Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Marcin skulił się. Poczuł nagły chłód, ogarnęły go silne dreszcze. Chwyciwszy skrawek koca, narzucił go na siebie, przysłaniając nim głowę i część twarzy. W liście pozostało jeszcze kilka zdań:
"Długo czekałem, by wykonać ten wyrok. Przygotowania trwały kilka lat. Jestem nareszcie gotów. Marcinie Koriol, od mego wyroku nie ma odwołania. Umrzesz czternastego maja o północy i nikt cię przed śmiercią nie ocali".
Marcin położył list na popielniczce i przytknął do niego płonącą zapałkę. Papier nasiąknięty potem z jego wilgotnej dłoni ledwo się tlił.
- Umrzesz o północy - szepnął - umrzesz czternastego maja o północy... o północy...
[opis okładkowy]
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 285
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Andrzej Wydrzyński
Krajowa Agencja WydawniczaKatowice 1988
Projekt okładki i strony tytułowej
MAŁGORZATA WRONA-MORAWSKA
Redakcja
EWA PYTASZ
Redakcja techniczna
JERZY JAMBOR
Korekta
RENATA ZARĘBSKA
© Copyright by Andrzej Wydrzyński, Katowice 1988
ISBN 83-03-02456-6
Krajowa Agencja Wydawnicza, Katowice 1988
Wydanie I
Nakład 160.000+350 egz.
Ark. wyd. 10,72 ark. druk. 10,80
Oddano do składania w grudniu 1987
Podpisano do druku w sierpniu 1988
Druk ukończono w październiku
Skład, druk, oprawa: PZG Katowice, zam. 4000-75/87 L-10
W chaosie sprzecznych i nieprzemyślanych opinii na temat gatunku powieściowego nazwanego detective novel czy też w chaotycznym braku wiarygodnych opinii na ten temat, braku spowodowanego głównie tym, że rozpiętość wartości tych powieści (odnosi się to również do powieści na wszelkie inne tematy) sięga od tandety po arcydzieła — trzeba wyjaśnić pewien zasadniczy problem.
Detective novel — jak pisze wybitny francuski socjolog, filozof i krytyk, Caillois — musi „wprowadzić na scenę morderstwo (...). Opiewa również przeklętego z przeklętych, człowieka potępianego przez społeczeństwo najsilniej: mordercę, który przelewając krew, nie zawahał się ugodzić całą społeczność w osobie jednego z jej członków”.
Taka powieść „musi też zawsze zawierać dwa składniki: morderstwo i śledztwo. Dlatego też podoba się na równi każdej publiczności i zaspokaja u każdego czytelnika bardzo różnorodne wymagania. Łączy urok baśni, której czytelnik się poddaje, z urokami dochodzenia, w którym bierze on czynny udział”.
Powieść kryminalna musi czytelnika zaniepokoić, przykuć jego uwagę, zaintrygować pytaniem: jaki będzie koniec? Ale od tego końca musi zależeć ludzkie życie, a intryga musi spowodować interwencję detektywa, policji czy milicji.
Czytelnicy, jak pisze Caillois, domagają się wprowadzenia do detective novel mordercy, który zabił i ryzykuje karę główną. Jeżeli na wstępie powieści kryminalnej nie ma śmierci człowieka i jeśli kat nie czeka na zbrodniarza w zakończeniu, nawet najdoskonalej przeprowadzony wywód nie zapobiegnie rozczarowaniu. Czytelnikom potrzebny jest bezlitosny pojedynek między przeciwnikami, gotowymi i zmuszonymi do użycia środków ostatecznych. Cień śmierci musi padać na chłodne zawiłości logiki.
Jedną z najbardziej intrygujących postaci tego dramatycznego zdarzenia była Ava, solistka Wielkiej Opery. Ava tak się poruszała i tak chodziła, prawie nie dotykając stopami ziemi, jak mogą poruszać się i chodzić tylko te fenomenalne tancerki, o których mówimy: urodziły się po to, żeby tańczyć. Te nieliczne, dla których ten zawód jest nie tylko powołaniem, ale i spełnieniem ich życia, potrafią tańcem wypowiedzieć o wiele więcej, niż można wyrazić słowami — będącymi przecież także tylko aluzjami do istoty rzeczy i prawdziwych znaczeń, podobnie jak ruchy, gesty i wyraz oczu tych kilku niezwykłych tancerek. Ava była jedną z nich.
— Michał — powiedziała do reżysera Gabriela — jestem przerażona i szczęśliwa. To cudowne, że dasz mi w tym balecie rolę Julii. Chciałabym zatańczyć Julię i później umrzeć. Chciałabym wypić na premierze prawdziwą truciznę z fiolki, którą da mi zakonnik. Upaść na scenę i nie wstać więcej. Na widowni i za kulisami wszyscy myśleliby, że to tylko taniec i gra, zresztą nieudana gra, bo prawdziwa śmierć zawsze jest odrażająca. Ale ty jeden zrozumiałbyś, że umieram naprawdę. I krzyknąłbyś do dyrygenta: „Dosyć, przestańcie! Ona umarła! Kurtyna!”
— Wszyscy mówią dzisiaj o śmierci — powiedział Henryk.
W napięciu, z jakim wpatrywał się w twarz Avy, czuło się, że jest nią urzeczony i zaskoczony jej urodą, jakby poznał ją dopiero w tej chwili. A przecież znał ją od wielu lat.
— Wszyscy mówią dzisiaj o śmierci — mówił — nawet ty, Avo, chociaż urodziłaś się po to, żeby przy tobie ludzie zapominali o śmierci.
Uroda Avy — to urzekające pomieszanie subtelności i zmysłowości, dziewczęcości i dojrzałości — ujawniała jej osobowość. Ava istniała niejako odkryta, na zewnątrz, wszystko, co tkwiło w złożonej psychice tej dziewczyny i w jej temperamencie, miało swoje odbicie w urodzie, w gestach i ruchach, w sposobie mówienia.
Michał Gabriel siedział na parapecie szerokiego okna loggii i nieco zmęczonymi przymrużonymi oczyma patrzył na Avę. Powiedział:
— Od czasów Tespisa i pierwszych tańców rytualnych aktorzy i tancerze daremnie uczą ludzkość, że trzeba zabijać na niby, bo takie zabijanie jest o wiele efektowniejsze i bardziej sugestywne niż prawdziwe zabójstwo. A ty, Avo, chciałabyś wprowadzić do teatru ordynarne i absurdalne nawyki widowni: prawdziwą śmierć, od której tylko sztuka nas wyzwoliła.
— Dajcie spokój — odezwał się Henryk. — Zapraszam na kubański ojen. Avo, proszę cię — podał jej szklankę.
Nad willą z hukiem przeleciały odrzutowce.
Ava wypiła mały łyk absyntu.
— Boże, jakie to mocne! Michał — rzuciła w stronę okna — chodź do nas.
Trzymając w dłoni ciężką kryształową szklankę, odwróciła się ku oknu, przed chwilą siedział tam na parapecie reżyser Michał Gabriel. Ale teraz cały prostokąt szerokiego okna wypełniony był ciemnym niebem.
— Gdzie on jest? — zapytała. Rozejrzała się po pokoju bilardowym, ale nigdzie nie dostrzegła Michała.
— Przecież... — zaczął Doliński.
— Co przecież? — zapytał Sawa. — Siedział tam przed sekundą.
— Niemożliwe — zaniepokoił się Waleń. — Gdzie on się podział?
— Był zmęczony — powiedziała Ava. — Może źle się poczuł i wyszedł? Klaudiuszu — zwróciła się do Sawy — nie widziałeś?
— Jakby wyszedł — mruknął Sawa — to jego rzecz, nie moja.
— Ale jak? — zapytał Henryk. — Którędy? Są tylko jedne drzwi. To nie jest Castel San Angelo, tu nie ma zapadni ani tajnych przejść. A o te jedyne drzwi oparty jest fotel. I ja stoję przy drzwiach, i ty tutaj stałaś.
Waleń podszedł do okna, spojrzał w dół.
— Przecież nie uciekł helikopterem ani nie wyrosły mu skrzydła!
— A przez to okno na jakiś taras? — zapytała Ava.
— Czy można tak przejść?
— Nonsens — powiedział Waleń — jesteśmy na drugim piętrze.
— A pod oknem jest nagi mur — dodał Henryk. — Bez żadnego występu, bez rynny, bez gzymsów.
— Michał! — zawołała Ava stojąc przy oknie. — Michał! Może on wypadł z okna?
— Oszalałaś? Nie mógł wypaść. Był trzeźwy.
— Może sam wyskoczył?
— Słyszelibyśmy jakiś krzyk, hałas...
— Po co miał wyskakiwać? Przestańcie bredzić — powiedział Waleń. — Od kiedy to poważni ludzie wyskakują z okna?
— Michał! — jeszcze raz zawołała Ava. — Zróbcie coś, szukajcie go! Czemu tak stoicie?
— Faktem jest, że w pokoju nie ma Michała — stwierdził Doliński. — I nie wychodził stąd, to jest pewne. Nie schował się pod stołem. To też jest pewne.
— Przecież nie mógł się zdematerializować!
— W takim razie...
— Co?
Reżyser teatrów dramatycznych, Michał Gabriel, siedzący na parapecie okna w willi krytyka muzycznego, Henryka Dolińskiego, zniknął niespodzianie i nieodwołalnie spośród żywych o godzinie dwudziestej pierwszej trzydzieści siedem.
W sześć minut później wiolonczelista Leon Waleń...
KIEDY I GDZIE
I oto jest już ofiara nieznanej, tajemniczej intrygi. Spełnił się pierwszy niezbędny warunek detective nowel.
Jest trup. Tak się przynajmniej wydaje. Trzeba jeszcze odnaleźć zwłoki Michała Gabriela. I trzeba odpowiedzieć na kilka pytań, na które odpowiedzieć musi każda detective novel: gdzie to się stało, kiedy i w jakich okolicznościach, wśród jakich ludzi? I trzeba wyjaśnić, dlaczego tak się stało, jakie były motywy, jaki był cel tego czynu?
Trzeba też odpowiedzieć, kto spośród obecnych jest mordercą? Należy oczywiście założyć, że to mogło być samobójstwo albo że Gabriel zniknął w inny sposób, niezawiniony przez ludzi znajdujących się w miejscu odizolowanym od reszty świata.
Pozostanie najważniejsze i najtrudniejsze pytanie: jak to się stało? Rozpatrzymy wspólnie całą sprawę, dążąc krok po kroku i poznając szczegół po szczególe, nie przemilczając też niczego, o czym wie narrator, który wkracza do przygotowanych przez autora lub też tylko upatrzonych miejsc, nie znając na razie szczegółów zakończenia — podobnie jak nie zna ich Czytelnik — jeśli takie zakończenie w ogóle będzie możliwe. Bo istnieją przecież zbrodnie, o czym wiedzą policjanci i przestępcy całego świata, które nie znajdują swego epilogu, istnieją sprawy umorzone i nie wyjaśnione.
Człowiek tropiący zbrodniarza i odczytujący ślady zbrodni jest, podobnie jak morderca, również postacią symboliczną w tym odwiecznym micie walki dobra i zła, a więc walki między przestępstwem a jego konsekwencją, czyli karą, walki między zbrodnią a prawem.
Człowiek prowadzący śledztwo staje się wyrazicielem naszego protestu przeciw bezprawiu i zbrodni; postanawia on, że wyjaśni niewyjaśnione i wykaże, że niemożliwe było jednak możliwe. Postaramy się, by ten człowiek niczego przed nami nie zataił i rozwikłał zagadkę w naszej obecności i na naszych oczach; poprowadzi nas w mrok tej zawiłej sprawy, rozjaśniając ją stopniowo po to, byśmy razem z nim mogli wskazać tego, który zabił.
Ten zaś, który zabił, symbolizuje w tej szlachetnej i pasjonującej grze, jaką jest detective novel, odmienne właściwości natury ludzkiej, a więc nasze skłonności do odruchów gwałtownych i nieprzemyślanych, utajoną dążność do nieporządku i buntu, wykroczeń i rozwiązłości, wreszcie zamiłowania do ukrywania własnych tajemnic i do podpatrywania cudzych słabości i dramatów.
Po wyjaśnieniu tych założeń, będących w naszej literaturze przedmiotem naiwnego pomieszania i dziwacznych nieporozumień, odpowiedzmy na pierwsze pytanie: gdzie to się zdarzyło, kiedy i w jakich okolicznościach?
Miejsce akcji: taras willi krytyka muzycznego, Henryka Dolińskiego, osłonięty dachem z pleksiglasu i zamknięty z trzech stron ścianami pokrytymi matową emulsją o odcieniu kości słoniowej. Na jednej ze ścian wisi naturalnej wielkości kopia słynnego obrazu Salvadora Dali „Kuszenie świętego Antoniego”. Frontowa ściana, czwarta, to właściwie jedno nieoszklone okno z niskim i szerokim jak ława parapetem.
Utworzona w ten sposób loggia jest pokojem bilardowym: na środku stoi obity zielonym suknem stół bilardowy. A ponieważ pomieszczenie to stanowi również letni pokój do gry w szachy lub w karty i zarazem rodzaj palarni i baru, więc są w nim jeszcze stoliki, krzesełka i dwa fotele klubowe, stojące w rogu utworzonym przez prawą i frontową ścianę, a przedzielone w tej chwili, w ich obecnym i przypadkowym ustawieniu, drzwiami wiodącymi do tego pokoju.
Na lewej ścianie, w specjalnym wgłębieniu wykutym w murze, stoją w mosiężnych uchwytach kije bilardowe; po jednej stronie tego stojaka, również w wykonanych w murze wykuszach, znajduje się radio, adapter i magnetofon. Po drugiej stronie w małej wnęce stoi aparat telefoniczny.
Z radia, które włączył przed chwilą Doliński, „płynie” — jak to się dawniej pisało — piosenka Juliette Greco; piosenka liryczna, z silnie akcentowanymi przez pieśniarkę partiami dramatycznymi.
Tak wygląda miejsce, w którym za chwilę zdarzy się coś, co zmusi do interwencji przedstawicieli porządku i prawa. Mówi się o nich lub pisze, że są przepracowani, zmęczeni, że wszystkie udręki i trudy śledztwa odbierają im odpoczynek i sen, okradają z wygód domowych i z życia rodzinnego. Zdarza się i tak. Lecz nie wierzcie tym, którzy im współczują, bo ludzie prowadzący dochodzenie pasjonują się na ogół tą grą: walką logiki, rozumu i sprawnej organizacji z elementami nieładu, anarchii i dezorganizacji życia społecznego.
W tej grze, w tym symbolicznym starciu sił ciemności i światła, uczestniczą z taką namiętnością, z jaką pisarz tworzy powieść, która w czasie pisania staje się treścią jego całego życia, wypełniając wszystkie godziny doby, nawet godziny snu, i z takim samozaparciem, z jakim uczony dokonuje tysiąca podobnych lub takich samych doświadczeń, by rozwikłać zajmujący go problem naukowy i z góry przyjętą hipotezę uczynić doraźnie tezą.
Przypatrzmy się jeszcze uczestnikom tego zdarzenia, jak przypatrujemy się ludziom z okna, nie wiedząc nic o ich skłonnościach, charakterze i temperamencie, o namiętnościach i upodobaniach ani o związkach, które ich łączą lub dzielą. A więc o tym wszystkim, co wyłoni się przed nami stopniowo i na ogół częściowo w miarę rozwoju akcji i przebiegu śledztwa.
O dwudziestej pierwszej jeden z najlepszych wiolonczelistów, Leon Waleń, wsparty na bilardowym kiju, obserwuje bieg bil toczących się po zielonym suknie; stuknęły o siebie, odbijają się od kauczukowej bandy, zatrzymują się w miejscu.
Krytyk muzyczny, Henryk Doliński, przypatruje się uważnie położeniu bil; okrąża stół z kijem bilardowym w dłoni, by znaleźć najdogodniejsze miejsce do uderzenia.
W prawym kącie pokoju siedzi w fotelu solistka baletu, Ava, której ze zrozumiałych przyczyn poświęciliśmy już nieco uwagi zgodnie z łatwymi do odgadnięcia zainteresowaniami Czytelników. Ava odkłada słomkę i pije wprost ze szklanki sok owocowy.
Z lewej strony, tuż przy wnęce kryjącej radioodbiornik, siedzi tyłem zwrócony do obecnych, znany ze swych zainteresowań muzycznych reżyser teatralny, Michał Gabriel. Słucha piosenki Juliette Greco. W pewnym momencie odwraca się, patrzy na innych i pod wpływem jakiejś myśli lub może bezmyślnie wstaje i podchodzi do stołu. Wsłuchuje się przez chwilę w charakterystyczny kościany stuk kul bilardowych. Zbliża się do Avy i siada na poręczy fotela. Ava opiera głowę na ramieniu Gabriela i uśmiecha się przyjaźnie, ciepło, bez cienia zalotności.
Tak wyglądała sytuacja około godziny dwudziestej pierwszej.
Doliński szepnął do Walenia:
— Popatrz na Avę. Widzisz, jak się przytula?
Waleń spojrzał w stronę Avy: siedziała w fotelu, opierając głowę na ramieniu Michała; rozmawiali ściszonym głosami, ale zajęci tematem, nie sobą.
— Daj spokój — powiedział Waleń. I zwrócił się do Michała:
— Jak pan czuje się tutaj?
— Już mówiłem panu Dolińskiemu — odparł Gabriel — że w takiej scenerii dobrze się czuję. — I do Dolińskiego: — Ciekaw jestem, panie Henryku, ile kosztowała ta willa? Pytanie nietaktowne, ale ponieważ interesuję się...
— Nie przypuszcza pan chyba — Doliński przerwał Gabrielowi w połowie zdania — że zarobiłem tyle na moich recenzjach? Otrzymałem willę w podarunku od siostry. Wyszła w czasie wojny za rodezyjskiego plantatora, chorobliwie skąpego milionera. Zmarł przed trzema laty. Wówczas siostra, przypuszczam, że w porywie radości, ufundowała mi ten domek. Nigdy się nie dowiem ani nie zrozumiem, w jaki sposób można zarobić tyle pieniędzy.
— Powinien pan jednak wiedzieć. Pańskie recenzje muzyczne, jakkolwiek posądza się pana o prywatne sympatie i antypatie — ale... gdzie tego nie ma? — cieszą się doskonałą opinią w święcie teatralnym.
— Natomiast fatalną w świecie muzycznym — wtrąciła żartobliwie Ava. — Na tej samej zasadzie członkowie naszej orkiestry i baletu chwalą recenzje teatralne, z których kpią aktorzy.
— Ubolewam — ciągnął Gabriel — że wśród ignorantów piszących z takim zapałem o teatrze niewielu mamy ludzi o tak znakomitym przygotowaniu jak pan.
— Powinien pan wiedzieć — odparł z uśmiechem Doliński — że takie znakomite przygotowanie ułatwia najbardziej ryzykowne manipulacje w ocenach i usprawiedliwia każdą dowolność.
Ava powiedziała coś do Michała, lecz tak cicho, że jej słowa nie dobiegły do stojących przy stole bilardowym.
— Czy wiesz — Waleń zapytał Dolińskiego — że dyrekcja Wielkiej Opery chce wystawiać „Romea i Julię” Prokofiewa?
— Niefortunny pomysł. Wołałbym, żeby wystawili „Hair”.
— Są tam doskonałe partie na wiolonczelę.
— Och, zawsze myślisz tylko o sobie i swojej wiolonczeli!
— Nie tylko. To przede wszystkim uszczęśliwi Avę. Jest wymarzona do tej roli.
— Do jakiej roli? — zdziwił się Doliński.
Ava zawołała, nim Waleń zdążył odpowiedzieć:
— Będę tańczyć Julię!
— Kto ci to powiedział? — zapytał Doliński. — Kiedy?
— Właśnie w tej chwili. Znakomity reżyser, Michał Gabriel. Bo dyrekcja Michałowi oddała reżyserię tego baletu.
— I jak pan się domyśla, panie Henryku — powiedział Gabriel — jestem w przededniu olbrzymiej kompromitacji. Przyjąłem reżyserię pod warunkiem, że Julię będzie tańczyć Ava. Tylko ona, ona jedna, jestem o tym przekonany, może mnie ocalić przed kompromitacją. Mnie i Prokofiewa, i Wielką Operę.
Doliński skinął głową.
— Założyli towarzystwo wzajemnej adoracji — szepnął do Walenia.
Pochylił się nad stołem i złożony do uderzenia. kijem przesuwanym między palcami lewej dłoni dotknął kilkakrotnie bili. Ale wciąż nie uderzał. Pochylony nad stołem patrzył na uśmiechniętą Avę.
— Michał — powiedziała Ava — martwi mnie, że choreograf musi zrezygnować z jakiejś swojej kandydatki. To może ci utrudnić współpracę. Narażasz się dla mnie.
— Mam to do siebie — odparł Gabriel — że nigdy nie narażam się „dla kogoś”. Zawsze narażam się dla sztuki, dla tego, w co wierzę. W teatrach dramatycznych obsadza się niekiedy aktorki w imię takich czy innych pozaartystycznych względów, zależności, znajomości, powiązań, ale ja programowo ignoruję te obyczaje. Uważam, że jest to wykorzystywanie pomocy państwa w sposób jak najbardziej nieuczciwy. Gdyby ci ludzie odpowiadali osobiście i materialnie za położone przedstawienie, nigdy nie pozwoliliby sobie na te prywatne igraszki ze sztuką i publicznością. Choreograf zaproponował mi tylko jedną kandydatkę na Julię.
— Kogo? — zapytała z niepokojem Ava.
— Ciebie.
Na czarnej tabliczce Doliński zapisał wynik i trzymając kredę w ręku, zbliżył się do Avy.
— I dlatego jesteś taka miła dla pana Gabriela?
— Jesteś okropny! Michał ma piękną żonę i nie interesują go inne kobiety.
— Może to prawda — powiedział Doliński — ale z tobą, Avo, można zdradzić każdą kobietę i każdą żonę. Gdyby jakiś mężczyzna miał taką okazję i zrezygnowałby z Avy, panie Michale, w imię miłości dla innej kobiety, znienawidziłby właśnie za to tę inną kobietę.
Gabriel bezwiednie skinął głową. Może myślał o czymś innym?
— Mam wrażenie, że Gabriel ostro zabiera się do Avy. Widziałem — dodał poufnie Doliński — jak cmoknęła go w policzek.
— Powiedziałem ci, żebyś przestał — powiedział Waleń. — Ava nie uznaje takich jednodniowych miłości.
— Skąd wiesz, że to na jeden dzień? Próby będą trwać chyba pół roku.
— Avy także nie interesuje miłość na pół roku.
— Na całe życie? Nie bądź śmieszny.
— Nie wiadomo na ile. Jednak ona musi naprawdę kochać, żeby być z kimś. Henryku, powiedz prawdę: czy jeszcze wciąż jesteś o nią zazdrosny?
— Ava kiedyś do mnie przyjdzie. Jeżeli na coś czekam, zawsze się doczekam. A ten epizodzik z Gabrielem... Cóż, w ich środowisku to normalna rzecz. Mógłbym się założyć o moją willę...
— Co cię napadło? — Waleń był już zdenerwowany insynuacjami Dolińskiego. — To metody miernych aktorek i miernych tancerek, które brak talentu nadrabiają gorliwością seksualną. Ava przez całą swoją karierę nigdy się na to nie zdobyła. Brzydziłaby się sobą.
— Znam pewną „gwiazdę” — powiedział Doliński — która prosto z tapczanu przeszła w plener.
— Henryku, nie jesteś dzisiaj w formie. Chyba sam nie wierzysz, że to coś poważnego, ta historia z Avą i Gabrielom.
— W ogóle w nic nie wierzę. Sam się zastanów, w co można, a w co nie można wierzyć.
— Ale na pewno można uwierzyć, że taka seksualna gimnastyka nie wpłynęła na rozbudzenie talentu gwiazdki z pleneru.
— Oczywiście. Jednak ona zagrała, a nie jakaś utalentowana aktorka. Uważaj, Ava! — dodał głośniej.
Ava usłyszała ostrzeżenie.
— Spiskujecie? I to na ponuro. Wypiliście za mało. Henryku, namów nas na coś dobrego i wymyśl jakiś toast.
— Toast już wymyśliłem — odparł Doliński. — Mamy w Europie pięciu znakomitych wiolonczelistów, jednak uważam, że Waleń jest najlepszym z nich. Pijemy za pomyślność Leona Walenia.
— W recenzjach — powiedział Waleń — nigdy nie ujawniłeś entuzjazmu. Albo o mnie milczałeś, albo klepałeś po ramieniu.
Doliński uśmiechnął się:
— Może jeszcze kiedyś tak napiszę.
— Od czego to zależy?
— Chyba od kaprysu, nastroju albo jakichś innych okoliczności? Trudno powiedzieć.
— Nie tak trudno — odparł Waleń. — Jesteś bardzo inteligentny i dużo wiesz o muzyce. Ale zawsze chcesz być na doraźnie wytyczonej linii w naszym towarzyskim półświatku. Zawsze krytykujesz krytykowanych, chociaż niektórzy z nich zasłużyli na pochwały. Zawsze milczysz o przemilczanych, chociaż są wśród nich wybitnie utalentowani tancerze, muzycy, kompozytorzy, śpiewacy. Zawsze włączasz się gorliwie do ataków na aktualnie atakowanych. I zawsze najgoręcej chwalisz chwalonych i dobrze widzianych, chociaż niektórzy z nich są nic niewarci i nie istnieliby w sztuce, gdyby nie ich znajomości i tak zwane „dobre telefony”. Okazuje się, że nie jest tak trudno coś o tym powiedzieć, jak ty twierdzisz.
Doliński uśmiechał się, sprawiając wrażenie człowieka, który doskonale wie, o czym mówi Waleń, i którego to bawi.
— Mój drogi — powiedział — balet, opera, kompozycja, partie solowe na wiolonczeli, trąbce czy altówce, wszystko to w gruncie rzeczy nie liczy się na tej giełdzie, na której kurs dyktujemy my, krytycy. W sztuce wszystko dopiero wtedy uzyskuje wartość, kiedy ja, krytyk, napiszę o tym. I może stracić wartość, jeżeli napiszę o tym źle. Musisz się pogodzić z tym, że to ja wprowadzam na rynek dzieła sztuki i że ja będę decydował o ich trwałości lub przemijalności. Jeżeli melomani wyrobią sobie własną opinię o jakimś utworze, wybiję im to z głowy sposobem skutecznym i łatwym: będę ośmieszać ich i ich opinie. Skapitulują, zawsze kapitulują. Zawsze powtarzają nasze opinie, nawet te najgłupsze. Już są przez nas wytresowani i nawet boją się przyznać, że mają własne zdanie. Dlatego kiedy nakładamy byle komu wieńce laurowe, oni nakładają je razem z nami. Kiedy ustawiamy przed wybitnym artystą pluton egzekucyjny, oni strzelają razem z nami.
— Zawsze myślałam, że jesteś właśnie taki — powiedziała Ava.
— Stosując taką taktykę — odezwał się Waleń — zdezorientowaliście również działaczy politycznych. Chciałbym kiedyś przeczytać powieść obyczajową, która ujawni wasze przestępstwa. Byłaby to w pewnym sensie powieść kryminalna. Bo to, co powiedziałeś, jest sprawą natury przestępczej, a nie estetyki.
— Czy przypuszczasz — zaczął Doliński — że...
— Że nic! — zawołała Ava. — Skończcie już z tym, wystarczy. Henryku, zawsze masz jakieś oryginalne trunki. Na co dzisiaj zapraszasz?
Doliński, trzymając w ręce kij bilardowy, podszedł do baru.
— Zapraszam was na hiszpański absynt, który przywiozłem z Kuby. Nazywa się ojen. Człowiek, od którego go dostałem, zabił kiedyś swoją żonę. Z zazdrości.
— A czy ty — zapytała Ava — umiałbyś zabić z zazdrości?
Doliński ustawiał na opuszczonej klapie baru rzeźbione szklanki o ciężkim dnie z dwucentymetrowej warstwy kryształu.
— Tylko raz w życiu — powiedział — myślałem o morderstwie.
— Kogo chciałeś zabić? — zapytała Ava.
Gabriel zbliżył się do stojących przy barze. Doliński spojrzał na Avę. Sięgnął po butelkę z absyntem i nalewał go do szklanek. Kiedy się odezwał, nie patrzył już na Avę, ale na przechyloną butelkę.
— Ciebie, Avo. Czekałem w oplu z włączonym motorem pod twoim domem. Gdybyś wtedy wyszła, nacisnąłbym gaz aż do deski. Ale nie wyszłaś.
Podał Avie szklankę z ojenem.
— Pijemy?
— Henryk żartował — powiedziała Ava do Gabriela.
— Tylko zły człowiek mógłby skrzywdzić kogoś takiego jak Ava — odezwał się Gabriel. — Ale w pańskim głosie było coś takiego, że można by w to uwierzyć. O prawdzie tekstu decyduje interpretacja i intonacja, jak w teatrze.
— Bo to wszystko — Doliński wskazał gestem dłoni pokój i otaczających go ludzi — także jest teatrem. I to podrzędnym. A aktorzy są tak nędzni — zwrócił się do Walenia — że zgadzają się grać za darmo. My wszyscy, Leon, nie tylko ty. Pijemy?
— To inny wymiar, panie Henryku — powiedział Gabriel. — W teatrze nawet podrzędny aktor umiera tysiąc razy na scenie, ale za każdym razem na niby. I ten przedziwny rytualny nawyk uszlachetnia pozorną śmierć także podrzędnego aktora, uszlachetnia nawet jego zabójcę.
Gabriel przełknął łyk absyntu.
— Świetnie pan to przyrządził.
— Mocno rozcieńczyłem — wyjaśnił Doliński. — Ale następną porcję ojenu zrobię według oryginalnej kubańskiej receptury. Mówię wam, piorunująca mieszanka.
Z radia dobiegała melodia tanga, niemiłosiernie piłowana na instrumentach smyczkowych.
— Czy można wyłączyć? — zapytała Ava.
— Jeżeli chcesz — odparł Doliński — możesz nawet to radio wyrzucić przez okno.
— Jesteś podejrzanie gościnny — powiedziała Ava.
Wyłączyła radio i zbliżyła się do okna. Gabriel podszedł do niej. Waleń rozparł się w fotelu i patrzył w ich stronę, Doliński pochylił się nad nim.
— Znowu gruchają. Poznaję po tobie, że najchętniej zamordowałbyś tego przeklętego reżysera. Prawda, Leon?
— Nieprawda. I odczep się wreszcie od nich.
— Słyszałeś chyba, jak Gabriel przyznał, że z Avą można zdradzić każdą kobietę, nawet żonę?
— Henryku, ty nienawidzisz Gabriela. Ale za co i od kiedy? Przecież niedawno pożyczyłeś mu sto tysięcy na samochód. I nie wziąłeś nawet pokwitowania. A więc ufasz Gabrielowi.
— Do pewnych granic. Jednak nie wierzę w niewinne flirty tancerek...
— Przestań! Masz chorą wyobraźnię. Chyba ktoś dzwoni?
— Ach, tak — powiedział Doliński odstawiając szklankę. — Po Avę miał wstąpić jej wuj.
Doliński wyszedł. Słychać było jego kroki na drewnianych schodach. Po chwili wrócił z niskim, barczystym mężczyzną.
Ava podeszła do wchodzących.
— Pozwólcie, panowie — powiedziała — to mój wujek, Klaudiusz Sawa. Prosiłam go, żeby po mnie wstąpił i odwiózł mnie do domu.
— Chyba za wcześnie przyjechałem? — zapytał Sawa. — Będę wam tylko przeszkadzać.
— Już dawno chciałem pana poznać — powiedział Waleń, podając rękę. — Pan pozwoli...
Ava przestawiła Sawie Walenia, Dolińskiego i Gabriela.
— Proszę — powiedział Doliński — proszę usiąść. Co pan pije?
Nim Sawa zdążył odpowiedzieć, Waleń zapytał:
— A może zagra pan w bilard? Gra pan w bilard karambolowy?
— Bilard to moja druga namiętność — odparł Sawa.
— A pierwsza?
Tym razem Ava nie dopuściła Sawy do głosu.
— Wujek ma najoryginalniejszy i najbardziej niebezpieczny zawód na świecie. Jest łowcą dzikich zwierząt, a głównie łowcą jadowitych węży, i zarazem hodowcą tych gadów.
— Dla ogrodów zoologicznych? — zapytał Doliński.
— Nie tylko — odparł Sawa. — Założyłem jedyną w tej części Europy hodowlę najrzadszych okazów jadowitych węży. Dla ogrodów zoologicznych i instytutów naukowych na całym świecie, wyłączając Afrykę i Południową Amerykę, no i dla celów leczniczych. Laboratoria badają właściwości jadu różnych gatunków węży i produkują także surowice. Moja hodowla przynosi większe dochody w dewizach niż hodowla naszych wspaniałych koni na eksport.
— I nie boi się pan tych jadowitych bestii? — zapytał Doliński.
— Boję się tylko jadowitych ludzi — odpowiedział dobrodusznie Sawa, z uśmiechem zaprzeczającym sensowi wypowiedzianych słów lub obracając je w żart. — Z wężami umiem się obchodzić. Nawet wyciskam z ich gruczołów jad i dostarczam do zachodnich instytutów toksykologii.
— Absynt dla pana?
— Wołałbym wino, jeśli można. Widzę, że ma pan w swoim barze chianti. Jeżeli prawdziwe, a nie takie, jakim karmi się turystów we Włoszech, to chętnie.
Doliński wyjął butelkę w koszyczku z rafii i kieliszek postawił przed gościem.
Michał Gabriel siedział w fotelu i przeglądał winiety płyt. Ava oparła się o szeroką poręcz fotela obitego skórą.
— Chyba Henryk miał rację, że tutaj wszystko dzieje się jak w teatrze — powiedziała. — Poprzednio ty siedziałeś na poręczy. Teraz ja tu siedzę, a ty w fotelu. Typowa zmiana sytuacji w kameralnej sztuce. Nie czujesz się tutaj dobrze?
— Kiedy przygotowuję nową sztukę, zawsze drażnią mnie ludzie.
— Zwłaszcza ten zarozumiały Henryk, prawda?
— Nie lubię ludzi tego pokroju. Gdybym znał go lepiej, nie pożyczałbym od niego pieniędzy. Zresztą tobie zawdzięczam tę pożyczkę, ty się wstawiłaś. W tym roku wyjeżdżam do Włoch i wołałbym wziąć własny samochód. Wiesz, jak u nas jest z kupnem dewiz, a mieć we Włoszech wóz, to olbrzymia oszczędność. W samochodzie można się nawet przespać... Zastanawiałem się przed chwilą, jak rozwiązać wielką scenę balu u Kapuleta.
— Przypominam sobie, jak wygląda u Szekspira wejście Romea na ten bal — powiedziała Ava. — Romeo jest w masce. Mówi wtedy o Julii:
„Ona przyćmiewa świec jarzących blaski — piękność jej wisi u nocnej opaski — jak drogi klejnot u uszu Etiopa. — Nie tknęła ziemi wytworniejsza stopa...”
— Tak jakby Szekspir pisał o tobie. Ta scena może być w balecie Prokofiewa o wiele dramatyczniejsza niż u Szekspira i chyba pewnych znaczeń, jakie może przybrać taniec i muzyka, nie oddałby tutaj żaden tekst. Posłuchaj, Henryk ma płytę z tym fragmentem. Montecchi i Capuletti, opus 64.
Gabriel umieścił płytę na adapterze i delikatnie przyłożył szafirową igłę membrany.
— Wyobraź sobie — zaczął, kiedy rozległ się już okrutny, wyraźnie, ale i gwałtownie punktowany rytmem taniec — wyobraź sobie dziedziniec w pałacu Kapuleta. Dwanaście tancerek i dwunastu tancerzy, wszyscy w maskach, tańczący na kamiennych płytach dziedzińca jak na olbrzymiej szachownicy. W takt tej melodii tancerze i tancerki przesuwają się, przechodzą z pola na pole tej szachownicy w twardo punktowanym stopami, ale i pełnym lekkości tańcu. Lecz jest to lekkość skradającego się tygrysa. W nastroju tańca czai się groza. Ty tańczysz obok Benvolia, który wkradł się potajemnie na bal w towarzystwie Romea.
— Romeo stoi na uboczu — podjęła Ava. — W masce, jak wszyscy. Nie poznaję go, ale na jego widok odczuwam niepokój. Stoi wśród ludzi, którzy rozszarpaliby go, gdyby wiedzieli, kim on jest. W pewnym momencie, kiedy znowu tańczę obok Benvolia, ten daje znak i Romeo zajmie jego miejsce wśród figur tańczących na twojej szachownicy. Czy tak?
— I dotyka znaczącym gestem twojej dłoni. Szybko ją cofasz, o tak! Właśnie tak, jak teraz zrobiłaś. Tancerze pochylają się ku sobie w kolejnej figurze tanecznej, składają sobie ukłon. I wtedy Romeo muska wierzchem dłoni twoją twarz. Znowu jesteś spłoszona, coraz bardziej zaniepokojona, ale i wciągnięta w tę miłosną grę. Po chwili, kiedy znowu znajdziesz się obok Romea, wzniesionym udem otrzesz się o jego biodro w piruecie, kiedy on obejmie twoją talię. Wtedy Romeo zatrzyma cię przy sobie, ale złamie w ten sposób szyk tańca. To będzie jak kakofoniczne spięcie obcych sobie nut, dysonans łamiący rytm i układ kroków. Chcesz się cofnąć zalękniona, że obserwują cię rodzice i dworzanie. Ale Romeo schwyci cię za przegub dłoni, przytrzyma. Przykucniesz, żeby stawić mu opór i nie poddać się tej brutalności, lecz przyciągnie cię jeszcze bliżej ku sobie. Będziesz go pożądać, ale i bać się.
— I odepchnę go gestem drugiej dłoni, muszę tak zrobić, lecz on okrąży mnie i uwięzi w swym tańcu. A inni?
— Nadal tańczą tak samo. Lecz twarze ukryte za maskami zwrócone są teraz w waszą stronę. Ich taniec staje się tylko mechanicznym i doskonałym powtórzeniem poprzednich figur. Tańczą coraz groźniej, ich ruchy są jakby powolniejsze. Wydaje się, że lekkie kostiumy tancerek i tancerzy zamieniły się w żelazne zbroje. Zrozumiałaś już, kim jest ten zuchwały tancerz. Boisz się o Romea, chcesz go od siebie oddalić i zarazem ocalić. Jednak osuniesz się nagle wzdłuż jego ciała, dotykając włosami jego stóp. Zawstydzona własną śmiałością, w popłochu uciekniesz między tańczącymi zagradzającymi ci drogę. Będziesz przerażona i szczęśliwa.
— Michał...
Gabriela spojrzał na Avę. Jej oczy promieniały, były lekko wilgotne.
— Michał — powiedziała cicho — jestem naprawdę przerażona i szczęśliwa. To cudowne, że dajesz mi rolę Julii. Chciałabym zatańczyć Julię i później umrzeć. W tym tańcu powiedziałabym wszystko, co wiem, aż do końca, wszystko, co wiem o sobie i o świecie. Chciałabym wypić na premierze prawdziwą truciznę z tej fiolki, którą mi da zakonnik. Upaść na scenę i nie wstać więcej. Na widowni i za kulisami wszyscy myśleliby, że to tylko taniec i gra. Ty jeden zrozumiałbyś, że umieram naprawdę. I krzyknąłbyś do dyrygenta: „Dosyć, przestańcie! Ona umarła! Kurtyna!”
Słysząc okrzyk Avy, Waleń odwrócił się.
— Co się stało? Dlaczego krzyczysz? — zapytał.
— To tylko próba — powiedziała Ava.
— Próba czego? — zapytał Doliński. — Czy pan Gabriel chce wprowadzić tekst do baletu? Nie radzę, chociaż to byłoby modne na fali ogólnego łamania wszystkich reguł w sztuce, mieszania rodzajów.
— Na premierze będziesz piać z zachwytu — powiedziała Ava, wstając z fotela.
Gabriel wyłączył adapter. Wstał, okrążył w zamyśleniu stół bilardowy i podszedł do okna.
Klaudiusz Sawa z przejęciem grał w bilard, zaaferowany grą, skupiony. Jeśli tak objawiała się jego druga namiętność, można było sobie wyobrazić, jak wygląda ta, którą nazwał pierwszą — chwytanie jadowitych gadów. Składając się kijem do pchnięcia kuli, zatrzymał się nagle i uniósł głowę.
— Który z panów — zapytał — kocha się w mojej bratanicy?
— Obaj — powiedział natychmiast Waleń, wskazując na siebie i na Dolińskiego.
— Pan reżyser Gabriel także jest zakochany w Avie — wtrącił Doliński. — To już trzeci, nie licząc wielotysięcznej publiczności. A pan, panie Sawa?
— Ja? — zaśmiał się Klaudiusz. — Jestem już nazbyt wygodny, żeby kochać. W moim wieku miłość jest czymś... raczej męczącym. Tuż przed wybuchem wojny właśnie dzięki nieudanej miłości odkryłem moje powołanie. Zawiodłem się na kimś i mając zaledwie kilkanaście lat, wyjechałem do Afryki. Właśnie tam nauczyłem się wszystkiego, co umiem, tam zostałem łowcą dzikich zwierząt dla ogrodów zoologicznych, a później dostawcą jadowitych węży do Butantan, największego ośrodka wężoznawczego na świecie, na przedmieściu Sao Paulo. Wszystko, co najlepsze w moim życiu — chwytanie i hodowanie jadowitych gadów — zawdzięczam tej nieudanej miłości.
— I daje to panu większą satysfakcję niż miłość?
Sawa precyzyjnie uderzył końcem kija w sam środek kościanej bili. Odbiła się pod właściwym kątem od bandy, uderzyła w czerwoną bilę, ta czerwona w białą, a biała uderzyła tę pierwszą, którą Sawa pchnął. Sawa wyprostował się i spojrzał na Dolińskiego.
— Nawet polubiłem węże — powiedział. — Ludzie napadają na wszystkie gatunki zwierząt i gadów, potrafią kijami zatłuc nawet pożyteczne padalce i zaskrońce. A wśród dwóch tysięcy pięciuset węży zaledwie kilka w jakichś bliżej nieznanych okolicznościach może zaatakować człowieka.
— Nigdy mi o tym nie mówiłeś — wtrąciła Ava. — Jakie to węże?
— Afrykańska czarna mamba, pewna odmiana kobry z Wysp Sundajskich, mokasyn błotny, straszliwy południowoamerykański surukusu oraz czterometrowy bongar, czyli kobra królewska z Indii. To olbrzymi wąż, proszę panów, gruby jak męskie udo. Chyba najgroźniejszy, z jakim musiałem kiedyś walczyć. Leczył mnie później czarownik z Mato Grosso, ale nie, nie lubię o tym mówić. Po ukąszeniu takiego bongara umiera się w kilka minut.
Wskazał końcem kija stół bilardowy.
— Teraz pańska kolej — powiedział do Dolińskiego. — Pan lepiej gra w bilard niż pan Waleń.
— On wszystko robi lepiej — powiedział Waleń. — I chyba jest przekonany, że gdybym postawił przed nim wiolonczelę, także zagrałby lepiej ode mnie, chociaż nigdy nie uczył się grać na wiolonczeli. Zazdroszczę takim ludziom.
— Tej willi? — zapytał Doliński.
— Tej pewności siebie — odparł Waleń. Zwrócił się do Sawy: — Czy pan tego nie zauważył? Człowiek ujawnia się nawet w czasie gry w bilard; każdy gra inaczej nawet w karty, w zależności od tego, kim jest. Doliński skrada się do kul bilardowych jak tygrys bengalski do swojej ofiary, uderza znienacka po kilku mylących poruszeniach kija i robi to wszystko zimno, elegancko i wytwornie, jakby...
— Mnie to nie interesuje — przerwał mu Sawa. — Mnie naprawdę nie interesuje nic, co nie dotyczy mnie samego i mojej pracy.
— Jest pan zmęczony?
— O tej porze zawsze śpię przez godzinę. Później odwiedzam moje węże. Niektóre gatunki ożywiają się dopiero w nocy.
— Jeżeli pan chce — odezwał się Doliński — może pan zejść do gościnnego pokoju i tam odpocząć.
— Nie, usiądę w fotelu, dziękuję. Najtrudniej przezwycięża się nie Swoje wady, ale nawyki. To ma swój urok; wyłączyć się na godzinę ze spraw tego świata. W ciągu tej godziny może się mnóstwo zdarzyć, a człowiek nic o tym nie wie. I powraca po przebudzeniu na świat nieco zmieniony. I cieszy się, że w jakiejś zmianie na gorsze nie brał udziału.
— W szczegółach — powiedział Waleń. — Tylko w szczegółach świat się zmienia.
— One mogą być najważniejsze — odparł Klaudiusz Sawa.
Sytuacja w kilkanaście minut później.
Sawa zanurzony w fotelu, drzemiący na granicy snu i jawy. Reżyser Gabriel siedzi na parapecie okna. Ava przechadza się po pokoju, włącza adapter.
Doliński staje przy barze i wtedy Waleń przykłada do jego pleców koniec bilardowego kija. Doliński wznosi ręce jak sterroryzowany lufą pistoletu.
— Wiedziałem — powiedział Doliński, że to się tak skończy. — No, Waleń, na co czekasz? Naciskaj spust, strzelaj! Kto strzela pierwszy, ten zawsze wygrywa. Nas wszystkich, artystów i intelektualistów, gubi nadmiar niepewności i niezdecydowania. Jeżeli już masz mnie na muszce, to strzelaj!
— Zastrzelę — zaśmiał się Waleń — jeżeli nie przygotujesz nam tej potężnej dawki absyntu, którą obiecałeś.
— W takim razie odłóż broń i pozwól opuścić ręce. O, tak! To wspaniałe, kiedy nie czuje się już nacisku lufy na kręgosłup. Człowiek zaczyna życie od nowa, jakby go zabito, a później wskrzeszono.
— Nie mów tyle i dawaj ten absynt.
Doliński ustawił cztery szklanki obok siebie; z wprawą i zręcznością rutynowanego barmana, nie unosząc przechylonej butelki, lał absynt do szklanek.
Waleń podszedł do Avy, która usiadła na dywanie przed adapterem. Przeglądała płyty.
— Leon, masz złe oczy. Złe albo smutne. Co ci jest?
— Nie rozumiem, po co zaprosiłaś Sawę. Mogłem cię odwieźć do domu.
— Właśnie po to go zaprosiłam, żebyś mnie nie odwoził.
— Ty zawsze masz jakieś...
— Kiedy zaczynam próby, nie znoszę mężczyzn. Muszę być sama.
— Nigdy tak nie mówiłaś.
— Jeszcze o wielu rzeczach nie mówiłam. Leon, nie dokuczaj mi. Mężczyźni zmuszają mnie do myślenia o czymś innym, o czym oni myślą. A ja...
— Chcesz się mnie pozbyć?
— Pozbyć? — zdziwiła się Ava. — Jeszcze nic się nie zaczęło.
— Jeżeli idzie o mnie, zaczęło się. już wszystko.
— Ach, jeśli chodzi o ciebie! Nie pomyślałeś o mnie.
— Pomyślałem. I nie zrezygnuję z ciebie. Nie potrafię. Nie jestem Henrykiem.
— Na pewno nim nie jesteś. Zresztą Henryk nie zrezygnował ze mnie. Ja zrezygnowałam, bo Henryk się nie sprawdził. To była pomyłka, dlatego musiałam odejść. Trzeba rozstawać się z tym, w co człowiek przestaje wierzyć.
— Zaczynasz z Gabrielem?
— Nie. A gdyby nawet? Przecież to są moje sprawy. Ale nie zaczynam. Nie powinieneś rozmawiać ze mną...
— W taki sposób. Wiem. Przepraszam cię, Avo. Słuchaj, co się stało, kiedy rozmawiałaś z Gabrielem? Nagle krzyknęłaś. Czy on ci coś zrobił, może coś powiedział? Co?
Ava odwróciła się w stronę okna, na którym siedział Gabriel.
— Michał, Leon pyta, dlaczego krzyknęłam. Powiedz mu.
Gabriel spojrzał na Avę, później na Walenia. I znowu na Avę. Patrząc wciąż na nią, a nie na Leona, mówił:
— Ava tylko pokazała, jak bym krzyknął, gdyby ona wypiła na premierze „Romea i Julii” prawdziwą truciznę.
Właśnie wtedy Doliński powiedział:
— Wszyscy mówią dzisiaj o śmierci. Nawet ty, Avo, chociaż urodziłaś się po to, żeby przy tobie ludzie zapominali o śmierci.
Było w tym powiedzeniu Dolińskiego nieco patosu, ale była w tym także prawda. Jeżeli kobiety są jedną z największych i najbardziej niepokojących tajemnic życia, jeżeli nadają mu zagadkowy sens, mityczny i symboliczny, jaki może nadać naszym wyobrażeniom o świecie tylko sztuka — właśnie Ava symbolizowała to domniemanie. Napisałem „domniemanie”, a nie „prawdę”, bo która z naszych prawd nie jest tylko hipotetycznym domniemaniem, przypuszczeniem, prawdopodobieństwem? I która z nich nie nasuwa podejrzenia, że rzeczy tego świata nie są takie, jakimi zgodnie z naszymi wyobrażeniami i pragnieniami być powinny?
Wtedy Gabriel przypomniał, że od czasów pierwszych tańców rytualnych i obrzędowych, od czasów Tespisa — jak powiedział — aktorzy i tancerze na próżno uczą ludzkość, że trzeba zabijać na niby, bo takie zabijanie jest o wiele efektowniejsze i bardziej sugestywne niż prawdziwe zabójstwo.
— A ty, Avo — dodał — chciałabyś wprowadzić do teatru ordynarne i absurdalne nawyki widowni: prawdziwą śmierć, od której tylko sztuka nas wyzwoliła, chociaż właśnie śmierć jest jednym z najwspanialszych tematów sztuki. Miłość i śmierć.
— Pan nie rozumie — Henryk to powiedział — pragnienia śmierci u Avy, które istnieje w jej przedświadomości, czy też nadświadomości, a może po prostu, jak mawiał Freud, w podświadomości. W teatrze utalentowani aktorzy grają na ogół do późnej starości, jeśli tylko nie wykończy ich jakiś głupiec, ale w balecie schodzi się ze sceny o wiele wcześniej, tak wcześnie jak bokser z ringu lub piłkarz z boiska.
— Czy wiecie, kto żyje najdłużej? — zapytał Sawa ocknąwszy się z drzemki. — Na pewno nie wiecie.
Pszczelarze i hodowcy węży. To fakt, moi panowie.
— Nie w tym sens — odezwał się Gabriel — żeby długo żyć, ale jak żyć. Hemingway dobrze to rozumiał i skończył ze sobą w odpowiednim momencie, kiedy już wiedział, że nie potrafi pisać. A Marylin Monroe...
— Żal mi jej — przerwał mu Doliński — ale to przeciętna aktorka. Nie mówmy o Marylin Monroe. Chyba to najbardziej ją wykończyło, że była żoną pisarza. I jego także wykończyło. Kiedy Miller był z nią, nie napisał ani jednego zdania.
— Nie znacie bardziej ponurych tematów? — zapytała Ava. — Znowu o śmierci i o małżeństwie! Henryku, daj wreszcie ten wzmocniony absynt.
— Jasne — powiedział Waleń. — Trzeba wypić. Kosztem chorej wątroby zdobywa się przynajmniej trochę radości i zapomnienia.
— Problemy nie do rozwiązania bardziej szkodzą wątrobie — podjął Sawa — niż alkohol. Tajemnica długowieczności głównie na tym polega, żeby nie przejmować się byle czym.
— A pan potrafi? — zapytał Waleń.
— Interesują mnie tylko węże i nic poza nimi. Nigdy nie wtrącam się do cudzych spraw... Nie, dziękuję za absynt, panie Doliński. Zostanę przy winie.
Właśnie wtedy Doliński powiedział, że zaprasza wszystkich na ojen.
— Avo, proszę cię.
Ava przyjęła z jego ręki kryształową szklankę z ojenem, wypiła mały łyk.
— Boże, jakie to mocne!
— Chyba pan nie odmówi, panie Michale? — zapytał Doliński. Podał drugą szklankę Waleniowi. Trzecią podniósł do ust.
— Leon — powiedział Gabriel — podaj mi ten absynt. Uwielbiam mocne trunki. W ogóle wszystko, co mocne.
Waleń sięgnął po szklankę stojącą na ruchomej klapie wysuniętej z baru i trzymając w drugiej dłoni swoją szklankę, podszedł do okna.
Doliński pochylił się ku Avie.
— No więc kogo kochasz? Leona czy Gabriela?
— zapytał napastliwie.
— Kogoś, kogo w ogóle nie znasz.
— Kogo?
— Bardzo cię przepraszam, to są moje prywatne sprawy.
— A ja już nie istnieję dla ciebie?
— Istniejesz. Ale ciebie nie kocham.
— Spotykasz się z Leonem. Wiem o tym.
— On ze mną. Lubię go, ale nie interesuje mnie jego miłość.
— Czasem zachowuje się wobec ciebie tak, jakbyś była jego własnością.
— Prawie wszyscy mężczyźni zachowują się tak wobec kobiet. Ale to wyłącznie wina mężczyzn.
— Gdyby nie Leon, wróciłabyś do mnie.
— Dla mnie nie istnieją takie powroty. Henryku, to są sprawy, o których się nie mówi. Nie lubię o tym mówić.
— Bo ty...
Doliński przechylił szklankę, wypił połowę ojenu. Przełknął go z trudem, skrzywił się.
— Ty w ogóle nikogo nie kochasz. Nie potrafisz kochać. Ale nie umiesz żyć bez publiczności i dlatego są ci potrzebni mężczyźni, kiedy schodzisz ze sceny. Żeby zamiast braw mieć ich zachwyt, uwielbienie...
— Nie wiem, o kim mówisz. O mnie na pewno nie. Jesteś — zwróciła się do nadchodzącego Walenia — dobrze, że jesteś.
Wsparła dłoń na jego ramieniu.
— Henryk znowu cię zadręcza? Daj Avię spokój. Doliński podniósł wysoko szklankę.
— Wznoszę toast za spokój Avy.
Klaudiusz Sawa zbliżył się do baru z kieliszkiem wina. Jeszcze przed chwilą stał przy oknie obok Gabriela.
— Z tego okna — powiedział — ma pan piękny widok.
Właśnie wtedy nad tarasem willi Dolińskiego przeleciały z hukiem odrzutowce.
— Potwornie wyją — powiedziała Ava.
— Im większa cywilizacja — mruknął Sawa — tym więcej hałasu i brudu. Wkrótce zniszczą i zatrują cały świat. Już dzisiaj nawet dzieci połykają z mlekiem matek trujące pestycydy.
— Michał! — zawołała Ava odwracając się ku oknu. — Chodź do nas!
Spojrzała w okno wypełnione ciemnym niebem. Przed chwilą był tam Gabriel. Teraz nikt nie siedział na parapecie. Ava rozejrzała się po pokoju, ale nigdzie nie dostrzegła Michała.
— Gdzie on jest? Siedział tam przed sekundą.
— Niemożliwe — powiedział Waleń. — Gdzie on się podział?
— Może wyszedł? Klaudiuszu — Ava zwróciła się do Sawy — nie widziałeś?
— Nawet jakby wyszedł — mruknął Sawa — to jego rzecz, nie moja. Nie wtrącam sie do cudzych spraw.
Wszyscy spojrzeli na Henryka. Wówczas Doliński wyjaśnił, że przecież Gabriel nie mógł stąd wyjść.
— Są tylko jedne drzwi — mówił — i nie ma tutaj żadnych tajnych przejść ani zapadni. O te jedyne drzwi — wskazał je dłonią — opiera się w tej chwili fotel. I ja stoję przy drzwiach. I Ava przy nich stała.
Waleń podszedł do okna, spojrzał w dół.
— Przecież nie uciekł helikopterem ani nie wyrosły mu skrzydła!
— A przez to okno na jakiś taras? — zapytała Ava. — Czy można tak przejść?
— Nonsens — powiedział Waleń. — Przecież jesteśmy na drugim piętrze!
— A pod oknem jest nagi mur — — dodał Henryk.
— Bez żadnego występu, bez rynny, bez gzymsów.
— Ale to jest jak absurdalny żart! Michał! — krzyknęła Ava, zbliżając się do okna. — Mój Boże, może on wypadł z okna? Michał!
— Oszalałaś? Nie mógł wypaść. Był trzeźwy.
— Co tam jest — zapytał Sawa — pod tym oknem, na dole?
— Basen pływacki — powiedział Waleń.
— Tuż przy samym murze — dodał Doliński — basen ma skośną ścianę betonową, żeby woda nie podmywała fundamentów.
— Mógł wypaść — powiedziała jakby do siebie Ava — i zjechał po tej pochylni. Ale nie, bo słyszelibyśmy jakiś krzyk, hałas...
— Może sam wyskoczył? — zastanawiał się Sawa. — Może miał już dość was wszystkich, i wyskoczył? Ale co mnie to obchodzi?
— Po co miał wyskakiwać? — denerwował się Waleń. — Po co? Zaczynamy bredzić. Od kiedy to poważni ludzie wyskakują bez powodu z okna?
— I to w smokingu — dodał Doliński. — Jednak w pokoju nie ma Michała. To jest pewne. I nie wychodził stąd, to jest także pewne. Nie schował się pod stołem. To też jest pewne.
— W takim razie...
— Co?
— Mógł stracić przytomność — powiedziała Ava. — Bo przecież nie porwali go Marsjanie na latający talerz! Czemu stoicie? Michał — zawołała w stronę okna. — Michał! Błagam was, zróbcie coś, czemu tak stoicie? Szukajcie go.
Waleń zbliżył się do Avy.
— Proszę cię, nie denerwuj się. Zaraz zejdę na dół i zobaczę.
— A po co pan się wtrąca? — zapytał Sawa. — Nigdy nie trzeba się wtrącać w takie sprawy. Chce pan być świadkiem? Żeby pana włóczyli po sądach i wzywali na milicję?
— Świadkiem czego? — zapytał Doliński. — O czym pan mówi?
Waleń wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Słychać było, jak szybko zbiega po schodach.
— Chyba pan Sawa ma rację — powiedział Doliński. — Musimy zawiadomić milicję. Jak myślisz, Ava?
— Nie wiem, naprawdę nie wiem.
Ava była zalękniona i zdenerwowana, niespokojnie zaciskała ręce.
— To niesamowite, nieprawdopodobne — powtarzała. — Czy przypuszczasz, Henryku...
— Tak przypuszczam — powiedział Henryk. — Właśnie tak przypuszczam.
Doliński przechylił się przez parapet okna.
— Leon, słyszysz mnie?
Z dołu dobiegł ich głos Walenia.
— Tak! Masz tu jakieś światło?
— Leon, na skraju basenu, na tym samym murze jest kontakt w metalowej obudowie. Tak, na tym murze, gdzie okno. Przecież widzisz okno, jest oświetlone!
— Widzę!
— Tam włączysz reflektory oświetlające basen.
Ava nie zbliżała się do okna. Chodziła po pokoju z kąta w kąt, od czasu do czasu patrząc na siedzącego w fotelu Sawę.
— Henryku — zatrzymała się przy Dolińskim — znam dziennikarza, który zajmuje się takimi sprawami. On poradzi, co mamy robić.
Doliński, wpatrzony w ciemność, nie słuchał Avy.
Za oknem rozbłysło światło, odbijając się od powierzchni wody.
— Leon, widzisz coś?
— Trochę mnie oślepia — zawołał Waleń.
Ava wybierała numer na tarczy telefonu. Starała się opanować drżenie dłoni, w której trzymała słuchawkę.
— Czy pan Morena? Dobry wieczór. Tak, to ja, Ava. Artur, jak dobrze, że jesteś w domu! Słuchaj, proszę cię, musisz tu natychmiast przyjechać. Do willi pana Henryka Dolińskiego. Tak, tego krytyka. Zaraz podam ci dokładny adres. Słuchaj, zginął nagle ten znany reżyser, Michał Gabriel. Tak, tutaj zginął. Dobrze. Posłuchaj...
— No i jak, Leon? — wołał Doliński. — Jest tam coś?
— Od strony okna nie ma dojścia — odpowiedział Waleń. — Ale zaraz skieruję reflektor, zaczekaj.
Doliński odwrócił się. Ava odkładała właśnie słuchawkę na widełki. Podszedł do niej.
— Do kogo telefonowałaś?
— Mówiłam ci, że do znajomego dziennikarza.
— W takich sytuacjach nie telefonuje się do dziennikarzy, ale na milicję. Znam jednego kapitana...
Doliński wykręcił numer. Ava usłyszała, jak ktoś podniósł słuchawkę.
— Czy zastałem kapitana Anioła? Mówi Henryk Doliński. Pan kapitan sobie mnie przypomina, tak?
Czekał chwilę, patrząc na Avę. Podchodziła powoli do okna. Stanęła przy nim i wyjrzała na zewnątrz. Doliński usłyszał jej cichy okrzyk.
— Leon! — krzyknęła Ava. — Leon, tutaj, pod samym oknem. Pod wodą jest jakiś cień. Teraz wyraźnie widać, tak! Dwa metry od okna, Leon! To chyba on, mój Boże, to na pewno Michał. Michał!
Doliński mówił do słuchawki:
— Nie wiedziałem, że pan kapitan pracuje jeszcze o tej porze, tak, no tak, zdarza się, ja wiem. Zaraz, chwileczkę, przepraszam...
Przysłonił dłonią słuchawkę i zwrócił się do Avy.
— No i co? Jest pod wodą? Ava! Pytam, czy Michał tam jest?
Ava poruszała głową. Nie wiadomo, czy potakiwała, czy zaprzeczała.
— Tak, panie kapitanie. Nie mówiłem do pana, ale chciałem wiedzieć. Stało się coś dziwnego. Zniknął nagle Michał Gabriel, ten reżyser. To znaczy nie zniknął, ale chyba utopił się. Spadł z okna. Nie wiem jak, w każdym razie jest w basenie. Nie, on jest pod wodą.
— On się rusza! — krzyknęła Ava.
Michał Gabriel leżał na głębokości trzech metrów, twarzą zwrócony ku błękitnym kaflom pokrywającym dno basenu. Kiedy patrzyło się z okna, potrącana wiatrem powierzchnia wody wywoływała złudzenie, że leżący na dnie mężczyzna porusza się falistym ruchem, jakby czołgał się z wysiłkiem w kierunku błyszczącej w świetle reflektorów niklowanej drabinki.
NIKT NIE WIE DLACZEGO
Ucieszyłem się, kiedy zatelefonowała Ava: „Czy pan Morena? Mówi Ava. Artur, jak dobrze, że jesteś w domu!”
Nawet bardzo dobrze.
Ucieszyłem się. Powiedziała, że zginął człowiek, a ja ucieszyłem się. Ucieszyłem się z dwóch powodów: że zobaczę Avę i że wypadek z Michałem Gabrielem jest na pewno skomplikowany. „Zginął ten znany reżyser, zginął nagle”. To nagłe zniknięcie mogło być interesujące.
Chyba na tej samej zawodowej ciekawości polega zachwyt chirurga w Akademii Medycznej, kiedy pokazuje studentom „piękny przypadek licznych przerzutów raka” lub „wspaniały okaz guza mózgu”. To samo odczuwają w zetknięciu z zagadkową i niezwykłą zbrodnią detektywi, autorzy powieści kryminalnych lub oficerowie śledczy.
Lecz nie świadczy to przecież przeciwko nim. Chirurg we wszystkich możliwych wypadkach stara się ocalić człowieka przed śmiercią, kalectwem lub chorobą; detektywi i oficerowie śledczy doprowadzają przed sąd przestępcę zagrażającego społeczeństwu, a niektórzy autorzy powieści kryminalnych chcą rozjaśnić mroki świata, w którym żyjemy, i udowodnić, że zbrodnia będzie ukarana; pragną rozładować złe instynkty drzemiące w naturze ludzkiej i zarazem ujawnić, rozbudzić wrodzone człowiekowi poczucie sprawiedliwości i prawości.
Nie mogłem jechać natychmiast do willi Henryka Dolińskiego. Musiałem porozumieć się z kapitanem Aniołem. Zastanawiałem się, dlaczego obecni w tej willi ludzie nie zawiadomili milicji, lecz zwrócili się do mnie. Gdyby Ava sama tak zrobiła, nie wzbudzałoby to żadnych podejrzeń: po prostu Ava w pewnych sprawach była naiwna, bezradna, nieświadoma sposobów załatwiania spraw nie związanych z jej zainteresowaniami. Ale przecież oprócz niej byli tam inni ludzie i musieli słyszeć, jak telefonowała do mnie.
Pojechałem do kapitana Anioła. Doświadczona sekretarka uprzedziła mnie na wszelki wypadek, że kapitan ma mnóstwo pracy. Uparłem się jednak, żeby mnie zameldowała. Kapitan przyjął mnie natychmiast.
— Przepraszam, że ci przeszkadzam — powiedziałem. — Sprawa jest pilna, dlatego.
— Zawsze masz tylko pilne sprawy — powiedział kapitan Anioł. — Jeżeli nie są pilne, w ogóle nie przychodzisz.
— Ale ta jest najpilniejsza ze wszystkich. Przed chwilą telefonowała z willi Dolińskiego ta znakomita Ava...
— Wiem — przerwał mi Anioł — kto to jest. Nie sądź, że tylko snobi i autorzy sensacyjnych bajeczek chodzą do Opery Wielkiej. Już wiem, że w willi Henryka Dolińskiego zginął w zagadkowy sposób, jak na razie się wydaje, reżyser Michał Gabriel. Czasem nawet milicja także coś wie.
— Czy Ava telefonowała do ciebie?
— Wiem o tym od kogoś innego. Mógłbyś jednak pouczyć swoją znajomą, że o takich sprawach zawiadamia się milicję i nikogo więcej.
— Dobrze. Przy następnych morderstwach będzie do ciebie telefonować. Czy pojedziesz tam?
— Tak. Wysłałem już sekcję techniczną.
— Zabierz mnie.
— Nie widzę powodu.
— Mogłem tam i tak jechać, skoro Ava prosiła. A jednak przyjechałem do ciebie..
— Chcesz się zabezpieczyć.
— Chcę być lojalny.
— To nie jest takie proste — powiedział kapitan Anioł — w każdym razie we wstępnej fazie śledztwa. Musiałbym uzgodnić. A o tej porze nie będę szefowi zawracać głowy. Twoi znajomi powinni ginąć w godzinach urzędowania.
— Mam pozwolenie na taką eskapadę z Wydziału Kontroli i Analiz Komendy Głównej.
Podałem nazwisko pułkownika, który mi na to pozwolił.
— To zmienia nieco postać rzeczy — odparł Anioł, niezbyt zadowolony z takiego obrotu sprawy. — A ponieważ jestem łatwowierny, nawet nie będę tego sprawdzać.
— No więc?
— Artur, nie chcę ukrywać, że nie lubię, jak ktoś się pęta w czasie mojej roboty. To nie jest gospodarstwo rolne, żebym potrzebował pomocy ochotników przy żniwach.
— Potraktuj to jako tak zwaną „pomoc społeczeństwa”. Zresztą wiesz, w jakiej jestem sytuacji. Chciałbym odzyskać wasze zaufanie. Przydać się, trochę pomóc...
Anioł miał katar. Wytarł nos w chusteczkę z ligniny i wrzucił ją do kosza.
— Chyba zbiera się na deszcz. Czuję wilgoć w powietrzu jak najczulszy barometr.
— Tak — powiedziałem — od godziny gromadzą się chmury.
— No widzisz. Nie widziałem nieba, ale zawsze wiem. Kiedy byłem mały...
— Anioł, na pewno przydam się na coś. Znam dobrze ludzi z tego środowiska, ich życie towarzyskie, zależności, układy. Teraz jesteś już duży i potrafisz to zrozumieć.
— Nie sądź — powiedział Anioł — że nie mamy do ciebie zaufania. Twoja sprawa polega na czymś innym.
— Czy możesz powiedzieć mi na czym?
— Ty masz i miałeś również wtedy, kiedy u nas pracowałeś, mentalność prywatnego detektywa, a nie zawodowego oficera milicji. Oficer prowadzący śledztwo nie może sobie pozwolić na pewne emocje, na współczucie przekraczające granice wyznaczone przepisami i regulaminem. Tak bym to określił.
— Przecież sam przeżywasz każdą sprawę! Przejmujesz się nie tylko losem ofiar, ale także człowiekiem, który popełnił przestępstwo.
— Przejmuję się, lecz to zostaje we mnie, nie w aktach sprawy. I nie ma wpływu na rzeczowość wniosków. A twoja postawa jest typowa dla prywatnych detektywów, którzy zajmują się przestępstwem z kaprysu lub ciekawości, albo po to, żeby zdobyć materiał do napisania...
— Nie jest tak, jak mówisz — zaprzeczyłem.
— Może nie tak, ale podobnie. Prawie tak. Byłeś, tak bym to określił, za bardzo powieściowym oficerem śledczym. Doskonałym, ambitnym, ale nadmiernie wrażliwym. Siadaj — spojrzał na mnie tak, jakbym dopiero teraz wszedł do gabinetu. — Czemu stoisz? U mnie możesz siadać bez proszenia. Mam do ciebie słabość, Morena. I to mnie dobija.
Usiadłem i zapaliłem papierosa.
— Więc może w imię twojej słabości pozwolisz mi wziąć udział w tej sprawie?
Anioł przeglądał akta i notatki w kilku skoroszytach.
— Już wiem, kto jest w willi Dolińskiego — powiedział. — Przeciw tym ludziom nic u nas nie ma. Nie karani. Nigdy nie inwigilowani. Czysta przeszłość, teraźniejszość bez zarzutu.
— Jeżeli miałbyś jakieś zastrzeżenia — powiedziałem — sam zrezygnuję z tego pozwolenia. Chciałbym, żebyś zadecydował, czy mam z tobą iść, czy nie.
Anioł otworzył jeszcze jedną teczkę.
— Ci ludzie mają czyste konto — kontynuował. — Nie będzie żadnego zaczepienia w przeszłości, w latach okupacji w aferze dewizowej czy innej. Tego nie będzie.
Co więc będzie, myślałem, i dlaczego Anioł jeszcze zwleka? Co może wiedzieć o tej sprawie, siedząc tutaj, za biurkiem?
Że jestem „powieściowy”, powiedział kapitan Anioł, i że mam mentalność prywatnego detektywa. Co znaczy „być powieściowym”? Na pewno to, że w żadnej grze nie bierze się beznamiętnego, czysto formalnego udziału. Że nie rozwiązuje się problemów ludzkich tak, jak matematyk rozwiązuje równanie o wielu niewiadomych. Że refleksja nie zastępuje emocji. Co jeszcze jest powieściowe w tym właśnie sensie?
Roger Caillois — zresztą nie on jeden — słusznie zauważył, że powieść niejako z natury zajmuje się tym, co dzieje się w mrocznych głębiach człowieka; wielkimi namiętnościami, występną miłością, buntem, rozpaczą, entuzjazmem. A więc uczuciami gwałtownymi i niezwykłymi. Buntowniczymi skłonnościami istoty ludzkiej. Dlatego też detective novel jest rodzajem powieści najbardziej znamiennym dla tego gatunku, jest „najbezczelniej powieściowa”. Gilbert K. Chesterton uważał, że powieść kryminalna zastępuje dzisiaj „Iliadę”.
Jak pogodzić sprzeczność między ideą policji, a więc ideą ładu, porządku, poszanowania przepisów prawa — zastanawia się Caillois — a naturą tego, co powieściowe? Bohaterem powieści powinien być człowiek namiętny, gwałtowny, nawet nieobliczalny, kierujący się impulsami, a policjant jest na ogół zaprzeczeniem tych cech. Powinien być wrogiem działania sprzecznego z dobrymi obyczajami i prawem, także opanowanym logikiem, nigdy nie biorącym udziału w chaotycznym zamęcie życia, w jakim uczestniczy przestępca.
Powieść kryminalna uporała się z tym problemem, wprowadzając postać prywatnego detektywa, który tropi zbrodniarza dla rozrywki, z zamiłowania, z pasją. Detektyw działa z pobudek osobistych, ale i z dystansem. Pomaga policji, czasem z nią współdziała, ale ani nie podziela jej poglądów i przesądów, ani nie opowiada się bezkrytycznie po stronie tego wszystkiego, czego policja broni. Podziwia czasem zbrodniarzy, a kiedy ich demaskuje to nie jako ich wróg, lecz jako rywal, jak partner w interesującej grze. Jest sceptyczny, wyrozumiały i niezależny. Jest więc postacią powieściową mieszczącą się w tym rodzaju literackim. Postacią niepokojącą.
Inaczej przedstawia się sprawa z zawodowymi policjantami, którzy trzymając się ściśle regulaminu i przepisów, stają się jak gdyby ich wykładnikiem, a nie tak zwanymi postaciami powieściowymi oryginalnymi, niekiedy kapryśnymi, działającymi na własną rękę.
Kiedy powstawała powieść kryminalna, czytelnicy z podziwem śledzili działania płatnych funkcjonariuszy policji, jak na przykład Corentin u Balzaca czy Lecoq w powieściach Gaboriau. Niejako kontynuatorem tych postaci stał się komisarz Maigret w powieściach Simenona; lecz autor obdarzył go takimi cechami, które sprawiły, że Maigret jest „postacią powieściową”.
„Nie podziela wcale poglądów swoich kolegów — pisze Caillois — nie jest łowcą ludzi ani łańcuchowym psem. Pod pozorami oschłości ukrywa wrażliwe serce. Często zdradza sekretną sympatię do winnego, którego aresztuje, sympatię czysto ludzką... Nie zawraca sobie głowy przepisami i chętnie przekłada litość nad obowiązek”. Jakby niezrozumiała konieczność zmuszała komisarza Maigret, by miał zastrzeżenia co do własnej roli!
Właśnie dzięki tym czysto ludzkim cechom powieść kryminalna nie stanie się tylko matematyczno-logiczną zagadką, lecz może być przeniknięta „walczącym i cierpiącym człowieczeństwem. Życie bierze odwet i sprawia, że na matematycznej pustyni zmartwychwstaje powieść obyczajowa. Wzruszenie przeważyło znów refleksję”.
— Może masz nawet rację co do tej „powieściowej postaci” — powiedziałem do Anioła. — Jednak wiesz, że nigdy nie występuję przeciw prawu, ale zawsze w obronie, prawa.
Ponieważ kapitan milczał, dodałem:
— Nie będę ci przeszkadzać. Zabierz mnie do Dolińskiego.
Anioł wstał. Zapiął guziki munduru.
— Ostatecznie — powiedział — jeżeli pani Ava zaprosiła cię do tej willi... To wasza prywatna sprawa. Możesz tam jechać.
— Czy będę przesłuchiwany jako gość Dolińskiego?
Anioł uśmiechnął się.
— I po co udajesz grzecznego chłopczyka, Morena? Dobrze wychowanego harcerzyka? Przecież wiesz, że i tak zabrałbym cię do Dolińskiego.
— A po co ty udawałeś groźnego i nieczułego służbistę?
— Trzeba jakoś ratować resztki swego autorytetu — westchnął Anioł. Pociągnął kilkakrotnie nosem. Nie miał już kataru. — Chmura ominęła miasto, nie będzie deszczu — powiedział. — Kiedy stąd wyjdziemy, sam zobaczysz, że niebo jest czyste. Kiedy byłem mały... — zaczął zdanie, ale spojrzawszy na mnie, machnął tylko ręką.
Pojechaliśmy moim wozem.
Kiedy weszliśmy do pokoju bilardowego w willi Dolińskiego, Klaudiusz Sawa drzemał w fotelu ze zgaszonym cygarem w ustach. W takim samym fotelu siedziała Ava, a na poręczy przysiadł wiolonczelista Leon Waleń.
Doliński siedział na krawężniku bilardowego stołu, trzymając w dłoni szklankę, w której kołysał na dnie kilka łyków absyntu.
Ava była zmęczona i wystraszona. Kiedy zobaczyła mnie za plecami Anioła, w progu tego pokoju, nie wstała, żeby się przywitać. Uśmiechnęła się tylko i nieznacznie wzniosła w górę dłoń, poruszyła nią kilkakrotnie. Dlaczego zatelefonowała do mnie — pomyślałem — dlaczego do mnie, a nie na milicję?
Anioł ze znawstwem wytrawnego gracza obejrzał kije bilardowe. Podziwiałem go za to udane „znawstwo”, bo przecież nie umiał grać. Trzymając jeden z nich, przeszedł kilkakrotnie przez pokój. Zatrzymał się przed Avą. Przypatrywał się jej przez chwilę, po czym odwrócił się gwałtownie i spojrzał na Dolińskiego. Doliński wciąż siedział na krawędzi stołu, dotykając jedną stopą posadzki ułożonej z kilku gatunków drzewa jak mozaika.
Kapitan podszedł do Okna. Spojrzał w dół, w ciemność rozproszoną jedynie przez odbicie świateł w wodzie basenu. Oparł się o framugę okna.
— Moi drodzy — powiedział — człowiek, który nagle wypada z okna, musi krzyknąć, nawet gdyby nie chciał krzyczeć. Reaguje odruchowo, automatycznie, jak ktoś znienacka ukłuty szpilką. Tak każę instynkt samoobrony, przywiązanie do życia, lęk przed niebezpieczeństwem lub śmiercią.
— Michał nie krzyczał — powiedziała Ava.
— Czy pani była zaprzyjaźniona z Gabrielem?
— Na płaszczyźnie zawodowej — odpowiedział za Avę Waleń.
— Na płaszczyźnie — powtórzył Anioł. — To dobrze. Ale na płaszczyźnie naszych obecnych kontaktów bardzo proszę, by odpowiadali tylko ci, których o coś pytam. Śledztwo powinno przebiegać w atmosferze serdecznej i przyjacielskiej. W atmosferze zaufania i zarazem ładu niezbędnego dla osiągnięcia pomyślnych wyników. Czy grało wtedy radio, kiedy Gabriel wypadł przez okno? Tak, pana o to pytam, panie Doliński.
— Nie — odparł Doliński. — Nie grało.
— Czy w tym momencie adapter był wyłączony?
— Wyłączyłam wcześniej — powiedziała Ava.
— Może ktoś z państwa przypomina sobie, czy jakieś inne dźwięki nie zagłuszały krzyku Gabriela? Jeżeli Gabriel w ogóle krzyczał. Ale ten szczegół ma doniosłe znaczenie.
— Nie — powiedział Waleń. — Nie pamiętam żadnych innych dźwięków.
— Panie kapitanie, tak! — zawołała Ava. — Tak!
— Co to było?
— Przelatywały odrzutowce. Był okropny huk.
— To prawda — powiedział Doliński.
— No więc? — Anioł zwrócił się do Walenia.
— Jak było?
— Przepraszam. Oni mają rację. Na pewno przelatywały odrzutowce. Nawet ktoś powiedział, że strasznie wyją.
— Ja tak powiedziałam — wtrąciła Ava. — A wujek Klaudiusz powiedział, że im więcej cywilizacji, tym więcej hałasu i brudu. I że cały świat jest już zatruty, i że nawet... Jakoś tak powiedział.
— Dokładnie tak było — wyjaśnił Doliński — że przeleciały odrzutowce: Ava coś powiedziała, także pan Sawa coś mówił, a kiedy spojrzeliśmy w kilka sekund później w okno, nie było tam Michała Gabriela.