Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
35 osób interesuje się tą książką
Choć nosiła mnie w łonie przez dziewięć miesięcy i wydała na ten świat, nigdy nie należałam do niej. I nigdy nie byłam księżniczką swojego ludu. Od zawsze należałam do Pierwotnego Śmierci.
Seraphena Mierel znała swoją przyszłość od urodzenia. Była Panną, Wybraną, oblubienicą przeznaczenia. Na mocy umowy zawartej przez przodka miała się stać Królową Małżonką Pierwotnego Śmierci i uratować kraj przed zagładą.
Spraw, by się w tobie zakochał, stań się jego słabością i go zabij.
Jednak prawdziwe przeznaczenie Sery jest inne, wie o nim tylko garstka osób. Dziewczyna to wyszkolona zabójczyni, perfekcyjna i opanowana. Jej jedynym celem jest zgładzenie Pierwotnego. Zachowanie oblubieńca podczas pierwszego spotkania niweczy ten misterny, przygotowywany od dawna plan.
– Ty – powiedział Pierwotny przydymionym, cienistym głosem, pełnym wszystkiego, co czekało na człowieka po tym, jak już wyda ostatnie tchnienie. – Nie potrzebuję małżonki.
Otoczenie to ją obwinia za porażkę, matka nieustannie okazuje jej swoje rozczarowanie. Dla Sery życie traci sens. Czuje tylko pustkę i chłód. Do czasu, gdy poznaje jego – boga o przenikliwym spojrzeniu, któremu los śmiertelników nie jest obojętny…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 881
Sugerowana kolejność czytania
Cykl Z krwi i popiołu:
1. Krew i popiół
2. Królestwo Ciała i Ognia
3. Korona ze złoconych kości
Cykl Z ciała i ognia:
4. Cień w żarze
W przygotowaniu:
5. Wojna Dwóch Królowych
Tytuł oryginału: SHADOW IN THE EMBER
Ilustracja i projekt okładki: © by Hang Le
Redakcja: Beata Turska
Redaktor prowadzący: Agata Then
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Aleksandra Zok-Smoła, Magdalena Zabrocka (Lingventa)
© 2021 by Jennifer L. Armentrout
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2023
© for the Polish translation by Justyna Szcześniak
Drogi Czytelniku/Droga Czytelniczko!
Ta książka porusza tematy i opisuje zachowania, które mogą urazić odbiorców lub wywołać niepokój, dlatego zalecamy ostrożność podczas czytania.
Wszystkie wydarzenia i postaci przedstawione w książce są fikcyjne.
Ostrzeżenie dotyczące treści: śmierć, wulgarny język, przemoc, spożywanie alkoholu, depresja, sceny erotyczne.
ISBN 978-83-287-2714-4
You&YA
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2023
–fragment–
Tobie, Czytelniku
– Nie zawiedziesz nas dzisiaj, Sero. – Słowa dobiegły z pogrążonej w mroku części komnaty. – Nie zawiedziesz Lasanii.
– Nie. – Zacisnęłam razem dłonie, by powstrzymać ich nieprzerwane drżenie, i wzięłam głęboki oddech. Zatrzymałam go w płucach i popatrzyłam na swoje odbicie w zwierciadle opartym o ścianę. Nie miałam powodu do zdenerwowania. Powoli wypuściłam powietrze. – Nie zawiodę was.
Oddychałam głęboko i miarowo, ledwie rozpoznawałam osobę, która spoglądała na mnie z lustra. Nawet w przyćmionym, mrugającym świetle licznych kandelabrów, porozstawianych w niewielkiej komnacie, mogłam dostrzec, że moja skóra była tak różowa, że niemal nie dało się zauważyć garstki piegów rozsianych po policzkach i grzbiecie nosa. Niektórzy mogliby powiedzieć, że z tym pąsem promienieję, ale zieleń moich oczu była zbyt wyrazista, zbyt gorączkowa.
Moje serce wciąż łomotało, więc znów wstrzymałam oddech, tak jak uczył mnie sir Holland, gdy dopadało mnie wrażenie, że brak mi tchu, że nie kontroluję tego, co dzieje się wokół mnie ani ze mną. Wdech, powolny i zrównoważony. Zatrzymaj powietrze, aż poczujesz, jak twoje serce się uspokaja. Wydech. Przerwa.
Sztuczka nie zadziałała tak jak zazwyczaj.
Czesano mnie dzisiaj tak długo, aż zaczęła mnie piec głowa. Wciąż mrowiła. Połowę moich jasnoblond włosów zagarnięto i upięto wysoko w taki sposób, by kaskada loków opadała mi na plecy. Skórę szyi i ramion również miałam zarumienioną. Uznałam, że to z powodu perfumowanej kąpieli, w której musiałam się wcześniej moczyć przez wiele godzin. Może dlatego oddychanie przychodziło mi teraz z takim trudem. Woda była do tego stopnia przesycona olejkami, że – jak się obawiałam – pachniałam, jakbym utopiła się w jaśminie i słodkim anyżku.
Stojąc nieruchomo, wzięłam kolejny wdech, powolny i głęboki. Po ablucji wypielęgnowano mnie prawie na śmierć. Powyrywano i wydepilowano mi woskiem włoski z najróżniejszych miejsc i tylko balsam wtarty w nogi, ręce i wszędzie pomiędzy nimi łagodził pieczenie. Raz jeszcze zatrzymałam powietrze w płucach, opierając się nagłej pokusie, by spuścić wzrok niżej i ujrzeć coś więcej niż odbicie własnej twarzy. Wiedziałam, co bym tam zobaczyła, a było to – no cóż – prawie wszystko.
Moja suknia – jeśli ten strój można było tak nazwać – została uszyta z prześwitującego szyfonu i niemalże niczego poza nim. Jej rękawy miały jedynie kilka centymetrów długości i znajdowały się tuż poniżej barków, a cienka tkanina o barwie kości słoniowej spowijała luźno ciało, udrapowana tak, że jej kraniec spływał na posadzkę u moich stóp. Nienawidziłam i sukni, i kąpieli, i pielęgnacji, która po niej nastąpiła, choć rozumiałam, czemu to wszystko miało służyć.
Miałam nęcić, uwodzić.
Szelest spódnic rozbrzmiał bliżej, a ja powoli wypuściłam powietrze. W zwierciadle pojawiła się twarz mojej matki. Nie było między nami żadnego podobieństwa. Przypominałam ojca. Wiedziałam o tym, bo wpatrywałam się w jego jedyny, ocalały portret wystarczająco często, by zdawać sobie sprawę, że on też miał piegi, a zarys jego szczęki zdradzał upór równy mojemu. Odziedziczyłam po nim również oczy – nie tylko kolor, ale także to samo nachylenie ich zewnętrznych kącików. Tylko dzięki temu obrazowi ukrytemu w prywatnych komnatach matki wiedziałam, jak wyglądał mężczyzna, który dał mi życie.
Matka na krótką chwilę skrzyżowała ze mną w lustrze spojrzenie swoich ciemnobrązowych oczu, po czym okrążyła mnie, a tkwiąca na jej skroniach korona ze złotych liści zalśniła w świetle świec. Otaksowała mnie uważnie, szukając zbłąkanych kosmyków, skaz lub innych oznak zdradzających, że nie byłam perfekcyjnie przygotowaną oblubienicą.
Zapłatą przyrzeczoną dwieście lat przed moimi narodzinami.
W gardle zaschło mi jeszcze bardziej, ale nie ośmieliłam się poprosić o wodę. Nałożono mi na usta różaną farbkę, która nadała im wygląd muśniętych rosą. Gdybym popsuła makijaż, matka byłaby niezadowolona.
Zerknęłam na jej oblicze, gdy poprawiała rękawy mojej sukni. Wąziutkie zmarszczki w kącikach jej oczu wydawały się głębsze niż wczoraj, a skóra wokół warg pobielała z napięcia. Jej twarz jak zwykle miała nieprzenikniony wyraz, a ja nie byłam nawet pewna, czego w niej szukam. Smutku? Ulgi? Miłości? Brzęk obijających się o siebie cienkich złotych łańcuszków sprawił, że moje serce zatłukło o żebra jeszcze mocniej.
Dostrzegłam błysk welonu, który ktoś podał matce. Ten widok przywiódł mi na myśl białego wilka, którego widziałam przy jeziorze wiele lat temu, gdy z jakiegoś dziwacznego powodu, którego teraz nie mogłam sobie przypomnieć, zbierałam tam kamyki. Zwierzę było ogromne, więc uznałam, że to jeden z rzadkich wilków kiyou, które czasami przemierzały Ciemne Wiązy, otaczające tereny zamku Wayfair. Spojrzałam mu wtedy w oczy, przerażona, że rozerwie mnie na strzępy. Ale on, zanim odbiegł, sadząc długie susy, zerknął jedynie na kamienie w moich rękach, jakby miał mnie za dziecko słabujące na umyśle.
Matka włożyła mi na głowę welon Wybranej. Zwiewny materiał zafalował wokół moich ramion, po czym opadł tak, że nie zasłaniał jedynie moich ust i podbródka, jego dłuższa część zaś spływała wzdłuż moich pleców. Na czubku głowy umocowano mi cienkie łańcuszki, które przytrzymywały zasłonę w miejscu. Choć ledwie widziałam przez delikatną tkaninę, welon nie był nawet w połowie tak gruby jak ten, który nosiłam, gdy znajdowałam się w obecności kogoś innego niż moja najbliższa rodzina lub sir Holland. Nie zakrywał też w całości mojej twarzy.
Może nie jesteś Wybraną, ale przyszłaś na ten świat spowita welonem Pierwotnych. Jako Panna obiecana przez Duchy Losu. I opuścisz ten świat dotknięta życiem i śmiercią, powiedziała mi kiedyś moja stara niania Odetta.
Ale teraz znów wyglądałam jak Wybrani – urodzeni w czepku trzeci synowie i trzecie córki, których przeznaczeniem było służyć Pierwotnemu Życia na jego Dworze. Odkąd pamiętam, ukrywano mnie za welonem. Chociaż także urodziłam się w czepku i pod wieloma względami traktowano mnie tak, jak większość Wybranych, byłam zarazem Panną. Wybranych po Ascendencji czekał najwyższy honor, który mógł przypaść w udziale śmiertelnikom w dowolnym królestwie. Jak świat długi i szeroki wyprawiano na ich cześć uczty, by przygotować się na noc ich Rytuału, podczas którego byli poddawani Ascendencji, a potem wkraczali do Ilizjum, by służyć Pierwotnym i bogom. Natomiast los przeznaczony mnie stanowił najpilniej strzeżony sekret w całej Lasanii. Dla mnie nie było świętowania ani uczt. Dzisiejszego wieczoru, w moje siedemnaste urodziny, zostanę Królową Małżonką Pierwotnego Śmierci.
Poczułam ucisk w gardle. Czym się tak niepokoiłam? Przecież byłam gotowa. Gotowa, by wypełnić umowę. Gotowa, by zrobić to, po co przyszłam na świat. Musiałam być.
Część mnie zastanawiała się, czy Wybrani denerwowali się w dniu swojego Rytuału. Na pewno. Każdy by się niepokoił nawet w obecności pomniejszych bogów, a co dopiero wtedy, gdy pojawiał się jeden z Pierwotnych – istot tak potężnych, że stały się fundamentalne dla samej materii naszej egzystencji. A może Wybrani byli po prostu szczęśliwi, że w końcu wypełniało się ich przeznaczenie? Widziałam, jak podczas Rytuału szczerzyli zęby z radości i śmiali się z odsłoniętymi jedynie dolnymi połowami twarzy, wyraźnie chętni, by zacząć nowy rozdział w swoim życiu.
Ja nie szczerzyłam zębów. Nie śmiałam się.
Wdech. Przytrzymaj powietrze. Wydech. Przerwa.
Matka nachyliła się ku mnie.
– Jesteś gotowa, księżniczko Serapheno.
Seraphena. Tak rzadko ktokolwiek wypowiadał moje imię w pełnej formie. I nigdy z oficjalnym tytułem. Miałam wrażenie, jakby ktoś przestawił dźwignię. W mgnieniu oka łomotanie mojego serca ustało, a ucisk w piersi zmalał. Dłonie przestały mi drżeć.
– Jestem.
Przez welon dostrzegłam, że królowa Calliphe się uśmiechnęła, a przynajmniej uniosła kąciki ust. Nigdy nie widziałam, by uśmiechnęła się do mnie naprawdę, choć obdarzała tą łaską moje przybrane rodzeństwo i swojego męża. To dlatego, że choć nosiła mnie w łonie przez dziewięć miesięcy i wydała na ten świat, nigdy nie należałam do niej. I nigdy nie byłam księżniczką swojego ludu.
Od zawsze należałam do Pierwotnego Śmierci.
Matka otaksowała mnie wzrokiem po raz ostatni, odsunęła kosmyk, który opadł mi na niewłaściwą stronę ramienia, po czym bez słowa wyszła szybkim krokiem z komnaty. Drzwi zamknęły się za nią z cichym szczęknięciem, a moje zmysły, doskonalone przez lata, się wyostrzyły.
Cisza w pomieszczeniu trwała jedynie kilka uderzeń serca.
– Siostrzyczko – usłyszałam. – Stoisz nieruchomo jak posągi bogów w naszym ogrodzie.
Siostrzyczko? Usta skrzywiły mi się w ledwie powstrzymywanym obrzydzeniu. To nie był mój brat, ani poprzez krew, ani więź. Był synem mężczyzny, którego matka poślubiła niedługo po śmierci mojego ojca. Tavius nie miał w sobie ani kropli krwi rodu Mierelów, ale jako że lud Lasanii nie wiedział o moim istnieniu, został obwołany następcą tronu. Wkrótce miał objąć władzę, a ja byłam pewna, że nawet gdy już wypełnię umowę, nasi poddani będą musieli zmierzyć się z kolejnym kryzysem – przez niego.
Z powodu swojego prawa do korony był jednak jedną z nielicznych osób, które znały prawdę o królu Rodericku – pierwszym monarsze z rodu Mierelów i moim przodku, którego desperacka decyzja, by za wszelką cenę ratować swój lud, nie tylko przypieczętowała mój los, ale też skazała na potępienie przyszłe pokolenia poddanych królestwa, które usiłował ochronić.
– Na pewno się denerwujesz. – Tavius podszedł bliżej. – Wiem, że księżniczka Kayleigh jest bardzo spięta. Martwi się naszą nocą poślubną.
Oderwałam palce od swoich boków. W milczeniu zmierzyłam go wzrokiem.
– Obiecałem jej, że potraktuję ją łagodnie. – Tavius pojawił się w polu mojego widzenia. Dzięki jego jasnobrązowym włosom i niebieskim oczom powszechnie uważano go za przystojnego. Byłam gotowa się założyć, że księżniczka Irelone pomyślała to samo, gdy go poznała. Pewnie uważała, że poszczęściło jej się tak, jak żadnej innej. Wątpiłam, by wciąż była tego zdania. Obserwowałam, jak Tavius okrąża mnie niczym jeden z wielkich, srebrnych jastrzębi, które często widywałam nad drzewami w Ciemnych Wiązach. – Nie sądzę, by on przyrzekł ci to samo. – Nawet przez welon dostrzegłam jego szyderczy uśmieszek. Czułam na sobie jego spojrzenie. – Wiesz, co o nim mówią. Jaki jest powód tego, że nigdy się go nie maluje ani nie rzeźbi jego podobizn w kamieniu. – Tavius zniżył głos, przesycając go udawanym współczuciem. – Podobno jest potworny, a skórę ma pokrytą łuskami, tak jak bestie, które go strzegą. Ma kły zamiast zębów. Twoje zadanie na pewno cię przeraża.
Nie byłam pewna, czy Pierwotny Śmierci miał ciało porośnięte łuską, ale oni wszyscy – bogowie i Pierwotni – rzeczywiście mieli długie, ostre kły. Na tyle ostre, by rozedrzeć ciało.
– Jak sądzisz, czy krwawy pocałunek sprawi ci niesamowitą rozkosz, jak twierdzą niektórzy? – zakpił Tavius. – Czy też przyniesie ci straszliwy ból, gdy Pierwotny zatopi swoje zębiska w twojej nietkniętej skórze? – W jego głosie pojawił się nowy ton. – Pewnie to drugie.
Nienawidziłam go jeszcze bardziej niż tej sukni.
Tavius znów zaczął krążyć wokół mnie niczym drapieżnik. Postukiwał palcem w brodę. Skóra mi ścierpła, ale nawet nie drgnęłam.
– Ale z drugiej strony wyszkolono cię, żebyś doprowadziła tę sprawę do końca, czyż nie? Byś stała się jego słabością, sprawiła, by się w tobie zakochał, a potem go zabiła. – Mój przybrany brat raz jeszcze zatrzymał się przede mną. – Wiem, że spędziłaś pewien czas na pobieraniu nauk u Mistrzyń Jadeitu. Więc może wcale się nie denerwujesz – ciągnął. – Może wręcz nie możesz się doczekać, by zacząć mu służyć…
Wyciągnął dłoń w moją stronę, a ja złapałam go za nadgarstek i wbiłam mu palce w ścięgna. Jego ciało przeszył spazm bólu. Zaklął.
– Tylko mnie tknij, a połamię każdą kosteczkę w tej twojej łapie – ostrzegłam go. – A potem dopilnuję, by księżniczka Kayleigh nie musiała się obawiać ani swojej nocy poślubnej, ani żadnej innej, którą będzie zmuszona spędzić w twoim towarzystwie.
Tavius napiął rękę i spiorunował mnie wzrokiem.
– Nie masz pojęcia – warknął – jakie masz cholerne szczęście.
– Nie, Taviusie. – Odepchnęłam go, przypominając mu, że mój trening nie obejmował jedynie lekcji u Mistrzyń. Mój przybrany brat zatoczył się, ale zdołał odzyskać równowagę, zanim wpadł na lustro. – To ty masz szczęście.
Nozdrza rozdęły mu się z furii. Bez słowa potarł wnętrze nadgarstka, a ja ponownie zamarłam w bezruchu. Mówiłam prawdę. Byłam w stanie złamać mu kark, zanim zdołałby podnieść na mnie rękę. Z powodu mojego przeznaczenia przeszłam lepszy trening niż większość strzegących go członków Gwardii Królewskiej. Mimo to był wystarczająco arogancki i rozpuszczony, by ze mną zadzierać.
Po cichu na to właśnie liczyłam.
Tavius zrobił krok do przodu, a ja rozciągnęłam usta w uśmiechu…
Pukanie do drzwi powstrzymało go przed wcieleniem w życie niezwykle głupiego planu, który właśnie wykluł się w jego głowie.
– Czego? – warknął, opuszczając dłonie.
Zza drzwi dobiegł nas zdenerwowany głos zaufanej damy dworu mojej matki.
– Kapłani zapowiadają, że Pierwotny wkrótce się zjawi.
Przepychając się koło mnie, Tavius posłał mi szyderczy uśmiech.
– Czas, żebyś w końcu na coś się przydała – powiedział.
Otworzył drzwi i wyszedł niespiesznie, świadomy, że nie odgryzę mu się w obecności lady Kali. O wszystkim, co robiłam przy tej kobiecie, dowiadywała się matka, która z sobie tylko znanego powodu troszczyła się o mojego przybranego brata, jakby był tego wart. Zaczekałam, aż Tavius zniknie w jednym z licznych, mrocznych i krętych korytarzy Świątyni Cienia, położonej tuż za Dzielnicą Ogrodów, u stóp Klifów Smutku. Korytarzy było tyle, ile usytuowanych pod nimi tuneli, które łączyły zamek Wayfair ze wszystkimi świątyniami w stolicy Lasanii, Carsodonii.
Pomyślałam o Sotorii, śmiertelniczce, która według legendy zrywała kwiaty na skraju urwiska, po czym, przestraszona przez boga, spadła i zginęła. To właśnie tej historii Klify Smutku zawdzięczały swoją nazwę.
Może to nie był najlepszy czas, by myśleć właśnie o niej.
Uniosłam prześwitujące spódnice, odwróciłam się i ruszyłam boso po zimnej posadzce.
Sylwetka lady Kali była niewyraźna w mroku korytarza, ale widziałam, jak dama prędko obróciła głowę, by na mnie nie patrzeć.
– Chodź – powiedziała. Ruszyła przed siebie, ale zatrzymała się po kilku krokach. – Widzisz cokolwiek w tym welonie?
– Odrobinę – przyznałam.
Lady Kala sięgnęła do tyłu i wzięła mnie pod rękę. Ten nieoczekiwany kontakt sprawił, że się wzdrygnęłam i nagle poczułam wdzięczność za to, że skrywa mnie zasłona. Tak jak w przypadku wszystkich Wybranych, moje ciało nie powinno mieć styczności z żadnym innym, nie licząc osób, które brały udział w moich przygotowaniach. To, że mnie dotknęła, znaczyło bardzo wiele.
Dama dworu powiodła mnie przez kręte, niekończące się korytarze, w których nie było nic prócz drzwi i niezliczonych kinkietów pełnych rozjarzonych świec. Już zaczęłam się zastanawiać, czy się czasem nie zgubiła, gdy przy kolejnych drzwiach dostrzegłam dwie niewyraźne postaci odziane w czerń.
Kapłani Cienia.
Ci ludzie wynieśli złożoną przez siebie przysięgę milczenia na nowe wyżyny: zdecydowali się na zaszycie swoich ust. Zawsze zastanawiałam się, jak jedzą i piją. Patrząc na ich wynędzniałe, zapadnięte ciała, skryte pod czarnymi szatami, można było wysnuć wniosek, że jakkolwiek to robili, przyjęta przez nich metoda nie była skuteczna.
Gdy otworzyli drzwi prowadzące do dużej, okrągłej komnaty rozświetlonej setkami świec, powstrzymałam drżenie. Nagle u mojego boku zmaterializował się kolejny Kapłan Cienia, który zajął miejsce lady Kali. Jego kościste palce nie dotknęły mojej skóry, ale naparły na środek osłoniętych cienkim materiałem pleców. Drażniło mnie to. Miałam ochotę odsunąć się, uwolnić od chłodu jego dłoni, ale wiedziałam, że nie wolno mi tego zrobić. Zmusiłam się, by zaczerpnąć powietrza, i wbiłam wzrok w kształty wyryte w gładkim kamieniu.
Okrąg z przecinającą go linią. Symbol ten wypełniał każdą kamienną płytę. Nigdy wcześniej go nie widziałam, więc nie byłam pewna, co oznacza. Powędrowałam spojrzeniem ku szerokiemu podestowi przede mną. Kapłan poprowadził mnie wzdłuż nawy i znów poczułam ściskające mnie w piersi napięcie. Nie patrzyłam w stronę pustych świątynnych ław. Gdybym naprawdę była Wybraną, wszystkie te siedziska zajmowałaby szlachta najwyższej rangi, a na ulicach na zewnątrz tłum wznosiłby radosne okrzyki. Cisza, która tu panowała, zmroziła mi skórę.
Zawsze stał tu tylko jeden tron, stworzony z tego samego budulca co świątynia: cienistego kamienia o kolorze najciemniejszej godziny nocy, cudownego materiału, który dało się wypolerować tak, by odbijał wszelkie źródła światła. Można go było także zaostrzyć do tego stopnia, że stworzona zeń broń była w stanie przebić ciało i kość. Tron lśnił, pochłaniał blask świec w taki sposób, że kamień zdawał się buzować wewnątrz ciemnym ogniem. Oparcie miało kształt sierpa księżyca.
Tak samo wyglądało znamię, które miałam tuż nad lewą łopatką. Znak zdradzający, że jeszcze zanim przyszłam na świat, moje życie już do mnie nie należało.
Dzisiejszego wieczoru w sali stały dwa trony.
Gdy podprowadzono mnie do podwyższenia, a potem po schodach w górę, naprawdę żałowałam, że nie poprosiłam o szklankę wody, gdy jeszcze mogłam to zrobić. Kapłani skierowali mnie do jednego z tronów, usadzili na nim i odeszli.
Oparłam dłonie na podłokietnikach i obrzuciłam wzrokiem ławy pode mną. Nie było tu żywej duszy. Poddani Lasanii nie wiedzieli nawet, że ich los, a także los ich dzieci, bez reszty zależy od tego, co wydarzy się dziś wieczorem, i od tego, co muszę zrobić potem. Gdyby lud kiedykolwiek odkrył, że Roderick Mierel – ten, którego zwano Złotym Królem – wcale nie spędzał dni i nocy na polach ze swoimi poddanymi i nie zdzierał zrujnowanej przez wojnę gleby, by dogrzebać się do czystej, żyznej ziemi… Że nie obsiewał pól wespół z nimi, że jego krew, pot i łzy nie stanowiły podwalin królestwa… Gdyby lud dowiedział się, że wychwalające króla pieśni i poematy są utkane z wymysłów, wszystko to, co jeszcze ostało się z dynastii Mierelów, rozsypałoby się w proch.
Ktoś zamknął drzwi. Podążyłam wzrokiem ku krańcowi komnaty, gdzie w blasku świec dostrzegłam ciemne sylwetki mojej matki i Taviusa. Obok nich majaczyła trzecia postać. Król Ernald. Moja przybrana siostra, księżniczka Ezmeria – Ezra – stała obok swojego ojca i brata. Nie musiałam widzieć jej miny, by wiedzieć, że nienawidziła każdego aspektu tego, co właśnie się działo. Sir Hollanda nie było. Żałowałam, że nie zdołałam się z nim pożegnać, choć wcale nie spodziewałam się, że się tu zjawi. Jego obecność sprawiłaby, że w głowach Kapłanów Cienia zrodziłoby się zbyt wiele pytań.
Zbyt wiele by zdradziła.
Ujawniłaby, że nie jestem świetlistym przykładem królewskiej czystości, tylko wilkiem w ofiarnej owczej skórze.
Moim zadaniem nie było wyłącznie dopełnienie umowy, którą zawarł król Roderick, ale zerwanie jej raz na zawsze, zanim zniszczy ona moje królestwo.
Determinacja wypełniła moją klatkę piersiową ciepłem, tak jak działo się to za każdym razem, gdy używałam mojego daru. To było moje przeznaczenie. Mój cel. To, co miałam uczynić, było ważniejsze ode mnie. Robiłam to dla Lasanii.
Siedziałam więc na tronie z nogami skromnie skrzyżowanymi pod suknią i z rozluźnionymi rękami, opartymi na podłokietnikach. Czekałam spokojnie.
I czekałam.
Sekundy zmieniły się w minuty. Nie wiedziałam, ile ich minęło, ale w brzuchu zaczęły mi się formować maleńkie ziarenka niepokoju. Został wezwany do swojej świątyni. Czy nie powinien… nie powinien się zjawić?
Wnętrza moich dłoni zwilgotniały, węzły obaw zaś pęczniały, rozpychając się w mojej piersi. Napięcie wzrosło. A jeśli nie przybędzie?
Ale dlaczego miałby nie przybyć?
To była jego umowa.
Gdy król Roderick stał się już na tyle zdesperowany, że był gotów na wszystko, by ocalić swoje zniszczone przez wojnę ziemie i uratować głodujący lud, który i tak już zbyt wiele wycierpiał, spodziewał się pewnie, że na jego wezwanie odpowie któryś z pomniejszych bogów, co zdarzało się wcale nie tak rzadko w przypadku ludzi dość śmiałych, by się na to poważyć. Ale Złotemu Królowi odpowiedział Pierwotny Śmierci.
A gdy spełnił prośbę Rodericka, zażądał w zamian, by pierworodna córka z rodu Mierelów została jego małżonką.
Więc musiał się teraz zjawić.
A jeśli tego nie zrobi?
Zacisnęłam palce na chłodnym kamieniu tronu, a serce dudniło mi w piersi.
Wdech. Przytrzymaj powietrze. Wydech. Przerwa.
Jeśli nie przybędzie, wszystko przepadnie. Wszystko, co dał królowi Roderickowi, pójdzie na marne. Jeśli się o mnie nie upomni, nie wypełnię swojej misji i skażę moje królestwo na powolną śmierć spowodowaną Zgnilizną. Zaraza zaatakowała w chwili, gdy przyszłam na świat. Najpierw był to tylko mały spłachetek ziemi w sadzie. Z drzew, które zaczęły tracić liście, opadły niedojrzałe jabłka. Gleba wokół nich poszarzała, a trawa i korzenie jabłoni obumarły. Potem Zgnilizna zaczęła się rozpełzać, powoli zawłaszczała cały sad. Od tamtej pory spustoszyła jeszcze kilka farm. W ziemi raz nią skażonej nie dało się już niczego posiać. Wszystko umierało.
Plaga nie wpływała jedynie na uprawy. Zmieniła pogodę, sprawiła że lata stały się gorętsze i suchsze, a zimy mroźniejsze i nieprzewidywalne jak nigdy dotąd.
Ludność Lasanii nie miała pojęcia, że Zgnilizna była zegarem odliczającym czas. Wskazywała datę wygaśnięcia umowy, którą zawarł Złoty Król, uaktywnioną przez moje narodziny. Prawdopodobnie Roderick Mierel nie zdawał sobie sprawy, że to porozumienie wygaśnie bez względu na wszystko. Tę wiedzę zdobyliśmy dopiero w ciągu dziesięcioleci, które nastały po jego zawarciu. Jeśli zawiodę, królestwo…
W komnacie rozbrzmiał niski pomruk. Przypominał odległe odgłosy furmanek i powozów turkocących po wybrukowanych ulicach Carsodonii, ale narastał tak bardzo, że poczułam, jak rezonuje w tronie, na którym siedziałam… i w moich kościach.
Dudnienie ustało i wszystkie świece zgasły, pogrążając salę w ciemności. Podmuch wiatru o ziemistym zapachu poruszył skrajem welonu, okalającego mi twarz, i rąbkiem mojej sukni.
Świece znów ożyły, jakby omiotła je fala ogników wznosząca się od posadzki do pochyłego sklepienia. Utkwiłam wzrok w centralnej nawie, gdzie powietrze rozdarło się i buchnęło trzaskającym białym światłem.
Ze szczeliny zaczęła się sączyć mgła, lizała kamienną podłogę i zalewała ławy. W reakcji na ten widok całe moje ciało pokryło się gęsią skórką. Niektórzy zwali tę mgłę magią Pierwotnych. To był eter. Potężna esencja, która nie tylko stworzyła krainę śmiertelników i Ilizjum, ale też krążyła we krwi bogów, dawała nawet nieznanym i pomniejszym z nich niewyobrażalną moc.
Mrugnęłam. Tylko tyle. Mrugnęłam i przestrzeń przed podwyższeniem nie była już pusta. Stał tam mężczyzna odziany w pelerynę z kapturem, spowity pulsującymi, wirującymi mackami głębokich cieni poprzetykanych lśniącymi żyłkami srebra. Nie pozwoliłam sobie na powrót myślami do tego, co powiedział o Pierwotnym Tavius. Nie mogłam. Zamiast tego wytężyłam wzrok, by dostrzec, co znajduje się za mglistą zasłoną przydymionych cieni. Zobaczyłam jedynie, że mężczyzna był niesamowicie wysoki. Nawet ze swojego miejsca na tronie widziałam, że będzie nade mną górował, a przecież sama nie byłam niska i niemalże dorównywałam wzrostem Taviusowi. Jednakże miałam przed sobą jednego z Pierwotnych, a w historiach, które o nich pisano, czasami znajdowały się wzmianki o tym, że byli niczym giganci pośród śmiertelników.
Zauważyłam szerokie ramiona, a przynajmniej wydawało mi się, że tym właśnie była głębsza masa mroku, przypominająca kształtem… skrzydła. Mężczyzna odchylił do tyłu zakapturzoną głowę.
Momentalnie zapomniałam o swojej sztuczce z oddychaniem. Nie widziałam twarzy przybysza, ale poczułam intensywność jego spojrzenia. Przeszywał mnie wzrokiem na wylot i przez krótką, wypełnioną paniką chwilę zlękłam się, że wiedział o mnie więcej, niżbym chciała. Że nie spędziłam siedemnastu lat na przygotowaniach do roli Królowej Małżonki. Że moje szkolenia obejmowały także inne zajęcia. Że uległość, ta potulność, w której mnie wytrenowano, była jedynie kolejnym welonem, skrywającym prawdziwą mnie.
Gdy siedziałam na tronie przeznaczonym dla Królowej Małżonki władcy Krainy Cieni, jednego z Dworów Ilizjum, moje serce na moment zamarło. Kiedy patrzyłam na Pierwotnego Śmierci, po raz pierwszy w życiu poczułam prawdziwe przerażenie.
Pierwotni nie potrafią czytać śmiertelnikom w myślach. Wiedziałam o tym. Miałam tę świadomość z tyłu głowy, w której wciąż jeszcze kryły się resztki rozsądku. Mężczyzna przede mną nie miał powodu przypuszczać, że nie jestem tym, na kogo wyglądam. Nawet gdyby obserwował moje dorastanie albo wysłał szpiegów do Lasanii, moja tożsamość, dziedzictwo i rodowód pozostawały tajemnicą. Nikt nawet nie podejrzewał, że po świecie chodzi księżniczka z dynastii Mierelów. Wszystko, czym się zajmowałam, odbywało się w sekrecie, w sposób zaplanowany do ostatniego szczegółu – począwszy od treningów z sir Hollandem, a skończywszy na czasie, który spędziłam z Mistrzyniami Jadeitu.
Ten mężczyzna nie mógł wiedzieć, że w ciągu dwustu lat, które upłynęły, zanim przyszłam na świat, zdobyliśmy wiedzę, jak zabić Pierwotnego.
Miłość.
Pierwotni mieli jedną śmiertelnie niebezpieczną słabość, która czyniła ich na tyle podatnymi, by dało się ich zgładzić. I była to miłość.
Spraw, by się w tobie zakochał, stań się jego słabością i go zabij.
Takie było moje przeznaczenie.
Odzyskałam kontrolę nad swoim łomoczącym sercem i zaczerpnęłam ze studni wiedzy, którą zgromadziłam podczas godzin spędzonych z matką na nauce tego, czego będzie się ode mnie oczekiwać, gdy już zostanę Królową Małżonką. Jak się poruszać, jak mówić, jak się zachowywać w obecności Pierwotnego. Jak stać się osobą, której będzie pożądał. Byłam na to gotowa, nawet jeśli okazałoby się, że jest od stóp do głów pokryty łuską, tak jak skrzydlate bestie chroniące Pierwotnych.
Moje palce rozluźniły się, oddech uspokoił, a ja ułożyłam usta w nieśmiały, niewinny uśmiech. Skąpana w blasku świec, podniosłam się na zdrętwiałe stopy. Splotłam luźno dłonie na wysokości brzucha, by nie zasłonić niczego przed jego wzrokiem, tak jak przykazała mi matka. Zgięłam nogi, by opaść na kolana w powitaniu należnym Pierwotnym.
Podmuch wiatru stanowił jedyne ostrzeżenie, że mężczyzna się poruszył.
Zanim z moich ust zdołał się wyrwać okrzyk zaskoczenia, zdusił go szok: Pierwotny nagle znalazł się tuż przede mną. Dzieliło nas zaledwie kilkanaście centymetrów. Wirujące światło sprawiło, że powietrze wokół mnie zafalowało. Pierwotny był zimny jak zimy na północy i wschodzie. Jak zima w Lasanii, nieubłaganie mroźniejsza z każdym mijającym rokiem.
Gdy podniosłam wzrok i spojrzałam w próżnię w miejscu, w którym powinna się znajdować jego twarz, nie byłam pewna, czy w ogóle oddycham. Pierwotny Śmierci przysunął się bliżej. Jedna z jego cienistych macek musnęła nagą skórę mojego ramienia. Wciągnęłam gwałtownie powietrze, czując jej lodowaty dotyk. Pierwotny opuścił głowę i wszystkie mięśnie w moim ciele się napięły. To przez jego obecność? A może z powodu posiadanego przez wszystkich śmiertelników instynktu, który ostrzegał nas przed tym, byśmy nie uciekali, nie wykonywali żadnych gwałtownych ruchów w obecności drapieżnika?
– Ty – powiedział Pierwotny przydymionym, cienistym głosem, pełnym wszystkiego, co czekało na człowieka po tym, jak już wyda ostatnie tchnienie. – Nie potrzebuję małżonki.
Wzdrygnęłam się na całym ciele i szepnęłam:
– Słucham?
Pierwotny odsunął się i jego cienie spowiły go ciaśniej. Potrząsnął głową. O co mu chodziło?
Zrobiłam krok do przodu.
– Słucham…? – powtórzyłam.
Wiatr znów zadął, tym razem zza moich pleców, zgasił świece i pogrążył komnatę w mroku. Dudnienie rozległo się ciszej niż poprzednio, ale i tak nie śmiałam się ruszyć, bo nie miałam pojęcia, gdzie był Pierwotny. Nie byłam nawet pewna, w którym miejscu znajdował się skraj podwyższenia. Ziemista woń ulotniła się, płomienie świec powoli znów się rozjarzyły, z ociąganiem wracając do życia…
A on… już przede mną nie stał.
Wątłe smużki eteru unosiły się z na powrót zasklepionej szczeliny w podłodze.
Pierwotny Śmierci zniknął.
Odszedł. Nie zabrał mnie ze sobą i w głębokim, ukrytym zakamarku mojego serca poczułam rozkwitającą ulgę, która jednak szybko rozsypała się w proch. Pierwotny nie wypełnił swojej części umowy.
– Co… co to było? – dotarł do mnie głos matki. Podniosłam wzrok i zobaczyłam, że podeszła do mnie. – Co się stało?
– N-nie wiem. – Gdy obróciłam się ku królowej, obejmując się ramionami, panika zatopiła we mnie swoje szpony. – Nic nie rozumiem.
Matka otworzyła szerzej oczy, a ja dostrzegłam w nich tę samą nawałnicę uczuć, która przetaczała się przeze mnie.
– Powiedział ci coś? – wyszeptała.
– Powiedział… – Próbowałam przełknąć ślinę, ale coś ścisnęło mnie w gardle. Na skraju mojego pola widzenia pojawiły się białe plamki. Żadna liczba ćwiczeń oddechowych nie mogła mi pomóc, gdy poddawałam się ogarniającej mnie trwodze. – Nie rozumiem. Zrobiłam wszystko, co…
Nagle poraził mnie szok piekącego bólu: matka mnie spoliczkowała. Nie spodziewałam się tego, nie brałam takiej ewentualności pod uwagę. Przycisnęłam rozdygotaną dłoń do policzka i stałam oszołomiona, niezdolna pojąć, co zaszło… co wciąż się działo.
Ciemne oczy matki wydawały się teraz jeszcze większe, a jej skóra przybrała odcień upiornej bladości.
– Coś ty zrobiła? – Królowa znów przytknęła rękę do piersi. – Sero, coś ty zrobiła?
Nic. Tylko to, czego mnie nauczono. Ale nie mogłam jej tego powiedzieć. Nie mogłam powiedzieć jej dosłownie niczego. Słowa zawiodły mnie, bo coś w moim wnętrzu roztrzaskało się i uschło.
– Ty – rzekła matka. Choć jej głos nie był dymem ani cieniem, wydawał mi się równie ostateczny jak one. Oczy matki błyszczały. – Zawiodłaś nas. I teraz wszystko… wszystko… przepadło.
Trzy lata później…
Lord Wysp Vodina zmierzał pyszałkowato przez środek Wielkiej Sali zamku Wayfair do podwyższenia. Cichy, miarowy tupot jego wypolerowanych butów wybijał ten sam rytm co palce, którymi bezdźwięcznie postukiwałam o udo. Lord Claus był przystojny w toporny sposób. Skórę miał spieczoną od słońca, a ramiona muskularne od dzierżenia ciężkiego miecza, przytroczonego teraz u jego biodra. Szyderczy uśmiech na jego twarzy, aroganckie skrzywienie jasnowłosej głowy i jutowy worek w dłoni powiedziały mi wszystko, co musiałam wiedzieć o tym, co zaraz się wydarzy, lecz mimo to nikt z obecnych nie poruszył się ani nie wydał z siebie żadnego dźwięku.
Nie drgnął także żaden z królewskich gwardzistów, ustawionych w nieugiętej linii przed podwyższeniem. Wyglądali śmiesznie, przyodziani w swoje strojne mundury. Złote frędzle opadały z buf na ramionach ich śliwkowych kamizelek, dopasowane kolorem do pantalonów. Ich okrycia z klapami i grube spodnie były zdecydowanie zbyt ciężkie na upalne carsodońskie lato i ograniczały ich ruchy w przeciwieństwie do prostych tunik i bryczesów niższych rangą strażników i żołnierzy. Te mundury wręcz trąbiły o uprzywilejowaniu, na które gwardziści nie zapracowali swoimi mieczami, schowanymi w pochwach inkrustowanych kością i kamieniem.
Nie poruszył się też nikt na podwyższeniu, gdzie król i królowa Lasanii siedzieli na swoich tronach, wysadzanych diamentami i złotymi topazami, obserwując zbliżającego się do nich lorda. Korony ze złotych liści na ich głowach błyszczały jasno w świetle świec i choć w oczach mojego przybranego ojca lśniła gorączkowa nadzieja, wzrok matki nie zdradzał absolutnie żadnych emocji. Obok monarchy stał sztywno następca tronu. Po jego minie wywnioskowałam, że był na wpół śpiący i zirytowany wydarzeniem, które wymagało jego obecności. Znając Taviusa, o tak późnej porze wolałby być już po co najmniej trzech kuflach piwa i między nogami jakiejś kobiety.
Królowa Calliphe przerwała pełną napięcia ciszę. Jej głos zabrzmiał rzeczowo w parnym powietrzu przesyconym zapachem róż.
– Nie spodziewałam się, że to ty odpowiesz na ofertę, którą nasz doradca złożył władcom twojego kraju. – Jej ton niósł jasne przesłanie. Obecność lorda Wysp Vodina stanowiła obrazę. Nie należał do rodziny królewskiej, a jego zachowanie mówiło samo za siebie. Nic go to nie obchodziło. – Czy przemawiasz w imieniu swoich suwerenów?
Lord Claus zatrzymał się parę metrów przed gwardzistami i posłał jej bezwzględne spojrzenie. Nie odpowiedział, przesunął wzrokiem od podwyższenia do licznych alków, obrzeżonych kolumnami. Gdy jego wzrok prześlizgnął się po mnie, po czym raptownie wrócił do mojej twarzy, stojący obok mnie sir Holland, rycerz należący do Gwardii Królewskiej, zamarł i mocniej zacisnął palce na rękojeści miecza.
Skrzyżowałam harde spojrzenie z posłańcem, za co na pewno później dostanę reprymendę. Tylko garstka ludzi w całym królestwie wiedziała, że byłam księżniczką, ostatnią z rodu Mierelów. Jeszcze mniej było takich, którzy mieli pojęcie, że byłam Panną przyobiecaną Pierwotnemu Śmierci. Ten próżny lord nawet się nie domyślał, dlaczego się tu znalazł. A przybył tu, ponieważ zawiodłam Lasanię.
Byłam ukryta w cieniu, a jednak to, jak powoli taksował mnie wzrokiem, odczułam niczym spoconą pieszczotę, prześlizgującą się z nagiej skóry moich ramion i dekoltu sukni ku oczom. Lord ściągnął wargi i posłał mi całusa.
Uniosłam brew.
Uśmiech zniknął mu z twarzy.
Królowa Calliphe zauważyła, gdzie skierował swoje spojrzenie i zesztywniała.
– Czy przemawiasz w imieniu swoich władców? – powtórzyła.
– Owszem. – Lord Claus znów spojrzał na podwyższenie.
– I jaką przynosisz odpowiedź? – zapytała królowa, gdy rdzawa plama na spodzie jutowego worka zaczęła się powiększać. – Czy monarchia Wysp Vodina przyjmie przysięgę naszej wierności w zamian za pomoc?
Zapasy na dwa lata. Ledwie tyle, by zrównoważyć to, co straciliśmy z farm pochłoniętych przez Zgniliznę.
– Oto nasza odpowiedź. – Lord Claus rzucił przed siebie worek, który uderzył o marmur z dziwnie mokrym plaśnięciem, po czym potoczył się po kafelkach. Ze środka wypadło coś okrągłego, rozbryzgując za sobą ślad… czerwieni. Brązowe włosy. Upiornie blada cera. Poszarpane, wąskie kawałki skóry. Przecięta kość.
Głowa lorda Sarrosa, doradcy króla i królowej Lasanii, odbiła się od buta jednego z gwardzistów.
– Na bogów. – Tavius szarpnął się o krok do tyłu, gwałtownie wciągając powietrze.
– Oto, co myślimy o waszej gównianej ofercie lojalności. – Lord Claus cofnął się nieco i położył dłoń na rękojeści miecza.
– Hm – mruknął sir Holland, gdy kilku królewskich gwardzistów sięgnęło po broń. – Tego się nie spodziewałem.
Obróciłam ku niemu głowę i w rysach jego ciemnobrązowego oblicza dostrzegłam cień czarnego humoru.
– Spokój – zarządził król Ernald, unosząc dłoń. Gwardziści się zatrzymali.
– No, a to akurat nie jest zaskoczeniem – dodał pod nosem sir Holland.
Zacisnęłam mocno zęby, by powstrzymać się przed jakąś niezwykle niestosowną uwagą. Skupiłam się na matce. Na jej twarzy nie malowały się absolutnie żadne uczucia. Siedziała na swoim tronie ze sztywnym karkiem i wysoko uniesioną brodą.
– Wystarczyłoby zwykłe „nie” – oznajmiła.
– Ale czy zrobiłoby takie samo wrażenie? – odparował lord Claus, a potem znów przywołał na usta swój kpiący półuśmieszek. – Przysięga wierności od upadającego królestwa nie jest warta nawet plonów na jeden dzień. – Wciąż się cofając, zerknął w stronę mojej wnęki. – Ale jeśli dorzucicie tę gorącą lalę, może dam się przekonać, by szepnąć vodińskim monarchom dobre słówko na wasz temat.
Król zacisnął palce na podłokietnikach tronu, aż zbielały mu knykcie, królowa Calliphe zaś rzekła:
– Moja panna służebna nie wchodzi w zakres umowy.
Tak jak matka, nie dałam po sobie poznać, co czuję. Nic. Panna służebna. Służąca. Nie córka.
– Wielka szkoda. – Lord Claus wspiął się po niewysokich schodach prowadzących do wejścia do Wielkiej Sali. Z dłonią na rękojeści miecza wykonał zamaszysty ukłon, który stanowił taką samą kpinę, jak słowa wypływające z jego kształtnych ust. – Niech Pierwotni wam błogosławią.
Odpowiedziała mu cisza. Obrócił się na pięcie i powolnym krokiem wyszedł z sali. W pomieszczeniu wciąż dało się słyszeć jego śmiech, ciężki i przesłodzony niczym zapach róż.
Królowa Calliphe wychyliła się do przodu, by zerknąć do alkowy. Nasze spojrzenia się skrzyżowały i poczułam, jak ogarnia mnie dziwna mieszanina emocji. Miłość. Nadzieja. Desperacja. Gniew. Nie pamiętałam już, kiedy matka po raz ostatni spojrzała prosto na mnie, ale teraz właśnie to robiła, przez co rozżarzyło się we mnie ziarnko niepokoju.
– Pokaż mu, jaka z ciebie gorąca lala – rozkazała mi matka, a sir Holland zaklął cicho. – Pokaż to wszystkim lordom z Wysp Vodina.
Niemal dławiąca żałość ścisnęła mi gardło, ale odegnałam od siebie to uczucie, zanim zdołało na dobre się rozpanoszyć i zacząć żyć własnym życiem. Zdusiłam w sobie to wszystko i zrobiłam powolny, długi wydech. Pustka wsączyła się we mnie przez skórę, tak jak działo się to wcześniej po wielokroć. Skinęłam głową, witając ją w sobie, gdy wsiąkała w moje mięśnie i przenikała kości. Pozwoliłam nicości brać we władanie moje myśli dopóty, dopóki nie został we mnie żaden ślad tego, kim byłam. Aż zmieniłam się w coś podobnego do biednych, zbłąkanych duchów nawiedzających Ciemne Wiązy. Puste naczynie raz jeszcze napełnione celem. To było jak przywdzianie welonu Wybranej.
Znów pokiwałam głową i odwróciłam się bez słowa.
– Powinniście ją zwyczajnie oddać temu lordowi – skomentował Tavius. – Może przynajmniej wtedy na coś by się nam przydała.
Zignorowałam zjadliwe uwagi księcia i pospiesznie przeszłam przez alkowy. Gdy opuszczałam główną salę, dół mojej sukni trzepotał wokół niskich obcasów.
Korytarz był niepokojąco pusty. Sięgnęłam za siebie i uniosłam kaptur przyszyty do kołnierza mojego stroju. Nasunęłam go na głowę bardziej z przyzwyczajenia niż z jakiegoś innego powodu. Wiele osób pracujących w Wayfair uznawało mnie po prostu za pannę służebną, kogoś, kim przed chwilą nazwała mnie królowa. Natomiast dla większości ludzi spoza zamku moje rysy wciąż były równie nieznajome jak wtedy, gdy skrywał je welon Wybranej.
Przeszłam sztywno obok zdobiących ściany ogromnych chorągwi w kolorze śliwkowego fioletu. Kołysały się w podmuchach ciepłej bryzy wpadającej przez otwarte okna. Na środku każdej z nich migotał w świetle lamp złoty monarszy herb.
Korona ze złotych liści i przechodzący przez nią miecz.
Znak ten podobno symbolizował siłę i przywództwo. W moich oczach wyglądał jak przebita ostrzem czaszka. Nie mogłam być jedyną osobą, która tak to widziała.
Minęłam królewskich gwardzistów, którzy pełnili wartę przy drzwiach prowadzących na mur od strony Morza Wełnistego. Wiedziałam, że na jego falach czekał statek mający powrócić na Wyspy Vodina. Przeszłam obok stajni, przecięłam dziedziniec i wyślizgnęłam się przez niewielką, wąską bramkę. Rzadko jej używano, bowiem wychodziła na mało uczęszczany szlak, który wiódł przez skarpy górujące nad Dolnym Miastem – złożoną z magazynów i melin zatłoczoną część stolicy, zaspokajającą potrzeby robotników portowych i żeglarzy.
W blasku księżyca pokonałam stromą ścieżkę i ruszyłam ku ciemnokarmazynowym żaglom, które zauważyłam na masztach przysadzistego rejowca z godłem Wysp Vodina, czterogłowym wężem morskim.
Bogowie, jak ja nienawidziłam węży. Bez względu na to, czy miały jeden łeb, czy cztery.
Lord Sarros – oczywiście zanim spotkał go niefortunny wypadek z odcięciem głowy – przekazał nam, że z Clausem podróżowała mała świta: jeszcze trzech lordów.
Gdy zeszłam ze skarpy na równy grunt i skręciłam w jeden z zaułków między ciemnymi, pogrążonymi w ciszy budynkami, poczułam słony zapach morza, który przesycił powietrze i zwilżył mi skórę. Podeszwy moich butów nie wydawały żadnych dźwięków na popękanych kamieniach. Podkradłam się do skraju budynku na skos od vodińskiego statku, a rąbek sukni powiewał bezszelestnie wokół moich nóg. Lata intensywnych treningów z sir Hollandem doprowadziły do tego, że moje kroki były lekkie, a ruchy precyzyjne. Zdolność do poruszania się w niemal całkowitej ciszy była jednym z powodów, dla których niektórzy starsi służący obawiali się, że nie jestem istotą z krwi i kości, tylko jakiegoś rodzaju zjawą. I czasami tak właśnie się czułam… jakbym była zaledwie wątłym, nie w pełni uformowanym cieniem ducha.
Dziś nastała jedna z tych nocy.
Zatrzymałam się kilka metrów od doków i czekałam. Żeglarze i robotnicy mijali wylot mojej uliczki. Niektórzy szli pospiesznie, inni już się zataczali. Przesunęłam dłoń do sięgającego uda wycięcia w sukni i zacisnęłam palce na rękojeści sztyletu. Żelazo rozgrzało się od mojego dotyku, stało się częścią mnie. Pomacałam skraj ostrza tuż nad pochwą. Cienisty kamień. Broń z tego materiału stanowiła rzadkość w świecie śmiertelników.
W głębi zaułka otworzyły się jakieś drzwi. Dobiegł mnie stamtąd ochrypły śmiech, a potem przenikliwy chichot. Wbijałam wzrok przed siebie, nieruchoma w plamie mroku, i pomyślałam o matce… o mojej rodzinie. Pewnie przeszli już do sali bankietowej, gdzie zasiądą do posiłku rozmów i będą udawać, że lord z Wysp Vodina nie zwrócił im właśnie pozbawionej ciała głowy ich doradcy. Będą udawali, że to nie był kolejny znak, że nasze królestwo znalazło się na skraju upadku. Ja nigdy, ani razu, nie zjadłam z nimi kolacji. Nawet przed tym, jak zawiodłam. Wcześniej jakoś mi to nie przeszkadzało. A przynajmniej nie często, bo przecież byłam Wybraną. Miałam przed sobą cel.
Nie potrzebuję małżonki.
Po tym wydarzeniu zrobiło się ciężko. A gdy skończyłam osiemnaście lat, raz jeszcze włożono mi welon na głowę i owinięto w zwiewną, przypominającą całun suknię, po czym zaprowadzono do Świątyni Cienia i wezwano Pierwotnego Śmierci.
Nie pojawił się.
Zrobiło się jeszcze gorzej, gdy dobiłam dziewiętnastki. A potem, sześć miesięcy temu, gdy miały miejsce moje dwudzieste urodziny i po raz trzeci znalazłam się na tronie w tym cholernym welonie i kreacji? Kapłani znów poprosili go o przybycie, a on to zignorował. Wtedy wszystko się zmieniło. Aż do tamtej chwili nie wiedziałam, jak trudno naprawdę mogło być.
Przedtem zawsze przysyłano mi jedzenie do pokoju: śniadanie, niewielki lunch, obiad. Po pierwszym wezwaniu sytuacja zaczęła się pogarszać. Dostawałam mniejsze porcje, niektóre posiłki do mnie nie trafiały. Po ostatnim niepowodzeniu przestano przysyłać mi cokolwiek. Musiałam przeprowadzać najazdy na kuchnię w tych krótkich chwilach, gdy można tam było znaleźć coś wartego zjedzenia. Z tym potrafiłam sobie jednak poradzić, tak jak i z brakiem innych niezbędnych rzeczy i nowych ubrań, które mogłyby zastąpić zużyte do cna części mojej garderoby. Wielu poddanych Lasanii miało jeszcze mniej niż ja. Najgorsze było to, że matka w ciągu ostatnich trzech lat w zasadzie przestała się do mnie odzywać. Prawie na mnie nie patrzyła, nie licząc nocy takich jak ta, gdy chciała, bym przekazała komuś wiadomość w jej imieniu. Zdarzało się, że mijały tygodnie, podczas których nie widziałam jej nawet w przelocie. Zawsze była zdystansowana, kiedyś jednak spędzała ze mną czas. Zaglądała, by sprawdzić, jak mi idzie podczas treningów, a niekiedy nawet jadła ze mną lunch. I był też Tavius, który teraz robił, co mu się żywnie podobało, bo wiedział, że nie czekają go za to żadne konsekwencje. Godziny, które nie upływały mi na szlifowaniu umiejętności z sir Hollandem – wciąż przekonanym, że Pierwotny przyjdzie po mnie, bo nigdy nikomu nie zdradziłam, co mi powiedział, nawet mojej przybranej siostrze Ezrze – spędzałam sama. Dłużyły mi się i wlekły jak ślimaki, bo nie miałam nikogo bliskiego, z kim mogłabym je spędzać.
Ale dzisiejszego wieczoru matka spojrzała na mnie. Odezwała się do mnie. I chciała ode mnie właśnie tego.
Gdy na skraju zaułka pojawiła się znajoma postać, gorycz wezbrała mi w ustach. Rozpoznałam krój ciemnokarmazynowej tuniki i połysk jasnych włosów w świetle księżyca.
Zdjęłam kaptur i wyszłam z cienia w światło latarni. Moje serce biło równo i spokojnie.
– Lordzie Clausie – zawołałam.
Zatrzymał się i obrócił ku wylotowi uliczki. Przekrzywił głowę.
– To ty, panno służebna? – zapytał, a ja sama nie wiedziałam, czy usłyszawszy to, poczułam ulgę, ból czy kompletnie nic.
– Tak.
– Jasna cholera – powiedział przeciągle, wchodząc do zaułka. – Czyżby ta suka królowa zmieniła zdanie? – Każdy jego krok w moją stronę był niespieszny, zrelaksowany i świadczył o jego zadufaniu. – A może ci się spodobałem? – Złapał się za krocze. – I sama podjęłaś decyzję, by tu przyjść?
Poczekałam, aż zbliży się na odległość paru metrów, dość daleko od ulicy, choć i tak w tej części Carsodonii ludzkie wrzaski nie skłaniały nikogo do jakiejkolwiek reakcji.
– Coś w tym stylu.
– W tym stylu? – Gdy raz jeszcze powędrował wzrokiem poniżej mojego oblicza, ku wzgórkom piersi widocznym nad zwiewnym stanikiem sukni, powietrze świsnęło między jego zębami. – Założę się, że wiesz całkiem sporo o różnych stylach i pozycjach, czyż nie?
Nie byłam pewna, co to miało znaczyć, ale naprawdę mnie to nie obchodziło.
– Królowej nie spodobała się twoja odpowiedź.
– Nie wątpię. – Jego niski chichot ucichł. Lord Claus zatrzymał się przede mną, w końcu spojrzał mi w twarz. – Mam nadzieję, że nie przebyłaś tak dalekiej drogi z pałacu i nie czekałaś tu na mnie, by powiedzieć mi jedynie to.
– Nie. Przyszłam, by dostarczyć ci wiadomość.
– Czy ta wiadomość jest tutaj? – zapytał, zahaczając palcem o wycięcie na udzie mojej sukni. – Założę się, że jest ciepła, milutka i… – Pociągnął za cienki materiał i odkrył pochwę, którą miałam przytroczoną do uda.
– Wiadomość nie jest ani ciasna, ani mokra, ani nie zawiera żadnego innego ordynarnego słowa, które miałeś zamiar powiedzieć. – Wyciągnęłam sztylet.
Lord Claus gwałtownie poderwał głowę. Oczy na krótką chwilę rozszerzyły mu się z zaskoczenia.
– Chyba żartujesz.
– Jedynym żartem jest twoje złudzenie, że przeżyjesz tę noc. – Umilkłam na moment. – I to, że tak chętnie wszedłeś prosto w pułapkę.
Wściekłość wyparła zaskoczenie, wykrzywiła mu rysy i sprawiła, że na jego skórze pojawiły się plamy. Mężczyźni i ich kruche ego. Tak łatwo było nimi manipulować.
Lord Claus zamachnął się na mnie mięsistą pięścią dokładnie tak, jak przewidziałam. Przemknęłam pochylona pod jego ręką i błyskawicznie wyprostowałam się tuż za nim. Kopnęłam go, celując stopą w środek jego pleców. Runął chwiejnie do przodu, ale z chrząknięciem odzyskał równowagę. Dobył miecz i zatoczył ostrzem szeroki łuk, przez co musiałam odskoczyć. Większa broń – taka jak miecz – miała swoje zalety. Dzięki niej można było trzymać przeciwnika na dystans i wywierać nań presję, podczas gdy on ryzykował życie i zdrowie, próbując się zbliżyć. Ale taka broń była też cięższa i tylko nieliczni potrafili posługiwać się nią z gracją.
Lord Claus nie należał do tego grona.
Ja też nie.
– Wiesz, co zamierzam zrobić? – Claus przysunął się bliżej.
– Niech zgadnę. Na pewno coś ohydnego, najpierw swoim fiutem, a potem mieczem.
Lord Claus zrobił niewłaściwy krok.
– Wiedziałam. – Ruszyłam energicznie do przodu, uchylając się przed jego atakiem. Wycelowałam nisko i kopnęłam, trafiając go w brzuch. Siła uderzenia odrzuciła go nieco do tyłu, ale prędko odzyskał równowagę i zamachnął się łokciem, który trafiłby mnie, gdybym nie zdążyła skłonić głowy. Claus okręcił się wokół własnej osi i pchnął mieczem, a ja, wirując, umknęłam w lewo. Ostrze wbiło się głęboko w mur. W powietrze wzbiły się małe kłęby kamiennego pyłu. Zrobiłam kolejny obrót i złapałam lorda za rękę.
Pociągnął za swoją broń, a ja zrobiłam unik i wbiłam łokieć w miejsce, gdzie powinna się znajdować jego twarz. Lord Claus zaklął, a głowa odskoczyła mu do tyłu. Wyrwał miecz ze ściany i zwrócił się w moją stronę. Z nosa ciekła mu krew. Zaszarżował na mnie, wyprowadził zmyłkę w prawo, obrócił się i uniósł wysoko ostrze.
Rzuciłam się naprzód. Złapałam w garść jego bujną czuprynę i brutalnie szarpnęłam. Zaskoczyłam go tym ruchem, przez co stracił równowagę. Ja – właśnie po to, by nie narażać się na takie sytuacje – zaplatałam włosy w warkocz i wtykałam je za kołnierz.
Chwyciłam wolną dłonią rękę lorda Clausa – tę, którą dzierżył miecz – i dźgnęłam go łokciem w nadgarstek. Podcięłam mu nogi, a on z sapnięciem wypuścił broń.
Wdech.
Miecz z ciężkim łupnięciem upadł na ziemię. Zamachnęłam się na mojego przeciwnika sztyletem z cienistego kamienia. To była lekka broń, ale obusieczna – obie jej strony były ostre jak brzytwa. Przytrzymaj powietrze. Pustka w moim wnętrzu zaczęła pękać, raz jeszcze zatkała mi gardło przelotnym, dławiącym ciężarem. Jestem potworem, rozległ się szept w moim umyśle.
– Ty głupia ci…
Wydech. Zmusiłam się do działania. Uderzyłam szybko, podrywając głowę lorda Clausa do góry i jednocześnie wbijając w niego sztylet. Czubek ostrza przeszył mu kark, odcinając kręgosłup.
Lord drgnął tylko raz i było po wszystkim. Żadnych dźwięków. Nawet pełnego zaskoczenia wdechu. Taka wewnętrzna dekapitacja była prędka, zdecydowanie mniej makabryczna niż zwykła. I niemal bezbolesna.
Odetchnąwszy chrapliwie, wyciągnęłam sztylet z martwego ciała i delikatnie opuściłam bezwładną głowę mojej ofiary na ziemię.
Wstałam, wytarłam ostrze do czysta o bok mojej sukni, po czym schowałam je do pochwy. Odwróciwszy się, dostrzegłam leżący na ulicy miecz Clausa. Poczułam ciepło zbierające się w moich dłoniach, gorąco mojego daru napierające na skórę. Zacisnęłam pięść, by się go pozbyć. Przeszłam nad lordem Wysp Vodina, podniosłam jego broń i zabrałam się do pracy przy przekazywaniu wiadomości, która miała napełnić dumą moją matkę.
Jedyną rzeczą, o której myślałam później, gdy już zeskakiwałam ze statku na nabrzeże, było ukryte w głębi Ciemnych Wiązów jezioro.
Byłam zdecydowanie… klejąca, gdy przecinałam cumę utrzymującą vodiński żaglowiec przy doku. Prąd Morza Wełnistego zawsze odznaczał się mocą. Kilka minut później statek już oddalał się od lądu. Zajmie im to dni, może tygodnie, ale lordowie Wysp Vodina wrócą w końcu do domu.
Tyle że nie w całości.
Odchodząc od lśniącego przestworu wody, wzięłam głęboki oddech. Poczułam krew i gryzący dym Białego Konia, uzależniającego proszku pozyskiwanego z dzikich kwiatów o płatkach onyksowej barwy, rosnących na łąkach Wysp Vodina i często przywożonych do nas na statkach przez kupców. Gdy przyszłam po lordów, właśnie raczyli się dymem, a jego woń była zapewne źródłem tępego bólu, który obudził się w moich skroniach i wokół nich. Te bóle głowy zdarzały mi się od czasu do czasu. Zaczęły się w zeszłym roku i pojawiały coraz częściej. Martwiłam się, czy nie przerodzą się ostatecznie w tę samą dolegliwość, która nękała moją matkę i sprawiała, że królowa udawała się do swoich prywatnych komnat na długie godziny, a czasem nawet dni. Mogłam się domyślić, że jedną z niewielu rzeczy, które nas łączą, okaże się ból.
Ciemny materiał sukni ukrywał najgorsze ślady po moim wieczornym zajęciu. Ale czerwień, która plamiła mi dłonie i ręce, była widoczna i już zaczynała przysychać. Obejrzałam się na dryfujący statek i poczułam litość dla osoby, która wejdzie na jego pokład.
Gdy schodziłam z nabrzeża, gdzieś w pobliżu rozbrzmiał szorstki okrzyk zakończony głębokim jękiem. Chwilę później salwa chrapliwego śmiechu przyciągnęła mój wzrok do jednego z zacumowanych nieopodal statków. W blasku latarni dojrzałam dwie sylwetki. Jedna z nich była zgięta wpół nad relingiem, druga zaś przyciskała się mocno do jej pleców. Patrząc na ich ruchy, domyśliłam się, że zbliżyły się do siebie tak bardzo, jak to tylko możliwe.
Zerknęłam na zarysy postaci opartych o front meliny po drugiej stronie ulicy. Nie tylko ja obserwowałam tamtą dwójkę.
O bogowie.
W wielu dzielnicach Carsodonii ludzie byliby przerażeni zachowaniem pary na pokładzie. Ale tutaj, w Dolnym Mieście, każdy mógł być nieprzyzwoity w takim stopniu, na jaki miał ochotę. Nie stanowiło też ono jedynego miejsca, gdzie rozwiązłość była mile widziana.
Uniosłam kącik ust, ale mój uśmiech prędko zniknął, bo poczułam w piersi gorzki, przeszywający ból. Otworzyła się we mnie pustka i spojrzałam na siebie odrobinę zdegustowana widokiem krwi na moich rękach. Nie musiałam iść nad jezioro. W zasadzie – skoro już zrobiłam to, czego chciała ode mnie matka – nie byłam zmuszona do niczego innego. Właściwie byłam… wolna. To jedno z nielicznych, małych dobrodziejstw, które wyniknęły z mojej porażki. Nie wiodłam już życia w izolacji, z zakazem wędrówek poza terenami zamku Wayfair i Ciemnymi Wiązami. Kolejnym błogosławieństwem obecnej sytuacji była świadomość, że moja czystość nie stanowiła już towaru, części pięknie opakowanego zestawu: niewinnego dziewczęcia o uwodzicielskim dotyku. Raz jeszcze skrzywiłam usta. Nikt nie mógł mieć pewności, że Pierwotny Śmierci już nigdy po mnie nie przyjdzie, ale ja to wiedziałam. Dlatego nie zamierzałam strzec czegoś, co i tak nie powinno posiadać żadnej wartości.
Znów zerknęłam na kochanków ze statku. Mężczyzna przyciskał kobietę do relingu, poruszając się zawzięcie, pchając biodrami z dość… imponującą energią. Wnioskując z odgłosów, para odczuwała sporą przyjemność.
Moje myśli natychmiast powędrowały do Luksusu.
Sir Holland ubolewał kiedyś, że nie spędzam czasu z rodzicami. Był przekonany, że to właśnie z tego powodu w ciągu ostatnich trzech lat stałam się bardziej skłonna do aktów znacznej porywczości i lekkomyślności. Powiedział to, mimo że nie miał pojęcia nawet o połowie moich nierozważnych życiowych wyborów. Nie byłam pewna, czy to właśnie brak uwagi ze strony matki i przybranego ojca miał na mnie taki wpływ, ale nie mogłam do końca zaprzeczyć wnikliwości rycerza.
Byłam impulsywna.
Byłam również bardzo ciekawska.
Dlatego niemal dwa z tych trzech ostatnich lat spędziłam, zbierając się na odwagę, by zacząć poznawać rzeczy, których mi zabraniano, gdy byłam Panną. By doświadczyć tego, o czym czytałam w nieprzyzwoitych książkach przechowywanych na półkach w miejskiej czytelni, zbyt wysoko, by małe paluszki i zaintrygowane główki zdołały do nich sięgnąć. By znaleźć sposób, żeby pozbyć się tego nieustannego poczucia pustki.
– Och, bogowie! – Przenikliwy krzyk spełnienia poniósł się echem z pokładu statku.
W Jadeicie znajdowały się sale do kąpieli, gdzie mogłabym zmyć z siebie krew. To miejsce miało zresztą do zaoferowania o wiele więcej. Nawet komuś takiemu jak ja.
Podjąwszy decyzję, założyłam kaptur i szybko przeszłam przez ulicę, kierując się w stronę Złotego Mostu. W ciągu ostatnich trzech lat odkryłam niezliczone skróty, więc wiedziałam, że to najszybszy sposób, by przekroczyć rzekę Nye, oddzielającą Dzielnicę Ogrodów od mniej fortunnych zakątków miasta, takich jak Krzyżówka Crofta. Po tej stronie rzeki każdy świeżo malowany dwór lub wystawną kamienicę zajmowała tylko jedna rodzina, co najwyżej dwie. Mieszkańcy wydawali swoje pieniądze na to, co luksusowe, i wspólnie biesiadowali na pełnych róż dziedzińcach, z łatwością udając, że Lasania nie umiera. Na drugim brzegu ludzie nie mogli zapomnieć nawet na minutę, że nasze królestwo czeka zagłada. Posmak lepszego życia znali tylko ci, którzy przechodzili do Dzielnicy Ogrodów, bo znaleźli pracę w tamtejszych rezydencjach.
Myśląc o kąpieli i innych czekających mnie rozrywkach, przemierzałam szybkim krokiem uliczki i wąskie zaułki, po czym wspięłam się na strome wzgórze, skąd widać już było Złoty Most. Ustawione na całej jego długości latarnie gazowe rzucały maślanożółty blask na jakarandy porastające brzegi rzeki. Zanim przeszłam na drugą stronę, zagłębiłam się w jedną z pogrążonych w mroku ścieżek łączących wiele zakątków tej dzielnicy.
Pnącza ciężkie od purpurowych i białych kwiatów pachnącego groszku porastały boki i szczyty treliaży, przechodząc z jednego na drugi i tworząc długie tunele. Drogę oświetlało jedynie blade światło księżyca.
Nie pozwoliłam moim myślom błądzić. Nie chciałam dumać o żadnym z lordów, bo gdybym do tego dopuściła, musiałabym przypomnieć sobie również o dziewięciu poprzednich, a to zaprowadziłoby mnie prosto do nocy, podczas której zawiodłam. A wtedy musiałabym się zmierzyć z faktem, że nikt nigdy nie zbliżyłby się do mnie w taki sposób, jak ta para na statku, gdyby wiedział, kim kiedyś byłam i kim się stałam od tamtej pory. Rozmyślałam jedynie o tym, że za chwilę zmyję z siebie krew i zapach dymu. O tym, że skradnę parę chwil, podczas których będę mogła o wszystkim zapomnieć i udawać kogoś innego.
Ostry krzyk sprawił, że się zatrzymałam. Nie byłam pewna, jak daleko zaszłam, ale ten dźwięk w niczym nie przypominał jęków kochanków z pokładu.
Obracając się w stronę źródła odgłosu, znalazłam najbliższe wyjście i pospiesznie wypadłam z tunelu pod pnączami na upiornie cichą ulicę. Obrzuciłam wzrokiem pogrążone w mroku budynki, dostrzegłam oświetlony kamienny most, spinający dwie strony Dzielnicy Ogrodów, i już wiedziałam, gdzie jestem.
Luksus.
Ta wąska alejka nie otrzymała swojej nazwy z powodu znajdujących się przy niej okazałych kamienic. Zawdzięczała ją miejscom, które kryły się pośród bujnych ogrodów. Przybytkom z czarnymi drzwiami i okiennicami, obiecującym… cóż, najróżniejsze rodzaje splendoru. Szczęśliwy traf, skoro i tak zmierzałam właśnie tutaj.
Nie spodziewałam się, że Luksus będzie tak spokojny o tej porze nocy. W tutejszych ogrodach niemal zawsze kręciło się mnóstwo ludzi. Ruszyłam kamiennym chodnikiem, czułam na ciele gęsią skórkę. Trzymałam się blisko żywopłotów zasłaniających widok na posesje.
Nagle na ścieżkę kilka metrów przede mną wybiegł mężczyzna. Odskoczyłam o krok do tyłu. W blasku latarni zdołałam dostrzec jedynie tyle, że miał na sobie jasne bryczesy i wyszarpniętą z nich białą koszulę. Przemknął obok mnie, najwyraźniej nieświadomy mojej obecności. Obejrzałam się, obserwując, jak zniknął w ciemności.
Rozległ się kolejny krzyk, tym razem krótszy i bardziej ochrypły. Obróciłam się powoli i podkradłam do przodu, mijając kamienicę z otwartymi oknami i zasłonami, które powiewały na zewnątrz, poruszane ciepłym wietrzykiem. Zsunęłam dłoń do rozcięcia sukni, by sięgnąć po sztylet.
– Zrób to – przerwał ciszę szorstki głos. – Bo ja nigdy…
Gdy dotarłam do narożnika budynku, chodnik i pustą uliczkę zalał błysk oślepiającego srebrnego światła. Co, u licha…?
Upominając się w myślach, że nie powinnam wściubiać nosa w nie swoje sprawy, zrobiłam dokładnie na odwrót i wyjrzałam zza rogu.
Otworzyłam usta, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Stało się tak tylko dlatego, że zdałam sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Szybko pożałowałam swojego wścibstwa.
Tuż obok, na dziedzińcu kamienicy, w której nie paliły się żadne światła, klęczał mężczyzna. Miał rozpostarte ramiona, a jego ciało wyginało się do tyłu pod nienaturalnym kątem. Ścięgna w jego szyi wystawały, przypominając płaskorzeźbę, a jego skóra wyglądała tak, jakby płonęła blaskiem od wewnątrz. Białawe światło wypełniało żyły w jego twarzy i szyi, po czym spływało na klatkę piersiową i brzuch.
A przed nim stała… bogini. W poświacie księżyca jej bladoniebieska suknia była niemal tak prześwitująca jak moja ślubna kreacja. Zbierała się nisko na jej piersiach i zwężała przy talii i biodrach, po czym spływała do jej stóp, tworząc wokół nich fałdę migoczącego materiału. Skrząca się szafirowa brosza spinała przezroczystą tkaninę na ramieniu. Skóra bogini miała kolor gładkiej kości słoniowej. Jej włosy były lśniące i kruczoczarne.
Napotkanie w stolicy boga lub bogini nie było specjalnie zaskakujące. Często odwiedzali świat śmiertelników, zazwyczaj – jak podejrzewałam – z powodu nadzwyczajnej nudy albo po to, by załatwić jakieś interesy w imieniu Pierwotnych, u których służyli, bo ci rzadko, jeśli w ogóle, przybywali do tej krainy.
Wedle tego, czego mnie uczono o Ilizjum, istniała tam hierarchia podobna do tej, jaka obowiązywała wśród ludzi. Każdy Pierwotny władał Dworem, nie królestwem, a zamiast szlachciców o różnych tytułach miał do dyspozycji przyporządkowanych swojej domenie bogów. W Ilizjum znajdowały się Dwory dziesięciu Pierwotnych. I to oni rządzili wszystkim od nieba po morza, od miłości po narodziny. Rządzili wojną i pokojem, życiem i… tak, nawet śmiercią.
Nie zszokowała mnie więc obecność bogini, lecz jej dłoń na czole klęczącego człowieka. To ona była źródłem białego światła w jego żyłach.
Wargi mężczyzny rozwarły się szeroko, ale z jego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Wysączyła się z nich srebrzystobiała jasność. Wylewała się z jego ust i oczu, a gdy wystrzeliła w niebo, sięgnęła wyżej niż kamienica, trzaskała i pryskała na boki.
Na wszystko, co święte, to był eter – esencja bogów i Pierwotnych. Nigdy wcześniej nie widziałam, by ktoś używał go właśnie tak. Nie sądziłam też, by kiedykolwiek nastała konieczność, by zabić śmiertelnika akurat w taki sposób. To było po prostu niepotrzebne.
Bogini opuściła rękę i eter zniknął, raz jeszcze pogrążając dziedziniec w mroku tylko miejscami poprzecinanym blaskiem księżyca. Mężczyzna runął przed siebie w ciszy. Bogini, przyglądając się swojej dłoni, odsunęła się o krok, by nie upadł na jej stopy, lecz twarzą w trawę. Jej pełne usta wykrzywiły się z odrazy.
Wiedziałam, że ten człowiek był martwy. Wiedziałam, że zabił go eter, choć do tej chwili nie miałam pojęcia, że boskiej substancji można było użyć w takim celu. Pod moją skórą wezbrało ciepło. Musiałam wytężyć wszystkie siły, by je stłumić.
Bogini zwróciła głowę ku otwartym drzwiom kamienicy. Z budynku wyszedł bóg o skórze w tym samym perłowym odcieniu. Miał włosy prawie tak długie jak ona, rozlewały się po jego plecach niczym płynna noc. Zszedł po schodkach, niosąc coś w ręku. Coś małego, bladego, bezwładnego i…
Choć panował skwar, zgroza ścięła mi krew w żyłach. Bóg niósł za nóżki… opatulone w powijaki niemowlę. Zebrało mi się na mdłości tak szybko, że nie mogłam zaczerpnąć tchu.
Powinnam się odwrócić i przestać wtrącać się w nie swoje sprawy. Nie mogłam pozwolić, by bóg lub bogini mnie zobaczyli. Nie miałam nic wspólnego z rozgrywającym się tu koszmarem. Nie musiałam widzieć więcej niż do tej pory.
Bóg cisnął dziecko tak, że wylądowało koło martwego mężczyzny, na skraju migoczącej sukni bogini.
To nie była moja sprawa. Nic z tego, co robili bogowie, nie było sprawą śmiertelników. Wszyscy wiedzieliśmy, że choć potrafili być łaskawi i hojni, wielu z nich odznaczało się okrucieństwem i było zdolnych do podłości, gdy ktoś ich obraził. Każdy śmiertelnik uczył się tego od kołyski. Mężczyzna mógł uczynić coś, czym zasłużył na ich gniew, ale to było niemowlę – niewinna istota, którą ten bóg rzucił jak śmieciem.
To było potworne, jednak ostatnią rzeczą, którą powinnam teraz zrobić, było zaciśnięcie palców na rękojeści sztyletu z cienistego kamienia – ostrza, które było w stanie zabić boga. Zgroza ustąpiła jednak miejsca piekielnej furii. Nie byłam już wydrążona i pusta. Teraz czułam się pełna: kipiałam mroczną wściekłością. Nie sądziłam, bym zdołała zabić oboje, ale na pewno udałoby mi się dorwać jego, zanim ostatecznie raz jeszcze stanę twarzą w twarz z Pierwotnym Śmierci. Ani przez chwilę nie wątpiłam, że moje życie dzisiejszej nocy dobiegnie końca.
Maleńka, ukryta cząstka mnie – ta, która zrodziła się w chwili, gdy uderzenie matki zapiekło mnie w policzek – przestała dbać o to, czy przetrwam, czy umrę.
Wyszłam zza rogu budynku…
Jedynym ostrzeżeniem, jakie do mnie dotarło, było zawirowanie powietrza wokół mnie: powiew, który zapachniał świeżością i cytrusami.
Czyjaś dłoń zatkała mi usta i przeszył mnie dziwny skurcz, dokładnie w tym samym momencie, gdy ramię napastnika owinęło się wokół mnie, przyciskając mi ręce do boków. Szok wywołany kontaktem, dreszcz spowodowany tym, że ktoś mnie trzymał, dotykał mojej skóry swoim ciałem, kosztował mnie ułamek sekundy, w którym jeszcze mogłam się wyrwać. Poczułam szarpnięcie i uderzyłam plecami o twardą jak mur klatkę piersiową.
– Na twoim miejscu postarałbym się nawet nie pisnąć.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
You&YA
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz