Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Łzy, które mogą być wyrazem smutku, wzruszenia i szczęścia.
Lata 20-te XX w. Czy dwór w Drozdowie po raz kolejny przetrwa nawałnicę? Jak zmieni się życie w epoce tanga, aeroplanu, kinematografu i rewolucji w modzie? Jak odnajdą się w niej kobiety dojrzałe i młode?
Konstancja nie pragnie niespodzianek, najlepiej czuje się w klimacie polskiego dworku. Zula, jej przybrana córka przeciwnie – oczekuje wyzwań i wyjaśnienia tajemnicy swojego pochodzenia. Dziewczyna patrzy w przyszłość z nadzieją, marzy o studiach medycznych i poślubieniu ukochanego mężczyzny. Życie jednak jest bardziej skomplikowane, i medycyna, i ziemiaństwo zmieniają się powoli jak na tak dynamiczną epokę. A niespodzianki z definicji zaskakują…
W II tomie sagi drozdowskiej akcja rozgrywa się w odmiennych przestrzeniach: szybkiego miasta i spokojnej wsi. Oba światy łączy Zula – przedstawicielka kolejnego pokolenia kobiet, które chcą rozbić następny szklany sufit. Jest dziedziczką ich siły, ale też dramatów. Dziedziczką łez – które mogą być tak samo wyrazem smutku jak szczęścia.
Katarzyna Droga
Pisarka, dziennikarka, redaktorka. Od lat tworzy literackie portrety nietuzinkowych kobiet, jest autorką powieści biograficznych m.in. o Hance Ordonównie, Aleksandrze Piłsudskiej. Zajmują ją dzieje rodzin i dziedzictwa pokoleń, napisała podlaską sagę „Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca” i „ Pokolenia. Powrót do domu”. W „Sekretach przodków” przygląda się rodzinnym przekazom transgeneracyjnym. W latach 2008 - 2017 była redaktorką naczelną magazynu „Sens” w Wydawnictwie „Zwierciadło”. Po latach pracy w Warszawie wróciła do rodzinnego domu nad Narwią, by pisać książki bliskie współczesnym kobietom.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 338
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
OD AUTORKI
„Nic nas tu nie trzyma, Konstancjo. Wracamy do domu. Nasze miejsce w Drozdowie. W Polsce”. Tak, słowami dziedziczki majątku Pauliny Lutosławskiej, kończy się tom 1 sagi drozdowskiej. Tej damy z charyzmą słuchali wszyscy, zatem my też... wracamy do Drozdowa nad Narwią!
Jest rok 1918, wszystko zaczyna się od nowa. Radość z wolności zostaje stłumiona przez rodzinną tragedię, ale pociechą dla zbolałych serc jest nowe pokolenie. Co je czeka? Epoka tanga i aeroplanu, dynamika nowych czasów? Czy wichry historii znów zdmuchną marzenia?
Zapraszam do dalszego ciągu dziejów rodzin ziemiańskich z Mazowsza i Podlasia. Do Drozdowa, ale też innych dworków, także do Warszawy, bo Zula, wychowanka Konstancji, podejmie wyzwanie studiowania i praktykowania medycyny.
Miasto i wieś, medycyna i ziemia to – zdawałoby się – dwa bieguny świata. A jednak coś je łączy: trudy i bariery obyczajowe, którym muszą stawić czoła bohaterki, oraz niezmiennie te same emocje. Łzy wzruszenia, radości i goryczy – sto lat temu i dziś, na wschodzie i na zachodzie pozostają bez zmian.
Także Dolny Dwór w Drozdowie wciąż stoi, nadal można spacerować urokliwymi alejkami parku. Muzeum Przyrody, które się tu mieści, przypomina w ekspozycjach o wnętrzach, ludziach i pięknie natury. Nie ma już Górnego Dworu ani dawnych mieszkańców, ale żyją liczni potomkowie rodziny Lutosławskich! Rozrzuceni po świecie, czasem zaglądają do małej ojczyzny, domu swoich przodków. Mam nadzieję, że ta książka stanie się pamiątką rodzinnej historii.
Z serca pragnę podziękować potomkom Rodziny, którzy przychylnie odnieśli się do sagi drozdowskiej, zgodzili się na beletryzowaną wersję opowieści o ich przodkach i użycie prawdziwych nazwisk. Tym, którzy mieli wątpliwości, też dziękuję, każdy głos jest lekcją i wskazówką w procesie odtwarzania dawnych czasów, wskrzeszania postaci i obrazów.
Wszelkie rozmowy, wspomnienia, źródła ze zbiorów Muzeum pozwoliły mi jeszcze raz wędrować nad rzekę, gdzie w cieniu wierzb bieleje dwór... Trudno o bardziej polski krajobraz, podlaski, mazowiecki, ten, który znam od dziecka – nadnarwiański. Przenieśmy się tam jeszcze raz.
Katarzyna Droga
CZĘŚĆ I
CÓRKI SYZYFA
ROZDZIAŁ 1
Powrót do wolności
Narew wylała szeroko na łąki, a że mróz chwycił szybko, rozciągały się po horyzont rozległe lodowiska. Powóz jechał powoli drogą od Łomży, a pasażerki, dwie damy w czerni, w ciszy patrzyły na lśniące tafle. Konstancja otarła łzę. Biały dwór drozdowski wyłonił się zza lasu zupełnie tak samo jak wówczas, gdy przyjechała tu po raz pierwszy. Pamiętała doskonale tamten widok sprzed dwudziestu lat, baśniowy trakt wśród zieleniejących drzew, surowego woźnicę Jana Jodłę i swoje nadzieje. Miała wtedy niewiele ponad trzydzieści lat, jechała sama, pełna niepewności, co czeka ją w tych białych murach. Odcinały się na tle wczesnej wiosennej zieleni, bo był kwiecień, teraz zaś listopad roku tysiąc dziewięćset osiemnastego. Wracały do domu z dalekiej Moskwy z dziedziczką, Pauliną Lutosławską, wciąż zbolałą i wychudłą. Zostawiły za plecami Rosję, miały za sobą długą podróż pociągiem, przystanek we Lwowie, a potem w warszawskiej kamienicy przy Marszałkowskiej, gdzie zamieszkała duża część rodziny: doktor Maria Lutosławska, wdowa po Józefie, a także Sofityna i jej córka Manita Niklewiczowa z rodziną: mężem i dziećmi, i syn − ksiądz Kazimierz. Przyjęli Paulinę z otwartymi ramionami i ze łzami w oczach, chcieli ją jak najdłużej zatrzymać, wesprzeć energią miasta. Tu życie tętniło: Warszawa była stolicą Polski odzyskanej po latach niewoli i łatwo było o emocje: wesołość w kawiarniach, w nowo otwieranych sklepach z polskimi szyldami, w kabaretach, nawet na zatłoczonych dworcach. Jednak Paulina nie umiała się włączyć w ogólnie panującą radość. Nie rozpaczała, ale smutek i żałoba zagościły w jej sercu już na zawsze. Wspomnienie Moskwy, ostatniego spotkania z uwięzionymi synami, nagłej wiadomości, że ich rozstrzelano. I uporczywe myśli na widok Warszawy: hotel Bristol. Ten budynek elektryfikował Marian... Polskie szkoły. Jakżeby się cieszył Józef! Nie chciała dłużej tam zostać, wołał ją dom. W Drozdowie w Dolnym Dworze był już Stanisław, ale jej siedziba – Górny Dwór – czekała pusta. Paulina Lutosławska pragnęła pochować zamordowanych synów w Polsce, w Drozdowie, obok ojca i zmarłego w dzieciństwie rodzeństwa, niestety, leżeli w zbiorowym grobie w podmoskiewskim lesie. Myślała o upamiętniającej tablicy z napisem, że ciało można zniszczyć, idei – nie. I jaką cenę za walkę synów płacą matki, siostry, przyjaciółki. Oto Konstancja Korczycowa też trapiła się losem przyjaciela: Seweryna Tomskiego, od pamiętnego dnia, w którym poszedł dopytywać w moskiewskim więzieniu o los braci Lutosławskich, słuch po nim zaginął. Był bliski sercu Kostki, chociaż potrafił ją zezłościć jak nikt inny. Czy jeszcze kiedyś to uczyni? Nie dał jeszcze żadnego znaku, co oznaczało, że nie żyje albo jest więziony gdzieś w dalekim sowieckim łagrze. Jechały więc w smutnym nastroju, a Konstancja obawiała się o zdrowie dziedziczki.
– Nie martw się o mnie – pocieszyła ją Paulina – jestem stara, krucha, ale mocna. Drozdowo mnie wspomoże. Wiem, że myślisz o Sewerynie. Użyjemy wszelkich kontaktów, by go znaleźć...
Kontakty mógł mieć Kazimierz, który zdołał uciec z Rosji przed bolszewickim pościgiem, ukrywał się w górach aż do czasu, gdy Polska odzyskała niepodległość. Brawurowo, w przebraniu i na fałszywych dokumentach przekroczył granicę kraju i tu już mu nic nie groziło ze strony carskiej policji. Zasłużył się sprawie polskiej, przerzucając fundusze i wojsko ze wschodu do Armii Hallera, znaczył teraz wiele w kręgach dyplomatycznych. Miał nadzieję na to, że europejscy ambasadorowie, którzy utrzymywali stosunki z Rosją, dowiedzą się czegokolwiek o Sewerynie.
Na dziedzińcu przed budynkiem Górnego Dworu stała dawna służba ustawiona w szpaler, a na schodach obok księdza, Stanisław i Maria Lutosławscy, dziedzice sąsiadującego Dolnego Dworu. Przyszli witać, jak zwykle surowi, poważni, ale na widok matki łza spłynęła po policzku Stasia. Maria chwyciła Paulinę w objęcia, co było do niej niepodobne. „Tułaczka uczy, dom leczy” − pomyślała Paulina. Jednakże pokrzepił ją widok znajomych kątów, miłych sercu ścian i miejsc pełnych dobrych wspomnień. Tu chłopcy biegali jako dzieci, a ile hałasu czynili...
– Witaj w domu – powiedział wzruszony Stanisław.
Kiedy wieczorem zasiedli wszyscy przed kominkiem, Stanisław jął opowiadać o stratach poczynionych przez wojnę. Wojska zniszczyły ze szczętem ogrody, cenne odmiany roślin, zwłaszcza cieplarniane nie przetrwały przechodzącego frontu.
– Jak to zniósł Izydor? – zapytała Paulina z niepokojem. – Nie zauważyłam go na dziedzińcu.
– Bo nie zniósł – cicho odrzekła Maria. – Jego serce nie wytrzymało, pękło razem ze ścianami oranżerii rozbitej żołdackimi butami. Jest pochowany na wiejskim cmentarzu. Ale pociesz się, że starodrzew w parku ocalał.
Paulina ze smutkiem pokiwała głową i słuchała o zniszczeniach w browarze, gorzelni, o spustoszeniu piwnic, ale i o tym, co sąsiedzi i ludzie ze wsi zdołali uratować.
– Ale, ale! Mamy zalążek trzody chlewnej – rzekł Stanisław na pocieszenie. – I browar nie zastał się, ciągle pracował, bo żołnierze chcieli piwa. Co do koni, jedna szkapina jest w stajni, i to wiejska, za to bardzo przydatna do orki.
„Mój Boże – pomyślała Konstancja – ze stada rasowych koni nie zostało nic? Jak dobrze, że Marian tego nie wie, kochał konie. Pola ogołocone, spopielone obejście, spalone zapasy zbóż. Jak dobrze, że pieniądze złożone w bankach ocalały, w czym upewniła się natychmiast po powrocie. Szkoda, że nie można powiedzieć: Nic to, ważne, że wszyscy przeżyliśmy”. Z portretów na ścianach patrzyli Marian i Józef. Paulina też zatopiła wzrok w wizerunkach na obrazach, na chwilę zabrakło jej tchu, ale nie poddała się bólowi.
– Dotknęła nas tragedia, ale mamy zdrowe ręce i umysły – powiedziała z mocą. – Zaczniemy wszystko od nowa. Tak chcieliby moi synowie i mój mąż. Drozdowo to dom, a o dom trzeba dbać i zostawić zasobnym dla przyszłych pokoleń. Dziś jeszcze płaczmy, od jutra zabieramy się do roboty i nie chcę widzieć łez. Nadchodzą święta Bożego Narodzenia, Kostko, ty wiesz najlepiej, ile pracy przed nami!
Zaraziła wszystkich tym spokojnym entuzjazmem. Zaczął się we dworze przedświąteczny ruch, służące odkurzały meble i fortepiany, myły okna, wieszały świeże zasłony. W kuchni wrzało, bo chociaż lista tegorocznych dań była krótsza niż przed wojną, ale nadal bogata. Miała przybyć cała rodzina z Warszawy, przyjaciele i kuzyni z Łomży. Wietrzono pościel, malowano ściany, szorowano podłogi. Zdawało się, że dwór ożył, rad z powrotu mieszkańców. Nad fraucymerem panowała Konstancja, wszędzie jej było pełno, gasiła emocje, rozwiązywała spory. Co z rybami, jakiś kłopot czy zabrakło w Narwi szczupaków? Zapomnieli chłopcy, jak się wyrzyna przeręble? Coście robili jesienią, że susz trzeba kupować, własnych śliwek ni gruszek nie było? Gdzie orzechy? Panny stawać do tarcia maku, Walentyna już nastawiła ciasto w dzieżach. Obrusy białe mają być gładkie jak śnieg na łąkach i pachnieć jakby wojny nie było. Choinka stanęła w salonie, ubrały ją pięknie Konstancja z pannami służącymi.
Łzy popłynęły przy wigilijnym stole, bo zawsze trudne są pierwsze święta bez najbliższych. Krzesła Mariana i Józka stały puste. Z sześciu synów Franciszka siedzieli przy stole Stanisław, Jan i ksiądz Kazimierz. O filozofie Wincentym z drugą żoną nie wspominano, chociaż wszyscy wiedzieli, że przetrwał wojnę w Sabaudii. Kazimierz odmówił modlitwę i podszedł z opłatkiem do matki. Cierpiał jak ona, wciąż nie rozumiał, jak to się mogło stać. Jakim cudem on sam ocalał, a nie zdołał uratować braci? Poczucie winy zabierało mu sen i zdrowie. Paulina rozumiała, uścisnęła syna i szepnęła:
– Zamiast życzeń powiem ci, Kaziu: popatrz na nich. − Wskazała skrzydło stołu, przy którym zasiadło pokolenie wnuków. Dorastający chłopcy Mariana: Franciszek i Zbyszek, Józka: Jerzy, Henryk i Witek, rodzony Bohdan Jana i pasierb Konrad Woyzbun. W każdym pokoleniu sześciu Lutosławskich, jak antenatów, którzy przybyli na tę ziemię dwieście lat temu. Czy to nie budujące?
Kazimierz uśmiechnął się i wzniósł gorącą modlitwę, by ta generacja nie musiała już oddawać krwi na polach bitwy, raczej aby służyła siłą umysłów i rąk ojczyźnie. O, to pokolenie nie do umierania, lecz do budowania. Najstarszy z młodych, Franciszek, ma osiemnaście lat, może on kiedyś poprowadzi dwór? A może Jerzy lub, tak jak marzyła Paulina, zasiądą wnukowie na sąsiadujących dworach Drozdowa, a także w Wiktorzynie z Pączkowizną?
– Błogosławię was – zwrócił się ksiądz do młodych. – Urodziliście się jeszcze w niewoli, ale dorosłość wypada wam w Polsce. Kształćcie się, pozostańcie wierni wartościom ojców i naszej wierze. Bóg was poprowadzi! A ów dom, uświęcony miłością i pracą, ma mocne ściany, przetrwa wszystkie wichury.
Kobiety pochyliły głowy, zapadła cisza. Żona Mariana nie mogła opanować łez. Żona Józefa ukryła twarz w dłoniach. Ponad stołem spotkały się spojrzenia dwojga młodych: zielone oczy Zuli i ciemne Konrada. Przesłały sobie uśmiech i nieme porozumienie. Zdawało się Zuli, że Dziutek do niej mrugnął. Szybko spuściła wzrok.
Kiedy nastało lato i rodzina zjechała się na imieniny Pauliny w roku tysiąc dziewięćset dziewiętnastym, zboża dojrzewały jak należy, siano wypełniało stodoły, na łąkach pasły się stada krów i konie ze źrebakami. Mleczarnia znów działała znakomicie, a browar dostarczał piwa na polskie i zagraniczne rynki. Koni zakupili mniej: Stanisław szybko się męczył i szwankował mu wzrok, w zasadzie potrzebował następcy. Jan Lutosławski zdecydował się osiąść z Wandą w Warszawie i puścił Wiktorzyn w dzierżawę. Obie wdowy z dziećmi też uznały za słuszne osiąść w stolicy: Maria podjęła pracę w szpitalu, Marynia chciała być blisko rodziców. Kazimierz został endeckim posłem na sejm, mocno wszedł w politykę, jako stronnik Dmowskiego. W Górnym Dworze ucichło, bo z Pauliną mieszkała już tylko Konstancja. Przyjeżdżały odwiedzać babcię córki Sofityny z dziećmi, także Helenka Rohrówna z Łomży, lecz każda z nich wiodła własne życie i miała swoje zmartwienia.
Zula, wychowanka Konstancji Korczycowej, była tu jedyną osobą niewiadomego pochodzenia i niegdyś wszyscy dziwili się, że pani Paulina dała zgodę na włączenie jej w rodzinny krąg. Tłumaczono to sobie przywiązaniem i szacunkiem do Konstancji, która była nie tylko damą do towarzystwa dziedziczki, ale też jej przyjaciółką, a Zulę traktowała jak córkę. Dziewczyna wychowała się w Drozdowie, spędziła czas wojny z rodziną Lutosławskich w Moskwie. Nikt nie pamiętał o sprawach urodzenia. Zula wyrosła na wesołą pannę o zielonych oczach i właśnie kończyła szkołę średnią w Warszawie. Wiosną miała składać egzamin maturalny i poważnie rozmyślała o swojej przyszłości. Wiązała ją z Konradem, który jeszcze w Moskwie wyznał jej wzajemność uczuć. Mimo słodkich spojrzeń w Drozdowie, a nawet kilku spacerów na Łomżyńskie Górki musiała przełknąć gorzką pigułkę. Owszem, Konrad w karnawale oznajmił rodzicom swoją wolę poślubienia Zuli. Działo się to w Warszawie, w mieszkaniu Wandy i Jana, przy obiedzie. Jan nałożył okulary, by przyjrzeć się pasierbowi. Dziunia odesłała służbę i kazała synowi powtórzyć przemowę. Dziutek jąkał się trochę, ale wyłuszczył sprawę jeszcze raz:
– Chcę się ożenić z Zulą Korczycówną. Jesteśmy po słowie, jeszcze w Moskwie...
– Z Korczycówną! Rzeczywiście – zakrzyknęła Wanda oburzona. – A jakaż tam ona Korczycówna. Niewiadomego jest nazwiska! Kotula ją wzięła z przytułku!
– Za syna cię mam – dodał Jan. – I dumny jestem, że karierę wojskową zacząłeś.
– Wiem, ojcze, i jestem wdzięczny. Nie chcę jednak zostać oficerem. Przemyślałem rzecz dokładnie. Wojna to ruina, wojsko to rygor, musztra, to nie mój świat. Pamiętasz, co mówił wuj Kazimierz? Jestem z tych, co wolą budować, nie rujnować.
– Więc buduj! Idź na studia, naucz się inżynierii. Jak inaczej utrzymasz rodzinę?
– Szanowaną rodzinę – zaznaczyła Wanda. – Konstancja to zacna kobieta, z dobrej szlachty. Ale Zula jest dzieckiem grzechu, nieznanego pochodzenia i ja takiej synowej nie uznam.
– Mamo, ojcze, mamy nowe czasy! – zawołał Konrad. – Ważne są czyny ludzi! Urodzenie? A jakiż my mamy wpływ na urodzenie?
– Chybaś w Rosji nasłuchał się rewolucjonistów. Sam widziałeś, Dziutku, jakie piekło tam stworzyli. Poniechaj Zuli. Znajdziemy ci odpowiednią pannę.
– Wbrew waszej woli niczego nie uczynię – odparł poważnie Konrad. – Ale żadnej innej żony nie chcę.
– A cóż byś chciał studiować? – Jan zmienił temat.
– Architekturę – odpowiedział Konrad żywo. – Chciałbym umieć projektować mosty i budynki. Miasta będą rosnąć po tej strasznej wojnie. Chciałbym przyłożyć do tego rękę...
– Dobrze – rzekła Wanda powoli – zróbmy tak. Pojedziesz na studia za granicę. Obiecasz, że nie będziesz się kontaktował z Zulą listami ani w żaden inny sposób. O, spotkasz ją pewnie w Drozdowie, ale przy nas, i zachowasz się jak zwykły znajomy, nie narzeczony. O tym sza!
– Mamo, dałem jej słowo!
– I nie odbierasz. Wolą rodziców jest odłożenie decyzji w czasie. Jeśli po czterech latach będziesz żywił te same uczucia, damy zgodę.
Jan popatrzył zdziwiony na żonę. Tego się nie spodziewał. Czy znała tak dobrze syna, by zakładać, że jego uczucie nie przetrwa czterech lat? Jan rozumiał pasierba, bo sam kiedyś walczył o pozornie beznadziejną miłość... i lata nie umniejszyły jego uczuć do żony. Nadal była w jego oczach idealnym wzorem damy. Teraz siedziała za stołem w szarej sukni nowego kroju, z dolotem w szpic i kołnierzykiem, z ciemnymi włosami upiętymi na karku w kok. Kiwnął głową, że się zgadza.
Konrad wyłuszczył Zuli wolę rodziców w warszawskiej kawiarence, nieco zmieszany i z poczuciem, że ją rozczarował. Impulsywna dziewiętnastolatka miała duszę buntowniczki, a minę jakby oczekiwała przygód. Jeśli wyobrażała sobie ucieczkę nocą, ślub przy blasku księżyca w kaplicy za miastem, to nie był gotów do tej roli.
– Nie mogę, Zulko, tak się przeciwstawić matce – mówił. – Poza tym muszę mieć zawód, by nas utrzymać. Pomyśl, będę architektem, a ty panią inżynierową... Cztery lata szybko miną. Pisać nie będę, ale już na wakacje powrócę...
Rodzice czym prędzej wyekspediowali go do Londynu. Zula postanowiła poczekać, nie płakać, nie myśleć o mężczyznach, lecz o porządnych studiach. Zirytował ją tą panią inżynierową. Brzmiało jak stara kiecka po kuzynce albo stojak na parasole. Tak jakby sama nie mogła się utrzymać! W swoich rozmyślaniach odrzucała tradycyjny scenariusz: zostań żoną, matką i panią domu. O, słyszała, jak pan Roman Dmowski na przyjęciach pochwalał taki właśnie typ polskiej kobiety, za wzór stawiał jakąś damę, która zrezygnowała z pasji malarstwa, by dzieciom cały czas poświęcić. Twierdził, że to ideał kobiecy, i klęknąłby przed nią z szacunku, ale chyba nawet ciotka Konstancja niezbyt go w tej sprawie popierała. Czy ona sama nie pracowała całe życie? Czy nie opowiadała z sentymentem, z ogniem w oczach o swoim przedwojennym przedsiębiorstwie produkującym ornaty? Zula uważała, że owa dama Dmowskiego miała mniej rozumu niż kura w drozdowskiej zagrodzie, bo i ta nawet potrafi sama ziarno dziobać, a potem dopiero daje kurczętom. Zula chciała wyjść za mąż za Konrada, mieć z nim dzieci, ale pragnęła też studiować, pracować i nie uważała, by jedno przeszkadzało drugiemu. Oto zamierzała być lekarką jak doktor Maria Lutosławska. Ba! Chcieć nie znaczy móc. Medycyna, najdroższe studia, jakie mogła wybrać. Ciotki stać na to nie będzie, a gdzie dorobić? Wręcz bała się podjąć rozmowę z Konstancją. Może zacząć od szkoły pielęgniarek? Maturę zdała koncertowo i ciotka w Drozdowie popłakała się ze wzruszenia.
– Co dalej, Zulko? – zapytała, bo wiadomo było, że jakoś los trzeba ułożyć.
Panna zaczerwieniła się mocno i cicho rzekła:
– Ech, marzenie moje nie do spełnienia, ciotko!
– Mów – nacisnęła Konstancja, a jej serce omal nie pękło, bo była pewna, że usłyszy o ślubie z Woyzbunem.
Tymczasem Zula powiedziała:
– Pragnę, ciotko kochana, studiować medycynę. Jakże piękny to zawód, ile dobra czyni doktor Maria. A i utrzymać się z tego można. Wiem jednak, że nie stać nas na to, drogie studia, do tego kwatera w stolicy, już ten rok ciotkę kosztował, może więc zacznę od szkoły pielęgniarstwa, po czym sama zarobię...
Ale oto ciotka zamiast protestować, lamentować czy marszczyć brwi roześmiała się jakby z ulgą i otworzyła ramiona.
– Ach, Zulko, Zulko! Tak bardzo chciałabym być teraz młoda jak ty! Nie wahałabym się chwili, tylko poszła studiować – gdybym miała fundusze oczywiście, bo moi rodzice, ech, sama wiesz. Ale nie mówmy o tym pani Paulinie... – Mrugnęła okiem. – Nadal nieprzekonana do kobiet na studiach. A jak wygląda czesne i egzaminy?
Zdumiona Zula opowiadała, co wie, bo oczywiście wybrała się wywiedzieć na Uniwersytet Warszawski, gdzie zaraz po odzyskaniu wolności otwarto wydział lekarski. Z zapałem mówiła o alejkach akademickich i budynkach, w jednym zakład anatomii, w innym mikrobiologii... Egzaminy zda, jest pewna, ale czesne... toż to tysiące rubli. Konstancja przytuliła ją jeszcze raz.
– Tym się nie martw, dziecko. Mamy pieniądze na studia. Twoja matka zostawiła ci więcej, niż myślisz, a i ja całe życie pracowałam, coś tam odłożyłam. Dobrze poradził mi ksiądz Kazimierz, żeby zamienić na dolary, zanim się ustali polski pieniądz. Wybiorę się z tobą do Warszawy, wszystko zorganizujemy. A teraz zostaw mnie samą. Wiem, masz sto pytań, ale nie teraz, Zulo, nie teraz... Pragnę pomodlić się za nas obie i za twoją matkę. Nasze pokolenie tak bardzo doświadczył los, niech wasze będzie szczęśliwsze.
Zula cicho wysunęła się z pokoju, Konstancja pogrążyła się w modlitwie i rozmyślaniach. Uświadomiła sobie, że Zula dorosła i opuszcza gniazdo. Że będzie pytać o matkę i o majątek. I że pójdzie swoją drogą, a ona, Konstancja, co? Gdzież znajdował się Seweryn, dobry do rady i na samotność? Serce jej ścisnęło się z żalu. Niech spełnią się chociaż marzenia Zuli...
W rok tysiąc dziewięćset dwudziesty wchodzili już nieco okrzepli w polskim życiu. Pozwalali sobie na marzenia o przyszłości. Wprawdzie znów przepowiadano wojnę ze wschodu, ale nikt w nią do końca nie wierzył. Ten rok miał być spokojny, dostatni i zdrowy – tak życzono sobie, wznosząc kielichy i toasty sylwestrowe w Drozdowie. Fajerwerki rozjaśniły noc, białe od śniegu dachy. Przy stole zasiadło wielu drogich i dawno niewidzianych gości. Wspominali głód w Moskwie, herbatę z ziół i siana, ciasteczka z obierek ziemniaczanych. Teraz, przy rybach zanurzonych w złocistych sosach, przy pieczeniach z żurawiną, te wspomnienia wydawały się złym snem.
Wielką radość swoim przybyciem sprawił wszystkim ksiądz Kazimierz, który odłożył na chwilę sprawy w stolicy. Młodo wyglądał mimo powagi na twarzy i koloratki. Syn w sutannie był teraz największą pociechą Pauliny. Przyjechał z Sofityną i jej córkami oraz Romanem Dmowskim, obaj posłowie na sejm z ramienia endecji. Obawiała się nieco Paulina scysji przy stole, bo chociaż wszyscy synowie wyrażali głęboko patriotyczne poglądy, byli katolikami, to w szczegółach różnili się nieco i spory wybuchały dość często. W ogóle nie podobało się jej, że kraj podzielił się na obozy i jedni na drugich warczeli, bo teraz, jak mieli już tę ukochaną ojczyznę, to okazało się, że ją inaczej widzieli. Zwłaszcza pan Żochowski, zawołany piłsudczyk i demokrata, mógł stać się pierwszym oponentem Dmowskiego, podobnie radca z Łomży, a kłótni przy świątecznym stole dziedziczka sobie nie życzyła. Tak więc lawirowała w rozmowie, by tematy polityczne omijać. Nie do końca się udało, być może dlatego że gościem honorowym w tym roku była Gabriela Balicka. Mąż jej zakładał razem z Dmowskim Ligę Narodową, potem Stronnictwo Narodowo-Demokratyczne. Zygmunt Balicki – prawdziwy rycerz myśli narodowej, zmarł na serce w Petersburgu podczas wojny... i właśnie Manita i Mieczysław znaleźli go martwego w mieszkaniu. Te straszne chwile należały do przeszłości. Teraz Gabriela kontynuowała myśl męża, stworzyła Koło Narodowe Kobiet, do którego należały też panie Lutosławskie. Koło prowadziło szeroką akcję namawiania niewiast do udziału w wyborach, wszak w wolnej Polsce były równoprawnymi obywatelkami, a nie do wszystkich docierało znaczenie tego faktu. Gabriela należała do pionierskich posłanek w sejmie pierwszej kadencji. Wiele tematów przegadali z Romanem Dmowskim, łączyły ich poglądy dotyczące tradycji i wartości narodu polskiego, lecz w jednym punkcie nie mogła znieść jego postulatów. Wiedziała też, że i Sofityna, największa przyjaciółka polityka, nie zgadza się z nim w tej kwestii. Ten zaś na widok Gabrieli uśmiechnął się i wyrzekł słowa powitania:
– A oto nasza pani polityk, gorąca zwolenniczka zaprzęgnięcia polskich kobiet do pracy! Jej zawdzięczać będziecie, panie, iż do obowiązków domowych dostaniecie jeszcze obowiązek kształcenia się, potem zawód i zarabianie pieniędzy. Co za tym idzie? Niewdzięczna harówka od rana do nocy.
– Pamiętasz doskonale, Romanie, że mam doktorat z botaniki – zripostowała Gabriela. – Nie widzę nic szkodliwego w kształceniu kobiet, a ty jesteś starym wstecznikiem, który nie wydobył się z dziewiętnastego wieku.
– I za to cię kochał dobry, zacny, nieodżałowany Zygmunt – zawołał Jan wesoło. – Kobieta z nerwem! Co za temperament!
– Ależ we Francji kobiety nie głosują, a zawsze mieliśmy ojczyznę Moliera za wzór!
– Oho! Bierzesz wzory, jak ci pasują, Romanie. Krzyczysz, że mamy kompleks Europy, że własną kulturę trzeba eksponować i pielęgnować, a gdy Polska w czymś wyprzedza Francję, to się chowasz w jej okopach... To mamy narodową czy europejską modłę przyjąć w końcu?
– Uwielbiam was, kobiety. – Roman się śmiał. – I to samo mogę powiedzieć: raz Europa wam dobra, raz niedobra, zależy, o co chodzi...
– We Francji Polki się kształciły, gdy tu nie było można – przypomniała doktor Maria Lutosławska, obecnie radna warszawska. – Ja zaś kończyłam medycynę w Zurychu. Jakżeby bez edukacji w Europie nasza rodaczka dostała dwa razy Nobla?
– Nie ujmuję, nie ujmuję sławnej pani Curie, ale kobieta wykształcona to twór kuriozalny, niezgodny z wzorcem i tradycją... Skoro jednak same panie chcecie głosować, pracować... zapłaczecie jeszcze za męską opieką!
– Masz go: opieką, a tyś sam czemu żadnej pod opiekę nie wziął?
– Całe życie misji i ojczyźnie chcę oddać, to jedyna dama mego serca.
– Bo niby kobiety mniej pracowały, całe życie gospodarząc w dworach? Panią dziedziczkę zapytaj, Romanie.
Pani dziedziczka w czarnej sukni nadpływała jak okręt trójmasztowy, by ukrócić tę dyskusję. Wprawdzie Roman otoczony przez damy czuł się doskonale i szermował słowami z radością, Paulina zgadzała się z nim, że miejsce kobiet jest w domu, nie w sejmie, ale zamierzała głosować i namawiała do tego inne panie.
– Zabieram ciebie, panie Romanie, z tego gniazda os – mówiła, ujmując go pod ramię – zanim przejdziecie do innych kwestii spornych. I tam też nie pójdziemy. – Wskazała kominek, przy którym lico doktora Basiewicza z Łomży nabrzmiewało czerwienią. Doktor, stary pepeesowiec, nigdy nie zgadzał się z narodowcami, może i dlatego, że płynęła w jego żyłach krew żydowska, a prawica głosiła, że Żydzi Polsce szkodzą.
– Jak szkodzą, jak szkodzą? – grzmiał doktor. – A iluż macie zasymilowanych artystów, uczonych, mogę pięciu wielkich poetów pochodzenia żydowskiego wymienić wraz. A Mickiewicz nie pisał, że Jankiel, Żyd, dobry patriota? Kraj prawdziwie demokratyczny szanuje wszystkie swoje narody.
– Ja tylko mówię, że powinni mieć swój kraj u siebie, zwłaszcza ortodoksyjni!
– Albo wszyscy się zasymilować!
– Nie, nie, nie, my mamy własną tradycję, historię szlachecką...
– I zawsze był w niej naród żydowski! Polski Żyd to Polak jest!
– W rewolucję w Rosji co trzeci komunista to był Żyd!
– A ilu musiało uciekać z Rosji z majątkiem? Do Francji, Niemiec, nawet Ameryk obu!
– A niech ich sobie biorą. Ameryka ogromnie demokratyczna...
– I tego się uczyć trzeba.
– My uczyć powinniśmy narody europejskie! Pierwsi w Europie mieliśmy ustawę zasadniczą – Konstytucję 3 maja!
– I co, i co? Zmówili się Rusek, Niemiec i Austriak i po całej wielkiej Rzeczypospolitej...
– Powstania pokazały, że nie tak całkiem.
– Powstania! Nie mów pan o powstaniach! Na próżno krew polskiej młodzieży przelewali ci, co się mienią patriotami!
Paulina Lutosławska stanęła na środku pokoju i zawołała:
– Pax, pax, pax! Wszystkich proszę do jadalni, bo flaczki wystygną. Biesiada wszystkich pogodzi, podajcie panowie ramię damom i prowadźcie do stołu, a pan mnie, panie Romanie...
Do niego zaś dodała ciszej:
– Zdaje się i pan masz podobne mniemanie o powstaniach. Ja jednak wychowana jestem w kulcie romantycznym, więc proszę nie podejmuj już tematu...
Dmowski ukłonił się i obiecał nie mącić atmosfery. Natomiast Paulina przypomniała sobie anegdotę o niezmiernie bogatym polskim hrabim, który miał powiedzieć: „Pół majątku swojego oddam, by Polska odzyskała niepodległość. A za drugie pół natychmiast wyjadę, bo żyć z nimi się nie da”. Uśmiało się wówczas z tego całe towarzystwo, ale teraz przyszło jej do głowy, że nie taki to znowu śmieszny żart. Skłócą się, a jak przyjdzie wróg, to się będą jednoczyć...