a nas tu dużo nie ma... To znaczy pracowników. Bywam barmanem i głównym kucharzem, ale... O proszę! Witaj, Tomasz! – zwrócił się do jasnowłosego mężczyzny, lekko zbiegającego ze schodów. – Miła pani, ten oto typ to ktoś, kto mnie godnie zastąpi w konwersacji! – Mrugnął do Lilki.

Poczuła, że się czerwieni. Co też mu przyszło do głowy, wołać do niej obcego faceta. Pewnie chciał zjeść sobie z gazetą, a nie gadać z grzeczności z samotną babką pod oknem...

– Pewnie pani teraz myśli – mówił szybko Igor – „co też mu przyszło do głowy”... Ale to nie jest obcy facet. Słowik, czyli Tomasz, nasz częsty gość. Pani lubi ptaki, on też, sam jakby ptak, z Warszawy, znajdziecie wspólny język. Tomku, to pani Lilka, fotografuje przyrodę, ptactwo, może słowiki też. Zagubiła się wczoraj na bagnach... i znalazła u mnie ratunek. – Skłonił głowę, a rękę położył na sercu. – Zastąpisz mnie, opowiadając o walorach okolicy. Mnie wzywają obowiązki.

– Czy mogę sfotografować Darzbór? – zapytała Lilka. – I ogród?

Zauważyła, że Igor się zawahał.

– Taaak, ale... ale nie wszystko można tu fotografować. Proszę nie przesadzać...

– Dziwnie to brzmi – zauważyła. – Przecież tu jest przepięknie. Powinien pan mieć foldery reklamowe, promować obiekt w całej Polsce. Chętnie przygotuję potrzebne zdjęcia...

– Namawiam go do tego od dwóch lat – roześmiał się Tomasz, podając jej rękę. – Tomasz Słowicki, dla przyjaciół Słowik. Ale pani stygnie śniadanie. Mogę się przysiąść?

Kiwnęła głową.

– Chodź jeszcze, Tomasz, po kawę dla siebie i dla pani – krzyknął zza baru Igor, już zajmował się posiłkiem dla pary młodych ludzi, którzy zasiedli w kącie sali.

Ze schodów szła ostrożnie, bo na zbyt wysokich obcasach, następna osoba, nieco obfita, zadbana blondynka w beżowej dresówce, bardzo dokładnie umalowana. Lilka pomyślała, że pewnie do tych gości należą samochody na parkingu. Który do kogo? Ford pewnie do parki, może to młode małżeństwo w podróży poślubnej? Jej samej zupełnie nie ułożyło się z mężem, ale lubiła patrzeć na szczęśliwe pary. A renówka pasowała do pani blond, pachnącej dobrymi perfumami. Audi na bank należy do Tomasza – zawyrokowała Lilka, a sam Tomasz właśnie wyrósł przy stoliku z dwiema filiżankami kawy i śmietanką na tacy.

– Pan nie je? – zapytała. I pomyślała, że głupio pyta, bo co ją obchodzi, czy on jada śniadania.

– Rano zwykle nie mam apetytu – odparł. – Chętniej bym zapalił, ale Igor wygania mnie na dwór z tym wstrętnym nałogiem. Wezmę drożdżówkę dla towarzystwa. Stasia w kuchni piecze znakomitości, sama pani zaraz to przyzna. Więc trafiła tu pani przypadkiem? Nocą? Fotografuje pani zawodowo? I co, tylko naturę?

Wydawał się szczerze zaciekawiony, opowiadała z chęcią. O tym, że musiała źle skręcić na krzyżówce, że Carska Droga wydawała się jej taka długa w ciemnościach i łoś wynurzył się z boru. Że w wielkim mieście fotografuje sesje mody do czasopism, ale kocha ptaki i marzy o prawdziwym, bogato ilustrowanym albumie ornitologicznym. Dziwiła się sobie, że tak łatwo się zwierza, widocznie Tomasz, który popijał kawę i pogryzał drożdżówkę, umiał słuchać.

– Mam już nawet tytuł – uśmiechnęła się. – Prosty i na temat: „Ptaki Podlasia”, chcę ułożyć zdjęcia zgodnie z porami roku. Zgromadziłam już sporo materiałów, w tym tygodniu chcę zdobyć zdjęcia do rozdziału „Przedwiośnie”. Nie mam tylko wydawcy. Wszyscy, których chciałam zainteresować projektem, mówią, że to za drogie przedsięwzięcie i że nikt potem tego nie kupi... Bo i po co?

– To ciekawe – wtrącił – bo ja akurat jestem wydawcą. Retro... może pani słyszała, może nie, bo tylko książki i mapy, nie jesteśmy gigantem. Ale muszę potwierdzić, taki album będzie strasznie drogi w produkcji. Papier, druk, to musi mieć jakość, egzemplarz będzie kosztować ze dwieście złotych.

– Ale – zapaliła się – zdjęcia robię ja, za darmo. Znajdę tanio redaktora, mam znajomości. Nakład nie musi być duży, może prezydent Białegostoku dałby jakieś fundusze w ramach promocji regionu?

Tomasz się roześmiał.

– Widzę, że rzeczywiście jest pani zdeterminowana. Pomyślę, może ubijemy interes. Może. Ale raczej proponowałbym zmienić tytuł. „Ptaki Podlasia” to rzeczywiście zbyt prosto i na temat. Mało sexy, żadnej w tym historii, obietnicy...

Lilka zaczerwieniła się i zapragnęła zapaść się pod ziemię. Ale gafa, mogła zaczekać z tym tytułem, przemyśleć. Faktycznie nie był zbyt porywający. „Ptaki Podlasia”, może od razu „Leksykon ornitologiczny”. Nudne jak i ona. Nie była atrakcyjną znajomością, nie była sexy, żadnej obietnicy. Zwinęła się w sobie, zaczęła jąkać.

– Tak, tak rozumiem. Przepraszam, że tak od razu... Jeszcze się nie znamy, a ja już z projektem. Przepraszam, zresztą już pójdę, bo mój pies został w pokoju...

– Ma pani psa? – zaciekawił się. – Też lubię psy. Jakiej rasy?

Znów się zawstydziła i to podwójnie. Najpierw głupio się jej zrobiło wobec tego faceta, że nie ma pięknego setera albo modnego labradora, tylko kundla ze schroniska. Potem wobec Borsuka, że mogła tak pomyśleć.

– Borsuk jest mieszańcem – powiedziała z dumą. – Bardzo wymieszanym, ale bardzo kochanym. I muszę iść do niego, on nie lubi być zamknięty, pewnie zakopał już kość w pościeli...

Tomasz skłonił uprzejmie głowę, zresztą chyba nie słyszał ostatnich słów, bo podeszła do niego beżowa blondynka na obcasach i wyglądało na to, że teraz wydawca porozmawia z kimś bardziej interesującym. W pokoju Lilka rzuciła się na tapczan, bliska płaczu, zła na siebie. Borsuk wskoczył, trzymając w zębach jej kapeć. Zapragnęła już nigdy nie wychodzić na zewnątrz. Jak mogła tak dać się ponieść fantazjom i ględzić! Pomyśleć, że jest kimś ciekawym, bo chce zrobić album o ptakach Podlasia! Była dziewczyną tła, taki miała życiowy przydział i wiedziała o tym. Mało tego, w tle czuła się bezpiecznie. Wszyscy dookoła byli interesujący: modelki, producentki dyrygujące sesją, dziennikarki z gazet, oczywiście ptaki, ale nie ona. Tomasz, on też był interesującym mężczyzną, ileż mógł mieć lat? Wyglądał młodo, jak to się zdarza zadbanym blondynom, wysokim słowiańskim typom o gęstej czuprynie, zwłaszcza gdy dbają o kondycję... O, on, opalony, dowcipny, on był sexy.

Jeśli chodzi o atrakcyjność Lilki, nawet jeżeli kiedyś miała nadzieję, że jest wcale nieszpetna, to kolejni partnerzy plus mąż wiele zrobili, by odebrać jej to mniemanie. Była teraz kobietą dobrze po trzydziestce, nie przyciągała wzroku ludzi na ulicach, nie przewodziła w rozmowach towarzyskich i nie naprawiała świata. Wątpliwe, by taki Tomasz zwrócił na nią uwagę.

– Nie sądzę – powiedziała cicho. – Podobam się chyba tylko tobie, Borsuk. Schudłam w dodatku i biust mi jeszcze zmalał. Te kawały o pryszczach zamiast piersi są o mnie, wiesz?

Borsuk nie rozumiał, ale przyczołgał się do niej i wtulił łeb w ramię.

– A zresztą – mówiła dalej – nie popadajmy w depresję. I tak powinnam jechać na swoje łowy. Wracamy chyba do Goniądza, nie? Cóż, gdyby Tomasz zaproponował randkę, to pewnie bym uciekła. Bałabym się, do tego doszło, Borsuk, że się boję faceta. Nie, żebym nie była spragniona odrobiny uczciwego seksu, Borsuku – dodała z westchnieniem. – O nie, ale widzisz, tak się ułożyło. Spoko, seks umiem sobie zapewniać sama, faceci nie są tacy niezbędni... A pan Tomasz, przystojniak z bagien, pewnie ma już na oku ponętną blondynę. Jest tam się w co zanurzyć...

Lilka, z racji zawodu była wyczulona na obrazy, więc wizja nagiej, puszystej blondynki o dużych, rozkołysanych piersiach pojawiła się w jej wyobraźni i nie chciała zniknąć. Tak jak postać Tomasza obok niej, z zachwytem w oczach, z ustami coraz bliżej... Miał ładne usta! Wyobraziła sobie ich dotyk na własnej szyi. Ogarnęła ją ciepła fala, zniknęła w łazience, zamknąwszy psu drzwi przed nosem. Strumień prysznica łagodził pożądanie, namydlone dłonie tańczyły po spragnionym pieszczot brzuchu.

Lilka znała swoje ciało, szybko osiągnęła spełnienie. Napięcie zeszło. Żal, że doznała tego w samotności, pozostał. W gruncie rzeczy nie lubiła być sama, brakowało jej w życiu kogoś blisko, tuż obok. W codziennym biegu odsuwała tę myśl, uważała się za osobę w pełni samodzielną i samowystarczalną. Ale w snach pragnienie powracało. Śnił się jej ktoś bliski, komu mogła zaufać, wobec kogo czuła coś ważnego i wiedziała, że jest dla niego ważna. Bardziej było nawet to uczucie niż człowiek, dobre, rozbrajające, jak snop energii – ono się nie zmieniało, osoby tak. Czy to uczucie to miłość? Może i tak, ale kłębiło się gdzieś w podświadomości. W życiu związki słabo jej wychodziły. Albo miała pecha, albo nietrafionych partnerów. Niektórzy ją bawili, niektórym udawało się trochę ją podniecić, ale spełnienia nie potrafił dać jej żaden. Lilka długo myślała, że to jej wina, jest kobietą oziębłą i tyle. Uwierzyła, że może być inaczej, dopiero gdy poznała swojego męża Arta.

Pracowała już. On także był fotografem, spotkali się przy dużym projekcie reklamowym. Lilka cicha i sumienna, Art energiczny, wszędobylski, głośny, od razu zaczął nią zarządzać. Cieszył się powodzeniem i nigdy by na nią nie zwrócił uwagi, gdyby nie to, że go to wyraźnie odtrącała, to przyciągała. Zaciekawił się, pewnego dnia po sesji wciągnął ją w stertę dekoracji i kochali się do utraty tchu. Pokochała tego człowieka i miała prawo sądzić, że on ją pokochał też. Chciała mieć z nim dziecko, trójkę dzieci, chciała się z nim kochać w starych dekoracjach, szeptać mu do ucha bezwstydne propozycje i chwalić, jakim jest dla niej cudownym kochankiem. To zresztą była prawda: czuła się jak z nikim dotąd, ślub nastąpił szybko, bez rozgłosu. To były romantyczne chwile i Lilka wspominała je nieraz z rozczuleniem, bez względu na to, co wydarzyło się później. Bo później przyszła katastrofa, której oboje byli winni – pomylili namiętność z miłością. Nie zauważyli, że są kompletnie różnymi modelami, kompatybilnymi może w zakresie zmysłów, ale w żadnej innej sferze życia. Art, wzięty artysta fotografik w rozjazdach, nie był człowiekiem, który mógł związać się z jedną kobietą. Ona nie uniosła ciosu, kiedy zrozumiała, że wierność nie jest jego cnotą. Może gdyby miała dziecko... Ale mimo że kochali się bez zabezpieczeń, intensywnie, zachłannie, zwłaszcza w pierwszym roku małżeństwa – nie zaszła w ciążę. Może gdyby przymknęła oko na jego kochanki i graniczącą z uzależnieniem fascynację pornografią. Nie zdołała. Rozwód przebiegł równie szybko jak ślub. Wyszła z tego wszystkiego z poczuciem klęski, ze złamanym sercem i z jeszcze bardziej niską samooceną.

– Jesteś nudna – powiedział jej na koniec – i pewnie bezpłodna.

Znienawidziła go bardziej za te słowa niż za zdrady. Początkowo zniechęciła się do seksu, mężczyzn, małżeństwa, ale ponieważ, jak czytała w poradnikach, noszenie skondensowanego napięcia seksualnego nie jest zdrowe, zaczęła samodzielnie poznawać swoje ciało. Coraz lepiej umiała sprawić sobie przyjemność i całkiem pozbyła się poczucia winy, które trapiło ją na początku. Poradniki wcale nie piętnowały masturbacji, wręcz przeciwnie. Miały chyba trochę racji z tym napięciem, bo Lilka mimo niedosytu, po każdym akcie miłości ze sobą nabierała nowej energii, wiary w swoje pomysły i plany. Tak było i tym razem. Wyszła z łazienki ożywiona i postanowiła wybrać się zawiłą ścieżką na spacer, zobaczyć te niezwykłe okazy ptaków i przyrody. Szkoda byłoby nie złapać ich w kadr, skoro już tu się znalazła. Owszem trochę się bała bagien, zwłaszcza po nocnym zagubieniu się, ale przez to że niebezpieczne, jeszcze bardziej ją pociągały. „Taka dziwna, przekorna natura ludzka – myślała. – Do Goniądza jeszcze zdążę dojechać, ostatecznie wolny zawód musi mieć swoje plusy”.

Kiedy więc zbiegła po schodach, a Igor i Tomasz przy barze przywitali ją radośnie i niemal jednocześnie zapytali – Igor, czy zostanie tutaj kilka dni, a Tomasz, czy wybierze się z nim na spacer po okolicy – powiedziała dwa razy: „tak!”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki