Dziedziczka łez. Saga Drozdowska. Tom 2 - Katarzyna Droga - ebook

Dziedziczka łez. Saga Drozdowska. Tom 2 ebook

Katarzyna Droga

4,7

Opis

Łzy, które mogą być wyrazem smutku, wzruszenia i szczęścia.

Lata 20-te XX w. Czy dwór w Drozdowie po raz kolejny przetrwa nawałnicę? Jak zmieni się życie w epoce tanga, aeroplanu, kinematografu i rewolucji w modzie? Jak odnajdą się w niej kobiety dojrzałe i młode?

Konstancja nie pragnie niespodzianek, najlepiej czuje się w klimacie polskiego dworku. Zula, jej przybrana córka przeciwnie – oczekuje wyzwań i wyjaśnienia tajemnicy swojego pochodzenia. Dziewczyna patrzy w przyszłość z nadzieją, marzy o studiach medycznych i poślubieniu ukochanego mężczyzny. Życie jednak jest bardziej skomplikowane, i medycyna, i ziemiaństwo zmieniają się powoli jak na tak dynamiczną epokę. A niespodzianki z definicji zaskakują…

W II tomie sagi drozdowskiej akcja rozgrywa się w odmiennych przestrzeniach: szybkiego miasta i spokojnej wsi. Oba światy łączy Zula – przedstawicielka kolejnego pokolenia kobiet, które chcą rozbić następny szklany sufit. Jest dziedziczką ich siły, ale też dramatów. Dziedziczką łez – które mogą być tak samo wyrazem smutku jak szczęścia.

Katarzyna Droga

Pisarka, dziennikarka, redaktorka. Od lat tworzy literackie portrety nietuzinkowych kobiet, jest autorką powieści biograficznych m.in. o Hance Ordonównie, Aleksandrze Piłsudskiej.  Zajmują ją dzieje rodzin i dziedzictwa pokoleń, napisała podlaską sagę „Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca” i „ Pokolenia. Powrót do domu”. W „Sekretach przodków” przygląda się rodzinnym przekazom transgeneracyjnym. W latach 2008 - 2017 była redaktorką naczelną magazynu „Sens” w Wydawnictwie „Zwierciadło”. Po latach pracy w Warszawie wróciła do rodzinnego domu nad Narwią, by pisać książki bliskie współczesnym kobietom.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 338

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (142 oceny)
109
26
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mpawlik88

Nie oderwiesz się od lektury

Mieszkańcy dworu w Drozdowie z nadzieją wchodzą w lata 20. XX wieku i z entuzjazmem odbudowują swoje życie po I wojnie światowej. Niestety Konstancja mocno odczuwa blaski i cienie obecnego życia. Brak informacji o Sewerynie odbiera jej radość z odzyskanej wolności. Najlepszym lekarstwem na smutki staje się jej przybrana córka Zula, która powoli wchodzi w dorosłość i podejmuje walkę o spełnienie swoich marzeń, nie bacząc na ograniczenia narzucone przez tradycję i społeczeństwo. Łzy szczęścia i smutku przeplatają się ze sobą, miłość i nadzieje na przyszłość, odrzucone uczucia, nowe możliwości, a zarazem silne społeczne konwenanse. Czy Zuli uda się wygrać wyścig o miłość? Czy rodzina Lutosławskich zgodzi się na mezzalians? Kto jest prawdziwym ojcem dziewczyny? Czy Konstancja ujawni prawdę? Czy Seweryn powróci cały i żywy? Czy dwór w Drozdowie oprze się nadchodzącej kolejnej wojnie światowej? Jak potoczą się losy członków rodziny Lutosławskich? Pokochałam sagę drozdowską za wspaniałą opow...
10
Urszula089

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna, niesamowita, wzruszająca, cóż więcej pisać.....
10
Irena69

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna saga. Napisana tak, że nie pogubiłam się wśród licznych postaci i koligacji rodzinnych, co często mi się zdarzało przy innych tego typu lekturach.Czy będzie dalszy ciąg, bo nie wiadomo co z mężem i synem Zuli?
10
TeresaKrzywicka

Nie oderwiesz się od lektury

polecam.ciekawa
00
marcelak

Nie oderwiesz się od lektury

piękna historia
00

Popularność




Ty­tuł: Dzie­dziczka łez
©  Tekst: Ka­ta­rzyna Droga 2023 © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło Sp. z o.o., War­szawa 2023
Pro­jekt okładki: Ad­riana Dzie­wul­ska
Pro­jekt gra­ficzny i skład: Syl­wia Ro­gow­ska-Kusz, Ma­graf sp.j., Byd­goszcz
Zdję­cia na okładce: iStock/lam­bada; iStock/An­to­n_So­ko­lov; iStock/fran­z12
Re­dak­tor ini­cju­jąca: Edyta Woź­nica
Re­dak­cja: Bar­bara Miecz­nicka
Ko­rekta: Bar­bara Za­wiej­ska
Dy­rek­tor pro­duk­cji: Ro­bert Je­żew­ski
Wy­daw­nic­two nie po­nosi żad­nej od­po­wie­dzial­no­ści wo­bec osób lub pod­mio­tów za ja­kie­kol­wiek ewen­tu­alne szkody wy­ni­kłe bez­po­śred­nio lub po­śred­nio z wy­ko­rzy­sta­nia, za­sto­so­wa­nia lub in­ter­pre­ta­cji in­for­ma­cji za­war­tych w książce.
Wy­da­nie I, 2023
ISBN: 978-83-8132-508-0
Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło Sp. z o.o. ul. Wi­dok 8, 00-023 War­szawa tel. 22 312 37 12
Dział han­dlowy:han­dlowy@gru­pa­zwier­cia­dlo.pl
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie, w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw au­tor­skich.
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

OD AU­TORKI

„Nic nas tu nie trzyma, Kon­stan­cjo. Wra­camy do domu. Na­sze miej­sce w Droz­do­wie. W Pol­sce”. Tak, sło­wami dzie­dziczki ma­jątku Pau­liny Lu­to­sław­skiej, koń­czy się tom 1 sagi droz­dow­skiej. Tej damy z cha­ry­zmą słu­chali wszy­scy, za­tem my też... wra­camy do Droz­dowa nad Na­rwią!

Jest rok 1918, wszystko za­czyna się od nowa. Ra­dość z wol­no­ści zo­staje stłu­miona przez ro­dzinną tra­ge­dię, ale po­cie­chą dla zbo­la­łych serc jest nowe po­ko­le­nie. Co je czeka? Epoka tanga i ae­ro­planu, dy­na­mika no­wych cza­sów? Czy wi­chry hi­sto­rii znów zdmuchną ma­rze­nia?

Za­pra­szam do dal­szego ciągu dzie­jów ro­dzin zie­miań­skich z Ma­zow­sza i Pod­la­sia. Do Droz­dowa, ale też in­nych dwor­ków, także do War­szawy, bo Zula, wy­cho­wanka Kon­stan­cji, po­dej­mie wy­zwa­nie stu­dio­wa­nia i prak­ty­ko­wa­nia me­dy­cyny.

Mia­sto i wieś, me­dy­cyna i zie­mia to – zda­wa­łoby się – dwa bie­guny świata. A jed­nak coś je łą­czy: trudy i ba­riery oby­cza­jowe, któ­rym mu­szą sta­wić czoła bo­ha­terki, oraz nie­zmien­nie te same emo­cje. Łzy wzru­sze­nia, ra­do­ści i go­ry­czy – sto lat temu i dziś, na wscho­dzie i na za­cho­dzie po­zo­stają bez zmian.

Także Dolny Dwór w Droz­do­wie wciąż stoi, na­dal można spa­ce­ro­wać uro­kli­wymi alej­kami parku. Mu­zeum Przy­rody, które się tu mie­ści, przy­po­mina w eks­po­zy­cjach o wnę­trzach, lu­dziach i pięk­nie na­tury. Nie ma już Gór­nego Dworu ani daw­nych miesz­kań­ców, ale żyją liczni po­tom­ko­wie ro­dziny Lu­to­sław­skich! Roz­rzu­ceni po świe­cie, cza­sem za­glą­dają do ma­łej oj­czy­zny, domu swo­ich przod­ków. Mam na­dzieję, że ta książka sta­nie się pa­miątką ro­dzin­nej hi­sto­rii.

Z serca pra­gnę po­dzię­ko­wać po­tom­kom Ro­dziny, któ­rzy przy­chyl­nie od­nie­śli się do sagi droz­dow­skiej, zgo­dzili się na be­le­try­zo­waną wer­sję opo­wie­ści o ich przod­kach i uży­cie praw­dzi­wych na­zwisk. Tym, któ­rzy mieli wąt­pli­wo­ści, też dzię­kuję, każdy głos jest lek­cją i wska­zówką w pro­ce­sie od­twa­rza­nia daw­nych cza­sów, wskrze­sza­nia po­staci i ob­ra­zów.

Wszel­kie roz­mowy, wspo­mnie­nia, źró­dła ze zbio­rów Mu­zeum po­zwo­liły mi jesz­cze raz wę­dro­wać nad rzekę, gdzie w cie­niu wierzb bie­leje dwór... Trudno o bar­dziej pol­ski kra­jo­braz, pod­la­ski, ma­zo­wiecki, ten, który znam od dziecka – nad­nar­wiań­ski. Prze­nie­śmy się tam jesz­cze raz.

Ka­ta­rzyna Droga

CZĘŚĆ I

CÓRKI SY­ZYFA

ROZ­DZIAŁ 1

Po­wrót do wol­no­ści

Na­rew wy­lała sze­roko na łąki, a że mróz chwy­cił szybko, roz­cią­gały się po ho­ry­zont roz­le­głe lo­do­wi­ska. Po­wóz je­chał po­woli drogą od Łomży, a pa­sa­żerki, dwie damy w czerni, w ci­szy pa­trzyły na lśniące ta­fle. Kon­stan­cja otarła łzę. Biały dwór droz­dow­ski wy­ło­nił się zza lasu zu­peł­nie tak samo jak wów­czas, gdy przy­je­chała tu po raz pierw­szy. Pa­mię­tała do­sko­nale tam­ten wi­dok sprzed dwu­dzie­stu lat, ba­śniowy trakt wśród zie­le­nie­ją­cych drzew, su­ro­wego woź­nicę Jana Jo­dłę i swoje na­dzieje. Miała wtedy nie­wiele po­nad trzy­dzie­ści lat, je­chała sama, pełna nie­pew­no­ści, co czeka ją w tych bia­łych mu­rach. Od­ci­nały się na tle wcze­snej wio­sen­nej zie­leni, bo był kwie­cień, te­raz zaś li­sto­pad roku ty­siąc dzie­więć­set osiem­na­stego. Wra­cały do domu z da­le­kiej Mo­skwy z dzie­dziczką, Pau­liną Lu­to­sław­ską, wciąż zbo­lałą i wy­chu­dłą. Zo­sta­wiły za ple­cami Ro­sję, miały za sobą długą po­dróż po­cią­giem, przy­sta­nek we Lwo­wie, a po­tem w war­szaw­skiej ka­mie­nicy przy Mar­szał­kow­skiej, gdzie za­miesz­kała duża część ro­dziny: dok­tor Ma­ria Lu­to­sław­ska, wdowa po Jó­ze­fie, a także So­fi­tyna i jej córka Ma­nita Ni­kle­wi­czowa z ro­dziną: mę­żem i dziećmi, i syn − ksiądz Ka­zi­mierz. Przy­jęli Pau­linę z otwar­tymi ra­mio­nami i ze łzami w oczach, chcieli ją jak naj­dłu­żej za­trzy­mać, wes­przeć ener­gią mia­sta. Tu ży­cie tęt­niło: War­szawa była sto­licą Pol­ski od­zy­ska­nej po la­tach nie­woli i ła­two było o emo­cje: we­so­łość w ka­wiar­niach, w nowo otwie­ra­nych skle­pach z pol­skimi szyl­dami, w ka­ba­re­tach, na­wet na za­tło­czo­nych dwor­cach. Jed­nak Pau­lina nie umiała się włą­czyć w ogól­nie pa­nu­jącą ra­dość. Nie roz­pa­czała, ale smu­tek i ża­łoba za­go­ściły w jej sercu już na za­wsze. Wspo­mnie­nie Mo­skwy, ostat­niego spo­tka­nia z uwię­zio­nymi sy­nami, na­głej wia­do­mo­ści, że ich roz­strze­lano. I upo­rczywe my­śli na wi­dok War­szawy: ho­tel Bri­stol. Ten bu­dy­nek elek­try­fi­ko­wał Ma­rian... Pol­skie szkoły. Jak­żeby się cie­szył Jó­zef! Nie chciała dłu­żej tam zo­stać, wo­łał ją dom. W Droz­do­wie w Dol­nym Dwo­rze był już Sta­ni­sław, ale jej sie­dziba – Górny Dwór – cze­kała pu­sta. Pau­lina Lu­to­sław­ska pra­gnęła po­cho­wać za­mor­do­wa­nych sy­nów w Pol­sce, w Droz­do­wie, obok ojca i zmar­łego w dzie­ciń­stwie ro­dzeń­stwa, nie­stety, le­żeli w zbio­ro­wym gro­bie w pod­mo­skiew­skim le­sie. My­ślała o upa­mięt­nia­ją­cej ta­blicy z na­pi­sem, że ciało można znisz­czyć, idei – nie. I jaką cenę za walkę sy­nów płacą matki, sio­stry, przy­ja­ciółki. Oto Kon­stan­cja Kor­czy­cowa też tra­piła się lo­sem przy­ja­ciela: Se­we­ryna Tom­skiego, od pa­mięt­nego dnia, w któ­rym po­szedł do­py­ty­wać w mo­skiew­skim wię­zie­niu o los braci Lu­to­sław­skich, słuch po nim za­gi­nął. Był bli­ski sercu Kostki, cho­ciaż po­tra­fił ją ze­zło­ścić jak nikt inny. Czy jesz­cze kie­dyś to uczyni? Nie dał jesz­cze żad­nego znaku, co ozna­czało, że nie żyje albo jest wię­ziony gdzieś w da­le­kim so­wiec­kim ła­grze. Je­chały więc w smut­nym na­stroju, a Kon­stan­cja oba­wiała się o zdro­wie dzie­dziczki.

– Nie martw się o mnie – po­cie­szyła ją Pau­lina – je­stem stara, kru­cha, ale mocna. Droz­dowo mnie wspo­może. Wiem, że my­ślisz o Se­we­ry­nie. Uży­jemy wszel­kich kon­tak­tów, by go zna­leźć...

Kon­takty mógł mieć Ka­zi­mierz, który zdo­łał uciec z Ro­sji przed bol­sze­wic­kim po­ści­giem, ukry­wał się w gó­rach aż do czasu, gdy Pol­ska od­zy­skała nie­pod­le­głość. Bra­wu­rowo, w prze­bra­niu i na fał­szy­wych do­ku­men­tach prze­kro­czył gra­nicę kraju i tu już mu nic nie gro­ziło ze strony car­skiej po­li­cji. Za­słu­żył się spra­wie pol­skiej, prze­rzu­ca­jąc fun­du­sze i woj­sko ze wschodu do Ar­mii Hal­lera, zna­czył te­raz wiele w krę­gach dy­plo­ma­tycz­nych. Miał na­dzieję na to, że eu­ro­pej­scy am­ba­sa­do­ro­wie, któ­rzy utrzy­my­wali sto­sunki z Ro­sją, do­wie­dzą się cze­go­kol­wiek o Se­we­ry­nie.

Na dzie­dzińcu przed bu­dyn­kiem Gór­nego Dworu stała dawna służba usta­wiona w szpa­ler, a na scho­dach obok księ­dza, Sta­ni­sław i Ma­ria Lu­to­sław­scy, dzie­dzice są­sia­du­ją­cego Dol­nego Dworu. Przy­szli wi­tać, jak zwy­kle su­rowi, po­ważni, ale na wi­dok matki łza spły­nęła po po­liczku Sta­sia. Ma­ria chwy­ciła Pau­linę w ob­ję­cia, co było do niej nie­po­dobne. „Tu­łaczka uczy, dom le­czy” − po­my­ślała Pau­lina. Jed­nakże po­krze­pił ją wi­dok zna­jo­mych ką­tów, mi­łych sercu ścian i miejsc peł­nych do­brych wspo­mnień. Tu chłopcy bie­gali jako dzieci, a ile ha­łasu czy­nili...

– Wi­taj w domu – po­wie­dział wzru­szony Sta­ni­sław.

Kiedy wie­czo­rem za­sie­dli wszy­scy przed ko­min­kiem, Sta­ni­sław jął opo­wia­dać o stra­tach po­czy­nio­nych przez wojnę. Woj­ska znisz­czyły ze szczę­tem ogrody, cenne od­miany ro­ślin, zwłasz­cza cie­plar­niane nie prze­trwały prze­cho­dzą­cego frontu.

– Jak to zniósł Izy­dor? – za­py­tała Pau­lina z nie­po­ko­jem. – Nie za­uwa­ży­łam go na dzie­dzińcu.

– Bo nie zniósł – ci­cho od­rze­kła Ma­ria. – Jego serce nie wy­trzy­mało, pę­kło ra­zem ze ścia­nami oran­że­rii roz­bi­tej żoł­dac­kimi bu­tami. Jest po­cho­wany na wiej­skim cmen­ta­rzu. Ale po­ciesz się, że sta­ro­drzew w parku oca­lał.

Pau­lina ze smut­kiem po­ki­wała głową i słu­chała o znisz­cze­niach w bro­wa­rze, go­rzelni, o spu­sto­sze­niu piw­nic, ale i o tym, co są­sie­dzi i lu­dzie ze wsi zdo­łali ura­to­wać.

– Ale, ale! Mamy za­lą­żek trzody chlew­nej – rzekł Sta­ni­sław na po­cie­sze­nie. – I bro­war nie za­stał się, cią­gle pra­co­wał, bo żoł­nie­rze chcieli piwa. Co do koni, jedna szka­pina jest w stajni, i to wiej­ska, za to bar­dzo przy­datna do orki.

„Mój Boże – po­my­ślała Kon­stan­cja – ze stada ra­so­wych koni nie zo­stało nic? Jak do­brze, że Ma­rian tego nie wie, ko­chał ko­nie. Pola ogo­ło­cone, spo­pie­lone obej­ście, spa­lone za­pasy zbóż. Jak do­brze, że pie­nią­dze zło­żone w ban­kach oca­lały, w czym upew­niła się na­tych­miast po po­wro­cie. Szkoda, że nie można po­wie­dzieć: Nic to, ważne, że wszy­scy prze­ży­li­śmy”. Z por­tre­tów na ścia­nach pa­trzyli Ma­rian i Jó­zef. Pau­lina też za­to­piła wzrok w wi­ze­run­kach na ob­ra­zach, na chwilę za­bra­kło jej tchu, ale nie pod­dała się bó­lowi.

– Do­tknęła nas tra­ge­dia, ale mamy zdrowe ręce i umy­sły – po­wie­działa z mocą. – Za­czniemy wszystko od nowa. Tak chcie­liby moi sy­no­wie i mój mąż. Droz­dowo to dom, a o dom trzeba dbać i zo­sta­wić za­sob­nym dla przy­szłych po­ko­leń. Dziś jesz­cze płaczmy, od ju­tra za­bie­ramy się do ro­boty i nie chcę wi­dzieć łez. Nad­cho­dzą święta Bo­żego Na­ro­dze­nia, Kostko, ty wiesz naj­le­piej, ile pracy przed nami!

Za­ra­ziła wszyst­kich tym spo­koj­nym en­tu­zja­zmem. Za­czął się we dwo­rze przed­świą­teczny ruch, słu­żące od­ku­rzały me­ble i for­te­piany, myły okna, wie­szały świeże za­słony. W kuchni wrzało, bo cho­ciaż li­sta te­go­rocz­nych dań była krót­sza niż przed wojną, ale na­dal bo­gata. Miała przy­być cała ro­dzina z War­szawy, przy­ja­ciele i ku­zyni z Łomży. Wie­trzono po­ściel, ma­lo­wano ściany, szo­ro­wano pod­łogi. Zda­wało się, że dwór ożył, rad z po­wrotu miesz­kań­ców. Nad frau­cy­me­rem pa­no­wała Kon­stan­cja, wszę­dzie jej było pełno, ga­siła emo­cje, roz­wią­zy­wała spory. Co z ry­bami, ja­kiś kło­pot czy za­bra­kło w Na­rwi szczu­pa­ków? Za­po­mnieli chłopcy, jak się wy­rzyna prze­rę­ble? Co­ście ro­bili je­sie­nią, że susz trzeba ku­po­wać, wła­snych śli­wek ni gru­szek nie było? Gdzie orze­chy? Panny sta­wać do tar­cia maku, Wa­len­tyna już na­sta­wiła cia­sto w dzie­żach. Ob­rusy białe mają być gład­kie jak śnieg na łą­kach i pach­nieć jakby wojny nie było. Cho­inka sta­nęła w sa­lo­nie, ubrały ją pięk­nie Kon­stan­cja z pan­nami słu­żą­cymi.

Łzy po­pły­nęły przy wi­gi­lij­nym stole, bo za­wsze trudne są pierw­sze święta bez naj­bliż­szych. Krze­sła Ma­riana i Józka stały pu­ste. Z sze­ściu sy­nów Fran­ciszka sie­dzieli przy stole Sta­ni­sław, Jan i ksiądz Ka­zi­mierz. O fi­lo­zo­fie Win­cen­tym z drugą żoną nie wspo­mi­nano, cho­ciaż wszy­scy wie­dzieli, że prze­trwał wojnę w Sa­bau­dii. Ka­zi­mierz od­mó­wił mo­dli­twę i pod­szedł z opłat­kiem do matki. Cier­piał jak ona, wciąż nie ro­zu­miał, jak to się mo­gło stać. Ja­kim cu­dem on sam oca­lał, a nie zdo­łał ura­to­wać braci? Po­czu­cie winy za­bie­rało mu sen i zdro­wie. Pau­lina ro­zu­miała, uści­snęła syna i szep­nęła:

– Za­miast ży­czeń po­wiem ci, Ka­ziu: po­patrz na nich. − Wska­zała skrzy­dło stołu, przy któ­rym za­sia­dło po­ko­le­nie wnu­ków. Do­ra­sta­jący chłopcy Ma­riana: Fran­ci­szek i Zby­szek, Józka: Je­rzy, Hen­ryk i Wi­tek, ro­dzony Boh­dan Jana i pa­sierb Kon­rad Woy­zbun. W każ­dym po­ko­le­niu sze­ściu Lu­to­sław­skich, jak an­te­na­tów, któ­rzy przy­byli na tę zie­mię dwie­ście lat temu. Czy to nie bu­du­jące?

Ka­zi­mierz uśmiech­nął się i wzniósł go­rącą mo­dli­twę, by ta ge­ne­ra­cja nie mu­siała już od­da­wać krwi na po­lach bi­twy, ra­czej aby słu­żyła siłą umy­słów i rąk oj­czyź­nie. O, to po­ko­le­nie nie do umie­ra­nia, lecz do bu­do­wa­nia. Naj­star­szy z mło­dych, Fran­ci­szek, ma osiem­na­ście lat, może on kie­dyś po­pro­wa­dzi dwór? A może Je­rzy lub, tak jak ma­rzyła Pau­lina, za­siądą wnu­ko­wie na są­sia­du­ją­cych dwo­rach Droz­dowa, a także w Wik­to­rzy­nie z Pącz­ko­wi­zną?

– Bło­go­sła­wię was – zwró­cił się ksiądz do mło­dych. – Uro­dzi­li­ście się jesz­cze w nie­woli, ale do­ro­słość wy­pada wam w Pol­sce. Kształć­cie się, po­zo­stań­cie wierni war­to­ściom oj­ców i na­szej wie­rze. Bóg was po­pro­wa­dzi! A ów dom, uświę­cony mi­ło­ścią i pracą, ma mocne ściany, prze­trwa wszyst­kie wi­chury.

Ko­biety po­chy­liły głowy, za­pa­dła ci­sza. Żona Ma­riana nie mo­gła opa­no­wać łez. Żona Jó­zefa ukryła twarz w dło­niach. Po­nad sto­łem spo­tkały się spoj­rze­nia dwojga mło­dych: zie­lone oczy Zuli i ciemne Kon­rada. Prze­słały so­bie uśmiech i nieme po­ro­zu­mie­nie. Zda­wało się Zuli, że Dziu­tek do niej mru­gnął. Szybko spu­ściła wzrok.

Kiedy na­stało lato i ro­dzina zje­chała się na imie­niny Pau­liny w roku ty­siąc dzie­więć­set dzie­więt­na­stym, zboża doj­rze­wały jak na­leży, siano wy­peł­niało sto­doły, na łą­kach pa­sły się stada krów i ko­nie ze źre­ba­kami. Mle­czar­nia znów dzia­łała zna­ko­mi­cie, a bro­war do­star­czał piwa na pol­skie i za­gra­niczne rynki. Koni za­ku­pili mniej: Sta­ni­sław szybko się mę­czył i szwan­ko­wał mu wzrok, w za­sa­dzie po­trze­bo­wał na­stępcy. Jan Lu­to­sław­ski zde­cy­do­wał się osiąść z Wandą w War­sza­wie i pu­ścił Wik­to­rzyn w dzier­żawę. Obie wdowy z dziećmi też uznały za słuszne osiąść w sto­licy: Ma­ria pod­jęła pracę w szpi­talu, Ma­ry­nia chciała być bli­sko ro­dzi­ców. Ka­zi­mierz zo­stał en­dec­kim po­słem na sejm, mocno wszedł w po­li­tykę, jako stron­nik Dmow­skiego. W Gór­nym Dwo­rze uci­chło, bo z Pau­liną miesz­kała już tylko Kon­stan­cja. Przy­jeż­dżały od­wie­dzać bab­cię córki So­fi­tyny z dziećmi, także He­lenka Roh­równa z Łomży, lecz każda z nich wio­dła wła­sne ży­cie i miała swoje zmar­twie­nia.

Zula, wy­cho­wanka Kon­stan­cji Kor­czy­co­wej, była tu je­dyną osobą nie­wia­do­mego po­cho­dze­nia i nie­gdyś wszy­scy dzi­wili się, że pani Pau­lina dała zgodę na włą­cze­nie jej w ro­dzinny krąg. Tłu­ma­czono to so­bie przy­wią­za­niem i sza­cun­kiem do Kon­stan­cji, która była nie tylko damą do to­wa­rzy­stwa dzie­dziczki, ale też jej przy­ja­ciółką, a Zulę trak­to­wała jak córkę. Dziew­czyna wy­cho­wała się w Droz­do­wie, spę­dziła czas wojny z ro­dziną Lu­to­sław­skich w Mo­skwie. Nikt nie pa­mię­tał o spra­wach uro­dze­nia. Zula wy­ro­sła na we­sołą pannę o zie­lo­nych oczach i wła­śnie koń­czyła szkołę śred­nią w War­sza­wie. Wio­sną miała skła­dać eg­za­min ma­tu­ralny i po­waż­nie roz­my­ślała o swo­jej przy­szło­ści. Wią­zała ją z Kon­ra­dem, który jesz­cze w Mo­skwie wy­znał jej wza­jem­ność uczuć. Mimo słod­kich spoj­rzeń w Droz­do­wie, a na­wet kilku spa­ce­rów na Łom­żyń­skie Górki mu­siała prze­łknąć gorzką pi­gułkę. Ow­szem, Kon­rad w kar­na­wale oznaj­mił ro­dzi­com swoją wolę po­ślu­bie­nia Zuli. Działo się to w War­sza­wie, w miesz­ka­niu Wandy i Jana, przy obie­dzie. Jan na­ło­żył oku­lary, by przyj­rzeć się pa­sier­bowi. Dziu­nia ode­słała służbę i ka­zała sy­nowi po­wtó­rzyć prze­mowę. Dziu­tek ją­kał się tro­chę, ale wy­łusz­czył sprawę jesz­cze raz:

– Chcę się oże­nić z Zulą Kor­czy­cówną. Je­ste­śmy po sło­wie, jesz­cze w Mo­skwie...

– Z Kor­czy­cówną! Rze­czy­wi­ście – za­krzyk­nęła Wanda obu­rzona. – A ja­każ tam ona Kor­czy­cówna. Nie­wia­do­mego jest na­zwi­ska! Ko­tula ją wzięła z przy­tułku!

– Za syna cię mam – do­dał Jan. – I dumny je­stem, że ka­rierę woj­skową za­czą­łeś.

– Wiem, oj­cze, i je­stem wdzięczny. Nie chcę jed­nak zo­stać ofi­ce­rem. Prze­my­śla­łem rzecz do­kład­nie. Wojna to ru­ina, woj­sko to ry­gor, musz­tra, to nie mój świat. Pa­mię­tasz, co mó­wił wuj Ka­zi­mierz? Je­stem z tych, co wolą bu­do­wać, nie ruj­no­wać.

– Więc bu­duj! Idź na stu­dia, na­ucz się in­ży­nie­rii. Jak ina­czej utrzy­masz ro­dzinę?

– Sza­no­waną ro­dzinę – za­zna­czyła Wanda. – Kon­stan­cja to za­cna ko­bieta, z do­brej szlachty. Ale Zula jest dziec­kiem grze­chu, nie­zna­nego po­cho­dze­nia i ja ta­kiej sy­no­wej nie uznam.

– Mamo, oj­cze, mamy nowe czasy! – za­wo­łał Kon­rad. – Ważne są czyny lu­dzi! Uro­dze­nie? A ja­kiż my mamy wpływ na uro­dze­nie?

– Chy­baś w Ro­sji na­słu­chał się re­wo­lu­cjo­ni­stów. Sam wi­dzia­łeś, Dziutku, ja­kie pie­kło tam stwo­rzyli. Po­nie­chaj Zuli. Znaj­dziemy ci od­po­wied­nią pannę.

– Wbrew wa­szej woli ni­czego nie uczy­nię – od­parł po­waż­nie Kon­rad. – Ale żad­nej in­nej żony nie chcę.

– A cóż byś chciał stu­dio­wać? – Jan zmie­nił te­mat.

– Ar­chi­tek­turę – od­po­wie­dział Kon­rad żywo. – Chciał­bym umieć pro­jek­to­wać mo­sty i bu­dynki. Mia­sta będą ro­snąć po tej strasz­nej woj­nie. Chciał­bym przy­ło­żyć do tego rękę...

– Do­brze – rze­kła Wanda po­woli – zróbmy tak. Po­je­dziesz na stu­dia za gra­nicę. Obie­casz, że nie bę­dziesz się kon­tak­to­wał z Zulą li­stami ani w ża­den inny spo­sób. O, spo­tkasz ją pew­nie w Droz­do­wie, ale przy nas, i za­cho­wasz się jak zwy­kły zna­jomy, nie na­rze­czony. O tym sza!

– Mamo, da­łem jej słowo!

– I nie od­bie­rasz. Wolą ro­dzi­ców jest odło­że­nie de­cy­zji w cza­sie. Je­śli po czte­rech la­tach bę­dziesz ży­wił te same uczu­cia, damy zgodę.

Jan po­pa­trzył zdzi­wiony na żonę. Tego się nie spo­dzie­wał. Czy znała tak do­brze syna, by za­kła­dać, że jego uczu­cie nie prze­trwa czte­rech lat? Jan ro­zu­miał pa­sierba, bo sam kie­dyś wal­czył o po­zor­nie bez­na­dziejną mi­łość... i lata nie umniej­szyły jego uczuć do żony. Na­dal była w jego oczach ide­al­nym wzo­rem damy. Te­raz sie­działa za sto­łem w sza­rej sukni no­wego kroju, z do­lo­tem w szpic i koł­nie­rzy­kiem, z ciem­nymi wło­sami upię­tymi na karku w kok. Kiw­nął głową, że się zga­dza.

Kon­rad wy­łusz­czył Zuli wolę ro­dzi­ców w war­szaw­skiej ka­wia­rence, nieco zmie­szany i z po­czu­ciem, że ją roz­cza­ro­wał. Im­pul­sywna dzie­więt­na­sto­latka miała du­szę bun­tow­niczki, a minę jakby ocze­ki­wała przy­gód. Je­śli wy­obra­żała so­bie ucieczkę nocą, ślub przy bla­sku księ­życa w ka­plicy za mia­stem, to nie był go­tów do tej roli.

– Nie mogę, Zulko, tak się prze­ciw­sta­wić matce – mó­wił. – Poza tym mu­szę mieć za­wód, by nas utrzy­mać. Po­myśl, będę ar­chi­tek­tem, a ty pa­nią in­ży­nie­rową... Cztery lata szybko miną. Pi­sać nie będę, ale już na wa­ka­cje po­wrócę...

Ro­dzice czym prę­dzej wy­eks­pe­dio­wali go do Lon­dynu. Zula po­sta­no­wiła po­cze­kać, nie pła­kać, nie my­śleć o męż­czy­znach, lecz o po­rząd­nych stu­diach. Zi­ry­to­wał ją tą pa­nią in­ży­nie­rową. Brzmiało jak stara kiecka po ku­zynce albo sto­jak na pa­ra­sole. Tak jakby sama nie mo­gła się utrzy­mać! W swo­ich roz­my­śla­niach od­rzu­cała tra­dy­cyjny sce­na­riusz: zo­stań żoną, matką i pa­nią domu. O, sły­szała, jak pan Ro­man Dmow­ski na przy­ję­ciach po­chwa­lał taki wła­śnie typ pol­skiej ko­biety, za wzór sta­wiał ja­kąś damę, która zre­zy­gno­wała z pa­sji ma­lar­stwa, by dzie­ciom cały czas po­świę­cić. Twier­dził, że to ideał ko­biecy, i klęk­nąłby przed nią z sza­cunku, ale chyba na­wet ciotka Kon­stan­cja nie­zbyt go w tej spra­wie po­pie­rała. Czy ona sama nie pra­co­wała całe ży­cie? Czy nie opo­wia­dała z sen­ty­men­tem, z ogniem w oczach o swoim przed­wo­jen­nym przed­się­bior­stwie pro­du­ku­ją­cym or­naty? Zula uwa­żała, że owa dama Dmow­skiego miała mniej ro­zumu niż kura w droz­dow­skiej za­gro­dzie, bo i ta na­wet po­trafi sama ziarno dzio­bać, a po­tem do­piero daje kur­czę­tom. Zula chciała wyjść za mąż za Kon­rada, mieć z nim dzieci, ale pra­gnęła też stu­dio­wać, pra­co­wać i nie uwa­żała, by jedno prze­szka­dzało dru­giemu. Oto za­mie­rzała być le­karką jak dok­tor Ma­ria Lu­to­sław­ska. Ba! Chcieć nie zna­czy móc. Me­dy­cyna, naj­droż­sze stu­dia, ja­kie mo­gła wy­brać. Ciotki stać na to nie bę­dzie, a gdzie do­ro­bić? Wręcz bała się pod­jąć roz­mowę z Kon­stan­cją. Może za­cząć od szkoły pie­lę­gnia­rek? Ma­turę zdała kon­cer­towo i ciotka w Droz­do­wie po­pła­kała się ze wzru­sze­nia.

– Co da­lej, Zulko? – za­py­tała, bo wia­domo było, że ja­koś los trzeba uło­żyć.

Panna za­czer­wie­niła się mocno i ci­cho rze­kła:

– Ech, ma­rze­nie moje nie do speł­nie­nia, ciotko!

– Mów – na­ci­snęła Kon­stan­cja, a jej serce omal nie pę­kło, bo była pewna, że usły­szy o ślu­bie z Woy­zbu­nem.

Tym­cza­sem Zula po­wie­działa:

– Pra­gnę, ciotko ko­chana, stu­dio­wać me­dy­cynę. Jakże piękny to za­wód, ile do­bra czyni dok­tor Ma­ria. A i utrzy­mać się z tego można. Wiem jed­nak, że nie stać nas na to, dro­gie stu­dia, do tego kwa­tera w sto­licy, już ten rok ciotkę kosz­to­wał, może więc za­cznę od szkoły pie­lę­gniar­stwa, po czym sama za­ro­bię...

Ale oto ciotka za­miast pro­te­sto­wać, la­men­to­wać czy marsz­czyć brwi ro­ze­śmiała się jakby z ulgą i otwo­rzyła ra­miona.

– Ach, Zulko, Zulko! Tak bar­dzo chcia­ła­bym być te­raz młoda jak ty! Nie wa­ha­ła­bym się chwili, tylko po­szła stu­dio­wać – gdy­bym miała fun­du­sze oczy­wi­ście, bo moi ro­dzice, ech, sama wiesz. Ale nie mówmy o tym pani Pau­li­nie... – Mru­gnęła okiem. – Na­dal nie­prze­ko­nana do ko­biet na stu­diach. A jak wy­gląda cze­sne i eg­za­miny?

Zdu­miona Zula opo­wia­dała, co wie, bo oczy­wi­ście wy­brała się wy­wie­dzieć na Uni­wer­sy­tet War­szaw­ski, gdzie za­raz po od­zy­ska­niu wol­no­ści otwarto wy­dział le­kar­ski. Z za­pa­łem mó­wiła o alej­kach aka­de­mic­kich i bu­dyn­kach, w jed­nym za­kład ana­to­mii, w in­nym mi­kro­bio­lo­gii... Eg­za­miny zda, jest pewna, ale cze­sne... toż to ty­siące ru­bli. Kon­stan­cja przy­tu­liła ją jesz­cze raz.

– Tym się nie martw, dziecko. Mamy pie­nią­dze na stu­dia. Twoja matka zo­sta­wiła ci wię­cej, niż my­ślisz, a i ja całe ży­cie pra­co­wa­łam, coś tam odło­ży­łam. Do­brze po­ra­dził mi ksiądz Ka­zi­mierz, żeby za­mie­nić na do­lary, za­nim się ustali pol­ski pie­niądz. Wy­biorę się z tobą do War­szawy, wszystko zor­ga­ni­zu­jemy. A te­raz zo­staw mnie samą. Wiem, masz sto py­tań, ale nie te­raz, Zulo, nie te­raz... Pra­gnę po­mo­dlić się za nas obie i za twoją matkę. Na­sze po­ko­le­nie tak bar­dzo do­świad­czył los, niech wa­sze bę­dzie szczę­śliw­sze.

Zula ci­cho wy­su­nęła się z po­koju, Kon­stan­cja po­grą­żyła się w mo­dli­twie i roz­my­śla­niach. Uświa­do­miła so­bie, że Zula do­ro­sła i opusz­cza gniazdo. Że bę­dzie py­tać o matkę i o ma­ją­tek. I że pój­dzie swoją drogą, a ona, Kon­stan­cja, co? Gdzież znaj­do­wał się Se­we­ryn, do­bry do rady i na sa­mot­ność? Serce jej ści­snęło się z żalu. Niech speł­nią się cho­ciaż ma­rze­nia Zuli...

W rok ty­siąc dzie­więć­set dwu­dzie­sty wcho­dzili już nieco okrze­pli w pol­skim ży­ciu. Po­zwa­lali so­bie na ma­rze­nia o przy­szło­ści. Wpraw­dzie znów prze­po­wia­dano wojnę ze wschodu, ale nikt w nią do końca nie wie­rzył. Ten rok miał być spo­kojny, do­statni i zdrowy – tak ży­czono so­bie, wzno­sząc kie­li­chy i to­a­sty syl­we­strowe w Droz­do­wie. Fa­jer­werki roz­ja­śniły noc, białe od śniegu da­chy. Przy stole za­sia­dło wielu dro­gich i dawno nie­wi­dzia­nych go­ści. Wspo­mi­nali głód w Mo­skwie, her­batę z ziół i siana, cia­steczka z obie­rek ziem­nia­cza­nych. Te­raz, przy ry­bach za­nu­rzo­nych w zło­ci­stych so­sach, przy pie­cze­niach z żu­ra­winą, te wspo­mnie­nia wy­da­wały się złym snem.

Wielką ra­dość swoim przy­by­ciem spra­wił wszyst­kim ksiądz Ka­zi­mierz, który odło­żył na chwilę sprawy w sto­licy. Młodo wy­glą­dał mimo po­wagi na twa­rzy i ko­lo­ratki. Syn w su­tan­nie był te­raz naj­więk­szą po­cie­chą Pau­liny. Przy­je­chał z So­fi­tyną i jej cór­kami oraz Ro­ma­nem Dmow­skim, obaj po­sło­wie na sejm z ra­mie­nia en­de­cji. Oba­wiała się nieco Pau­lina scy­sji przy stole, bo cho­ciaż wszy­scy sy­no­wie wy­ra­żali głę­boko pa­trio­tyczne po­glądy, byli ka­to­li­kami, to w szcze­gó­łach róż­nili się nieco i spory wy­bu­chały dość czę­sto. W ogóle nie po­do­bało się jej, że kraj po­dzie­lił się na obozy i jedni na dru­gich war­czeli, bo te­raz, jak mieli już tę uko­chaną oj­czy­znę, to oka­zało się, że ją ina­czej wi­dzieli. Zwłasz­cza pan Żo­chow­ski, za­wo­łany pił­sud­czyk i de­mo­krata, mógł stać się pierw­szym opo­nen­tem Dmow­skiego, po­dob­nie radca z Łomży, a kłótni przy świą­tecz­nym stole dzie­dziczka so­bie nie ży­czyła. Tak więc la­wi­ro­wała w roz­mo­wie, by te­maty po­li­tyczne omi­jać. Nie do końca się udało, być może dla­tego że go­ściem ho­no­ro­wym w tym roku była Ga­briela Ba­licka. Mąż jej za­kła­dał ra­zem z Dmow­skim Ligę Na­ro­dową, po­tem Stron­nic­two Na­ro­dowo-De­mo­kra­tyczne. Zyg­munt Ba­licki – praw­dziwy ry­cerz my­śli na­ro­do­wej, zmarł na serce w Pe­ters­burgu pod­czas wojny... i wła­śnie Ma­nita i Mie­czy­sław zna­leźli go mar­twego w miesz­ka­niu. Te straszne chwile na­le­żały do prze­szło­ści. Te­raz Ga­briela kon­ty­nu­owała myśl męża, stwo­rzyła Koło Na­ro­dowe Ko­biet, do któ­rego na­le­żały też pa­nie Lu­to­sław­skie. Koło pro­wa­dziło sze­roką ak­cję na­ma­wia­nia nie­wiast do udziału w wy­bo­rach, wszak w wol­nej Pol­sce były rów­no­praw­nymi oby­wa­tel­kami, a nie do wszyst­kich do­cie­rało zna­cze­nie tego faktu. Ga­briela na­le­żała do pio­nier­skich po­sła­nek w sej­mie pierw­szej ka­den­cji. Wiele te­ma­tów prze­ga­dali z Ro­ma­nem Dmow­skim, łą­czyły ich po­glądy do­ty­czące tra­dy­cji i war­to­ści na­rodu pol­skiego, lecz w jed­nym punk­cie nie mo­gła znieść jego po­stu­la­tów. Wie­działa też, że i So­fi­tyna, naj­więk­sza przy­ja­ciółka po­li­tyka, nie zga­dza się z nim w tej kwe­stii. Ten zaś na wi­dok Ga­brieli uśmiech­nął się i wy­rzekł słowa po­wi­ta­nia:

– A oto na­sza pani po­li­tyk, go­rąca zwo­len­niczka za­przę­gnię­cia pol­skich ko­biet do pracy! Jej za­wdzię­czać bę­dzie­cie, pa­nie, iż do obo­wiąz­ków do­mo­wych do­sta­nie­cie jesz­cze obo­wią­zek kształ­ce­nia się, po­tem za­wód i za­ra­bia­nie pie­nię­dzy. Co za tym idzie? Nie­wdzięczna ha­rówka od rana do nocy.

– Pa­mię­tasz do­sko­nale, Ro­ma­nie, że mam dok­to­rat z bo­ta­niki – zri­po­sto­wała Ga­briela. – Nie wi­dzę nic szko­dli­wego w kształ­ce­niu ko­biet, a ty je­steś sta­rym wstecz­ni­kiem, który nie wy­do­był się z dzie­więt­na­stego wieku.

– I za to cię ko­chał do­bry, za­cny, nie­od­ża­ło­wany Zyg­munt – za­wo­łał Jan we­soło. – Ko­bieta z ner­wem! Co za tem­pe­ra­ment!

– Ależ we Fran­cji ko­biety nie gło­sują, a za­wsze mie­li­śmy oj­czy­znę Mo­liera za wzór!

– Oho! Bie­rzesz wzory, jak ci pa­sują, Ro­ma­nie. Krzy­czysz, że mamy kom­pleks Eu­ropy, że wła­sną kul­turę trzeba eks­po­no­wać i pie­lę­gno­wać, a gdy Pol­ska w czymś wy­prze­dza Fran­cję, to się cho­wasz w jej oko­pach... To mamy na­ro­dową czy eu­ro­pej­ską mo­dłę przy­jąć w końcu?

– Uwiel­biam was, ko­biety. – Ro­man się śmiał. – I to samo mogę po­wie­dzieć: raz Eu­ropa wam do­bra, raz nie­do­bra, za­leży, o co cho­dzi...

– We Fran­cji Po­lki się kształ­ciły, gdy tu nie było można – przy­po­mniała dok­tor Ma­ria Lu­to­sław­ska, obec­nie radna war­szaw­ska. – Ja zaś koń­czy­łam me­dy­cynę w Zu­ry­chu. Jak­żeby bez edu­ka­cji w Eu­ro­pie na­sza ro­daczka do­stała dwa razy No­bla?

– Nie uj­muję, nie uj­muję sław­nej pani Cu­rie, ale ko­bieta wy­kształ­cona to twór ku­rio­zalny, nie­zgodny z wzor­cem i tra­dy­cją... Skoro jed­nak same pa­nie chce­cie gło­so­wać, pra­co­wać... za­pła­cze­cie jesz­cze za mę­ską opieką!

– Masz go: opieką, a tyś sam czemu żad­nej pod opiekę nie wziął?

– Całe ży­cie mi­sji i oj­czyź­nie chcę od­dać, to je­dyna dama mego serca.

– Bo niby ko­biety mniej pra­co­wały, całe ży­cie go­spo­da­rząc w dwo­rach? Pa­nią dzie­dziczkę za­py­taj, Ro­ma­nie.

Pani dzie­dziczka w czar­nej sukni nad­pły­wała jak okręt trój­masz­towy, by ukró­cić tę dys­ku­sję. Wpraw­dzie Ro­man oto­czony przez damy czuł się do­sko­nale i szer­mo­wał sło­wami z ra­do­ścią, Pau­lina zga­dzała się z nim, że miej­sce ko­biet jest w domu, nie w sej­mie, ale za­mie­rzała gło­so­wać i na­ma­wiała do tego inne pa­nie.

– Za­bie­ram cie­bie, pa­nie Ro­ma­nie, z tego gniazda os – mó­wiła, uj­mu­jąc go pod ra­mię – za­nim przej­dzie­cie do in­nych kwe­stii spor­nych. I tam też nie pój­dziemy. – Wska­zała ko­mi­nek, przy któ­rym lico dok­tora Ba­sie­wi­cza z Łomży na­brzmie­wało czer­wie­nią. Dok­tor, stary pe­pe­eso­wiec, ni­gdy nie zga­dzał się z na­ro­dow­cami, może i dla­tego, że pły­nęła w jego ży­łach krew ży­dow­ska, a pra­wica gło­siła, że Ży­dzi Pol­sce szko­dzą.

– Jak szko­dzą, jak szko­dzą? – grzmiał dok­tor. – A iluż ma­cie za­sy­mi­lo­wa­nych ar­ty­stów, uczo­nych, mogę pię­ciu wiel­kich po­etów po­cho­dze­nia ży­dow­skiego wy­mie­nić wraz. A Mic­kie­wicz nie pi­sał, że Jan­kiel, Żyd, do­bry pa­triota? Kraj praw­dzi­wie de­mo­kra­tyczny sza­nuje wszyst­kie swoje na­rody.

– Ja tylko mó­wię, że po­winni mieć swój kraj u sie­bie, zwłasz­cza or­to­dok­syjni!

– Albo wszy­scy się za­sy­mi­lo­wać!

– Nie, nie, nie, my mamy wła­sną tra­dy­cję, hi­sto­rię szla­checką...

– I za­wsze był w niej na­ród ży­dow­ski! Pol­ski Żyd to Po­lak jest!

– W re­wo­lu­cję w Ro­sji co trzeci ko­mu­ni­sta to był Żyd!

– A ilu mu­siało ucie­kać z Ro­sji z ma­jąt­kiem? Do Fran­cji, Nie­miec, na­wet Ame­ryk obu!

– A niech ich so­bie biorą. Ame­ryka ogrom­nie de­mo­kra­tyczna...

– I tego się uczyć trzeba.

– My uczyć po­win­ni­śmy na­rody eu­ro­pej­skie! Pierwsi w Eu­ro­pie mie­li­śmy ustawę za­sad­ni­czą – Kon­sty­tu­cję 3 maja!

– I co, i co? Zmó­wili się Ru­sek, Nie­miec i Au­striak i po ca­łej wiel­kiej Rze­czy­po­spo­li­tej...

– Po­wsta­nia po­ka­zały, że nie tak cał­kiem.

– Po­wsta­nia! Nie mów pan o po­wsta­niach! Na próżno krew pol­skiej mło­dzieży prze­le­wali ci, co się mie­nią pa­trio­tami!

Pau­lina Lu­to­sław­ska sta­nęła na środku po­koju i za­wo­łała:

– Pax, pax, pax! Wszyst­kich pro­szę do ja­dalni, bo flaczki wy­sty­gną. Bie­siada wszyst­kich po­go­dzi, po­daj­cie pa­no­wie ra­mię da­mom i pro­wadź­cie do stołu, a pan mnie, pa­nie Ro­ma­nie...

Do niego zaś do­dała ci­szej:

– Zdaje się i pan masz po­dobne mnie­ma­nie o po­wsta­niach. Ja jed­nak wy­cho­wana je­stem w kul­cie ro­man­tycz­nym, więc pro­szę nie po­dej­muj już te­matu...

Dmow­ski ukło­nił się i obie­cał nie mą­cić at­mos­fery. Na­to­miast Pau­lina przy­po­mniała so­bie aneg­dotę o nie­zmier­nie bo­ga­tym pol­skim hra­bim, który miał po­wie­dzieć: „Pół ma­jątku swo­jego od­dam, by Pol­ska od­zy­skała nie­pod­le­głość. A za dru­gie pół na­tych­miast wy­jadę, bo żyć z nimi się nie da”. Uśmiało się wów­czas z tego całe to­wa­rzy­stwo, ale te­raz przy­szło jej do głowy, że nie taki to znowu śmieszny żart. Skłócą się, a jak przyj­dzie wróg, to się będą jed­no­czyć...

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki