Gra o miłość. Tajemnice Bereniki - Katarzyna Droga - ebook

Gra o miłość. Tajemnice Bereniki ebook

Katarzyna Droga

4,3

Opis

Na ile echa przeszłości mogą kształtować przyszłość? Który z tych światów jest prawdziwszy?  

Berenika, zdolna graficzka, pracuje w Gamedavie i tworzy przestrzenie gier komputerowych. Trochę tęskni za klasycznym malarstwem, ale nowy projekt wciąga ją całkowicie: zespół tworzy grę osadzoną w przeszłości Słowian, wśród postaci z podań i legend. Świat, w którym można mieć kilka istnień, zdobywać skarby i pokonywać zło. Kraina Wenetów powstaje w warszawskim wieżowcu i wymaga od swoich twórców odcięcia się od realnego świata… Prawdziwe życie też stawia swoje wyzwania: Berenika kocha i jest kochana, ma narzeczonego i wspaniałych rodziców, szykuje się do ślubu, ale dręczy ją niepokój. Coś nie pozwala jej ułożyć spokojnie spraw i emocji. Z kim innym mieszka, kto inny pojawia się w snach i ratuje ja z opresji. Akcja gry i życia toczą się równolegle. Różnią je realia, postacie, ale marzenia i uczucia są takie same. W obu światach trzeba dokonywać wyborów i gra zawsze toczy się o miłość. W obu odkrywają się kolejne tajemnice.  Najważniejsza z nich dotyczy narodzin Bereniki i największą niespodzianką jest dla niej samej.

informacja o serii 

„Seria uczuć” to cykl powieści o kobietach, które pragną  miłości, wierzą w przyjaźń i mają swoje pasje. Psychologia, prawo, fotografia, gamedev … – w tym są dobre. Rzeczywistość zaskakuje je w kluczowych momentach życia – wówczas biorą sprawy w swoje ręce. Angażują emocje i podejmują grę z przygodą. Bo życie to nie tylko seria zdarzeń. To przede wszystkim seria uczuć.  

w serii ukazały się:  

Cień róży. Katia i sekrety prababki. 

Szepty starych kamienic. Prawo Julii. 

Noce nad Biebrzą. Lilka, bagna i ptaki. 

Mgły nad Narwią. Anna i krąg kobiet. 

Katarzyna Droga

Pisarka, dziennikarka, redaktorka. Od lat tworzy literackie portrety nietuzinkowych kobiet, jest autorką powieści biograficznych m.in. o Hance Ordonównie, Aleksandrze Piłsudskiej.  Zajmują ją dzieje rodzin i dziedzictwa pokoleń, napisała podlaską sagę „Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca” i „ Pokolenia. Powrót do domu”. W „Sekretach przodków” przygląda się rodzinnym przekazom transgeneracyjnym. W latach 2008 - 2017 była redaktorką naczelną magazynu „Sens” w Wydawnictwie „Zwierciadło”. Po latach pracy w Warszawie wróciła do rodzinnego domu nad Narwią, by pisać książki bliskie współczesnym kobietom.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 323

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (13 ocen)
6
5
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aspia

Dobrze spędzony czas

Dobry początek, potem autorka popłynęła z wyobraźnią. Wyszło trochę poplątane. Tematyka dla mnie super, bo sama gram, ale za bardzo zawiłe dla niegrających.
00

Popularność




Ty­tuł: Gra o mi­łość. Ta­jem­nice Be­re­niki
© Co­py­ri­ght by Ka­ta­rzyna Droga © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło sp. z o.o., War­szawa 2023
Pro­jekt okładki: Marta War­was
Pro­jekt gra­ficzny i skład: Syl­wia Kusz, Ma­graf sp.j., Byd­goszcz
Zdję­cie górne na okładce: Fre­epik.com.Ta okładka zo­stała za­pro­jek­to­wana przy uży­ciu za­so­bów z Fre­epik.com.
Re­dak­tor ini­cju­jąca: Edyta Woź­nica
Re­dak­cja: He­lena No­wo­wiej­ska
Ko­rekta: Bar­bara Za­wiej­ska
Dy­rek­tor pro­duk­cji: Ro­bert Je­żew­ski
Pierw­sze wy­da­nie po­wie­ści uka­zało się pod ty­tu­łemGra­cze lu­bią emo­cje, Ka­tia Wol­ska.
Wy­da­nie II zmie­nione, 2023
ISBN: 978-83-8132-454-0
Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło Sp. z o.o. ul. Wi­dok 8, 00-023 War­szawa tel. 22 312 37 12
Dział han­dlowy:han­dlowy@gru­pa­zwier­cia­dlo.pl
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie, w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw au­tor­skich.
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Be­re­nika z ga­me­devu

Śnie­żne chmury zgro­ma­dziły się nad Wi­słą jak ciemne po­du­chy. Syp­nęły pie­rzem i mo­sty znik­nęły w za­mieci. Mia­sto nie na­stra­jało opty­mi­stycz­nie, nie ku­siło dy­na­miką ani sto­łecz­nym gwa­rem. Tego ranka nie miało nic do za­ofe­ro­wa­nia mło­dej ko­bie­cie, która wła­śnie wró­ciła z bia­łych gór do miesz­ka­nia na ósmym pię­trze pra­skiego wie­żowca. Jesz­cze czuła cie­pło po­ścieli i ra­miona swo­jego chło­paka, który sku­tecz­nie usi­ło­wał ją za­trzy­mać, prze­dłu­żyć wspo­mnie­nie fe­rii. I przez to wła­śnie była spóź­niona do pracy, scho­wana po nos w kap­tu­rze, zła na mia­sto, zła na burą zimę i na mi­łość. Przy­tu­py­wała na przy­stanku, zer­ka­jąc na ko­mórkę. SMS od szefa przedarł się przez szum mia­sta: „Be­re­nika, gdzie ty? Cze­kamy z od­prawą, mamy to!”. Nad­je­chał au­to­bus pe­łen pa­sa­że­rów. Za dużo lu­dzi... Za­wsze jest ja­koś za dużo lu­dzi. Wci­snęła się za gru­ba­skiem w uszatce. „Co on mi pi­sze? – my­ślała. – Czyżby zna­lazł fun­du­sze na nowy pro­jekt?”.

Na nowy pro­jekt, czyli na grę jej po­my­słu, osa­dzoną w re­aliach sło­wiań­skich le­gend? W du­szy Be­re­niki Ka­li­nianki, gra­ficzki, spe­cja­listki sztuki no­wych me­diów, ja­dą­cej do pracy au­to­bu­sem czte­ry­sta dwa po­ja­śniało i za­kwi­liły nie­śmiałe fan­fary. Od­pi­sała: „W dro­dze. Cze­kaj­cie, plis, nic beze mnie”. W od­po­wie­dzi do­stała emo­ti­kon ca­łusa i roz­kaz: „Masz tu za­raz być. Game starts!”.

Be­re­nika pra­co­wała w ga­me­de­vie[1] i zde­cy­do­wa­nie wo­lała prze­by­wać w wir­tu­al­nym świe­cie gier, które współ­two­rzyła w nie­wiel­kim ze­spole Game Star­sów, niż w za­tło­czo­nym au­to­bu­sie. Była także ar­tystką w sen­sie kla­sycz­nym, po go­dzi­nach od­da­wała się ma­lo­wa­niu. Pod­pi­sy­wała się za­wsze i przed­sta­wiała jako Be­re­nika Ka­li­nianka, cho­ciaż ro­dzice jej byli zwy­kłymi Ka­li­nami i w do­wo­dzie miała na­pi­sane po pro­stu: Be­ata Irena (z nich zro­biła Be­re­nikę) Ka­lina. Ale „Ka­li­nianka” brzmiało efek­tow­niej, jakby pseu­do­nim, jak Skar­żanka, Na­stu­lanka, przed­wo­jenna Or­donka. Ko­ja­rzyło się z ma­larką bar­dziej niż Ka­lina.

Te­raz jed­nak ob­cho­dził ją tylko „Skarb We­ne­tów”, taki ty­tuł nadała grze. Au­to­bu­sem rzu­ciło, ha­mulce za­pisz­czały na śli­skiej jezdni, lu­dzie, klnąc, po­wpa­dali na sie­bie. „Je­śli spad­nie z mo­stu lub choćby za­trzyma się na świa­tłach, za­mor­duję kie­rowcę” – po­my­ślała Be­re­nika. Nie mo­gła się spóź­nić, pierw­szego dnia pracy w no­wym roku, w no­wej sie­dzi­bie i na oma­wia­nie no­wego pro­jektu. Czemu szef Star­sów, Kac­per Brog, prze­niósł z cen­trum mia­sta sie­dzibę na nie­mal obrzeża sto­licy? Koszty, koszty, koszty. Ale czemu zwo­łał walne ko­le­gium wszyst­kich człon­ków ze­społu, wszyst­kich, w biu­rze, bez względu na wi­rusa – tego nie wie­dział nikt. I to było bar­dzo cie­kawe. Be­re­nika miała ra­do­sne po­dej­rze­nia, które po­twier­dzał otrzy­many SMS. Od je­sieni pra­co­wali nad nową grą. Ist­niała wpraw­dzie do­piero kon­cep­cja, ale pod ko­niec roku Kac­per wy­słał do­kładny kon­spekt, kilka lo­ka­cji i kwa­drans ak­cji do wy­dawcy, i pew­nie miał pierw­sze oceny oraz wy­niki te­stów na tym frag­men­cie. Be­re­nikę te wy­niki bar­dzo ob­cho­dziły, była matką po­my­słu. Jako art li­derka od­po­wia­dała za wy­gląd świata, który miał za chwilę na­ro­dzić się i za­ist­nieć na ekra­nach kom­pu­te­rów i smart­fo­nów masy od­bior­ców! I to ona wal­czyła jak lwica, by ode­szli od strze­la­nek w kie­runku ba­śnio­wej przy­gody osa­dzo­nej w świe­cie sło­wiań­skiej le­gendy. Wy­my­śliła te­mat i ty­tuł, gwa­ran­to­wała, że spodoba się gracz­kom, miała na­ry­so­wać główną po­stać ko­biecą – w gło­wie już ją stwo­rzyła. Oczyma wy­obraźni wi­działa, jak mi­liony ko­biet na świe­cie grają w jej „Skarb We­ne­tów”, od­ry­wają się od ga­rów i pra­so­wa­nia, wcho­dzą w sło­wiań­ski świat i dają wcią­gnąć się w hi­sto­rię z le­gendy i ba­śni. Pra­wie czuła swąd przy­pa­lo­nego pra­so­wa­nia. Wie­działa też, że szef, Kac­per, bar­dzo po­trze­buje suk­cesu, choćby dla­tego, by ich firmę utrzy­mać. Po pro­stu – wy­nik te­stów, od­po­wiedź du­żego wy­dawcy Grand Play, który ku­piłby tę grę na ry­nek mię­dzy­na­ro­dowy, to było ich sta­tus quo. Ozna­czało za­mó­wie­nia i pracę na na­stęp­nych kilka lat, więc Be­re­nika nie­cier­pli­wie wy­pa­try­wała za­rysu bu­dynku wśród in­nych po­dob­nych na war­szaw­skim Mor­do­rze. Prawda, że Kac­per wy­brał ja­kiś bie­gun pół­nocny tej dziel­nicy. Ar­gu­men­to­wał:

– Da­leko od wszyst­kiego. Za to no­wo­cze­sny biu­ro­wiec w in­du­strial­nej dziel­nicy mia­sta. I tak od czasu pan­de­mii pra­cu­je­cie po do­mach, czego nie cier­pię.

I gdzie był te­raz ten biu­ro­wiec? Wy­ła­niał się z mgły wol­niej niż prze­su­wała się wska­zówka ze­garka nie­uchron­nie po­ka­zu­jąca, że jesz­cze kwa­drans do je­de­na­stej, jesz­cze dzie­sięć mi­nut...

I zo­stało już tylko pięć mi­nut. Be­re­nika wbie­gała przez ob­ro­towe drzwi do biu­rowca, wy­cią­gała w biegu iden­ty­fi­ka­tor z kie­szeni, prze­szła zwy­cię­sko przez dwie bramki i wsko­czyła szybko do windy C, która aku­rat nad­je­chała i roz­su­nęła szklane drzwi. Chciała wci­snąć gu­zi­czek z cy­frą pięć, bo Game Starsi zaj­mo­wali całe piąte pię­tro. Ale oto nie było ta­kiego gu­ziczka. W ogóle nie było żad­nych gu­zicz­ków. Po­rą­bana no­wo­cze­sna winda, która mo­gła cię za­wieźć tylko tam, gdzie po­zwa­lał iden­ty­fi­ka­tor. Były tu ściana z lu­strem, ekra­nik z cy­frą dwa­na­ście, i tyle. Ja­kie dwa­na­ście? Be­re­nika z prze­ra­że­niem zro­zu­miała, że je­dzie wła­śnie z mi­łymi Azja­tami na apar­ta­men­towe pię­tro dwu­na­ste, bo nie zi­den­ty­fi­ko­wała się sama w czyt­niku na par­te­rze, re­je­stru­jąc swoje piąte. Ma­trix, sieć po­zio­mów ścian i szyb, te windy ni­gdy się nie mylą, a Azjaci za­wsze się uśmie­chają. Przy­mknęła oczy. Je­śli wyj­dzie z nimi na dwu­na­stym, nie zje­dzie, bo jej karta nie jest tam za­pro­gra­mo­wana... Nie zej­dzie, na pół­pię­trach są bramki. Wyj­ście alar­mowe? Spóźni się na bank. W do­datku mie­wała klau­stro­fo­biczne uczu­cie, ge­ne­ral­nie nie zno­siła wind i już za­częła od­czu­wać lek­kie dusz­no­ści. „Chyba mu­szę po­pro­sić tych mi­łych sko­śnych pa­nów, żeby ktoś ze mną zje­chał” – po­my­ślała, szy­ku­jąc zda­nia w naj­lep­szej an­gielsz­czyź­nie, na jaką było ją stać. Ale za­nim zdą­żyła otwo­rzyć usta, bły­snęło dwu­na­ste, jej to­wa­rzy­sze wy­sie­dli, a do windy wszedł przy­jemny, przy­stojny, za­my­ślony fa­cet po trzy­dzie­stce.

– Na które pię­tro pan je­dzie, na Boga? – za­py­tała ner­wowo.

Męż­czy­zna, blon­dyn, a mimo to ciem­no­oki, uśmiech­nął się i po­ka­zał elek­tro­niczną cy­frę, która po­ja­wiła się w ekra­nie. Be­re­nika za­pra­gnęła go uści­skać. Je­chał jak ona na piąte, i tym sa­mym ra­to­wał ją z opre­sji. Miała szansę wpaść w drzwi sali kon­fe­ren­cyj­nej do­kład­nie z wy­bi­ciem go­dziny je­de­na­stej na ze­gar­kach ko­mó­rek i in­nych elek­tro­nicz­nych cza­so­mie­rzy.

I do­kład­nie tak się stało. Nie za­uwa­żyła na­wet, gdzie po­dział się jej przy­pad­kowy wy­bawca, sfor­so­wała kartą drzwi, zdą­żyła rzu­cić w szatni kurtkę i czapkę, za­ru­mie­niona od stresu i go­rąca pa­dła na je­dyne wolne jesz­cze krze­sło przy owal­nym stole. Mar­cin, drugi gra­fik, a przy tym ge­nialny de­si­gner, po­dał jej wodę. Spo­tkała kar­cące spoj­rze­nie szefa Kac­pra, ale w końcu się nie spóź­niła, a on miał tym ra­zem waż­niej­sze sprawy niż na­wo­ły­wa­nie ze­społu do punk­tu­al­no­ści, co za­wsze czy­nił z sa­tys­fak­cją.

– Spóź­nial­ska. Wi­dzę w oczach roz­pu­stę – syk­nął po­ufale Mar­cin, ale Kac­per uci­szył ich ge­stem ręki.

Be­re­nika pu­ściła oko do Gosi, asy­stentki szefa, lu­biły się. Go­sia była bar­dzo dow­cipną, ale też naj­bar­dziej spro­śną i bez­pru­de­ryjną dziew­czyną, jaką Be­re­nika znała, a znała ta­kich wy­ga­da­nych wa­ria­tek nie­mało.

– Wi­taj­cie – po­wie­dział Kac­per. Sta­rał się mó­wić spo­koj­nym gło­sem, ale wszy­scy na­tych­miast wy­czuli, że le­d­wie się po­wstrzy­muje, by nie eks­plo­do­wać wia­do­mo­ściami jak fon­tanna stru­mie­niami wody. Mu­siały być do­bre, bo uszy po­czer­wie­niały mu z prze­ję­cia. – Wi­taj­cie: wy po urlo­pach i wy, co pierw­szy raz na no­wych śmie­ciach. Mam do­bre wie­ści. Bar­dzo do­bre. Pierw­sze te­sty oka­zały się po­zy­tywne i... Granci za­ak­cep­to­wali nasz pro­jekt!

I co z tego? Spo­dzie­wali się, że pierw­sze te­sty, prze­pro­wa­dzone wśród spe­ców, będą nie­złe. Ale co da­lej? Jaka skala? Ja­kie pie­nią­dze pójdą za tymi oce­nami?

Kac­per na­brał po­wie­trza, na­pu­szył się jak ko­gut i wy­rzu­cił to z sie­bie:

– Mamy kon­trakt! Mamy ogromny bu­dżet. Nasz stały wy­dawca Grand Play po­łą­czył się fu­zją z du­żym – no­men omen – gra­czem, z me­ga­wy­daw­nic­twem ame­ry­kań­skim, Game Ti­mes. Zda­je­cie so­bie sprawę, ja­kie to daje moż­li­wo­ści. Jaki ry­nek zbytu, Ame­ry­kanki lu­bią grać bar­dziej niż Eu­ro­pejki! No i Ti­mesy mają bu­dżet. Szu­kali długo ja­kie­goś chwytu, no­wego te­matu, cze­goś, co bę­dzie inne niż cały świat. I tu... – Kac­per po­pa­trzył na Be­re­nikę. – Brawo, Be­re­nika! Pod­chwy­cili wła­śnie We­ne­tów, twój te­mat sło­wiań­sko-ma­giczny. Nasz. Wi­dzieli kon­spekt i frag­ment demo – trzeba sporo po­pra­wić, wy­kmi­nić od nowa, ale tak. Mamy to! Ru­szamy!

– A ty chcia­łeś ro­bić we­stern – szep­nęła zło­śli­wie Be­re­nika do Mar­cina. – Pif-paf w samo po­łu­dnie...

Czuła sa­tys­fak­cję. Pod­nie­ce­nie ogar­nęło cały team. Je­śli gra chwyci, sprze­daż pój­dzie w mi­liony, zdo­bę­dzie wy­soką po­zy­cję w ran­kingu gra­czy, będą mo­gli spać spo­koj­nie, bez stra­chu o pracę, kre­dyty i pen­sje, a te będą nie­małe.

– I mia­łem ra­cję – od­ciął się. – My­ślisz, że babki w Ka­li­for­nii na pewno wolą sło­wiań­skiego ry­baka w onu­cach niż sze­ryfa ma­cho, co bez pu­dła strzela w dzie­się­cio­cen­tówkę? Do­bra kul­tura to wła­sna kul­tura.

– Oj, za­raz ry­baka. – Be­re­nika cie­kawa była, gdzie w wi­zji, od któ­rej Kac­per tak pęcz­niał szczę­ściem, tkwi gorz­kie źdźbło. Wie­działa, że gdzieś być musi, miała już pra­wie trzy­dzie­ści lat, a w świe­cie ga­me­devu ist­niała od ośmiu. Jako po­chwa­lona au­torka po­my­słu, art li­derka, miała od­wagę za­py­tać gło­śno: – A gdzie ta słab­sza wia­do­mość?

Kac­per wes­tchnął. Wie­dział, że jękną chó­ral­nie, kiedy to po­wie. Ceną był czas. Sam nie miał z tym pro­blemu, był sin­glem, poza pracą upra­wiał my­śle­nie o pracy, znał tylko lu­dzi z branży i ma­rzył o suk­ce­sie swo­ich gier. Wszy­scy zresztą o tym wie­dzieli, jak rów­nież o tym, że Kac­prem nie kie­ro­wała żą­dza kasy dla sa­mej kasy: wy­pa­sio­nych aut, willi z ba­se­nem i tak da­lej. Je­dyne luk­susy, ja­kie ko­chał, to dro­gie ze­garki, ale i je od­dałby za wielki suk­ces Game Star­sów. Po­żą­dał suk­cesu, bo ko­chał gry. Były jego pa­sją, ni­we­lo­wały po­czu­cie sa­mot­no­ści, da­wały smak spraw­czo­ści. Chciał pie­nię­dzy, pie­nię­dzy w du­żych ilo­ściach na na­stępne pro­jekty, na sprzęt, na lu­dzi, bo w my­ślach już roz­bu­do­wy­wał ze­spół, zgar­niał na­grody, zmie­niał sie­dziby, zaj­mo­wał pierw­sze miej­sca w świa­to­wych ran­kin­gach. Suk­ces. Gra ko­lek­cjo­ner­ska, która za­chwyci świat. Aku­rat to ostat­nie na­gle oka­zało się moż­liwe...

– Ale? – Be­re­nika na­ci­snęła, czu­jąc mil­czące wspar­cie ko­le­gów.

– Ale mu­simy zro­bić ją w sie­dem mie­sięcy.

Mil­cze­nie jakby zgęst­niało. Dłu­go­pisy za­wi­sły nad kart­kami, palce za­sty­gły na ko­mór­kach. Lu­dzie wy­mie­nili spoj­rze­nia, a Be­re­nika za­wo­łała:

– Sie­dem? Na całą grę? Kiedy mamy zro­biony tylko kwa­drans z kilku go­dzin? I to do po­prawy? Sie­dem mie­sięcy? Co to Aste­rix jest? Może na maj?

I wtedy na­stą­pił ów chó­ralny jęk, na który cze­kał Kac­per. To jakby zbu­do­wać w ty­dzień pi­ra­midy. Jed­nej tylko ga­lij­skiej wio­sce to się udało, w jed­nym tylko fil­mie, ale oni nie mają ma­gicz­nego na­poju. Na li­piec? Może na ju­tro? Sie­dem mie­sięcy? Na­wet ciąża trwa dłu­żej... Pięt­na­ście mi­nut demo ro­bili trzy mie­siące, nie było jesz­cze do­kład­nego ga­me­playu, czyli tak po­trzeb­nej siatki roz­grywki. Mieli za­le­d­wie pro­to­typ, ba­zowy do­ku­ment, z opi­sem dzia­łań w grze, fa­bułą, przed­mio­tami, spi­sem ani­ma­cji... I za­li­czyli przy nim crunch[2]. To była praca, praca, praca, bez wra­ca­nia do domu na noce i na week­endy, czas, w któ­rym nie ist­nieje nic poza grą. Izo­la­cja była po­trzebna w pan­de­mii, która ogar­nęła świat, ale wo­le­liby być za­mknięci z bli­skimi. Po­tem z ulgą przy­jęli pracę on­line, ale szef wy­raź­nie my­ślał o mo­delu sta­cjo­nar­nym. Be­re­nika za­mil­kła po­ra­żona wi­zją tego, co przed nią: dzie­siątki lo­ka­cji, mi­ni­gierki, re­kwi­zyty, po­sta­cie, wszystko trzeba na­ry­so­wać, spraw­dzać spój­ność ilu­stra­cji in­nych, skła­dać w ca­łość. Sil­nik. Po­pa­trzyła na pro­gra­mi­stę zwa­nego Liszką, po­tem na Wie­sia od sil­ni­ków – nie wy­glą­dali na za­sko­czo­nych. Liszka za­wsze mało ga­dał, a Wie­sio, ge­nialny in­for­ma­tyk na wózku, i tak pra­wie stąd nie wy­jeż­dżał. Mimo wszystko po­winni być bar­dziej po­ru­szeni. Czyżby Kac­per po­wie­dział im wcze­śniej? Co im obie­cał?

– No to chyba tu za­miesz­kamy – po­wie­działa gło­śno z iro­nią i re­zy­gna­cją.

– Je­stem na to przy­go­to­wany – spo­koj­nie oznaj­mił Kac­per. – Nie dziś, nie ju­tro, ale je­śli bę­dzie trzeba, za­miesz­kamy... To jest ta chwila: wszyst­kie ręce na po­kład. Może za­ist­nieć taka sy­tu­acja, że ode­tniemy się od ży­cia, od epi­de­mii, od złego świata na ze­wnątrz. Bę­dziemy ro­bić „Skarb We­ne­tów”. Kto nie da rady, pro­szę o de­cy­zję te­raz. To zna­czy do końca ty­go­dnia.

– Kac­per – po­wie­działa niby ła­god­nie Edyta, zdolna gra­ficzka, spe­cja­listka od ry­so­wa­nia zwie­rząt, sa­motna matka bliź­niąt – chyba kpisz?

– Spoko, Edzia. – Kac­per wi­docz­nie prze­wi­dział ich py­ta­nia. – Masz czynną bab­cię, a jakby co: weź­miesz swo­ich mal­ców tu­taj, zga­dzam się. My­ślę też o po­więk­sze­niu te­amu. – Ubiegł py­ta­nie Be­re­niki, która od­po­wia­dała za or­ga­ni­za­cję pracy gra­fi­ków. – Ty, Go­niu – zwró­cił się do Gosi, któ­rej aku­rat naj­wy­raź­niej na chwilę za­bra­kło zwy­kłego po­czu­cia hu­moru – bę­dziesz pa­nią tego domu. Pro­wiant, kawka, pizze na koszt firmy, bę­dziemy tu jeść i spać, grać w cu­dze gry dla roz­rywki.

– Cha, cha, cha! – Go­sia wy­ko­nała gry­mas nie do pod­ro­bie­nia. Li­chy, ja­sny ko­czek na czubku głowy i okrą­głe oku­larki za­chy­bo­tały ra­zem z całą jej po­sta­cią. – Wszystko tu, sze­fie, bę­dziemy ro­bić, sek­sić się też bę­dziemy tu­taj, tak?

Wszy­scy znali taką Gośkę, która uwiel­biała pi­kantne tek­sty i ge­sty, nikt się nie prze­jął, tylko Mar­cin par­sk­nął śmie­chem, a Kac­per mach­nął na nią ręką. Chciał zmie­nić te­mat i miał na co.

– Ko­chani, Gośka w swoim ży­wiole, ale to nie ko­niec nie­spo­dzia­nek... Chcę wam ko­goś przed­sta­wić. – Pik­nął w ko­mórkę.

– On chyba te­stuje siłę na­szej psy­chiki jak w „Ma­ri­nes” – szep­nęła Edyta – i drogą eli­mi­na­cji sła­bych wy­wali na bruk. Ja nie wiem, czy to prze­trzy­mam.

– Cii, Edzia, cze­kaj, to cie­kawe...

Mi­chał Bo­rys Bo­ry­low

Sekre­tarka wpro­wa­dziła go­ścia. Męż­czy­zna wy­soki, cały ja­koś ja­sny, bo ja­sno­włosy, w ja­snym gar­ni­tu­rze, błę­kit­nej ko­szuli, zna­ko­mi­cie ubrany, uśmiech­nięty. Edyta po­my­ślała, że jest jak po­stać z wło­skiego fre­sku i że umie trzy­mać kon­takt wzro­kowy ze wszyst­kimi na­raz. Wie­sio z za­zdro­ścią pa­trzył na mocne nogi i zgrabne ra­miona go­ścia, fa­cet mu­siał być wy­spor­to­wany i zdrowy jak koń. Go­sia za­mru­gała po­wie­kami i po­my­ślała, że ja­sny, ja­sne, ale oczy skur­czy­byk ma ciemne, aż chwi­lami czarne, brwi i rzęsy ciemne, i przy tej ogól­nej ja­sno­ści ro­bią nie­sa­mo­wite, sza­tań­skie wra­że­nie. Prze­stała ba­wić się ołów­kiem, wy­pro­sto­wała się bez­wied­nie. A Be­re­nika? Be­re­nika wbiła w niego zdu­miony wzrok, lekko otwo­rzyła usta i za­nie­mó­wiła. Wi­działa go dziś drugi raz. To on zjeż­dżał z nią z dwu­na­stego pię­tra, był wy­bawcą Be­re­niki za­błą­ka­nej po­śród kon­dy­gna­cji. Więc dla­tego wy­siadł na pią­tym tak jak ona, jest na­szym go­ściem... Cze­kał pew­nie w ga­bi­ne­cie Kac­pra. Czyżby miesz­kał na dwu­na­stym, gdzie znaj­do­wały się apar­ta­menty z zie­lo­nymi ta­ra­sami?

– To nasz nowy współ­wy­dawca, dy­rek­tor ge­ne­ralny Game Ti­mes, Mi­chał Bo­rys Bo­ry­low z No­wego Jorku.

– We­lcome Mi­ster Bo­ry­low – zwró­cił się do go­ścia – tu wszy­scy mó­wią po an­giel­sku.

„Ja le­piej po ru­sku” – po­my­ślała Be­re­nika. Mało komu mó­wiła, że wy­cho­wy­wała się przy wschod­niej gra­nicy.

– Mike, po pro­stu Mike. Można też mó­wić Bo­rys, to jak echo dzie­ciń­stwa. – Męż­czy­zna na­dal się uśmie­chał i było to ja­kieś na­tu­ralne. Mó­wił do­brą pol­sz­czy­zną, a jed­nak ze wschod­nią nutą. – Mów­cie, jak chce­cie, znam pol­ski, ro­syj­ski i ukra­iń­ski, gdyby ktoś pra­gnął po fran­cu­sku, to też. Przod­ko­wie byli bia­łymi Ro­sja­nami, pra­dzia­dek po­cho­dził z Pe­ters­burga, dzia­dek z War­szawy... Duch dzie­jów za­fun­do­wał im wy­gna­nie, pierw­szemu po re­wo­lu­cji, dru­giemu po dru­giej woj­nie. Mama jest z po­cho­dze­nia Ro­sjanką, oj­ciec Po­la­kiem, a ja je­stem oby­wa­te­lem świata i miesz­kam w Sta­nach. Żart hi­sto­rii. Uprze­dzam py­ta­nie: je­stem wro­giem wojny, chyba że na kom­pu­te­rach.

Be­re­nika po­my­ślała, że to na swój spo­sób za­bawne. Przy­stojny świa­to­wiec pa­cy­fi­sta bez pro­blemu przy­znaje się do ro­syj­skiej krwi i po­glą­dów... Ale co on tu robi? Game Ti­mes mają fi­lie w ca­łej Eu­ro­pie, z Mo­skwy uciekł czy co?

– Mike chciał po­znać ze­spół, zwie­dza cały od­dział pol­ski Grand Play oraz firm có­rek, pącz­ków, pod­wy­ko­naw­ców i tak da­lej. Jest tu od mie­siąca, jak mó­wi­łem, do­ko­nano fu­zji de­we­lo­pe­rów. Te­raz pra­gnie zo­ba­czyć pracę i lu­dzi naj­lep­szych, czyli nas, Game Star­sów. I po­mysł, stan prac. Team i ti­ming – za­żar­to­wał.

– Tak, usta­limy har­mo­no­gram i zniknę – obie­cał dy­rek­tor. – Chęt­nie po­wiem o so­bie i po­znam team. Stu­dio­wa­łem w Wiel­kiej Bry­ta­nii, miesz­kam tu i tam, jako dy­rek­tor ge­ne­ralny od­po­wia­dam za pracę firmy w Ew­ro­pie Środ­kowo-Wschod­niej... – Mó­wił płyn­nie, ale jed­nak wkra­dło mu się to „w”. Chęt­nie wy­chwy­ty­wali drobne za­śpiewy wschod­niej mowy.

– A żo­naty? – za­py­tała Go­sia bez ce­re­gieli.

– Nie, jesz­cze niet. – Ukło­nił się z uśmie­chem w jej stronę. – Żona, dzieci to może przy­szłość, jesz­cze nie – po­pra­wił się i do­dał ele­gancko: – Ale w War­sza­wie, ow­szem, jest istotne za­gro­że­nie. Naj­pięk­niej­sze ko­biety żyją w Pol­sce, tak mó­wią nasi han­dlowcy, a oni jeż­dżą po ca­łym świe­cie.

„Dżen­tel­men” – za­no­to­wały wszyst­kie ko­biety i po­pra­wiły się od­ru­chowo na krze­słach. Be­re­nika po­my­ślała z ża­lem, że przez tę po­ranną go­ni­twę nie sta­no­wiła po­wa­la­ją­cego wi­doku su­per­la­ski ani w win­dzie, ani te­raz. Wil­gotne od potu włosy skrę­ciły się jesz­cze moc­niej, ko­lo­rowe, bo na czę­ści trzy­mała się jesz­cze ja­sna farba, ale ge­ne­ral­nie brą­zowe z mie­dzia­nym po­ły­skiem. W tej win­dzie przy­kryte były jesz­cze czapką wy­ko­naną na dru­tach przez cio­cię Ja­dzię, a kurtka z se­cond-handu była ow­szem cie­pła i gruba, ale wła­śnie wy­dała się jej fu­te­ra­łem na man­do­linę, a nie okry­ciem wierzch­nim mło­dej ko­biety z wiel­kiego mia­sta. Kra­cia­sta spód­nica i grube raj­stopy przed­szko­laka na szczę­ście kryły się pod sto­łem, swe­te­rek osta­tecz­nie mógł być, miał od­ważny de­kolt i opi­nał do­kład­nie jej zgrabną ki­bić. Be­re­nika lu­biła mocne ko­lory, ten aku­rat lśnił czer­wie­nią jak wi­śnia. Szybko wy­su­nęła kształtny biust do przodu, spięła włosy biu­ro­wym spi­na­czem. Fa­cet oso­bi­ście jej nie ob­cho­dził, miała swo­jego Maćka, ale za­wsze przed dy­rek­to­rem kon­cernu warto wy­glą­dać le­piej niż go­rzej! Aku­rat za­cie­ka­wiony wzrok Mike’a spo­czął wła­śnie na niej. Ciemne oczy spo­tkały się z jej brą­zo­wym spoj­rze­niem.

– A to Be­re­nika Ka­li­nianka. – Kac­per przed­sta­wiał ze­spół. – Na­sza art li­derka i au­torka sło­wiań­skiego po­my­słu. Gra­ficzka, ad­mi­ni­stra­torka, moja prawa ręka.

Be­re­nika z ra­do­ścią wy­słu­chała tych słów, na­resz­cie wy­po­wie­dzia­nych wy­raź­nie i gło­śno. A więc szef do­ce­niał jej za­an­ga­żo­wa­nie i zmysł or­ga­ni­za­cyjny...

– A tak, my się już wi­dzie­li­śmy. – Mike uśmiech­nął się jesz­cze ra­do­śniej, pod­szedł i wy­cią­gnął do niej rękę. – Pani się zbłą­kała w win­dzie. Prin­cessa za­gu­biona na pię­trach?

– Nie prin­cessa, zwy­kła gra­ficzka, ale tak, lost i pa­nika – po­wie­działa z lekką go­ry­czą. – Jak na pierw­sze spo­tka­nie sam pro­fe­sjo­na­lizm. – Od­dała uścisk dłoni, a Bo­ry­low po­chy­lił głowę i po­ca­ło­wał jej dłoń. Zmie­szała się, ale nie wy­rwała ręki, to było miłe.

Co miał w so­bie taki fa­cet, że nie­modny zwy­czaj ca­ło­wa­nia ko­biet w rękę nie wy­pa­dał sta­ro­świecko, a uśmiech trwał nie­zmien­nie i nie był drwiący ani głupi? „Ma te­raz czarne te oczy – po­my­ślała – a w nich ja­kieś po­ro­zu­mie­nie”. Mike po­wie­dział jesz­cze:

– Ka­lina? Ka­li­nina? Na wscho­dzie ka­lina ma swoje miej­sce w pie­śniach.

I po­szedł da­lej. Kac­per przed­sta­wiał mu te­raz Edytę, dy­rek­tor także ją po­ca­ło­wał w dłoń, dziew­czyna się za­ru­mie­niła, kiedy szef wy­chwa­lał jej ry­sunki zwie­rząt, jej ła­bę­dzie i jed­no­rożca z po­przed­niej gry. Mar­cin de­si­gner usły­szał, że jest wir­tu­ozem fa­buł. Be­re­nika po­jęła urok fa­ceta: wszy­scy wo­kół niego czuli się na­gle ważni i wy­jąt­kowi. Wie­sio i Liszka, któ­rzy usły­szeli, że gość ma wielki sza­cu­nek do pro­gra­mi­stów, bo sam to ra­czej tyko mar­ke­ting, Go­sia po­ca­ło­wana w rękę spą­so­wiała i za­po­mniała, że fe­mi­nistki się na to nie zga­dzają. Na­wet nie pró­bo­wała żar­to­wać z nim, jak na przy­kład z Kac­prem. Ileż to razy pod­czas prze­mowy szefa do ze­społu scho­wana za jego ple­cami prze­drzeź­niała go, ge­sty­ku­lu­jąc przy roz­porku i wy­ko­nu­jąc nie­przy­stojne ru­chy bio­drami. Te­raz stała spło­niona jak pa­nienka, a Mike, pa­trząc na jej ogni­sty ru­mie­niec, mó­wił, że kwiaty kwitną w tym biu­rowcu w zi­mie i że to wła­śnie Pol­ska, War­szawa! Kac­per przed­sta­wiał na­stęp­nych gra­fi­ków, wspo­mi­nał, że ze­spół za mały i za­pra­szał do obej­rze­nia ca­łej sie­dziby. Mike po­że­gnał się ukło­nem głowy i po­szli oglą­dać biuro. Lu­dzie po spię­ciu wy­lu­zo­wali, za­częli ga­dać wszy­scy na­raz. Wia­do­mość była w za­sa­dzie do­sko­nała, ale czas?

– Hard­ko­rowo! – po­wie­dział Wie­sio. – We­ssie nas tu­taj.

– E tam... – Gośka wra­cała do formy. – Cycki na­przód i do ro­boty.

– Ja nie mam – jęk­nął Liszka, wy­pi­na­jąc pierś.

– Ża­łuj – od­py­sk­nęła Edyta. Jako skrzyw­dzona roz­wódka była zła na wszyst­kich fa­ce­tów na świe­cie. Za to Go­sia, asy­stentka nie­po­zba­wiona ta­lentu pla­stycz­nego, krzyk­nęła:

– Za­raz bę­dziesz miał! – I na­tych­miast na ta­blicy z agendą za­częła ry­so­wać Liszkę z wiel­kim biu­stem.

Be­re­nika zo­sta­wiła ich i od­na­la­zła swoje biurko. Za­my­śliła się. Wie­działa, że te­raz czeka ich wiele ze­brań bar­dziej kon­kret­nych. Byli na­prawdę u progu ro­boty. Za­twier­dzili do­piero główne po­staci i za­rys prze­strzeni. Ile tego trzeba bę­dzie zro­bić w 3D? Wszyst­kie ani­ma­cje? A jed­nak... Jej wy­obraź­nia już bie­gła śla­dem bo­ha­terki, dziką ścieżką do je­ziora, wśród ta­ta­ra­ków i si­to­wia. Drobne stopy sło­wiań­skiej Wa­sy­lii ubrane w ry­bac­kie sa­boty po­ru­szały się szybko po ka­mie­niach (ileż to bę­dzie ani­ma­cji!). Zza krzaka wy­glą­dał święty kwiat, trzeba bę­dzie ze­brać ich dwa­na­ście. Nie tylko wy­obraź­nia, ręka Be­re­niki mięk­kim ry­si­kiem bie­gła już po ta­ble­cie, kawa sty­gła, a nad głową pięk­nej Wa­sy­lii po­ja­wiały się ciemne skrzy­dła de­mona. Be­re­nikę tak po­chło­nęło two­rze­nie twa­rzy prze­śla­dowcy dzie­wicy, że nie sły­szała ko­mórki, nie zaj­rzała do poczty ma­ilo­wej, nie wi­działa na­wet, że Mike przy­sta­nął za szklaną ścianą i przy­glą­dał się jej do­brą chwilę z cie­ka­wo­ścią. Całe szczę­ście, że nie pod­szedł bli­żej i nie zer­k­nął przez ra­mię ar­tystki na jej szkice, bo de­mon nad Wa­sy­lią miał nie­zwy­kle ciemne oczy o zna­jo­mym kształ­cie i ja­kąś tę­sk­notę w spoj­rze­niu. To były jego oczy, czarne prze­ni­kliwe spoj­rze­nie Mi­chała Bo­rysa Bo­ry­lowa, oby­wa­tela świata ze wschod­nią du­szą.

Z amoku pracy wy­rwał ją do­piero dźwięk ko­mu­ni­ka­tora. „Masz wia­do­mość”. Od Maćka. „Bere – pi­sał jej chło­pak – o któ­rej ko­la­cja? Jaja na be­ko­nie będą OK?”. „Dzie­więt­na­sta – od­pi­sała szybko. – Nie dam rady wcze­śniej. Chcę praw­dzi­wego szam­pana, mam me­ga­wie­ści”. „Ja też. Bę­dzie” – od­pi­sał la­ko­nicz­nie Ma­ciek i nie wie­działa, czy też chce szam­pana, czy też ma wie­ści.

Uśmiech­nęła się. Ocze­ki­wała jesz­cze tylko roz­mowy z sze­fem o har­mo­no­gra­mie dzia­łań, współ­pracy z de­si­gne­rem Mar­ci­nem i o pod­wyżce. Do­sta­nie, to pewne. Wła­ści­wie do­brze się za­czął ten nowy rok. I z pew­no­ścią miło się skoń­czy ten pierw­szy dzień. Cie­kawe, co wy­my­śli Ma­ciek, oby nie ja­kieś nowe sek­sowne sma­ro­wi­dło do zja­da­nia z czło­wieka. Pod tym wzglę­dem cią­gle ją za­ska­ki­wał, lu­bił kre­atyw­ność. Znisz­czyła de­mona jed­nym pro­stym klik­nię­ciem w de­lete.

Przy­pisy

[1] Ga­me­dev – (z ang.) branża zaj­mu­jąca się two­rze­niem gier kom­pu­te­ro­wych.
[2] Crunch – (z ang.) mo­ment kry­tyczny, tu­taj: okres skon­den­so­wa­nej pracy, sku­pie­nia na grze przed jej od­da­niem do wy­dawcy.