Confinium. Szczecińska opowieść - Niewrzęda Krzysztof - ebook

Confinium. Szczecińska opowieść ebook

Niewrzęda Krzysztof

5,0

Opis

Nowa powieść Krzysztofa Niewrzędy ma wymiar zarówno lokalny – wyrażający się w opisie procesu przechodzenia Szczecina spod panowania niemieckiego ku polskości, zaszczepianej w mieście przez przybyszów z różnych stron Polski po zakończeniu drugiej wojny światowej – jak i symboliczny. Przedstawiając historię żyjącego w wiecznym strachu, zlagrowanego, młodego mężczyzny, który z ofiary zamienia się w kata, podsuwa niepokojącą tezę wskazującą na to, iż wojny bywają najokrutniejsze nie w trakcie ich trwania, ale wtedy, gdy się kończą. „Confinium” ukazuje dzieje miasta porzucanego i zagarnianego oraz los pospiesznie dorastającego Tadeusza, który konfrontuje się z samym sobą, rozpaczliwie szuka swojej tożsamości, wyzwala się spod wpływów i walczy ze strachem, jakim naznaczył go koszmar bycia więźniem niemieckiego obozu. Jest to wielowątkowa opowieść o ludziach wplątanych w Historię, która z chaosu powojennych zdarzeń wywołuje tych, których wcale nie naznacza narodowość. Jest to opowieść o klątwie tamtego okresu, braku sprawiedliwości, a także o fatalnym wpływie przypadków na ludzkie losy, które niosą z sobą grozę niepewności trwania na przekór zmianom. Tym zmianom, które dokonują spustoszeń, choć mają być gwarantem nowego ładu.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 674

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Krzysztof Niewrzęda

Confinium. Szczecińska opowieść

 

 

 

 

 

 

Copyright © Wydawnictwo Granda

Copyright © Krzysztof Niewrzęda

Copyright © Jarosław Eysymont

Redakcja: Anna Godzińska

Korekta: Anna Godzińska, Marta Krawczuk

Skład i łamanie: Raraku.pl

Na okładce i w książce wykorzystano prace Jarosława Eysymonta.

Książka dofinansowana z budżetu miasta Szczecin.

Wydawnictwo Granda

wydawnictwo-granda.pl

ISBN 978-83-952675-7-4

Szczecin 2020

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Opisane w tej powieści zdarzenia tylko w niewielkim stopniu są fikcją literacką. Podobnie, jak losy bohaterów.

 

 

 

 

 

 

 

Celowniczy:Prosto przed nami jest nasz cel.

Pilot:Okay. Jaki jest cel?

Nawigator: Sto czterdzieści sześć.

Pilot: Ani się nie obejrzymy, jak będzie po wszystkim.

Środkowy strzelec: Uwaga lancaster na sterburcie.

Pilot: Widzę, widzę. Trochę w nas chyba strzelają.

Środkowy strzelec: On skręca w dół, przesuń się...

Pilot: Tak, widzę. Odbijam.

Środkowy strzelec:Okay, on jest idealnie przed nami...

Pilot:Miej oczy otwarte, bo myśliwce kręcą się teraz wokół celu, jak muchy wokół gówna.

Środkowy strzelec: Okay.

Pilot: Daj mi jeszcze raz współrzędne.

Nawigator: Sto czterdzieści sześć.

Pilot: Okay, sto czterdzieści sześć...

Nawigator: Tak.

Pilot: A jaką mamy prędkość?

Nawigator: Sto siedemdziesiąt.

Pilot: Okay, mam cel.

Nawigator: Dwie minuty, dziesięć sekund. Celowniczy!

Celowniczy:Zrozumiałem. Dwie minuty, dziesięć sekund.

Nawigator: Dwadzieścia sekund...

Celowniczy: Możesz odbić trochę.

Pilot: Okay.

Nawigator: Trzydzieści sekund...

Celowniczy: Tam są flary! Po lewej.

Nawigator:Czterdzieści sekund...

Pilot: Okay. Sprawdź pozycje tych flar, bo czas ucieka.

Nawigator: Pięćdziesiąt sekund...

Celowniczy:Widzę trochę naziemnych detali na migaczach przeciwlotniczej.

Nawigator:Minuta!

Celowniczy:Ciągle odbijaj.

Nawigator:Dziesięć sekund. Pozostała minuta.

Pilot: Polecę prosto przed siebie.

Nawigator: Pięć...

Celowniczy: Pokieruj ładnie, prosto i utrzymuj poziom.

Nawigator: Dziesięć...

Pilot:A czemu miałbym nie utrzymać. Dzisiaj jeszcze nic nie piłem.

Nawigator: Piętnaście...

Pilot:Luki bombowe otwarte?

Celowniczy: Luki bombowe otwarte!

Nawigator: Dwadzieścia...

Pilot: Mamy jeszcze trochę czasu.

Celowniczy: To może po piwku?

Nawigator: Dwadzieścia pięć...

Celowniczy:Na lewo, spokojnie na lewo.

Nawigator: Trzydzieści...

Celowniczy: Spokojnie... Spokojnie...

Nawigator:Trzydzieści pięć...

Pilot: Pełen relaks.

Nawigator:Czterdzieści...

Celowniczy: Bomby w drodze!

Nawigator: Czterdzieści pięć... Pięćdziesiąt...

Celowniczy: Okay. Cukiereczki już lecą...

Nawigator: Patrzcie! Patrzcie!

Celowniczy: Mieliśmy szczęście, że tu jesteśmy! Jak to świetnie wygląda.

Nawigator: A tam lecą zapłonowe... Patrzcie!

 

Bomby wysypywały się z samolotów, niczym węgiel z worków. I tak jak węgiel obrastały ogniem. Gmachy i budynki zamieniały w piece, które po chwili zaczynały trawić własne wnętrzności, jęcząc i skowycząc tak głośno, że nawet huk wybuchów stawał się coraz mniej wyrazisty. Wszystko to mieszało się z wściekłym warczeniem samolotów, z wyciem zawodzących niczym płaczki podczas pogrzebu syren, ze świszczącym łopotem płomieni rozpiętych na wietrze i z łoskotem zapadających się w niepamięć istnień. I tworzyło to monstrualny zgiełk, od którego trzęsła się ziemia, dygotały domy i drżało powietrze. Dlatego nawet w dalszych zakątkach miasta ludzie mieli wrażenie, że bomby spadają również na nich. Wszyscy czym prędzej starali się więc dotrzeć do schronów.

 

Młoda kobieta wyjęła z szafy plecak i szybko upchała w nim ubranie wiszące wcześniej na krześle. Hałas dochodzący zza okien wprowadził w wibrację szyby, które zaczęły furczeć niczym werble.

– Ciociu! – krzyknęła, zakładając plecak na piersi. Przez moment zastygła w bezruchu, jakby całkowicie straciła inwencję, ale już po chwili wybiegła z pokoju i stanęła w drzwiach sypialni swojej ciotki:

– Jeśli ciocia nie może iść, to ja zniosę ciocię na plecach.

– Reginko, daj spokój – powiedziała siedząca na łóżku drobna staruszka. – Idź sama, moje dziecko. Mnie diabli nie wezmą.

– Ależ ciociu – nie ustępowała Regina, podchodząc do łóżka. – Ja ciebie tu samej nie zostawię – zapewniła ją, po czym pochyliła się, żeby staruszka mogła się jej uczepić. – Niech ciocia chwyci za szelki – zakomenderowała i zaraz wstała dźwigając swoją ciotkę na plecach.

– Tak w samej koszuli nocnej? Będzie mi zimno – utyskiwała staruszka.

– W plecaku mam twoje rzeczy, to się później ubierzesz – uspakajała ją Regina, wychodząc na klatkę schodową.

– Mój Boże... Po co ty do mnie przyjeżdżałaś. Spałabyś sobie teraz spokojnie u siebie na wsi, a tak...

– Co ty mówisz, ciociu – powiedziała Regina, ostrożnie schodząc po niewidocznych w ciemności stopniach. – Właśnie dobrze, że przyjechałam. Przynajmniej nie jesteś teraz sama.

– Trzymaj się poręczy moje dziecko, bo jeszcze kark sobie skręcisz przeze mnie.

Ale nim Regina zdążyła zapewnić ciotkę, że trzyma się poręczy, potworny ryk przebijając dach wdarł się w dochodzący z zewnątrz zgiełk i spadając, przemknął obok kobiet. Wnętrze kamienicy wypełniło się ceramicznym jazgotem, szklanym szczękiem i drewnianym trzaskiem. Wnet wessał to jednak ogłuszający huk, wciągając do piwnic schody, stropy i podłogi, za którymi runęła Regina z ciotką oraz meble z opuszczonych mieszkań. I wszystko zginęło zaraz w tumanie kurzu pod zwałami gruzów, nad którymi jazgot pognał dalej, by towarzyszyć destrukcji kolejnych kamienic, gmachów i budynków rozsypujących się w bezkształtne zgliszcza. Całe kwartały miasta zmieniały się w dymiące pryzmy rumowisk, przykrywających chodniki, jezdnie i tramwajowe torowiska, na których szyny wiły się jak podpiekane węże. Na nocnym niebie z dudnieniem pękały ogniste balony eksplozji. Małe, większe i największe opadały tysiącami płonących strzępów na domy i nieznośnie charczących żołnierzy, rozgniatanych pod dywanem nalotu. Aż w końcu wszystko ogarnęła skwiercząca monotonia.

 

Cudem ocaleni ludzie, którzy wcześniej nie zdążyli dotrzeć do schronów, zaczęli opuszczać prowizoryczne kryjówki. Wychodzili z płonących domów, wyczołgiwali się z piwnic, wygrzebywali spod gruzów. Niektórzy poparzeni, ranni, głusi. Wszyscy przerażeni. Ale na zewnątrz też się paliło. Zarówno zrujnowane kamienice, jak i samochody. Płonął nawet bruk na jezdniach. Nikt nie wiedział więc, w jakim kierunku uciekać. Dzieci płakały i płakały kobiety, a ogłupiali mężczyźni kręcili się w kółko. Jedni wołali drugich, nie słysząc, że sami byli wołani. Wtedy właśnie, z gwizdem i sykiem kilkunastu parowozów, wpadł między domy rozogniony huragan. Momentalnie podpalił włosy na głowach oraz ubrania szukających schronienia ludzi. I zaczął ciskać nimi o ściany, przerywając ich przeraźliwy wrzask. Spędził też okoliczne pożogi w jedno wielkie stado i krążył nad nim tak długo, aż latarnie zaczęły wyginać się z gorąca i pokładać na chodnikach niczym pijane ulicznice. W końcu uleciał ku górze, by rozwiać się pod chmurami w nocnym sierpniowym podmuchu. W tym samym czasie, na dole, strażacy oblewali już wodą dogasające zgliszcza. Ale tylko w tych miejscach, w których występowało zagrożenie rozprzestrzenienia pożarów na nieuszkodzone domy, albo tam, gdzie spodziewano się znaleźć pod gruzami żywych. Wraz ze wschodem słońca zaczęto też przeszukiwać ruiny.

Naprzeciwko niewielkiego parku kilkudziesięciu mężczyzn w pasiastych drelichach krzątało się po rumowisku. Pilnowali ich żołnierze, którzy przyglądali się pracującym. Nieopodal strażacy gasili wciąż palący się jeszcze gmach z czerwonej cegły. Ze stojącego tam wielkiego, czerwonego beczkowozu, przy głośnym warkocie, przepompowywano wodę, która szlauchami płynęła do tryskaczy. Część więźniów rozbijała gruz, ładowała go na taczki i wywoziła na usypisko. Inni w kilkuosobowych grupach wynosili strzaskane drewniane konstrukcje i składali je obok usypiska cegieł. Przy klekocie drewniaków tępe uderzenia kilofów grzęzły w chrzęszczących zgliszczach. Zgrzytał gruz, ocierając się o metal i skrzypiały taczki balansujące na wąskich deskach, które ułożono, by pokonać nierówności. Dwaj mężczyźni, próbując wspólnie podnieść kawał muru, stuknęli się głowami.

– O, kurtka – zdenerwował się jeden z nich. – Nie ma jak tego złapać.

– Czekaj, Stefan, ja sam to wezmę – powiedział drugi.

– Tadziu, przecież to za ciężkie.

– Nie takie rzeczy się tachało – zaśmiał się Tadeusz. – Podsuń mi tylko karę.

– Dobra – Stefan chwycił taczkę.

Tadeusz przykucnął, objął leżący przed nim blok cegieł i dźwignął go, odsłaniając błyszczący, nieduży przedmiot.

– O kurtka, coś tu leży – ucieszył się Stefan.

– Psiakrew! Dawaj karę! To waży!

Stefan podsunął taczkę i zaraz podniósł zgubę leżącą na gruzach:

– No proszę – nie krył zadowolenia, patrząc na mieszczącą się w dłoni mosiężną statuetkę. – To na pewno na szczęście – powiedział i uniósł ją w górę. – Zobacz, jak się błyszczy.

 

Figurka przedstawiała piękną kobietę w długiej, zrolowanej w talii spódnicy. Majestatyczną. Wpatrującą się w dal. Na tle błękitnego nieba połyskiwała w niej czerwień wschodzącego słońca. Jej twarz była smutna i zatroskana. Nonszalancko, bez najmniejszego wysiłku, podtrzymywała opartą na prawym barku reję z owiniętym wokół niej żaglem, który, swobodnie opadając, układał się niczym fragment zdobiącej kobietę sukni. Lewe ramię, w połowie odsłonięte przez podwinięty rękaw, protekcjonalnie opierała na stojącej u jej stóp kotwicy oplecionej liną. Wyglądało to tak, jakby chciała tę kotwicę komuś przekazać.

– To chyba jakaś bogini – uśmiechnął się Stefan, patrząc na figurkę, która przy coraz mocniej świecącym słońcu stała się złota. Błyszczała między dwiema mlecznymi chmurami na tle błękitnego nieba, jak gdyby zstępowała z firmamentu w promiennej aureoli. Nagle, nie wiadomo skąd, wyłonił się przy niej ognisty motyl. Jego skrzydła były płomieniami kopcącymi czarnym dymem. Machał nimi niespiesznie. A za nim pojawił się drugi i trzeci. I szybowały wszystkie przez chwilę na wietrze, krążąc w pobliżu lśniącej bogini, by w końcu usiąść na dachu najbliższej kamienicy. Za nimi zaczęły przylatywać następne motyle i siadały obok poprzednich.

– O kurtka, palą się papiery – zauważył Stefan i, chowając posążek do kieszeni, krzyknął po niemiecku w stronę stojącego w pobliżu żołnierza: – Ten dom! Tam! Ogień na dachu.

Żołnierz spojrzał we wskazanym kierunku i zawołał:

– Panie Scharführer!

– Co jest? – wrzasnął podoficer z oddali.

– Tam! Niech pan patrzy – wskazał spadające na dach domu płonące papiery, które wiatr niósł stadami od strony gaszonego przez strażaków pożaru.

Podoficer zaklął i pobiegł w stronę zaparkowanych samochodów:

– Panie Untersturmführer! Panie Untersturmführer! – krzyczał.

Oficer zauważył go i wyskoczył ze stojącego między ciężarówkami steyra:

– Czego się tak drzecie? Nie wiecie, jak się zameldować?

– Panie Untersturmführer, ten dom. Niech pan zobaczy. To się zaraz zapali. Dach jest pokryty papą.

– No to trzeba natychmiast kogoś wysłać.

– Ale wodociągi nie działają. A strażacy mają tylko to, co w beczkowozie.

– Po drugiej stronie ulicy jest pompa.

– Trochę daleko.

– Musimy sobie poradzić – stwierdził oficer. – Najpierw, Günther, przyślijcie mi kogoś, żeby wyładować wiadra z ciężarówki, a sami weźcie koce gaśnicze i kilku więźniów. Biegnijcie z nimi na górę. Ja ustawię tu resztę w szeregu i jakoś podam wam tę wodę na dach. A jak nie, to nauczę latać te szumowiny i w locie nam wszystkie papiery wyłapią.

 

Untersturmführer nie musiał jednak uczyć więźniów latania. Gdy ustawił ich w niewielkiej odległości od siebie, napełnione wodą wiadra, podawane z rąk do rąk, mogły dotrzeć do tych, którzy pod okiem strażników gasili opadające na dach papiery i płonącą papę. Chodząc wzdłuż szeregu, pilnował jedynie, by podczas transportowania woda nie wylewała się na ulicę. Dlatego każdego, który uronił choćby niewielką ilość, bił szpicrutą po rękach. A że nie był w stanie sam dopilnować całego odcinka, pomagał mu w tym Scharführer Günther. Co jakiś czas słychać było piskliwy świst tnący powietrze, urywane jęknięcia mężczyzn w drelichach i wrzask jednego bądź drugiego nadzorcy. Najlepsze miejsca trafiły się tym, którzy podawali wiadra na klatce schodowej. Tam bowiem dla Günthera oraz Untersturmführera było zbyt ciasno, żeby wprowadzać wzorowy porządek. Między piętrami woda lała się więc bezkarnie na podłogę i na więźniów, cieszących się z takiej ochłody, w coraz bardziej upalnym, sierpniowym dniu.

Stefan pochylał się nad poręczą schodów prowadzących z półpiętra na pierwsze piętro, przejmował wypełnione wodą wiadro od stojącego poniżej mężczyzny i podawał je Tadeuszowi, który zwisał nad poręczą z góry i po przejęciu wiadra przekazywał je wyżej. I tak po kolei: wiadro za wiadrem. A w międzyczasie – w odwrotnym kierunku – również cyklicznie, wędrowały z rąk do rąk wiadra opróżnione.

– Jak tak dalej pójdzie, to przed Gwiazdką będziemy w domu – zagaił Stefan. – Szwaby już bokami robią. A do tego jeszcze powstanie w Warszawie.

– Mogliby tylko angole dodać trochę gazu.

– Mogliby, mogli Tadziu, ale oni nie tacy głupi jak ruscy. Dlatego najpierw obrzucają reich bombami, a potem wejdą jak w masło. Żeby tylko nasi sami zdążyli wyzwolić do tego czasu Warszawę, bo wstyd będzie!

– A czemu mieliby nie wyzwolić? Przecież całe AK teraz siedzi w stolicy. Wiesz, ile to ludzi pod bronią. Tyle lat czekaliśmy, żeby szkopom tyłki przetrzepać, tyle szkoleń i planów. Ile to ja sam chłopaków wyuczyłem! I teraz oni tam mogą to wszystko wreszcie przećwiczyć na szwabach. Tylko ja tutaj gnić muszę i trząść się ze strachu.

– Nie tylko ty, Tadziu. Nie tylko ty.

– Tak, tak. Masz rację. Ale żeby chociaż do końca jakoś dotrwać…

– A co mamy nie dotrwać, Tadziu. Takich trzech jak nas dwóch, to nigdzie nie znajdziesz.

– Chyba że w leichenhalle.

– Ty już całkiem zlagrowany jesteś. Nie wierzysz już w nasze szczęście?

– Żeby kiedyś ktoś mi powiedział, że ja będę się bał takiego wachmana – Tadeusz skinął w stronę stojącego na półpiętrze strażnika – to też bym nie uwierzył. Rok temu sam konfiskowałem takim karabiny i jeszcze kazałem im za to dziękować. A teraz sra człowiek w gacie, jak się taki krzywo spojrzy.

– Jeszcze szkopy będą nam buty czyścić. Zobaczysz. A potem jakieś panny sobie znajdziemy... Czuję ja już ten szwabski koniec. Mówię ci, czuję – pocieszał Stefan Tadeusza, podając mu po raz kolejny wypełnione wiadro, z którego trochę wody wylało się na jego twarz.

 

Powtórzyło się to jeszcze wiele razy zanim jeden z żołnierzy z górnego piętra odwołał akcję. Więźniowie mogli zatem wrócić do poprzedniej pracy. Mokrzy od potu i wody albo od krwi, która poplamiła rękawy ich drelichów przeciętych szpicrutą, zwlekli się na rumowisko z wiadrami wypełnionymi wciąż jeszcze wodą. Günther pozwolił więc im napić się tej wody i odpocząć, zarządzając dziesięciominutową przerwę. Tadeusz oraz Stefan usiedli na gruzach i na zmianę pili wprost z wiadra zanurzając w nim twarze.

– Tak mało trzeba czasem do szczęścia – zaśmiał się Stefan. – Brzuch mam pełny od tej wody, twarz schłodzoną. I jeszcze ten wiaterek. Jak na plaży przed wojną.

– Jednym słowem: wakacje. Niedługo uwierzysz, że nasz lagier to obóz harcerski.

– Pamiątka z wakacji już jest! – zażartował Stefan, wyjmując z kieszeni znalezioną wcześniej statuetkę, która błysnęła w słonecznych promieniach.

– Co ty tam masz? – wrzasnął z odległości kilkunastu metrów Scharführer, zbliżając się do nich. Przy każdym kroku gruz chrzęścił pod jego czarnymi, lśniącymi butami. Coraz głośniej, coraz wyraźniej. Przypominał dochodzący z oddali odgłos tysięcy kroków. Jakby nie on jeden szedł, tylko cała armia. Raz za razem, w marszowym tempie. Jeden obok drugiego. W równym szyku. W pełnym rynsztunku. A gdy znalazł się w końcu obok więźniów, przeraźliwie krzyknął:

– Baczność! – mimo że obaj stali przed nim wyprostowani. – Co tam masz, pytam.

– Nic takiego – powiedział Stefan, podając Güntherowi figurkę.

– Ty polska świnio – wycedził z nienawiścią Scharführer. – Kraść ci się zachciało. Już ja cię tego oduczę.

– Ja to właśnie znalazłem i chciałem...

Podoficer spojrzał na posążek, schował go do kieszeni i – nim Stefan zdążył cokolwiek powiedzieć – uderzył go pięścią w twarz tak mocno, że więzień upadł.

– Ty świnio! – krzyknął Scharführer i kopnął leżącego. Najpierw w brzuch, potem w klatkę piersiową, a gdy ten skulił się, jęcząc z bólu, przeszedł na drugą stronę i – wrzeszcząc – zaczął go kopać w plecy. W końcu chwycił leżący na gruzach kilof, uniósł go oburącz i wbił w głowę Stefana, z której galaretowata masa wytrysnęła na spodnie podoficera.

– A to dopiero gówno – powiedział z obrzydzeniem. – Wytrzyj mi to zaraz – nakazał stojącemu obok Tadeuszowi. – Ale tak, żeby nie było ani śladu.

Tadeusz zdjął bluzę, zanurzył w stojącym z boku wiadrze z wodą, wyżął ją i klęcząc przed Güntherem, starł z jego spodni rozbryzgany mózg swojego kolegi.

– Dobrze – przerwał mu Scharführer. – Przy okazji przetrzyj mi jeszcze buty.

– Co tu się dzieje? – zapytał Untersturmführer, który pojawił się nagle obok. – Co wy, Günther, głusi jesteście? Nie słyszeliście, że was wołałem?

– Melduję, panie Untersturmführer, że nie słyszałem. Ten Polak – wskazał na zabitego – chciał przywłaszczyć sobie niemiecką własność.

– Tak? A co takiego?

Günther wyjął z kieszeni swoją zdobycz i podał ją oficerowi.

– Hm… Ciekawe co on chciał z tym zrobić? – zastanawiał się oficer. – Zatrzymuję to, a wy zróbcie z tym porządek – spojrzał na zwłoki. – I wyjmijcie do diabła ten kilof z jego głowy. Co to ma być? Jakaś scenografia do filmu Buñuela?

– Słucham?

– Nic, nic. Zróbcie z tym porządek. Natychmiast. Zrozumiano?!

– Tak jest! – wyprężył się Günther. A gdy oficer odszedł, rozkazał Tadeuszowi wszystko uprzątnąć. – Przyślę ci kogoś do pary, żebyście mogli wynieść to ścierwo.

 

Tadeusz chwycił obiema rękoma za nasadę kilofa i zamknął oczy, żeby nie patrzeć na Stefana. Gdy wyjmował ostrze z jego głowy, rozległ się odgłos obślizgłego siorbnięcia. Odrzucił kilof, podniósł z gruzów swoją bluzę, wypłukał ją w wiadrze, wyżął i wciągnął na siebie. Potem wylał wodę i odniósł wiadro. W tym czasie przyszedł przysłany przez Günthera więzień. Wspólnie przenieśli zwłoki poza gruzowisko, po czym zabrali się do pracy. Rozbijali kawałki murów, ładowali je na taczki i wywozili na usypisko, albo wynosili strzaskane drewniane konstrukcje i składali je na jedną stertę. Tępe uderzenia kilofów grzęzły w chrzęszczących zgliszczach, gruz zgrzytał, ocierając się o metal, a taczki skrzypiały przy klekocie drewniaków. Od czasu do czasu monotonię tę przerywało nawoływanie któregoś z więźniów. Coraz częściej ktoś znajdował bowiem w gruzach jakieś przedmioty, a nawet nadające się do użytku meble. Zanoszono je do ciężarówki, a następnie odwożono do kościoła katolickiego, który mieścił się nieopodal, ponieważ tam właśnie urządzono tymczasowy magazyn. Im mniej gruzów zalegało na rumowisku, tym więcej znajdowano wśród nich mebli. A to krzesła lub fotele. A to komody wypełnione poszwami, poszewkami i prześcieradłami, bądź osobistą bielizną i ubraniami. Kredensy, w których można było znaleźć sztućce i porcelanowe, fajansowe lub szklane skorupy. Biurka wypchane najróżniejszymi papierami. Łóżka i materace. A nawet nieuszkodzone obrazy i bibeloty, klasery pełne znaczków, albumy ze zdjęciami oraz murzyńskie maski.

Tadeusz, wraz ze swoim nowym towarzyszem, ładował gruz na taczkę. Obaj chwycili większy kawał muru i – próbując go podnieść – stuknęli się głowami.

– Psiamać! – przeklął nowy. – Nie ma jak tego złapać.

Tadeusz spojrzał na niego z osłupieniem.

– Co ty tak na mnie łypiesz? – zapytał nowy.

– Co? Nie, nic – speszył się Tadeusz. – Sam to wezmę. Podsuń mi tylko karę – powiedział, po czym przykucnął, objął odłupany kawał muru i podniósł go, odsłaniając pokaźną szczelinę.

Jasność dnia wypełniła wnętrze utworzonej z gruzów jamy. Na jej dnie widoczna była leżąca postać.

– O Boże! – Tadeusz wypuścił z rąk ciężar. – Tam ktoś leży.

– To przyłóż mu cegłą, zanim wachman przylezie. Przynajmniej będzie pewność, że się szkop już nie podniesie.

– Przestań chrzanić. Zawołaj lepiej kogoś. – Ale sam krzyknął: – Tu ktoś leży! Szybko!

Po chwili pojawił się strażnik oraz Günther, który powiedział, żeby nikt niczego nie ruszał i poszedł po oficera.

 

Untersturmführer prawie biegł i – pokrzykując z oddali – kazał rozejść się więźniom, zgromadzonym wokół szczeliny:

– Wynocha! Do roboty! – wrzeszczał. Zaraz też rozkazał Tadeuszowi i jego kompanowi ostrożnie powiększyć otwór i zejść na dół.

Gdy skoczyli z dwumetrowej wysokości na dno jamy, obaj stracili równowagę, potykając się na nierównościach. Tadeusz zasyczał z bólu, przewracając się na ostre kawałki cegieł.

– Chyba żeś się nie połamał, co? – wyszeptał ten drugi.

– Nie, nie. Wszystko dobrze.

– Wszystko dobrze, wszystko dobrze. Dobrze to będzie, jak nas nie zasypie razem z tym szkopskim zdechlakiem.

– Nie chciałbym...

– No to wstawaj i bierz się do roboty – przerwał Tadeuszowi jego kompan i podszedł do leżącej obok postaci. – Fi-fu, fiu! – zagwizdał. – To jakaś niemra. I to niczego sobie. Żeby nie te hitlersyny na górze, to można by nawet nieboszczkę posunąć. Pan Bóg by mi chyba wybaczył, co? Po trzech latach lagru.

– Odejdź – Tadeusz odciągnął go i pochylił się nad leżącą.

– No i co? – zawołał z góry Untersturmführer.

– Jakaś młoda kobieta.

– Żyje? – zapytał oficer.

– Chyba nie! – krzyknął, patrząc na kobietę.

Ale ona żyła. Gdy Tadeusz, trzymając ją na rękach, wspinał się po ułożonym z cegieł i desek podwyższeniu, które naprędce sklecił ze swoim towarzyszem, ocknęła się. Otworzyła oczy i spojrzała na jego twarz, by zaraz je zamknąć z powodu słonecznego blasku.

– Jednak żyje – powiedział zaskoczony.

– Sanitariusz! – wrzasnął Untersturmführer.

– Tam jest jeszcze jakaś staruszka. Ta młoda na niej leżała – poinformował Tadeusz oficera.

– No to dawać ją tu. Szybko! Szybko!

 

Staruszka była martwa. Miała zmiażdżoną czaszkę. Brunatne sople posklejanych włosów, w których tkwiły drobne kawałki gruzu, sztywno kołysały się, gdy Tadeusz wnosił ją do góry. Młoda kobieta przykryta kocem siedziała już nieopodal i piła z metalowego kubka gorącą jęczmienną kawę:

– To moja ciocia – rozpłakała się, widząc martwą.

– Niech pani nie płacze – oficer podał jej chustkę. – Można powiedzieć, że ciotka uratowała pani życie. Spadła pani na nią. Gdyby nie ona... – zamilkł na chwilę. – Proszę mi powiedzieć, jak się pani nazywa.

– Nazywam się Jungfer.

– Jungfer? – uśmiechnął się oficer.

– Tak – potwierdziła z zakłopotaniem.

– Mieszkała pani tutaj?

Skinęła głową.

– Ale ja nie mam takiego nazwiska na liście lokatorów – zdziwił się oficer, patrząc na kartkę, którą trzymał w rękach.

– No tak... Nie może pan mieć – zreflektowała się kobieta. – Jungfer, to po mężu. Moje panieńskie nazwisko to Stettinensis. Regina Stettinensis – powtórzyła, żeby oficer dobrze ją zrozumiał. – Wyprowadziłam się stąd już dziesięć lat temu. Ale zanim wyszłam za mąż, mieszkałam tu razem z moimi rodzicami, bratem i ciocią.

– Stettinensis, mam: Karl, Erna i Ida.

– Tak. Karl i Erna to moi rodzice. A Ida to ciocia.

– Czy wszyscy byliście tu podczas nalotu?

– Nie. Byłam tylko ja i ciocia. Rodzice dwa tygodnie temu pojechali do rodziny żony mojego brata, do Ingolstadt. Wie pan, tam jest teraz o wiele bezpieczniej niż tutaj. Ale ciocia nie chciała jechać, bo dla niej tamta rodzina, to całkiem obcy ludzie – i wybrzmiało w tym zdaniu dużo więcej niż tylko to, co Regina powiedziała. Może dlatego zawahała się i na moment zamilkła: – Poza tym ciocia ostatnio źle się czuła. A to daleka podróż. Pomyślałam więc, że może zamieszkałaby ze mną na wsi. Bo to całkiem blisko. Całkiem blisko – powtarzała drżącym głosem. – Zaledwie kilka kilometrów za Altdamm1. I ona się w końcu zgodziła. Niestety... Za późno – ponownie rozpłakała się.

– Dlaczego nie zeszłyście do schronu od razu jak zaczął się alarm? – zapytał Untersturmführer. – Wtedy nie doszłoby do tego.

– Ach, to ta moja ciocia, ona w ogóle nie chciała wyjść z domu. Uparła się, że zostanie. Zawsze była strasznie uparta. W końcu postanowiłam zanieść ją do schronu na plecach. Ale nie zdążyłam. Nie zdążyłam – zaczęła lamentować Regina. – Wszystko za późno. Wszystko. Gdybym przyjechała chociaż jeden dzień wcześniej. Chociaż jeden dzień – szlochała. – Siedziałybyśmy sobie teraz w sadzie. Boże, Boże. Gdybym przyjechała chociaż jeden dzień wcześniej.

– Niech pani nie płacze – oficer, zapominając o poprzedniej roli, starał się uspokoić Reginę niczym jej długoletni przyjaciel. – Niech pani pomyśli o sobie. Czy na pewno nic pani nie jest?

– Nie, nie. Wszystko w porządku.

– Ale może powinna pani pojechać do szpitala, żeby zbadał panią lekarz.

– I co? Mam tam siedzieć do wieczora? – żachnęła się. – Mam patrzeć, jak cierpią nasi chłopcy, albo może roztkliwiać się nad sobą, gdy nasi żołnierze potrzebują pomocy? Ja muszę jak najszybciej wracać do domu, bo tam całe gospodarstwo zostało samo. Dom i zwierzęta. Sąsiedzi mieli tylko przez noc przypilnować, bo rano miałam przecież być z powrotem – nie mogła się uspokoić.

– Chce pani może wódki?

– Tak, poproszę – wydusiła z trudem.

– Günther! – krzyknął Untersturmführer – Przynieście z mojego samochodu wódkę.

– Tak jest! – zawołał podoficer i pobiegł do auta.

– Trudno będzie pani gdziekolwiek dojechać, bo autobusy wożą teraz zabitych. Mamy tysiące ofiar – mówił oficer. – Nie ma już dla nich nawet trumien. Trzeba grzebać ludzi w zbiorowych mogiłach albo palić w krematorium na Cmentarzu Głównym.

– Boże, to straszne.

– Jest wódka – zameldował Günther, który przyniósł butelkę.

– Dobrze. Możecie odejść – powiedział oficer i wlał wódkę do metalowego kubka. – Niech pani pije.

– Dziękuję. A ma pan może jeszcze papierosa?

– Tak, oczywiście – mężczyzna uśmiechnął się i wyjął z kieszeni srebrną papierośnicę, na której połyskiwały wygrawerowane runy. – Nie przypuszczałem, że pani pali.

– Czasem tylko.

Untersturmführer poczęstował Reginę i sam również zapalił:

– Miała pani dużo szczęścia. Naprawdę dużo – powtórzył i wypił trochę wódki z butelki. – Tutaj Anglicy zrzucili jedynie bomby burzące, ale tam, gdzie spadły zapalające, nikt nie przeżył. Nikt. Tam było prawdziwe piekło. Coś strasznego. I w okolicach stoczni i na starym mieście. Od benzolu paliła się nawet Odra. Palił się bruk na ulicach. Temperatura musiała tam dochodzić do tysiąca stopni, bo w niektórych miejscach latarnie i samochody stopiły się jak wosk. Ogień wysysał tlen z piwnic i ze schronów. Ludzie umierali z braku powietrza. W podziemiach zamku prawie tysiąc osób się udusiło – kiwał głową, sam sobie nie dowierzając, i po raz kolejny nalał wódki Reginie, po czym znów wypił łyk z butelki. – Od pożarów tworzyły się huragany. Wyobraża pani sobie coś takiego? Taki wiatr, który wieje z prędkością dwustu kilometrów na godzinę i ma temperaturę kilkuset stopni? Taki wiatr porywał ludzi i spalał ich zanim zdążył cisnąć nimi o jakiś dom – mówił. Mówił i mówił, po to, żeby powiedzieć w końcu: – A pani przeżyła. Pani miała szczęście.

– Tak, ma pan rację. Nie można się nad sobą użalać – stwierdziła jednoznacznie, rzucając pod nogi niedopałek.

– Wie pani co? Coś pani dam – zaproponował i sięgnął do kieszeni, z której wyjął złocistą figurkę. – Może dzięki temu szczęście pani nie opuści.

– Sedina? – ożywiła się Regina.

– Sedina?

– Nie wie pan, że to jest Sedina?

– Niestety nie. Dostałem ją od przyjaciela i nawet nie zapytałem, kogo przedstawia.

– A, to pan nie tutejszy?

– Dopiero poznaję Stettin. Jestem tu zaledwie od miesiąca.

– To pana usprawiedliwia – uśmiechnęła się. I uśmiechnęła się tak, jakby nie pamiętała już o tym, co niedawno się stało, jakby obudziła się po śnie, o którym nie warto pamiętać. A przy tym obudziła się jej kobiecość, jej urok. Każde wypowiadane przez nią słowo wypełniało się powabem i czarem: – Sedina to taka nasza bogini, która opiekuje się miastem. Kiedyś marynarze zabierali w rejs jej posążki na szczęście. Stettin ma nawet fontannę z Sediną. Sam profesor Manzel ją projektował.

– Fontannę? – zapytał, bardziej chyba po to, żeby słuchać Reginy, niż żeby się czegokolwiek dowiedzieć.

– Tak, tylko że teraz jest zdemontowana i schowana, żeby bomby jej nie uszkodziły. Ale stała przy Grüne Schanze2 naprzeciwko poczty.

– Skoro ma przynosić szczęście, to nie powinno się jej chować – skomentował to, co usłyszał, ale widać było, iż już po chwili żałował swoich słów.

– Ma pan rację – przyznała, patrząc na trzymaną w dłoniach statuetkę.

– Ale pani ma swoją Sedinę – próbował naprawić sytuację oficer. – Nie ma co się smucić.

– Żeby tak jeszcze pomogła mi w prowadzeniu gospodarstwa.

– A nie ma pani żadnej pomocy?

– Niestety, nie mam. Starałam się, żeby przydzielono mi pracownika, ale nic z tego nie wyszło. Poinformowano mnie, że wszyscy robotnicy ze wschodu potrzebni są teraz w Finkenwalde3 w fabryce cementu i w Hydrierwerke Pölitz4.

– To prawda. Moje polaczki też są z Pölitz5.

– No widzi pan. A ja potrzebuję tylko jednego. Wszystko przez to, że przed tygodniem powołali mojego męża do wojska.

– Dopiero teraz? – zdziwił się i stężał, jakby otrzymał nagle rozkaz wyrzeczenia się wszelkiej sympatii do odnalezionej w gruzach kobiety. – To nieźle się dekował.

– Dekował?! – oburzyła się. – On! – krzyknęła. – On mógłby być pana ojcem. On ma już prawie pięćdziesiąt lat. I całe życie ciężko pracował, żeby wyżywić innych. A na froncie walczył, zanim pan się urodził.

– Przepraszam. Bardzo panią przepraszam. Ale musimy przecież myśleć przede wszystkim o naszej ojczyźnie, o jej obronie. Jest przecież wojna.

– Pan dobrze wie jak ta wojna się skończy – powiedziała, zmieniając ton. – Mojego męża wzięto do wojska tylko po to, żeby bolszewicy musieli zużyć kilka naboi więcej.

– Niech pani tak nie mówi.

– A co mam mówić? Zapakowano go w mundur, wsadzono do pociągu i wysłano do okopu, jak jakąś tarczę strzelniczą.

– Wie pani co, ja dam pani polaczka. Miałem tu nawet takiego jednego ze wsi. Ten to by się najlepiej nadał, ale się zepsuł – powiedział oficer, patrząc na leżące poza gruzowiskiem zwłoki Stefana. – Spadły na niego cegły, jak wygrzebywał meble. A może weźmie pani tego? – wskazał na Tadeusza. – To właśnie on panią odnalazł.

– Tak? – Regina spojrzała na więźnia. – Może mi pan tak po prostu przydzielić jednego z tych ludzi do pomocy?

– Jeden polaczek w tę, jeden we w tę... Co to za różnica. Równie dobrze to on mógłby przecież leżeć tutaj zamiast tego drugiego. Muszę tylko wypisać mu zwolnienie z obozu, żeby ktoś go pani nie zastrzelił jako uciekiniera.

– Niech pan go zawoła.

– Ej, ty! Chodź no tutaj – krzyknął Untersturmführer.

Tadeusz przybiegł natychmiast.

– Pojedziesz pracować na wieś. Do tej pani. Mam nadzieję, że znasz się trochę na tym.

– Moja babka miała gospodarstwo i przed wojną trochę jej pomagałem. Zawsze jeździłem do niej na wakacje.

– Teraz to nie będą wakacje – zaśmiał się oficer.

– To ty mnie odnalazłeś? – zapytała Regina

– Tak – potwierdził Tadeusz.

– No to myślę, że mnie nie zawiedziesz.

– Na pewno nie. Jestem młody i silny, i szybko się uczę.

– A ile masz lat?

– Dwadzieścia jeden.

– Nie będziesz miał u mnie źle. Tylko pracować musisz solidnie. Po niemiecku, a nie po polsku, to wtedy wszystko będzie dobrze.

– Będzie pani ze mnie zadowolona.

– Podoba mi się ten chłopak.

– No to świetnie – ucieszył się oficer. – W takim razie jeszcze dzisiaj będzie pani miała go u siebie. Zaraz załatwimy wszystkie formalności, a potem dam pani samochód z eskortą, żeby spokojnie mogła pani dojechać do domu. Mam nadzieję, że ma pani przy sobie dokumenty?

– Tak. Wszystko mam w plecaku. Nawet zaświadczenie o powołaniu mojego męża.

– Bardzo dobrze. No widzisz, chłopcze, jak się do ciebie szczęście uśmiechnęło. Idź teraz i czekaj przy samochodzie.

– Zaraz – powiedziała Regina i podała Tadeuszowi figurkę Sediny. – Weź to.

– Nie, ja nie mogę – oponował Tadeusz.

– Weź to – powtórzyła.

– Daje mu pani figurkę, która ma pani przynosić szczęście? – zdziwił się Untersturmführer.

– Mnie już przyniosła – uśmiechnęła się i, chwytając Tadeusza za rękę, wcisnęła mu w dłoń figurkę – Nie lubię mieć długów.

 

Omijając leje po bombach, gruz i roztrzaskane meble, mannschaftswagen jechał wolno ulicami, wzdłuż których stały pokiereszowane budynki. Zapach spalenizny owiewał twarze pasażerów. Z przodu obok kierowcy siedział strażnik, za nimi Tadeusz, za Tadeuszem zaś Regina i towarzyszący jej Günther.

„Dlaczego ja?” – zastanawiał się Tadeusz. – „Przecież wszystko mogło ułożyć się inaczej. Stefan mógł mi dać tę figurkę. No bo zobaczył ją tylko dzięki temu, że podniosłem ten kawał gruzu. Mógł mi więc ją dać. I co? Leżałbym teraz tam zamiast niego? A on siedziałby zamiast mnie w samochodzie? Pochodził ze wsi, więc na pewno by tu siedział. Wiedział, jak wydoić krowę, jak zaszlachtować świnię. A ja? Nawet kosy nigdy w rękach nie trzymałem. Babcia zawsze się bała, że coś sobie zrobię tą ich kosą. Też bym pewnie oglądał tę figurkę. Tak jak on. I przyszedłby Günther i wbiłby mi kilof w głowę. Ale mi nie wbił. A mógł. Właściwie mógł nam obu łby roztrzaskać. A może byłaby to zbyt wysoka strata dla Trzeciej Rzeszy? W końcu byliśmy całkiem niezłymi pracownikami. Może to już by się nie opłacało? Może Günther nie dostałby premii albo urlop by mu wstrzymano za działanie na szkodę Rzeszy? A może by mu nie wstrzymano i w ogóle ktoś inny jechałby teraz tym samochodem?”

Tadeusz czuł coraz silniejszy ucisk w gardle. Miał wrażenie, że siedzący za nim Günther chwycił go za szyję. Ale bał się odwrócić, żeby to sprawdzić. Bał się. Bał się, że za chwilę wszystko okaże się nieprawdą, że za chwilę obudzi się w baraku, na pryczy obok Stefana... „Ale dlaczego mam się tego bać?” – pomyślał. – „Jeśli to jest tylko sen, to znaczy, że Stefan żyje. Obudzi nas krzyk wachmana i pobiegniemy na apel, a potem pójdziemy rozładowywać pak. I będzie tak, jak było. I pył z paku będzie się nam wżerał w skórę i będą pękały wrzody pełne tego pyłu. Ale szwaby i tak będą robili bokami. A doktor Kaczyński zorganizuje od czasu do czasu odczyt albo wieczór literacki. Dzień za dniem będzie nam jakoś mijał. I jeszcze to powstanie w Warszawie. A potem wejdą angole, jak w masło, bo oni nie tacy głupi jak ruscy. I dotrwamy tak do końca wojny. Chyba że dostaniemy sraczki i spuchniemy jak balony, a potem zdechniemy. Albo oślepniemy od tego paku i nawet doktor Kaczyński nam wtedy nie pomoże. Bo Günther nie da się oszukać i ślepego zaraz wyłapie i rzuci nocą na druty, żeby naboi nie marnować. Jak Rudego i Olka, jak Kacpra i Strunę, jak Bercika, jak Józka i Sławka... I diabli wiedzą ilu jeszcze. Nie! Nie! Nie oślepniemy! Nie zdechniemy! Bo takich trzech jak nas dwóch to nigdzie nie ma na świecie. Tak! Nie ma! Szkopy to nam będą jeszcze buty czyścić. Własnymi koszulami. Będą ścierać swoje mózgi z naszych spodni. A my będziemy im wbijać kilofy w głowy. I będzie raj na ziemi. A Pan Bóg będzie nam rozdawał klamry do pasków z napisem: »Gott mit uns«. A potem... A potem znajdziemy sobie jakieś panny”.

Patrząc na ruiny Tadeusz otarł ukradkiem łzy. Właściwie po raz pierwszy widział Stettin. Więźniów do odgruzowywania zawsze przecież przywożono ciężarówkami z Messenthin6. Spod plandeki niewiele więc mógł zobaczyć. Dlatego jadąc odkrytym autem, zaczął się rozglądać. Poczuł się jak na wycieczce w Krakowie, gdzie matka, przed wojną, zafundowała mu kilkugodzinną eskapadę dorożką, żeby mógł jak najwięcej zobaczyć.

Steyrprzejeżdżał właśnie obok wielkiego neogotyckiego gmachu, nienaruszonego żadnym śladem bombardowania. Jego czerwona ceglana fasada połyskiwała w słońcu. Mijając go, na rondzie przed zabytkową bramą, auto skręciło w lewo i wjechało w wąwóz wijący się między spiętrzonymi usypiskami rumowisk, zostawiając za sobą duży wypalony budynek, do którego przylegała wielka pryzma gruzów i kikuty zgliszczy. Na dachu budynku sterczały powyginane, koślawe litery w pochylonej nazwie UFA PALAST. Samochód powoli zjeżdżał z góry ku rzece. Cała ta część miasta wyglądała tak, jakby zasypała ją kamienna lawina. Tylko po lewej stronie, z ogromnej dymiącej hałdy wyrastała ruina kościoła, z wygrzebaną w wieży wielką szparą. Kołysząc się na wybojach auto dotarło do mostu, przy którym znajdował się punkt kontrolny. Stojący tam wartownicy zażądali dokumentów od podróżnych. Ale wystarczyło, że Günther z nimi porozmawiał i zaraz zezwolili na przejazd. Kierowca ruszył więc i po chwili mannschaftswagen był już po drugiej stronie rzeki.

 

Jechali coraz szybciej. Stettin został z tyłu i widać już było tylko unoszące się nad nim dymy. Tak przynajmniej mówił Günther do Reginy. Tadeusz wolał tego nie sprawdzać. Wolał nie odwracać się. Patrzył na zieloną łąkę lotniska, a potem na drzewa tworzące gęstą aleję wzdłuż szosy. W końcu zasnął. Obudziło go ujadanie psa, który szamotał się na uwięzi przed domem. Gdy auto wjechało na podwórko, kundel zawisł wręcz na naprężonym łańcuchu, stojąc na tylnych łapach i charczał, obnażając zęby.

– Hasso! – zawołała Regina, wyskakując z samochodu. – Hasso!

Pies uspokoił się i pobiegł do budy, kobieta zaś otworzyła drzwi domu i weszła do środka, by po chwili wrócić z miską wypełnioną kaszą. Podeszła do budy i postawiła przed nią miskę, po czym, nie odwracając się plecami do psa, wycofała się.

– Tylko mój mąż mu ufa – powiedziała. – Hasso tylko jego się boi.

– Dobry, ostry – pochwalił psa Günther.

– Wejdziecie panowie? Może chcielibyście się czegoś napić?

– Nie, nie. Musimy wracać, żeby nie czekali na nas przed powrotem do Messenthin.

– Raz jeszcze bardzo dziękuję. I proszę podziękować pana przełożonym.

– Tak jest, oczywiście – uśmiechnął się Günther. – A gdyby, nie daj Boże, miała pani z nim problemy – spojrzał na Tadeusza, który wysiadał z samochodu – to od razu niech pani melduje o tym w powiecie.

– Tak, tak. Ale mam nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby.

– Nigdy nie wiadomo, co tym polaczkom może strzelić do głowy. Niech pani trzyma go krótko. To najlepsza metoda.

– Będę o tym pamiętać.

– Heil Hitler! – zasalutował Günther, prężąc się przed Reginą.

– Heil Hitler! – nonszalancko uniosła prawą rękę. A gdy mannschaftswagen odjechał, odezwała się do Tadeusza: – Pewnie jesteś głodny?

 

Po raz pierwszy od roku Tadeusz znalazł się w normalnym domu. Nie wiedział, czego może spodziewać się po kobiecie, która go przygarnęła. Nie wiedział, co mogą przynieść najbliższe dni, tygodnie i miesiące. Ale już samo to, że mógł usiąść przy stole w kuchni, wywoływało w nim uczucie nieoczekiwanego szczęścia. Cieszył się więc widokiem wiszących na ścianie pokrywek. Cieszył się widokiem stojących na półkach fajansowych pojemników. Cieszył się patrząc na stojącą pod żeliwnym zlewozmywakiem wielką kolorową puszkę na śmieci. Cieszył się widokiem kuchennych mebli. Gładził je wzrokiem i chciał się wręcz do nich przytulić. Do kredensu, zza szyb którego połyskiwały porcelanowe kształty. Do białych kafli ułożonych na ścianie okalającej piec kuchenny. I do samego pieca, tak bardzo podobnego do tego, który pamiętał z dzieciństwa. Do tego, przy którym babka przygotowywała specjalnie dla niego pieczeń wołową i czerwoną kapustę z jabłkami, i kopytka. Objadał się tym nieprzyzwoicie, a potem leżał w sadzie pod krzakiem dzikich winogron i spał. Albo czytał książki.

– Nazywam się Regina Jungfer. A ty jesteś Tadojsc, tak?

– Tadeusz. Ale może pani mówić do mnie Tadeus.

– Tadeus. To nawet ładnie brzmi. No to jedz, Tadeus – uśmiechnęła się, stawiając przed nim talerz, na którym leżały dwa duże kawałki chleba ze smalcem.

Tadeusz, napawając się przez chwilę intensywnym zapachem posiłku, poczuł, jak ślina wypełnia mu usta i zaczyna spływać po przełyku do żołądka, który po chwili zaczął radośnie rechotać.

– Zaraz ci zrobię kawy jęczmiennej – powiedziała, wkładając drewno do pieca. – Muszę tylko najpierw rozpalić. Chyba że chcesz maślanki?

– Jeśli mogę, to wolałbym kawę. Po tylu miesiącach postu maślanka mogłaby mi zaszkodzić.

– To prawda – przytaknęła. – Nie karmili was chyba najlepiej. No, ale nikomu dziś się nie przelewa. Wojna to wojna. Mój mąż też musiał iść na wojnę, chociaż ma już prawie pięćdziesiąt lat. Dlatego potrzebowałam kogoś do pomocy. Ale i ty na tym skorzystasz.

– Chleba ze smalcem nie jadłem już od roku.

– A gdzie się tak dobrze nauczyłeś mówić po niemiecku, co?

– W szkole – odpowiedział, przełykając kolejny kęs. – No i na studiach.

– Na studiach. No, no, no... – zdziwiła się. – A co studiowałeś?

– Historię. Ale zaledwie przez trzy semestry.

– Proszę, proszę, a mówią, że Polacy nie mogą studiować.

– No bo nie mogą. Właśnie dlatego trafiłem do obozu.

– To warto było tak się narażać?

– Nie warto, ale kto to mógł wiedzieć.

– Jak to się u was mówi: mądry Polak po szkodzie, co?

– Rzeczywiście tak się właśnie mówi.

– Masz tu tę kawę, Polaku. A jak zjesz, to pokażę ci całe obejście. Ale nie spiesz się – dodała i usiadła naprzeciwko niego z kawą i kromką chleba ze smalcem.

 

Gospodarstwo znajdowało się na skraju wsi i było nieco oddalone od pozostałych. Łączyło się z nimi poprzez łąkę, na której pasły się krowy. Z jednej strony graniczyło z lasem, z drugiej zaś przylegało do niego pole przecięte drogą, którą Tadeusz i Regina przyjechali wraz Güntherem i żołnierzami. Cały inwentarz stanowiło pięć świń, trzy krowy i mały cielak, a także kury, które biegały po podwórku oraz dwa konie: Seerose i Kriemhild. Kriemhild była starą, kościstą kobyłą na zasłużonej rencie. Nie mogła już nawet jeść owsa. Tadeusz musiał więc przygotowywać dla niej śrutę w śrutowniku. Poza tym karmił pozostałe zwierzęta, podkradając przeznaczone dla nich, pokrojone w talarki buraki cukrowe i jadł je niczym cukierki. Oprócz tego zwoził z pola zboże, skoszone jeszcze przez męża Reginy i składał je w stodole, wyrzucał obornik oraz wykonywał najprostsze prace związane z utrzymywaniem porządku na podwórku. Regina natomiast, wszystkiego doglądając, głównie zajmowała się domem. Przygotowywała też karmę dla świń i doiła krowy. Każdego ranka karmiła również kury. Trochę jeszcze rozespana, inna niż w ciągu dnia – ze swobodnie opadającymi na ramiona włosami i w samej tylko koszuli – wychodziła przed dom z miską wypełnioną ziarnem. Tadeusz podpatrywał ją ze swojego legowiska nad stodołą. Obserwował jej ruchy, gdy zamaszyście rozsypywała ziarno wśród gromadzących się kur gdaczących w taki sposób, jakby grały na trąbkach.

 

 

 

 

Bardzo podobała mu się ta kobieta. Smukła i pełna zarazem. Idealnie wręcz uformowana. Patrząc przez szczeliny między deskami, obserwował jak oddawała się codziennej ceremonii. I każdego ranka zapominał na chwilę o swojej roli. Czekał na to, aż obsunie się rękaw z ramienia Reginy i rozchyli się dekolt jej koszuli, odsłaniając mlecznobiałą pierś. Bo kilka razy udało mu się już coś takiego zobaczyć. Leżał wtedy zawsze, jeszcze przez chwilę, ściskając swoje marzenia. A gdy wracała do domu, biegł do pompy stojącej na podwórku i oblewał się zimną wodą. Coraz słabiej go to jednak studziło. Toteż nie tylko poranki, ale i całe dni przyglądał się swojej gospodyni. Jeśli zaś był pewny, że ona nie może tego dostrzec, wpatrywał się w nią z uwielbieniem. Przemykał myślami wokół jej ust i oczu, wokół bioder. Łapał kosmyki włosów wysuwających się spod związanej na czole chustki. Zaglądał między rozpięte guziki, by zobaczyć choć fragment nęcących krągłości i ślizgał wzrokiem po jej udach, gdy podwijała spódnicę, siadała do dojenia krów, chwytała je za obrzmiałe wymiona i masowała dłońmi, spod których wyciekało mleko. W końcu odkrył, że może bezkarnie podglądać ją podczas kąpieli. Regina nie zamykała bowiem nigdy okiennic. Wystarczyło zatem stanąć na wiadrze, by widzieć wszystko, czego nie przesłaniały firanki zawieszone w dolnej części okna i samemu nie być widzianym w wieczornej ciemności. Tym sobie śmielej na to pozwalał, im częściej to robił. Przynosił najpierw do kuchni kilka wiader wody, o co go wcześniej pani domu prosiła, i jedząc kolację, myślał już tylko o spektaklu, który go czekał. Gotująca się na piecu woda coraz mocniej parowała, wypełniając kuchnię gorącą wilgocią. Regina wychodziła na chwilę i wracała w lekkiej sukience bez rękawów, z dużym dekoltem. Tadeusz wiedział, że ma na sobie tylko tę sukienkę, że nic więcej nie chroni jej przed jego myślami, że tam pod spodem jest tylko jej ciało, bez zbędnych fatałaszków. Ciało, które za chwilę będzie mógł podziwiać. Z radością patrzył więc na jej twarz, piersi i ramiona, które para, podczas wlewania do balii pierwszego garnka wrzątku, pokrywała połyskiem.

– No to idź już spać, Tadeus – mówiła wtedy.

I on wychodził. Ale nim wdrapał się po drabinie na swoje legowisko nad stodołą, przynosił wiadro z obory, stawiał je do góry dnem na podwórku, w miejscu, w którym nawet przypadkowy przechodzień nie mógłby go zobaczyć i przyglądał się jej. A ona wlewała do balii drugi garnek wrzątku i zimną wodę. Wyciągała z szafki duży metalowy kubek oraz ręcznik, mydło i szwabrę, kładła to wszystko na krześle. Potem powoli rozpinała guziki sukienki, zdejmowała ją i wieszała na poręczy krzesła. Całkiem już naga ostrożnie zanurzała wyciągniętą stopę, wchodząc do dymiącej ciepłem balii. Kucała, nabierała wody do kubka, wstawała ponownie, ukazując profil swoich piersi, i zaczynała oblewać się wodą. Powtarzała ten rytuał jeszcze kilka razy: kucanie, nabieranie wody i oblewanie się nią. Raz stawała do niego bokiem, raz tyłem, innym razem zaś przodem. Mógł więc podziwiać ją ze wszystkich stron. I cały się temu oddawał, by nie uronić żadnego szczegółu. A potem przyglądał się, jak mydłem nacierała brzuch i ramiona, jak chwytała jedną ręką swoją pierś, a drugą gładziła ją, jak nacierała plecy i pośladki, jak stawiała nogę na krawędzi bali i lekko pochylona gładziła swoje łydki oraz uda. Aż w końcu ponownie oblewała się wodą miękko spływającą po jej skórze. Zawsze była to scena wieńcząca przedstawienie. Zeskakiwał wówczas z wiadra i szedł do siebie. Któregoś wieczoru stracił jednak równowagę i przewrócił się. Wiadro z klekotem poturlało się po wybrukowanym podwórku. Hasso zaczął ujadać i szarpać się na łańcuchu, a Regina szybko okryła się ręcznikiem i wyskoczyła z balii, żeby zgasić światło.

Tadeusz wszedł po drabinie na swoje legowisko. Leżąc na słomie, starał się usłyszeć, co się dzieje na zewnątrz. Dyszał jednak tak mocno, że jego oddech wszystko zagłuszał. Bał się. Był przekonany, że Regina domyśli się, iż ją podglądał. Że zamelduje o tym w powiecie, że zabiorą go od niej, że trafi ponownie do Messenthin, do Günthera, a może nawet do Stutthof. „I co znów bochenek chleba na dziesięć osób i pomyje z brukwi?” – przypominał sobie. – „A może z buraków, w ramach urozmaicenia? Znów ta ciasnota, że spać można tylko na zmianę. Bo jak jedna połowa kima na podłodze, to druga musi w kucki siedzieć. A czemu nie? Czemu nie? Polskie szumowiny! Luksusów się zachciewa, co? A może ruletka? Czarne – wygrywa. Reszta – przegrywa. Czerwone – strzał w tył głowy. Nieparzyste – strzał w tył głowy. Pach! Pach! Jakie to przemyślne. Jakby nie można było tak po prostu w łeb komuś strzelić. A tam gabinet lekarski niby i przyrząd do mierzenia wzrostu. Stajesz przy nim, a tam dziura w ścianie. I pach! Wzrost zmierzony. A za zhańbienie germańskiej rasy to nawet bez ruletki: Pach! – od razu. I dupa zimna. Albo do komory, żeby trochę cyklonu sobie powdychać. A potem do pieca. Albo do dołu, jak piec przepełniony. I benzynka. Może ta syntetyczna nawet z Hydrierwerke w Pölitz. Tak, tak. Jeszcze będziesz tęsknił do Pölitz. Jeszcze będziesz marzył, żeby nosić pak w Hydrierwerke, żeby ci pył z tego paku właził pod skórę i obrastał ropą. Ale podglądanie to przecież jeszcze nie zhańbienie. Zhańbienie, zhańbienie. Ty polska świnio! Zachciało ci się niemieckiej kobiety? No to pach! Albo do scheisskommando. Żebyś grzebał w gównach od rana do nocy. Bo tam jest twoje miejsce. Albo do bunkra na tydzień. Albo na miesiąc. Albo do obłędu...”

 

Następnego dnia Regina w ogóle nie zapytała Tadeusza, co się działo wieczorem. Bał się więc jeszcze bardziej. Niepewność wręcz go paraliżowała. Wolał jednak sam o niczym nie wspominać. Przyznać się nie mógł, a usprawiedliwianie się byłoby przecież niewiarygodne, gdyby zaczął coś tłumaczyć niepytany. Usuwał się więc z drogi swojej gospodyni, jeśli tylko było to możliwe. Zajmował się wyłącznie pracą i wszystko robił jak najlepiej, by nie dać Reginie najmniejszego powodu do niezadowolenia. Gdy wyszła rano nakarmić kury, wyrzucał już obornik. Nie podbierał nawet pokrojonych w talarki buraków cukrowych, a te, które miał w kieszeni, wrzucił świniom do koryta. Po pracy jak najszybciej zjadł chleb ze smalcem i uciekł do siebie. Ona natomiast nawet nie spytała go, dlaczego jej unika. Dopiero po trzech dniach powiedziała:

– Przynieś mi wody. Chciałabym się wykąpać.

Znowu więc, gdy jadł kolację, parowała na piecu gotująca się woda i znowu wypełniała kuchnię gorącą wilgocią. A on ledwo przełykał kolejne kęsy chleba, które stawały mu w ściśniętym gardle. Dlatego popijał każdy dużymi łykami jęczmiennej kawy i musiał poprosić Reginę o jeszcze jeden kubek. Dolała mu i wyszła. Po chwili wróciła w podomce. Tadeusz czuł dudnienie krwi w skroniach:

– To ja już pójdę – powiedział, zanim Regina wlała do balii pierwszy garnek wrzątku.

– No to śpij dobrze – pożegnała go.

Wyszedł więc. Wtaszczył się po drabinie do swojego legowiska i położył na słomie. W szparze między deskami widział rozświetlone kuchenne okno. Wiedział, że ona tam wlewa wodę do balii, kładzie na krześle duży metalowy kubek, ręcznik, mydło oraz myjkę, że zaraz zacznie rozpinać guziki swojej podomki, że zdejmie ją i powiesi na poręczy krzesła, a potem całkiem już naga ostrożnie zanurzy stopę, wchodząc do balii i przykucnie, żeby nabrać wody do kubka. „A może pójść tam i jeszcze raz ją zobaczyć?” – pomyślał. – „A zhańbienie germańskiej rasy? A pomyje z brukwi albo komora gazowa? Może ona zastawiła na mnie pułapkę z jakimś policmajstrem? Może czekają tylko, żebym się zakradł. Ale jak mogliby zastawić pułapkę? Przecież Hasso zacząłby szczekać, gdyby obcy tu się czaił.”

Tadeusz, mimo towarzyszącego mu lęku, zszedł na dół. Nie mógł się opanować. Czuł, że musi choć przez moment popatrzeć na swoją gospodynię. Niczym pijak, który przed zaśnięciem musi napić się wódki. Wziął wiadro z obory, ustawił je w sprawdzonym miejscu i ostrożnie wszedł na nie. Regina była odwrócona twarzą do okna. Stojąc w balii myła swoje piersi. Powoli je namydlała. Dłużej niż zwykle gładziła szwabrą. W końcu wrzuciła ją do wody i ujęła piersi w dłonie. Ugniatała je lekko i masowała, a po chwili zaczęła szczypać swoje sutki. I choć Tadeusz obiecał sobie, że popatrzy na nią tylko przez chwilę, nie potrafił zrezygnować z dalszego ciągu. To, czego zaznał, całkowicie zagłuszyło strach i rozsądek. Patrzył więc nadal na kobietę i czuł się coraz bardziej uzależniony od tego widoku. A ona nie wychodząc z balii, usiadła na krześle i jedną ręką nadal ugniatała swoje piersi, a drugą wsunęła między zaciśnięte uda. Ogarnęło go ogromne pożądanie. I zaraz jeszcze większe. Regina oparła bowiem stopy o krawędź balii rozłożyła uda i zaczęła poruszać między nimi dłonią. Szybciej i szybciej. Do Tadeusza dochodziły zza okna stłumione westchnienia, które stawały się coraz głośniejsze. W końcu usłyszał krzyk Reginy i poczuł gorącą strugę rozlewającą się pod spodniami.

 

Tej nocy długo nie mógł zasnąć. Myślał o tym, co zobaczył, stojąc przed oknem. Był rozdygotany i zafascynowany. Czuł się wtajemniczony i odrzucony jednocześnie; bliski jej i zarazem daleki bardziej niż kiedykolwiek. Patrzył na księżyc, który lśnił w pełnej krągłości i wsłuchiwał się w świergot kopciuszka. Ptak był bardzo głośny. Musiał znajdować się całkiem blisko. Pozostawał jednak niewidoczny. Niewprawnie naśladując słowika, śpiewał swoją pożegnalną piosenkę. Wyraźnie rozbrzmiewało w niej przeczucie szczęścia, którego spodziewał się zaznać po odlocie. Ale pobrzmiewał w niej także smutek, żal niemal – niczym przedwcześnie napoczęta tęsknota, którą miał się karmić miesiącami, by opuścić w końcu ciepłe kraje i powrócić.

 

Po przebudzeniu Tadeusz myślał o minionym wieczorze. Zastanawiał się, czy aby Regina nie domyśli się, że po raz kolejny ją podglądał. Kolejny, ale jakże inny. W końcu wygrzebał się ze słomy, zszedł na podwórko i zabrał się do pracy. Gdy zawołała go na śniadanie, jak zwykle umył się przy pompie i wszedł do domu.

– Mam nadzieję, że Beckerowie pożyczą nam młockarnię – powiedziała i uśmiechając się, dodała: – Widzisz, zaczęłam cię już traktować jak domownika.

I rzeczywiście tak go traktowała. Prała nawet jego ubrania, które odziedziczył po jej mężu. Były co prawda mocno zużyte i wielokrotnie cerowane, ale z pewnością lepsze od obozowego drelichu. Coraz częściej jedli też razem obiady. Wcześniej Regina gotowała jedynie eintopf i przynosiła mu na pole lub do obory garnek z soczewicą, kartoflanką, grochówką albo parzybrodą. Z czasem to się jednak zmieniło. Stojąc przy piecu, nalewała z parującego garnka gorącą zupę dla Tadeusza, a sama kończyła pichcić drugie danie, które zaraz jedli razem. Bardzo mu smakowały te zupy. Choćby chlebowa albo piwna. A nawet zacierki ze smażonymi ziemniakami. Najbardziej jednak lubił pierogi z farszem rybnym oraz smażone śledzie. Gospodyni trzymała je najpierw przez pół dnia w mleku, później zaś obtaczała w rozmąconym jajku oraz w tartej bułce i smażyła na gorącym smalcu. Z niecierpliwością czekał na te śledzie, patrząc na to, jak ona obraca ryby na patelni i pilnuje, by nie przypiekły się zbyt mocno. Ich intensywny zapach roznosił się po całej kuchni. Przesiąkały nim jej włosy i ubranie, a nawet firany. Nie lubiła tego. Zawsze więc potem przebierała się, myła głowę oraz wietrzyła cały dom i gotowała wodę z octem w odkrytym garnku. Dlatego takich frykasów nie przyrządzała zbyt często. Często natomiast gotowała zupę rybną. Ryby można było bez problemu zamówić u starego Schönwalda, który zaopatrywał całą wieś, jeżdżąc swoim klekoczącym, ciężarowym oplem do sklepu w Altdamm albo do rybaków w Lübzin7. Czasem Regina zabierała się z nim do miasta i wtedy zostawiała dla Tadeusza eintopf na kuchennym piecu. Ale w niedzielę wynagradzała mu to, przygotowując coś specjalnego. Na przykład szczególnie cenioną w rodzinie Stettinesis – jak mawiała – potrawkę z gęsi duszonej w wywarze z warzyw, zaprawianej smażoną na maśle cebulą oraz mąką i ostro przyprawionej pieprzem i tymiankiem.

 

Nic nie wskazywało na to, że Regina miała wobec Tadeusza jakieś podejrzenia. On więc z tego korzystał i nie zrezygnował z podglądania jej podczas kąpieli. Nie był w stanie z tego zrezygnować. Zapomniał nawet o strachu. Ona zaś zazwyczaj nie kończyła na myciu swojego ciała. Pieściła je jeszcze. Dotykała tych wszystkich miejsc, których on chciał dotknąć, które chciał głaskać i całować, w które chciał się zagłębić. I powtarzało się to tak często, że Tadeusz uznał, iż ma pełne prawo do tego, by oglądać Reginę i być świadkiem jej spełnienia. Uwierzył wręcz w sens takiego związku i zaczął go postrzegać jako dowód na istnienie najczystszej miłości. Stał się jej najwierniejszym wyznawcą. Regina zaś jawiła mu się niczym madonna, do której się modlił, ściskając w dłoni dowód uniesienia. Cieszył się więc, że nie mógł jej skalać. Tryskał wręcz radością.

Przeraził się dopiero, gdy któregoś dnia na podwórko wjechał wojskowy volkswagen. Siedział akurat w ustępie i widział wszystko przez wycięte w drzwiach serce. Regina pokazała się zaraz w progu domu, a z samochodu wysiadł oficer, którego zaprosiła do środka. Tadeusz szybko naciągnął spodnie i zapiął pasek. Bał się. Stał przy drzwiach bez ruchu, drętwiejąc z przerażenia. Słyszał tylko muchy brzęczące w śmierdzącym dole pod deską. „Z pewnością ktoś jeszcze siedzi w tym aucie” – pomyślał, sprawdzając co się dzieje na zewnątrz. – „Lepiej nie wychodzić. Ale czy ona mogła im o nas powiedzieć? O nas, o nas. O jakich »nas«! Przecież ona nic nie wie. A może jednak wie? Nie, ona nie. Ona by nie mogła. Ona z pewnością nie. Ale kto? Może któryś z sąsiadów mnie widział? Może doniósł? Beckerowie? Może Beckerowie. No bo kto inny? I co teraz? Czemu on tam tak długo siedzi? Może ona mnie broni? Tak, na pewno mnie broni. Dobrze pracuję przecież. Musi być ze mnie zadowolona. Ale jak ten oficer powiedział, że ją podglądałem... Może mu nie uwierzy? Powie, że to niemożliwe. Przecież tego nie da się sprawdzić. A po co to sprawdzać. Jak się dowie, że ją podglądałem, to mnie znienawidzi i powie, żeby mnie zabrali. Powie: »Ja się tylko kąpałam. Czyż nie można się kąpać we własnym domu? Można przecież. A co ja poradzę, że ta polska świnia mnie podglądała? Bierzcie tę polską świnię. I do dołu. Niech muchy nad nim latają. Niech łażą po nim, jak po gównie. Niech zgnije«. No, bo po co on tam tak długo siedzi? No po co? I co teraz? Co? Ty szmato. Ty niemro. Suko niewyżyta. Jak byś się nie brandzlowała, to bym cię nie podglądał. Trzeba było się myć, jak Pan Bóg przykazał, a nie wsadzać sobie paluchy i robić z tego jeszcze widowisko. Ale to ja jestem winny. Ja! Mnie do gazu. A co? Przynajmniej jeden polaczek mniej. Polska świnia! Polska świnia!” – zaczął się trząść i płakać, a w końcu osunął się po ścianie ustępu i siadł na podłodze. Nie mógł zapanować nad strachem. Coraz bardziej mu się poddawał. A strach, wykorzystując jego słabość, coraz bardziej go upokarzał. Wyciskał z niego łzy i sprawił, iż Tadeusz skulił się w kącie, wierząc, że w ten sposób uchroni się przed ciosami, które strach nieprzerwanie mu wymierzał. Przywarł twarzą do desek kloaki, spod których wydzielał się odór odchodów, i drżał. Stać go było tylko na to, by zagryźć wargi i nie krzyczeć. Kosztowało go to jednak tak wiele wysiłku, że nie był w stanie wytrzymać ciśnienia, które bólem wypełniło jego pęcherz.

 

Gdy Regina weszła do ustępu, Tadeusz leżał w kałuży. Dygotał. Z jego zagryzionych warg spływała krew.

– O Boże! Co się z tobą dzieje? – krzyknęła.

– Zabiorą mnie. Zabiorą – płakał.

– Uspokój się. Nigdzie cię nie zabiorą – powiedziała i usiadła obok, żeby go przytulić. – Już ich nie ma – głaskała go po głowie. – Już pojechali.

– Pojechali? – wydusił z trudnością.

– Tak – uspokajała go. – Pojechali. Nic ci nie zrobią. Nie bój się. Nic ci nie zrobią – powtórzyła i pocałowała Tadeusza w policzek, a potem w czoło. – Nie bój się.

Ale Tadeusz odepchnął ją:

– Proszę mnie zostawić.

– Wiele przeżyłeś, prawda?

– I wielu – powiedział, ocierając łzy rękawem koszuli. – Może nawet zbyt wielu.

– Nie chcesz mi o tym opowiedzieć?

– Tego się nie da opowiedzieć.

– Byłoby ci lżej.

– Już jest mi lżej. Nie muszę wystawać godzinami na placu apelowym, nie muszę nosić paku, od którego się ślepnie i nie muszę się obawiać, że w każdej chwili ktoś może mnie uderzyć, albo zastrzelić.

– To wszystko jest takie straszne.

– Straszne? – zaśmiał się. – W tym nie ma nic strasznego. To jest normalne. Normalne obozowe życie. Codzienność pod niemieckim nadzorem – powiedział to tak, jakby poczuł jego brak. – Straszne nie jest nawet to, że zimą na apelowym placu jest się oblewanym wodą. Ani to, że wachman rozbija komuś głowę kilofem. I to z takim zapałem, aż mózg bryzga mu na mundur. No bo, gdyby więźniowie przestrzegali niemieckiej dyscypliny, to przecież nikt nie polewałby ich wodą na mrozie, ani nie waliłby kilofem. Straszne jest raczej to, że ktoś tę dyscyplinę łamie, chociaż wie, co mu za to grozi. To jest straszne! – krzyknął. – Że musi ją złamać. Że nie może jej nie złamać. Że robi przerwę w pracy, chociaż grozi mu za to śmierć. Albo że ma w kieszeni coś, za co może zostać zabity. Na przykład przeszmuglowany list od żony – mówił coraz głośniej. – Ale najstraszniejsze jest to, jak musisz patrzeć na rozstrzeliwane przez wachmanów kobiety w ciąży, jak musisz budować w rowie ruszty ze starych podwozi samochodów i sążni drewna. A potem, żeby samemu nie zostać zabitym, musisz wrzucić na ruszty te kobiety i patrzeć, jak smażą się w płomieniach, jak puchną ich brzuchy, od gotujących się wód płodowych i pękają z hukiem. I z tych brzuchów wypadają ugotowane, nienarodzone dzieci.

– Przestań! – krzyknęła.

– Teraz mam przestać, tak? Za dużo się już pani dowiedziała. Ale są jeszcze inne straszne rzeczy, o których warto wiedzieć. Choćby to, że chce się wam wlewać gips do ust tym, których za chwilę rozstrzelacie. Albo upychać ludzi w bydlęcych wagonach i przetrzymywać ich tam zamkniętych, bez jedzenia i bez wody. W mróz! Albo jeszcze lepiej w upał. I wozić ich od jednej stacji do drugiej. A oni nie mogą nawet usiąść. No bo w wagonach robi się luźniej dopiero, jak słabsi padną na podłogę i zostaną zadeptani. Musi więc minąć przynajmniej jeden dzień. A potem mija drugi i ci ludzie brodzą już po kostki we własnych ekskrementach i wdrapują się na leżących, żeby dopchać się do okna i chociaż przez chwilę pooddychać mniej śmierdzącym powietrzem. A wagony w tym czasie stoją sobie gdzieś na bocznicy. Stoją i stoją, i nie wiadomo, jak długo będą jeszcze stać. Może do końca wojny? A może wojna się skończy i one nadal będą stać? Może nigdy już nigdzie nie pojadą? Zresztą, po co miałyby gdzieś jechać? Przecież jak miną kolejne dwa albo trzy dni, to już żadnemu z pasażerów nie będzie zależało na tym by gdziekolwiek dojechać. A jednak wagony ruszają i jadą. I dowożą tych upapranych gównem ludzi do stacji końcowej. Tak! Do końcowej. Trzeba ich tylko wywlec z wagonów, wepchnąć na ciężarówki i zawieźć do komór gazowych – mówił drżącym głosem. – A na koniec trzeba wyczyścić wagony, bo jeszcze nie raz się przydadzą. Trzeba wybrać z ludzkich fekaliów porzucone walizy, tobołki i tych, którzy nie przeżyli. Starych i młodych. Oraz niemowlęta walające się po podłodze – powiedział i zaczął szlochać. Nie mógł się opanować. Szlochał jak dziecko.

– Płacz, płacz – wyszeptała i ponownie go przytuliła. – Płacz – powtarzała – Ale nie bój się. Już się nie bój. Tak długo, jak ja tu jestem, nikt ci nic nie zrobi.

Tadeusz mocno przywarł do niej.

– Wszystko będzie dobrze – mówiła, wycierając rąbkiem swojej koszuli jego zakrwawione usta. – Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.

– Tak bym chciał – wydukał przez zaciśnięte gardło. – Tak bym chciał.

– Zobaczysz – powiedziała i zaczęła całować go po twarzy.

A on dał się tym razem jej całować i wyszeptał:

– Ja panią kocham.

Regina przywarła ustami do jego ust.

– Kocham – powtórzył raz jeszcze i rozerwał jej koszulę, z której wychyliły się mlecznobiałe piersi. Pieścił je przez chwilę, aż w końcu podniósł Reginę i posadził ją na desce. Klęcząc przed nią, zadarł jej spódnicę i zaraz poczuł ciepło jej wnętrza. Nie chciał, nie mógł z tym zwlekać, więc już po chwili wykrzyczał swoją rozkosz i pociągnął Reginę na siebie.

 

Metalowy haczyk obijał się o drewniane drzwi ustępu. Tadeusz leżał w połowie na podłodze, w połowie na ziemi. Regina zaś na nim. I trwało to tak, dopóki oboje nie poczuli przejmującego chłodu.

– Wiesz – powiedziała. – Musisz zamieszkać w domu, jest już za zimno, żebyś spał nad stodołą.

– A co na to powie twój mąż? Przed Beckerami z pewnością nie da się tego ukryć i oni mu doniosą.

– Nie doniosą.

– Taka jesteś pewna?

– Tak. Mój mąż nie żyje. Ten oficer przyjechał, żeby mi o tym powiedzieć.

 

Tadeusz zamieszkał w pokoju przy spiżarni, która sąsiadowała z kuchnią. Znajdowały się w nim dwie szafy, dwa łóżka i okrągły stół z dwoma krzesłami pod oknem. Po drugiej stronie domu mieściły się dwa pokoje przejściowe. Pierwszy, ten do którego wchodziło się z korytarza, był dosyć duży. Stał tam okazały piec kaflowy, komoda, stół, sześć krzeseł oraz witryna z książkami, a także fotel i mały stolik z patefonem. Drugim pokojem była niewielka sypialnia z małżeńskim łożem, dwiema nocnymi szafkami stojącymi po jego obu stronach i ogromną szafą. Regina przeniosła ubrania po swoim mężu do pokoju Tadeusza:

– Możesz z tego wszystkiego korzystać – oznajmiła mu obojętnie i usiadła na łóżku.

– Nie kochałaś go? – zapytał.

– Nie, nie kochałam.

– To dlaczego wzięłaś z nim ślub?

– Nie miałam wyjścia. A poza tym, to był dobry człowiek. Poznałam go u mojej przyjaciółki. On był jej wujem, szwagrem jej matki. Przyjeżdżał do nich ze swoją żoną, która była bardzo chora i leczyła się u pewnego znanego lekarza. Miałam wtedy zaledwie szesnaście lat, byłam piękna i młoda. On chyba już wtedy się we mnie zakochał.

– Cały czas jesteś piękna i młoda.

– Tak myślisz? – uśmiechnęła się. Chwilę milczała. Wyjęła z kieszeni fartucha papierosy i zapaliła. – A ty nie palisz?

– Odzwyczaiłem się w obozie.

– Jak chcesz, to pal, mój mąż narobił tego pełno. Mamy duży zapas i jeszcze pół worka tytoniu w spiżarni.

– Tak? No, to może rzeczywiście warto się skusić – Tadeusz sięgnął po papierosa i zapalił, głęboko zaciągając się dymem. – Niezły ten domowy wyrób.

– Mogą być, prawda?

– Tak, ale mów dalej.

– Dobrze – zastanawiała się przez moment. – No więc, po dwóch latach okazało się, że jego żona nie ma większych szans. Widziałam ją czasem. Choroba coraz bardziej ją niszczyła. Wyglądała jak śmierć. No i w końcu zmarła. Ale on nie przestał przyjeżdżać. Nadal odwiedzał rodzinę swojej żony. I za każdym razem, jeśli się spotkał u nich ze mną, to zapraszał do siebie na wakacje. Oczywiście razem z moją przyjaciółką. W końcu dałyśmy się namówić – wzruszyła ramionami. – Chciałyśmy przeżyć jakąś przygodę. Ja przede wszystkim. Miałam po raz pierwszy pojechać na wieś. Panienka z dobrego domu nie wiedziała nawet, jak śmierdzi w oborze. I bardzo mi się wtedy to podobało. Nie chciałam oczywiście na wsi zamieszkać. Co to, to nie. Podobały mi się po prostu takie wakacje. Przyzwyczajona byłam do miasta, do restauracji, kawiarń, kin i teatrów. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że mogłabym bez tego żyć. A jeszcze bez znajomych, bez przyjaciół. No i bez rodziny. Nie kalkulowałam, czy mieszkać w mieście, czy na wsi. Było to dla mnie oczywiste. Ale wszystko szybko się zmieniło. Najpierw, wskutek inflacji moi rodzice stracili prawie wszystkie oszczędności, a potem doszli do władzy naziści i zmusili ojca do przejścia na emeryturę. Tylko dlatego, że sympatyzował z socjaldemokratami. A ponieważ był urzędnikiem państwowym, uznali, że mają prawo za to go zwolnić. No i zrobili to – Regina zdusiła niedopałek w popielniczce i zaraz zaczęła dalej wspominać: – Mój brat wtedy jeszcze się uczył i rodzicom bardzo zależało na tym, żeby ukończył szkołę. A nasza sytuacja finansowa była coraz gorsza. Dlatego postanowiłam znaleźć posadę w jakimś biurze, żeby im pomóc. O pracy w fabryce nie myślałam, bo ojciec na coś takiego by się nie zgodził. Prędzej sam przyjąłby takie zatrudnienie. Zaczęłam więc uczyć się księgowości i pisania na maszynie w Akademii Handlowej Rackowa. Ale to wszystko było na nic, bo w żadnym biurze nie chciano mnie przyjąć. Okazało się, że był zapis na nasze nazwisko. Powiedział nam o tym później jeden ze znajomych ojca. Po pewnym czasie rozniosło się to i nawet nasi przyjaciele zerwali z nami kontakty. Przyjeżdżał tylko Georg – po raz pierwszy Regina wypowiedziała imię swojego męża. – Wtedy już tylko do mnie. Chodziliśmy do kina albo na spacery. Zazwyczaj na Hakenterrasse8. Umawialiśmy się przy pomniku cesarza Wilhelma, bo to było takie typowe miejsce spotkań. Wszyscy zakochani tam się umawiali. Najczęściej przed głową konia, na którym siedział cesarz. Georg o tym wiedział. Ja co prawda zakochana nie byłam, ale miałam tam zaledwie kilka kroków. Zresztą on mógł stać przed pomnikiem Wilhelma w nieskończoność. Oglądał go z każdej strony i podziwiał. Za każdym razem tak, jakby widział go po raz pierwszy. Nie zauważał nawet, jeśli się spóźniałam. W ogóle miał hopla na punkcie pomników. Jak go czasem odprowadzałam do autobusu, to zawsze ciągnął mnie pod fontannę Manzla. Też mógł patrzeć na nią godzinami. Ale trzeba przyznać, że jest rzeczywiście piękna. Ta figurka, którą ci dałam, jak się poznaliśmy, to właśnie kopia Sediny z fontanny.

– Tak? No proszę – powiedział Tadeusz i wyjął figurkę z kieszeni.

– Cały czas masz ją przy sobie?

– Cały czas – potwierdził. – Przecież ma mi przynosić szczęście.

– I co? Przynosi?

– Wszystko na to wskazuje – uśmiechnął się. – A jak wygląda ta fontanna?

– Jest wspaniała – Regina sięgnęła po kolejnego papierosa. – Na jej przeciwległych brzegach siedzą dwa wielkie smoki i wypuszczają ze swoich paszczy wodę. Nieco wyżej znajduje się kaskada. Na niej znajduje się morski potwór, a nad nim wznosi się łódź, spod której wydostaje się woda spływająca po kaskadzie. To bardzo pięknie wygląda. Tak, jakby ta łódź płynęła po tej wodzie. A ona szumi, burzy się. I ma się takie wrażenie, że łódź pruje fale dziobem. Ten dziób zakończony jest głową gryfa. – Przerwała, żeby zaciągnąć się dymem z papierosa. – Przy prawej burcie uczepiona jest piękna naga syrena. Herakles oparty jest plecami o lewą burtę i popycha łódź. A na niej stoi właśnie Sedina. I wygląda dokładnie tak, jak ta figurka. Stoi i patrzy w dal, jakby chciała dojrzeć brzeg, do którego ma dopłynąć. U jej stóp siedzi Hermes, wyciągnięty na szyi gryfa i również patrzy w dal. No bo to kupcy ufundowali fontannę. Stąd ten Hermes – powiedziała i spojrzała na Tadeusza. – A wiesz, że ty jesteś podobny do tego Hermesa?

– Na opiekuna kupców raczej się nie nadaję. Ani marynarzy. Ale może na gońca. Kto wie? Albo będę doprowadzał umarłych do Hadesu.

– Przestań – skarciła go i zaczęła się mu przyglądać. – To jest niesamowite. Ty naprawdę jesteś do niego podobny. Nawet bardzo – nie mogła się nadziwić. – Może ja sobie ciebie wymodliłam u Sediny? – zaśmiała się. – Teraz rozumiem dlaczego Georg wolał podziwiać pomnik cesarza Wilhelma niż Sedinę. – Przez chwilę zastanawiała się nad czymś, po czym powiedziała: – Georg był jak mały chłopiec. Przypominał mi mojego brata. On też w dzieciństwie lubił bawić się ołowianymi żołnierzykami. Przyglądał się siedzącemu na koniu cesarzowi i stojącym u jego stóp figurom żołnierzy z taką fascynacją, z jaką mój brat ustawiał swoje żołnierzyki. A na Hakenterrasse zawsze najbardziej interesowały go statki, zacumowane przy nabrzeżu. Właściwie, my w ogóle nie pasowaliśmy do siebie. Jak go namówiłam, żebyśmy poszli na dancing do Haus Ponath, to później robił mi wymówki. Uważał, że to jaskinia zła. Już same kreacje obecnych tam kobiet go gorszyły. A tego, że tańczyłam z innymi mężczyznami, nie mógł mi zapomnieć przez lata, chociaż nie oponował, jak mnie prosili. Nie powinnam za niego wychodzić – zasmuciła się. – Wiesz, my nie mieliśmy właściwie nawet o czym ze sobą rozmawiać. Pamiętam, że jak szliśmy do parku Quistorpa9, żeby popływać łódką po Westendsee10, to musiałam brać ze sobą zawsze jakąś książkę, ponieważ on w ogóle się do mnie nie odzywał. Cały czas tylko wiosłował i wiosłował. Jakby to sprawiało mu jakąś szczególną przyjemność. Dziwne, że odważył się poprosić mnie o rękę. Ale poprosił. No i zgodziłam się. Nie mogłam się nie zgodzić. To była szansa dla całej naszej rodziny. I tak to wyszło.