Córka jego ekscelencji - Monika Warneńska - ebook

Córka jego ekscelencji ebook

Monika Warneńska

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Sajgon tuż po wojnie - miasto, które zmienia swe oblicze; miasto w którym następuje spotkanie "trzech światów". Powroty i spotkania po latach, rozwiązane zagadki, odsłonięte tajemnice, budowę nowego ładu i nowego życia

[opis okładkowy]

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 320

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CÓRKA JEGO EKSCELENCJI

MONIKA WARNEŃSKA

ISKRY • WARSZAWA • 1978

 

Obwolutę według projektu

JANUSZA GRABIAŃSKIEGO

opracował Mieczysław Kowalczyk

 

Zdjęcia autorki

 

© Copyright by Monika WarneńskaWarszawa 1978

Święta studnia

 

Muzyka urwała raptownie w pół taktu. Potem instrumenty — flet i skrzypce odzywają się znowu, ale tak cicho i delikatnie, że ledwie je słychać pośród ciszy. Przed chwilą nad miejscem uroczystości rozbrzmiewał ożywiony gwar. Teraz umilkli wszyscy zebrani: dorośli i dzieci, przyjaciele i znajomi, krewni bliżsi i dalsi. Rzesza ludzka utworzyła krąg zwarty jak pierścień. Pośrodku czworobok z kamieni pokrytych mszystym nalotem: studnia. Cisza jak makiem siał. Słychać nawoływania ptaków. Młodziutka dziewczyna, prawie dziecko, szczupła i drobna jak miniaturowa figurynka, przyodziana w odświętną czerwoną szatę, stąpa po ścieżce okrążającej studnię. Oczy utkwiła w przestrzeni, zdaje się nie widzieć nikogo z obecnych. Twarz skupiona, pełna przejęcia. Dziewczyna dźwiga na głowie czarę z ciemnej szlachetnej glinki. Czara o pięknym kształcie jest ciężka, a zarazem delikatna i krucha. Dziewczyna czuje namacalnie brzemię ludzkich spojrzeń — i napięcie chwili od dawna upragnionej, od dawna wyczekiwanej. Serce jej bije w piersiach tak donośnie, jak gdyby miało siłę dzwonu.

Krok za krokiem... Dalej i dalej... Pierwsze okrążenie dobiega końca. Jeszcze dwa. Czy będzie uznana za dorosłą? Czy nie zawiedzie tych, którzy z zapartym tchem śledzą jej każdy krok: ojca, matki, która przeżywa ten obrzęd tak, jak gdyby sama w podobny sposób niosła świętą czarę? Młodszego rodzeństwa, które rozszerzonymi oczyma patrzy na pięknie ubraną najstarszą siostrę. Obok rodziców — dziadkowie. Babka, która przed laty odbywała tę samą ceremonię i pamięta, jak ją odbywały jej własne córki. Jeszcze dziś rano pouczała najstarszą wnuczkę: „Tylko spokojnie. Nie myśl wcale o tym, że na ciebie patrzą!” Dziadek — surowy, nawet groźny z wyglądu. Nieraz pomrukiwał z niezadowoleniem widząc, jak dziewczyna siedzi nad książkami. Stukał ją w ramię lub plecy bambusową laseczką, upominając: „Nie garb się! Siedź prosto! Jeśli będziesz miała plecy zgięte w kabłąk i głowę schyloną, jak poniesiesz świętą czarę, kiedy przyjdzie dla ciebie pora, abyś ruszyła w drogę wokół świętej studni?!”

Chwila, której oczekuje każda dziewczyna z ludu Czam. Larrha — ceremonia świętej czary i świętej studni. Rodzina doktora Nguyen Maunga należy do najbogatszych, najbardziej szanowanych obywateli starego cesarskiego miasta Hue. Najstarsza córka lekarza, Phuong — to imię znaczy „feniks” — ruchliwa jak żywe srebro, uczy się w ekskluzywnym liceum, które prowadzą katolickie zakonnice. Szkoła ta uchodzi za najlepszą w mieście, uczęszczają do niej córki najzamożniejszych rodzin. Ale obyczaj pozostaje obyczajem, tradycja jest w pełni respektowana. Na dzień ceremonii zwolniono dziewczynkę z zajęć szkolnych. Sproszono mnóstwo gości. Poza obrębem ogrodu, na gruntach należących z dawien dawna do rodziny doktora bije źródło wody czystej jak kryształ. Tam właśnie — jak twierdzi babka — mieszka niewidzialny duch opiekuńczy rodziny.

Dzieciom nie wolno pochylać się nad tą studnią. Łatwo bowiem o nieszczęście, jeśliby któreś pośliznęło się na kamiennej omszałej cembrowinie. Phuong długo nie mogła zrozumieć, jak to jest z tym opiekuńczym duchem? Jeśli naprawdę przebywa on głęboko, tam, gdzie mrocznym lustrem połyskuje nieruchomo stojąca woda, powinien otaczać opieką każdego, kto znalazłby się wewnątrz studni. Ale przywykła do posłuszeństwa wobec starszych wiedziała, tak jak wiedzą jej małe siostry i młodsi bracia, że do studni zbliżać się nie wolno. Teraz, w świętym miejscu zebrał się cały klan — mnóstwo krewnych, którzy przybyli, aby uczestniczyć w obrzędzie larrha, w trzykrotnym okrążeniu świętej studni, od lat czczonej przez kolejne pokolenia ludu Czam...

Dla dziewcząt narodowości Czam wiek lat trzynastu jest progiem dorosłego życia. Wtedy właśnie w obecności licznie zgromadzonej rodziny i przyjaciół odbywa się ceremonia 1arrha. Uroczystym orszakiem idą zaproszeni goście tam, gdzie spod ziemi wypływa życiodajna woda. Najstarsza z obecnych kobiet napełnia glinianą czarę i stawia ostrożnie naczynie na głowie nieruchomo czekającej trzynastolatki. Jeśli bohaterka uroczystości trzykrotnie okrąży święte miejsce i żadnym nierozważnym ruchem nie strąci czary — będzie uznana za dorosłą.

W dawnych czasach dziewczęta z ludu Czam po ceremonii larrha uważano za zdolne do zamążpójścia. Teraz oczywiście w rodzinie zamożnego i wykształconego lekarza nie ma mowy o tym, aby jego pierworodna córka w tak młodym wieku szła za mąż. Wiadomo, że będzie dalej się uczyć w liceum dla panienek z „dobrych rodzin”, prowadzonym przez siostry zakonne. Może pójdzie na uniwersytet i będzie jedną ze studentek, które od stóp do głów biało ubrane, w powiewnych tunikach mkną na rowerach, jak ogromne motyle, po ulicach cesarskiego miasta. Na pewno nikt nie kwapi się, aby ją oddać mężowi i obarczać przedwcześnie nadmiarem obowiązków. Ale choć wiele zmienia się na świecie, Czarnowie, ubodzy czy bogaci, święcie przestrzegają dawnych obyczajów. I każda dziewczyna, która należy do narodu Czam, byłaby bardzo nieszczęśliwa, gdyby odmówiono jej prawa do ceremonii świętej czary. Każda z nich bowiem od dzieciństwa świadoma jest, że taki moment ją czeka.

Drugie okrążenie... W gałęziach palmy zakrzyczał spłoszony ptak. Wzbija się, potężnieje jak sygnał chóralny coraz głośniejszy śpiew cykad. Upał narasta. Co będzie, jeśli jeden nieostrożny ruch popsuje wszystko? Jeśli czara spadnie z głowy i potoczy się ścieżką, wylewając z ciemnego wnętrza strugę wody? Ceremonia 1arrha zostanie wtedy odłożona do następnego roku. Ale wszyscy będą wiedzieć, że Phuong okazała się niezgrabna i niezręczna, że nie ćwiczyła cierpliwie dźwigania na głowie naczynia, że jeszcze nie jest dorosła.

Drugie okrążenie dobiegło końca. Muzyka odzywa się ledwie słyszalnie, niby brzęk owadzi. Jak lekko biega się naokoło studni w zwykły dzień, wśród swawolnego śmiechu, kiedy dziewczęta krzyczą ile sił w płucach jedna do drugiej: „Goń mnie! Zobaczymy, kto będzie pierwszy!” Pot spływa po skroniach dwoma kroplistymi strugami, włosy lśnią od wilgoci. Święta czara zdaje się być z żelaza. Krok za krokiem dziewczyna sunie powoli z głową sztywno uniesioną, z wyprostowaną szyją, z rękami złożonymi na piersiach — tak jak uczyła ją matka i babka, i ciotki, i inne kobiety z rodziny, które szanują prastare obyczaje i wyszły z lat dziewczęcych ku dorosłości poprzez obrzęd 1arrha, przez ceremonię trzykrotnego okrążenia świętej studni. Jeszcze raz dokoła. Jeszcze trochę, jeszcze chwila, już niedaleko... „Dobry Boże, pomóż, daj mi siłę i zręczność!” — modli się bohaterka dzisiejszego dnia, zapominając, do którego boga lepiej zanosić błaganie. Czy do tego, o którym mówią cnotliwe zakonnice w katolickim liceum dla panienek z zamożnych rodzin — czy do legendarnych bogów z prastarych legend czamskich? Ostatnie kroki wydają się najdłuższe, najtrudniejsze. Upał niemiłosierny. Pot zalewa oczy. Phuong tego nie czuje. Cała jest jednym czekaniem, napięciem, ostrożnym stąpaniem naprzód. Jeszcze chwila, i jeszcze jeden krok, i jeszcze...

Chóralny okrzyk mnóstwa głosów wstrząsnął powietrzem. Delikatnym ruchem dziewczynka zdejmuje czarę z głowy i składa ją w ręce najstarszego członka rodziny — groźnego dziadka. Ten, który tak często upominał ją i strofował: „Nie garb się! Siedź prosto!”, patrzy teraz na wnuczkę rozjaśnionym spojrzeniem, z nie ukrywaną dumą. Oczy babki i matki zwilgotniały. Najstarsza, ukochana, pierworodna córka nie przyniosła wstydu rodzinie. Młodsze dzieci krzyczą na całe gardło, klaszcząc z uciechą w ręce. Teraz pokłon głęboki, jak zwyczaj każę, z rękami złożonymi na piersi, ze skromnie spuszczonym wzrokiem. Pokłon świętej studni, gdzie czuwa duch opiekuńczy, pokłon najstarszym z rodziny...

*

Opowieść o „świętej studni” słyszałam z ust mojej przyjaciółki Phuong w Hanoi wiosną 1974 roku. Minęło wówczas kilkanaście miesięcy od układów paryskich, które zdawały się zamykać wojnę w Wietnamie. Wbrew oczekiwaniom nie spełniły jednak pokładanych w nich nadziei. Wprawdzie północna część kraju odetchnęła lżej, nieprzyjaciel zaprzestał bowiem bombardowań, skończyła się blokada Haifongu, która paraliżując największy port Wietnamu wydatnie utrudniała dostarczanie drogą morską pomocy z krajów socjalistycznych. Ale na południu kraju trudno było mówić o pokoju. Nadal istniał jeszcze w Sajgonie reakcyjny reżim z prezydentem Nguyen Van Thieu na czele, nadal funkcjonowała administracja oraz armia sajgońska — i nadal toczyły się działania wojenne.

— Co dalej? — zapytywali wówczas z troską i niepokojem przyjaciele Wietnamu. Wykrwawiony, umęczony naród wciąż dźwigał brzemię wojny. Tysiące rodzin wietnamskich nadal pozostawały w rozłące, nie wiedząc o losach najbliższych ludzi. I wydawało się wtedy, że jakikolwiek bardziej stanowczy zwrot w sytuacji kraju nastąpi nie wcześniej niż za dwa, a może nawet za trzy lata.

Któż mógłby przypuścić, że zanim rok upłynie od naszej wieczornej rozmowy pod platanami i tamaryndowcami hanojskiego skweru, Phuong wyruszy na Południe wraz z ekipą telewizyjną, którą kierowała od dawna, że ja również tam się znajdę w kilka tygodni po niej, że wrażenia, jakie zanotowała w swoim dzienniku, i moje przeżycia złożą się na świadectwo pamiętnej dla Wietnamu wiosny 1975 roku — i naszych wędrówek przez „krajobraz po bitwie”?...

*

Pamiętam: był początek tropikalnej wiosny. Duszne, gorące, wilgotne dni. Ostatnie wieczory przed moim powrotem do kraju. W półmroku spacerujemy długo razem z Phuong przez aleje i skwery hanojskiego śródmieścia pod cieniem ogromnych platanów i tamaryndowców. Wróciłam z terenów wyzwolonych. Opowiadam Phuong z żalem, jak stanęłam przy drodze numer 1 przed sklepem, na którym widniał napis: HUE — 50 KM. Tak blisko, a zarazem tak daleko! Stara cesarska stolica pozostawała pod oficjalną kontrolą reżimu sajgońskiego.

Tym razem o żadnej „nielegalnej" eskapadzie do tego miasta nie było mowy. Na wszystkich frontach, militarnych i politycznych, panowała stagnacja.

...Światło latarni sieje blask przez gęste liście, wydobywa z półcienia wyrazistą twarz Phuong. Słyszę słowa ciche, pełne skargi:

— A co ja mam mówić? Byłam w tym samym miejscu, co ty... Dalej ani kroku! Serce mi się krajało. Pomyśl, moi rodzice są właśnie tam, w Hue! Nawet nie wiem, czy żyją!

Umilkłam. Cóż bowiem znaczą moje pasje literackie i dziennikarskie związane z Wietnamem wobec wietnamskich tragedii i dramatów? Znamy się z Phuong od wielu lat. Za każdym razem, kiedy mowa o jej rodzinie, moja dzielna przyjaciółka, pogodna, odważna, obdarzona dowcipem i poczuciem humoru, popada w przygnębienie. Przyznawała zresztą, że i tak należy do szczęśliwszych „południowców” — ma bowiem przecież na Północy męża i trzech synów. Prawda, że wszyscy są od dawna rozłączeni, ale przynajmniej wiadomości przychodzą od czasu do czasu. Natomiast rodzice, rodzeństwo... O nich ani od nich Phuong przez lat z górą trzydzieści nie miała żadnej wiadomości. Nic. Ani słowa.

To właśnie od Phuong dowiadywałam się przed laty wielu szczegółów o rodzinnych więziach, tak mocno łączących Wietnamczyków. To ona powiedziała mi wtedy, gdy wojna ogarniała kraj: — Lata mijają, czas zaciera w pamięci rysy najbliższych. Nieraz muszę z coraz większym wysiłkiem przypominać sobie ich twarze. Nie wiem, czy poznałabym dziś na ulicy moją mamę i ojca...

Właśnie wtedy, w zacisznej alei nad Małym Jeziorem, w zielonkawym półmroku, który ledwie rozjaśniały latarnie, pod cieniem ogromnych platanów, podczas jednej z nie kończących się rozmów przed wyjazdem, kiedy chce się opowiedzieć wszystko najważniejsze — spytałam:

— Słuchaj, Phuong, czy wiesz, że Błaga Dimitrowa w swojej książce o Wietnamie „Sąd ostateczny" pisze o tobie, że jesteś księżniczką sajgońską? Zabawne, prawda? Taka poetycka fantazja!

Głos Phuong zabrzmiał spokojnie, bez zdziwienia.

— Owszem, wiem, czytałam. No, z tą księżniczką Błaga trochę przesadziła. To się zdarza poetom. Ale mój ojciec był... jest... no, nie wiem, jak teraz... — zająknęła się widocznie w przesądnej obawie, żeby nie użyć słowa, które pieczętowałoby nieodwołalnie przeszłość. — Jest zwierzchnikiem ludu Czarnów. I Czarnowie uważali go za swego księcia lub króla. Moja rodzina wywodzi się bowiem z dawnych czamskich monarchów. To zresztą nieważne, bo przecież Czarnowie od wieków nie mają własnego państwa. Słyszałaś coś o królestwie Czampa?

Znieruchomiałam zaskoczona i zdumiona. Zbieram od dawna wiadomości dotyczące królestwa Czampa, które istniało niegdyś pośrodku Półwyspu Indochińskiego. Około XV wieku upadło pod naporem ekspansji silniejszych sąsiadów, przodków dziesiejszych Wietnamczyków. Resztki Czarnów mieszkają w Południowym Wietnamie jako jedna z wielu tamtejszych mniejszości etnicznych.

Czy wiem coś o Czamach!? Od dawna powracają oni jako stały temat moich rozmów z Phan Lac Tuyenem. Były oficer armii reżimowej sajgońskiej, były partyzant i kadrowiec Frontu Wyzwolenia, absolwent uniwersytetu w Hanoi, archeolog, stypendysta Polskiej Akademii Nauk, napisał pracę doktorską o królestwie Czampa i o jego kulturze. Niedawno tę pracę obronił. O Czamach rozmawiałam z nim często w Warszawie. Ale usłyszeć tu, na krótko przed odlotem do kraju, wiadomość, że moja przyjaciółka Phuong pochodzi właśnie z tej narodowości?!

— Ależ oczywiście. Spójrz uważnie na moje rysy. Ojciec mój jest rdzennym, bardzo typowym Czamem. Matka — Wietnamką. Ale ja raczej przypominam ojca z budowy i twarzy, zresztą wszyscy zawsze mówili, że jestem do niego podobna jak kropla wody. Język Czarnów? Oczywiście, że władam nim biegle, choć nie używam go od dawna. Na równi z językiem wietnamskim jest to przecież mój drugi język ojczysty. Doprawdy nie myślałam, że to cię tak interesuje. Ale w takim razie wiesz na pewno, że na terenie środkowego Wietnamu archeologowie znaleźli wiele wykopalisk czamskich; że w mieście Nha Trang...

Tak, wiem. Da Nang. — „Gdybyś tam była kiedykolwiek, pamiętaj odwiedzić muzeum z najbogatszą kolekcją sztuki Czarnów”! — przypominał mi „świeżo upieczony” doktor Phan Lac Tuyen w Warszawie. Uśmiechałam się pobłażliwie, traktując te słowa jako rzecz nierealną. Ale zapamiętałam, że Da Nang posiada wielki zbiór rzeźb i fragmentów architektury czamskiej. Nha Trang, miasto ze słynnymi świątyniami o kształcie wież. Wszystkie wiadomości o „zaginionym królestwie”, zdobywane przez wiele lat, odkładałam jednak na później. Na razie bowiem wojna dominowała nad moimi zainteresowaniami wietnamskimi, odsuwając bezapelacyjnie na plan dalszy archeologię, etnografię, folklor.

— Dlaczego z tobą o tym nie mówiłam?... Po prostu nie było okazji — powiada Phuong. — Zresztą wydaje mi się, że moje pochodzenie nie jest najważniejsze. Czuję się przecież Wietnamką, patriotką mojej ojczyzny, tak jak my wszyscy.

Oczywiście. Phuong w wieku lat szesnastu porzuciła zamożny dom rodzinny w Hue, aby ochotniczo iść do partyzantki, potem zaś na pierwszą wojnę. Wyszła za mąż w dżungli za kolegę z wojska, również „południowca”. Spośród trzech jej synów najstarszy urodził się podczas wojny, na terenach wyzwolonych, w leśnym szpitalu. — Zawsze dręczył mnie strach, żeby wąż albo skorpion nie ukąsił niemowlęcia — zwierzała mi się kiedyś przed moją wyprawą na Południe.

... — Ale oprócz naszej wielkiej ojczyzny mam, to znaczy, miałam swoją małą, najbliższą. Czy ty to rozumiesz?

Tak, rozumiem. Ktoś użył kiedyś trafnych słów: „Ojczyzna w ojczyźnie”.

— Phuong, co najbardziej zapamiętałaś z dzieciństwa?

Milczy przez chwilę. Weszłyśmy znowu w krąg światła. Twarz mojej przyjaciółki jest młoda. Tak młoda, jakby w jej życiu nie było dwóch wojen, partyzantki podczas pierwszej z nich, wędrówek pod bombami podczas drugiej. Półgłosem opowiada, jak gdyby snuła wątek bajki:

— Nasz dom rodzinny leży w pobliżu Hue, właściwie za miastem. Za ogrodem dużym i pięknym ciągną się ryżowiska i wilgotne łąki. Tam była studnia, o której starzy ludzie mówili, że jest święta...

 

Półmrok. Do świtu jeszcze daleko. Co wyrwało ją ze snu? Grzmot, który przypomina wiosenną burzę, przetacza się po niebie czy powtórne, ponaglające pukanie? Od uchylonych drzwi słychać szept: — Phuong! Jedziemy?

Rozbudzona natychmiast zrywa się na nogi. — Tak, oczywiście. Za kwadrans będę gotowa.

Powietrze niesie odgłos ponownego grzmotu. To nie burza. Daleka artyleria daje znać o sobie.

Niebawem obok samochodu pojawiła się sylwetka kobiety w drelichowym uniformie. Czasu jest niewiele — od świtu do późnego popołudnia. Trzeba koniecznie wrócić przed zapadnięciem zmierzchu. Liczy się więc każda godzina. Tylko na tych warunkach uzyskała zgodę, aby wyjechać z Da Nangu do Hue. Wydarzenia ruszyły gwałtownym tempem naprzód, jak gdyby ziemia drgnęła pod nogami wszystkich mieszkańców Wietnamu.

Przed budynkiem młody żołnierz pobieżnie sprawdza dokumenty. Można jechać.

Jest ich czworo. Wszyscy w mundurach, wszyscy z bronią. Phuong, kierowniczka ekipy telewizyjnej z Hanoi, dwaj operatorzy, szofer. Przed kilkoma dniami zjawili się w dopiero co wyzwolonym Da Nangu.

Nikt nie kwapi się z rozpoczęciem rozmowy. Obaj filmowcy, Hien i Tuong, drzemią. Kierowca Mai, czujny i skupiony, patrzy bystro na drogę. Ta droga jest znakomita i — co najważniejsze — nie zniszczona. Z obu jej stron na poboczach piętrzą się, sterczą, straszą upiornymi kształtami zastygłe stalowe kolosy. Unieruchomione czołgi i pojazdy opancerzone. Spłaszczone wraki ciężarówek. Wczoraj Phuong próbowała je liczyć, ale prędko musiała zrezygnować. Jest bowiem tego żelastwa zbyt wiele.

Rozwidnia się. Świt nadejdzie niebawem nagłym wybuchem blasku, bez półmroków i półcieni, jak zwykle w tropiku. Bardzo niebieskie morze wchodzi pomiędzy wyżynny ląd odnogami zatok przypominających fiordy. Z drugiej strony pasmo górskie Hai Van i malownicza Przełęcz Chmur. Niedawno śpieszyły nią wojska wyzwoleńcze, aby zagrodzić drogę odsieczy nieprzyjacielskiej i posiłkom, które mogły nadejść dla starej cesarskiej stolicy Hue z miasta Da Nang. Góry nagie, bezleśne. Drzew prawie nie widać. Uboga roślinność, niskie krzewy. Rosła tu dawniej gęsta i wysoka dżungla, którą zniszczyła wojna. Krajobraz po niedawnej bitwie.

 

Znalazłszy się wiosną 1975 roku na Południu Phuong początkowo nie może ochłonąć ze zdumienia: tak szybko stało się to, na co daremnie czekała przez lata! Pod skrzydłem wojskowego samolotu przesunęła się słynna „czwarta strefa”. Znakomita widoczność: w dole rzeka Ben Hai. Szeroka plama lądu otoczona morzem: Con Co, legendarna „wyspa tygrysia”, jeden z najważniejszych punktów obronnych w pobliżu wietnamskich wybrzeży. Drogą powietrzną tak prędko i łatwo można było dotrzeć do niedawno wyzwolonego miasta!

 

Podobnych uczuć doznałam w trzy tygodnie później, znalazłszy się — nieoczekiwanie dla samej siebie — na tej samej trasie pełnej nie ostygłych jeszcze śladów wojny.

 

Da Nang: skupisko zabudowań, gmachów, ulic. Miasto kipiące ruchem i gwarem. Wojna jeszcze trwa, ale dla Da Nangu nastał już jej kres.

Port wojenny, ogromne lotnisko i lądowisko dla helikopterów. Magazyny z amunicją. Sto tysięcy żołnierzy reżimowej armii sajgońskiej. Doborowe, elitarne jednostki.

22 marca 1975 roku w Da Nangu wybuchło powstanie ludowe. Mieszkańcy miasta na rozkaz dowództwa sił wyzwoleńczych sięgnęli po broń. Drogi do Da Nangu zostały odcięte. Miasto znalazło się w całkowitej izolacji. Żołnierze reżimowi porzucili wówczas karabiny i mundury. Sieć radiofonizacyjna w mieście natychmiast opanowana została przez powstańców. Artyleria sił wyzwoleńczych ostrzeliwuje lotnisko, uniemożliwiając start samolotów, których piloci chcą uciekać.

Pod ostrzałem znalazł się również półwysep Son Tra, gdzie dotarła część niedobitków armii sajgońskiej, podejmując rozpaczliwe próby przedostania się na okręty wojenne. Okręty nie mogły przypłynąć do brzegu. Historia zdaje się brać swoisty odwet: o sto siedemnaście lat wcześniej do brzegu tego półwyspu przybiły okręty francuskiej armii kolonialnej rozpoczynając atak przeciw Wietnamowi...

 

Da Nang, kwiecień 1975 roku, portowe nabrzeże. Zaryte w piasku czołgi i amfibie, które tu na zawsze zakończyły swoją wojenną wędrówkę. Metalowa nawierzchnia gęsto poznaczona śladami pocisków. Pogięte kaski. Zielonawe plamiaste łachmany — resztki mundurów. Bezkształtne żelastwo, odłamki szkła, pogniecione miski na ryż. Splątane i wygięte pętle drutów. Pojedyncze sandały. Zaryta w mule u brzegu kasa pancerna, rozpruta z góry na dół, zieje pustym wnętrzem. Morze co dzień wyrzuca na brzeg — wraz z kolejną warstwą niesionych przepływem wodorostów — resztki przedmiotów do niedawna potrzebnych ludziom.

 

Da Nang: wykute w kamieniu nieforemne stopnie zdają się dyszeć gorącem. Upał. Zbocze stromej góry Non Nuoc. Grota ogromna jak świątynia: to pagoda Ngu Hanh Son. Na ołtarzu siedzący Budda. Posąg zdaje się wyrastać ze skalnego litego podłoża. Blok porowatej skały. Na nim Wyryte na wpół zatarte znaki i symbole. Nad kamiennymi ścianami kamienne sklepienie. Przez szczeliny zagląda słońce. Cisza. Chwilami tylko odzywają się ptaki. Nad szparą w skalnym stropie podmuch ciepłego wiatru rozczesuje zwichrzone krzaki. Na zewnątrz zielone pnącza zwisają z urwisk. Jak węże pełzają skręcone korzenie drzew. Choć upał zdaje się być stężały i nieruchomy, słychać wyraźnie szum wiatru, przedostającego się przez szpary w kamiennych spiętrzeniach. Ścieżka wiodąca wśród szorstkich, kostropatych skał, których kształty przypominają bramy, wieże, bastiony, prowadzi prosto na platformę wykutą w kamiennym urwisku. Stąd roztacza się widok na nieskazitelnie szafirowe morze. Jest tak cicho i spokojnie, jak gdyby wojna przetoczyła się daleko stąd. A przecież właśnie na zboczach tych stromych wzgórz spiętrzonych u przedpola Da Nangu biegła jedna z czterech linii obronnych. Zbudowała je armia reżimowa, licząc się z możliwością ofensywy wyzwoleńczej. Ofensywa przeszła jak wiosenna burza. Krajobraz pozostał.

 

Da Nang, maj 1975 roku: półprzymknięte powieki posągów. Zagadkowy, nikły uśmiech wyryty na kamiennych twarzach. Taneczne przegięcie boginki, której sylwetkę utrwalił na szarej płycie rzeźbiarz sprzed pięciuset lat. Wisznu i Sziwa, hinduskie bóstwa życia i zniszczenia, miłości i śmierci. Ganesz — bóg z głową słonia. Posągi ocalałe w całości — i szczątki rzeźb niezrównanej urody. Kolumny, kapitele, detale architektury. Reliefy ozdobione delikatnie wijącym się motywem roślinnym. Muzeum sztuki Czarnów, najbogatsza kolekcja licznego niegdyś ludu, który stworzył na Półwyspie Indochińskim silną monarchię i własne państwo. „Gdybyś była w Da Nangu, pamiętaj odwiedzić muzeum z zabytkami Czarnów...”

Dwaj pracownicy muzeum potwierdzają: nic nie zginęło. Front przetoczył się zbyt szybko, aby znawcy i amatorzy sztuki Czarnów spośród dygnitarzy reżimu zdążyli ograbić zbiory. Komitet ludoworewolucyjny, władza podziemna działająca konspiracyjnie w Da Nangu, zawczasu dawał znać: skarby kultury muszą być strzeżone na równi z zakładami pracy.

Miasto nadal kipi jak ul. Mnóstwo ludzi. Spotkania i sypiące się wiadomości. Czy słyszałam o przejęciu władzy z rąk komitetu wojskowego przez cywilny zarząd miasta? Czy powiedziano mi, że już w dziesięć dni po wyzwoleniu do portu w Da Nangu zawinął polski statek?

Ktoś z moich rozmówców pyta, czy wiem, że z okolic Da Nangu pochodził młody rewolucjonista, bohater Południa, słynny Nguyen Van Troi. W wiosce Thanh Quyet, w gminie Dien Thanh, około trzydzieści kilometrów od Da Nangu, mieszka jego ojciec i bliscy krewni. Podobno lada dzień przyjedzie albo już przyjechała do rodzinnego gniazda męża Phan Thi Quyen, wdowa po Nguyen Van Troi, obecnie studentka hanojskiego uniwersytetu. Spotkałyśmy się przed dziesięciu laty w dżungli. Czy zechciałabym pojechać do Tharih Quyet? To niedaleko. Ale...

Odwiedzę Nguyen Van Thoana, ojca Troi. Wysłucham opowieści o dzieciństwie jego syna. Obejrzę przyblakłe fotografie i ołtarz przodków z fotografią Troi obok portretu prezydenta Ho w prostej wiejskiej chacie. Ale to będzie w wiele tygodni później. Na razie chłonę w siebie niezapomniany klimat miasta „zaraz po wojnie”.

Miesiąc przedtem Phuong pewnego dnia o świcie wyruszyła stąd do Hue. Odległość pomiędzy tymi dwoma miastami — to „żabi skok”. Ale wtedy jeszcze trwała wojna..,

Zagęszczają się budynki. — To już Hue? — pyta jeden z filmowców. Phuong potakuje, nie odrywając wzroku od krajobrazu. Nie mówi nic. Łatwo można odgadnąć, co przeżywa. Już ranek. Ulicami suną bez pośpiechu „starsi panowie” wietnamscy. Długie szaty, czarne birety: tradycyjny ubiór noszony przez mężczyzn, którzy osiągnęli wiek sędziwy, czcigodny. W Hue życie zawsze toczyło się powolniejszym rytmem niż w Sajgonie. Mieszkańcy dawnej cesarskiej stolicy chętnie podkreślali swoją odrębność wobec tamtego miasta, ich zdaniem zbyt hałaśliwego i niespokojnego. W Hue najbardziej przestrzegano dawnych obyczajów i respektowano stare tradycje.

Ciemna, prawie czarna woda obramowana podwójnym pasmem zieleni. Szklisty odblask na tle spokojnego nurtu. To Rzeka Perfum. Słynna rzeka o romantycznej nazwie, owiana poezją i legendą.

 

Hue: wieża Tien Mu, smukła, wielopiętrowa budowla na wzniesieniu górującym ponad miastem. Zbudowano ją w początkach XVII wieku na rozkaz jednego z ówczesnych monarchów, który odkrył malowniczy zakątek i zachwycił się jego urokiem. Każda kondygnacja ośmiobocznej wieży ozdobiona jest w narożnikach „smoczymi ogonami” w kształcie pazurów. Za wieżą niska pagoda — majolikowe płaskorzeźby u wrót. „Strażnicy świątyni” groźnie wytrzeszczają wzrok, jak gdyby ostrzegali śmiałków przed zuchwałym wtargnięciem do wnętrza.

 

Hue: pałac królewski, pełen dostojeństwa i powagi. Czerwień i złoto kolumn. Czerwone belkowania, szkarłatne lampy z sutymi abażurami. Kolory zgaszone, stłumione, spatynowane upływem czasu. Subtelne koronki dekoracji architektonicznych. Delikatna tkanka hieroglifów na słupach podtrzymujących ozdobny strop. Czerwone kolumny, oplecione cielskami złocistych smoków, wyrzeźbiono w „drzewie żelaznym” — lim, które przetrwać może wieki. Sala ceremonii najbardziej uroczystych. Tu cesarz przyjmował szczególnie dostojnych gości i udzielał im audiencji. Na podwyższeniu tron pod baldachimem w kształcie dachu. Piękny stół z laki: podpisywano na nim szczególnej wagi dokumenty i akty państwowe. Inne budowle, przeznaczone dla rodziny królewskiej. Pięć bram: najważniejsza z nich to środkowa sklepiona brama Ngo Ma, przez którą mógł przejeżdżać tylko sam monarcha. Fosy pełne stojącej wody, zarośnięte zielskiem, w którym tkwią płaskie, drobne niebieskie kwiaty.

 

Pałac w Hue zbudowali w połowie ubiegłego stulecia władcy z dynastii Nguyenów, która w dziejach feudalnego Wietnamu była dynastią ostatnią. Uszkodzenia na ścianach budowli, na misternie rzeźbionych drzwiach, rozłupane kolumny — to ślady dramatycznych zmagań na przedwiośniu 1968 roku. Cytadela. Nad nią wysoka, ku górze dźwignięta, smukła kolumna. Sztandar Frontu Wyzwolenia powiewał na niej przez dwadzieścia pięć pamiętnych dramatycznych dni. Hue — historyczne wspomnienia ofensywy Tet w początkach 1968 roku; słynny uniwersytet, jeden z najważniejszych ośrodków religii i filozofii buddyjskiej.

 

— Ta ulica prowadzi do mojej dawnej szkoły, do liceum Dong Khanhl...

— Trafiłaś wtedy tam od razu? Po tylu latach łatwo przecież jednak zbłądzić, choćby nawet wszystko się pamiętało!

Phuong uśmiecha się pobłażliwie. — Mogłabym wszędzie tutaj trafić z zamkniętymi oczyma. Wróciłam do siebie! Popatrz! Tam jest most, inny trochę niż dawniej, ale w tym samym miejscu. Tam stał żołnierz japoński. Pamiętasz?

Potakuję. Oczywiście nie mogę pamiętać żołnierza japońskiego, który pełnił straż obok mostu wtedy, gdy wojska Nipponu weszły do Indochin. Jestem przecież w Hue pierwszy raz!

Ale kiedy znowu spotkałam Phuong w tych pamiętnych dniach tuż po wojnie, gdy niedawne wydarzenia odżyły w jej relacji, łatwo było przypomnieć sobie dawniejsze opowieści mojej przyjaciółki. I łatwo było odtworzyć przeszłość, spojrzeć na jej obrazy oczyma kobiety w sile wieku, zrozumieć, co przeżywała dawna uczennica liceum w Hue, niegdyś stawiająca pierwsze kroki na ścieżce rewolucyjnej działalności, kiedy po wielu latach przybyła tu, aby szukać gniazda swojego dzieciństwa.

 

...Wiosną 1944 roku samochodów prywatnych w dawnej stolicy cesarskiej jeszcze nie było. Nie istniały środki miejskiej komunikacji. Nie do pomyślenia zaś było wysyłanie do odległego liceum „panienek z dobrych domów” na piechotę. Po mieście kursowali rykszarze. — Nie było wtedy jeszcze ryksz rowerowych — opowiadała Phuong. — Człowiek ciągnął wózek, biegnąc truchtem jak koń. Jedną rykszą jechałam ja, drugą moja młodsza siostra. Minęły lata, a ja wciąż pamiętam, jak głośno, chrapliwie dyszał rykszarz, jak lał się z niego pot. I jak mi było wstyd, kiedy zrozumiałam, że ja — młoda, zdrowa — przebywam tę drogę wygodnie, osłonięta przed upałem daszkiem, na siedząco, podczas gdy tuż przede mną męczy się człowiek. Ale co mieliśmy zrobić? Nie jeździć rykszą? To znaczyłoby — sprzeciwiać się rodzicom. Takie „bunty” były w naszych domach nie do pomyślenia. Jednak nie w tym rzecz. Ojciec był mądry i dobry. Na pewno zrozumiałby to, co było dla mnie pierwszą lekcją niesprawiedliwości społecznej. Ale był znany w mieście, leczył chorych, rzetelnie płacił za wszelkie usługi, a więc również za nasze przejazdy. Rykszarze czekali w pobliżu domu wiedząc, że zarobią godziwą sumę, że czeka ich jeszcze potem kurs powrotny — wieźli nas bowiem ze szkoły do domu o ustalonej godzinie. Z czego mieli żyć, jeśli był to dla nich jedyny sposób zarobkowania?

 

...Człowiek w złachmanionej odzieży biegnie rytmicznie jak koń. Zbliża się do mostu. Za chwilę minie posterunek. Niewysoki żołnierz japoński w piaskowym mundurze z groteskowo wielką szablą u boku obrzuca leniwym, znudzonym spojrzeniem dwie dziewczyny w białych tunikach i dużych stożkowatych kapeluszach. Phuong z siostrą omawia jakieś najnowsze szkolne ploteczki, a serce jej bije jak na alarm... Gdyby obcy japoński żołnierz wiedział, że dziewczyna z bogatego wietnamskiego domu ukrywa pod białą tuniką sztandar czerwony ze złotą gwiazdą pośrodku, sztandar patriotycznej organizacji — Vietminhu, pracowicie i potajemnie haftowany przez wiele godzin nocnych!

 

Nasz jeep kluczy podmiejskimi drogami. Zieleń ryżowisk, pasmo łąk, zagajnik bambusów. Uczucie, które nawiedza czasem każdego człowieka nagłym błyskiem: to już kiedyś było, już kiedyś widziałam ten pejzaż, choć jestem przecież tu po raz pierwszy! Coś znajomego... i to nie tylko dla mnie. Phuong patrzy jak zahipnotyzowana.

— Tu była święta studnia?

Skinienie głową.

...Tłum ludzi jak pierścień otacza studnię. Czara z ciemnej glinki na głowie dziewczyny, która stąpa ostrożnym, posuwistym krokiem... Obraz, który tkwi w moich wspomnieniach przez rok od pamiętnej rozmowy, powraca z całą wyrazistością. Nieco dalej za niebieskawą smugą wody jest dom rodzinny Phuong, jej gniazdo, gdzie się urodziła.

 

Jadąc wtedy z Da Nangu trafnie wskazała właściwy kierunek. Trzeba teraz przeprawić się na drugą stronę odnogi rzecznej. Skąd wziąć łódź? Phuong głowiła się wczoraj nad tym pytaniem, licząc na kogoś, kto przewiezie przybyszów, albowiem zawsze przez cały prawie dzień odbywał się ruch pomiędzy obydwoma brzegami. Obok czółna krząta się niemłoda kobieta. Żeby tylko nie odpłynęła! Innego przewoźnika w pobliżu bowiem nie widać. Phuong przyspiesza kroku, biegnie, coś woła. Tamta obejrzała się. Widzi sylwetkę w mundurze. Znieruchomiała, dzierżąc w ręku bambusowy drąg, który służy jako wiosło. Patrzy na Phuong wzrokiem zdumionym, pełnym niedowierzania, jak na zjawę z innego świata. Phuong stanęła jak wryta. Obustronny okrzyk. Niemłoda kobieta chwyta w ramiona przybyszkę, powtarza jej imię z płaczem. Mija dłuższa chwila, zanim Phuong zdołała oswobodzić się z jej uścisku. Obydwie wsiadają do łodzi, zabierając jednego z filmowców. Drugi wraz z kierowcą pozostaje w jeepie. Ktoś przecież musi pilnować wozu.

— To moja ciotka — wyjaśnia kolegom Phuong, ledwie łódź odbiła od brzegu. — Poznała mnie prędzej, niż ja ją. Zaraz będziemy w domu.

Filmowiec Hien patrzy na nią z bezsłownym pytaniem.

— Nie ma ich tutaj — mówi Phuong, podczas gdy łódka żwawo żegluje ku przeciwległemu brzegowi. — Przeprowadzili się.

— Dokąd?

— Do Sajgonu.

— Dawno?

— Ponad dziesięć lat temu.

— Więc tam powinnaś ich znaleźć!

— Mam nadzieję. Ciotka da mi dokładny adres.

 

Drobiazg: Sajgon nie został jeszcze wyzwolony! Ale to przecież sprawa najbliższych miesięcy, być może — tygodni.

Oto dom dzieciństwa Phunga — dom obszerny jak willa, parterowy, z przybudówkami i tarasem, z ogrodem starannie utrzymanym, pełnym malowniczych palm. Piękne, stare meble o prawie muzealnym wyglądzie: czarna laka, szlachetne drzewo, inkrustacje z masy perłowej. Podłużne malowidła na ścianach, niebieskawe majolikowe wazy. Atmosfera ciszy, zadumy, spokoju. Jak gdyby nie było wojny, jak gdyby pobliskie miasto nie trzęsło się w posadach od niedawnego przemarszu wojsk. W tę atmosferę wtargnęli przybysze z innego świata, młodzi ludzie w mundurach.

 

Kilka osób wybiegło na spotkanie. Twarze pełne zdumienia i radości. Phuong idzie naprzód jak w transie. Porusza się bezbłędnie. Widać, że zna tu wszystko, że pamięta każdy szczegół. Przybywa mieszkańców domu, krzyżują się półgłośnie okrzyki. Ktoś płacze.

Młodzi filmowcy z nie ukrywaną ciekawością wodzą dokoła spojrzeniem. Patrzą na obrazy o przygasłych kolorach. Widać, że malowały je ręce nie lada mistrzów. W sąsiednim pokoju okrągły stół na hebanowej podstawie. Blat stanowi srebrna taca ozdobiona misternym ażurowym wzorem. Obok w fotelu siedzi stara kobieta. Włosy siwe jak gołąb, na nich czarna opaska podobna do turbanu. Ciemnobrązowa suknia. Ciotka Phuong podprowadza do fotela przybyszkę.

 

— Kiedy byłam mała, bałam się trochę dziadka, bo był surowy i poważny — opowiadała mi Phuong. — Dopiero potem zrozumiałam, że kocha mnie bardzo, tylko mi tego nie okazuje. Ale babcia wyróżniała mnie zawsze jako najstarszą, pierworodną wnuczkę. Była zresztą pogodna, energiczna, żywotna. Trzymała w rękach ster władzy domowej.

 

Przygasłe oczy, obojętne spojrzenie.

 

— Bardzo niepokoiła się, jak wypadnie przebieg ceremonii. Czy potrafię trzykrotnie okrążyć studnię, dźwigając na głowie świętą czarę?

 

Phuong przyklękła obok fotela.

— Babuniu!

Milczenie. Z ogrodu dobiega przeciągły świergot ptaków. Staruszka przygląda się kobiecie w mundurze. Patrzy bladymi oczyma na jej twarz. Półgłośny szept: — To ty, Nhuan? Przyjechałaś?

— Nie, to ja, Phuong! Twoja wnuczka. Poznajesz mnie, babciu?

Widać, że staruszka nie rozumie, nie kojarzy usłyszanych słów.

— Daleko posunięta skleroza — wyjaśnia przybyszom po cichu jedna z obecnych kobiet. — Myli Phuong z jej matką. Sądzi, że przyjechała córka, nie wnuczka.

Phuong dźwiga się z kolan. Twarz ma wilgotną od łez. Opanowała się jednak szybko. Przez chwilę rozmawia z którąś krewniaczką. Potem przechodzi do sąsiedniego, również pięknie urządzonego, pokoju. Był to zapewne salon lub coś w tym rodzaju: punkt spotkań i ceremonii rodzinnych. Na honorowym miejscu naprzeciw wejścia bogato rzeźbiony stół. Na nim tradycyjny ołtarz przodków. Porcelanowe wazony, lichtarze, w których tkwią czerwone świece, na nich zastygłe krople wosku. Fotografie tych członków rodziny doktora, których nie ma już pomiędzy żywymi. Na jednym ze zdjęć, które już mocno pożółkło, widać rozumną, energiczną, surową twarz sędziwego starca. Rodzinne podobieństwo jest uderzające. To właśnie ów dziadek, patriarcha rodziny, który upominał najstarszą wnuczkę, aby trzymała się prosto.

Phuong wyciąga z żołnierskiej torby podłużny pakiecik. Odwija z kolorowego papieru pęk trociczek wotywnych. Przywiozła je z Hanoi. Wkłada wąskie pręciki do wazonów stojących na ołtarzu, przytyka zapałkę. Aromatyczny dym wzbija się ku górze zygzakowatą niebieską smugą.

Przybyszka stoi przez chwilę ze skupioną twarzą, nieruchomo, z opuszczonymi dłońmi, jak gdyby powracała w przeszłość. Krewne, które zbiły się w ciasną gromadkę, są wyraźnie zdziwione i szepczą coś do siebie. Jedna z nich sięga po papierowe opakowanie i czyta wydrukowany na nim napis.

 

— Nie wierzyły, ze w Hanoi i na Północy utrzyma się nadal zwyczaj palenia trociczek na cześć zmarłych. Myślały, że władza ludowa zakazuje posiadania ołtarzy przodków i że trociczek wyrabiać ani zapalać nie wolno — objaśni mi potem Phuong.

 

Znacznie więcej nieprawdziwych szczegółów rozgłaszała propaganda dogorywającego reżimu, kiedy jego dni były policzone. Skutki tej propagandy okazały się tragiczne. Tłumy uchodźców zatarasowały drogi. Z rodzinnych wiosek i miast wygnały ich kłamliwe opowieści, że komuniści nadchodząc z Północy zgotują wszystkim krwawą łaźnię... że zbeszczeszczą i zamkną zarówno pagody buddyjskie, jak i kościoły katolickie...

 

Hien, młody filmowiec, spogląda na zegarek. Phuong sprawdza również, ile godzin upłynęło od wyjazdu. Tłumaczy ciotkom, krewnym, znajomym, sąsiadom, którzy zbiegli się tłumnie, że musi wracać. Wstąpiła bowiem tylko na krótko, czeka ją praca i dalsza droga. Więc jeszcze tylko chwila. Jeszcze jedno podejście do fotela do skulonej w nim wątłej postaci. Staruszka, która tkwi jak gdyby poza nurtem wydarzeń, jest całkowicie na nie obojętna.

Phuong nachyla się nad nią. Raz jeszcze przemawia pieszczotliwie, łagodnie, choć wiadomo, że zaćmiony umysł wiekowej kobiety nie odróżnia córki od wnuczki.

Lecz nagle dzieje się jak gdyby cud. Staruszka podniosła wzrok. Patrzy bystro i przytomnie. Twarz jej rozjaśnia wielka serdeczność. — Phuong! — to imię brzmi wyraźnie, jak gdyby wymówione całkiem innym głosem. — Moja Phuong! Jesteś znowu z nami! Nareszcie...

 

W pobliżu Da Nangu na odcinku drogi numer 1 jeep lawiruje nie bez trudności pomiędzy dwoma strumieniami ruchu. Na południe posuwają się oddziały wojskowe, jadą ciężarówki oraz działa artyleryjskie, których widok budzi pełne zachwytu komentarze młodych filmowców. Poboczem wędrują w przeciwną stronę, ku miastu, ludzie objuczeni tłumoczkami, torbami, garnkami, rulonami mat. Wracają pierwsi uchodźcy, których wygnała z ich rodzinnych okolic panika i trwoga, podsycana przez radio sajgońskie.

Niedaleko miasta stara kobieta przykucnęła na piętach obok słupka z napisem: DA NANG — 20 KM. Zasłabła? Kierowca hamuje. Phuong wyskoczyła, sięgnąwszy po torbę z lekarstwami. Nieznajoma zapytana, co jej dolega, kiwa przecząco głową. — Nic mi nie jest — odpowiada. — Po prostu czekam.

— Na kogo?

— Na syna — odpowiada spokojnie, jak gdyby była to rzecz najbardziej oczywista. — Nie widziałam go dawno. O, bardzo dawno!

Namyśla się, oblicza w pamięci.

— Przeszło dwadzieścia lat — mówi. — Przez ten czas posiwiały moje włosy i zdrowia mi ubyło. Ale teraz już wiem, że doczekam, że syn niebawem się zjawi.

— Gdzie mieszka?

— Na Północy.

— Czy dał już znać, że jest w drodze? Był ktoś od niego z listem, z wiadomością?

Znowu przeczący ruch głowy.

— Nie, jeszcze listu nie było. Po co list? Na pewno się zjawi, już niedługo!

— Czy nie lepiej wam, matko, czekać w domu? — perswaduje łagodnie Phuong. — Tu przecież kurz, upał, gorąco... Szkoda zdrowia! Syn na pewno nadejdzie!

Stara kobieta nadal z uporem potrząsa głową.

— Nie. Czekam na niego przez lat z górą dwadzieścia. Teraz nie chcę siedzieć w domu. Wolę wypatrywać go tutaj. Przesiedlili nas do innej wioski. Jeszcze nie zdążyliśmy wrócić na nasze dawne gospodarstwo. A jeśli nie znajdzie drogi? Jeśli będzie mieć za mało czasu na szukanie? Jest komu się zakrzątnąć w kuchni i na polu, bo mam w domu dwie młodsze synowe; Wolę czekać tutaj. Trzy dni temu moja sąsiadka doczekała się syna i jego żony; oboje w mundurach, musieli iść naprzód. Widziała ich krótko. Ale już wie, że są, że żyją...

Filmowcy patrzą na starą kobietę, która siada z powrotem obok kamiennego słupka. Zawisa im na wargach pytanie, którego nikt nie śmie wypowiedzieć na głos: kto wie, co mogło się zdarzyć przez dwadzieścia lat!

Kobieta jak gdyby odgadła, o czym myślą przybysze. Podnosi na nich wzrok. Na twarzy ma cień uśmiechu.

— Serce matki się nie łudzi. Ja wiem, że on wróci... że wróci na pewno...

 

Zagęszczają się budynki wojskowe z obu stron drogi. Da Nang już blisko. Phuong zadaje półgłosem pytanie, które zawisa w próżni, żaden bowiem z towarzyszy podróży nie może jej odpowiedzieć:

— Jak myślicie? Czy moi rodzice... czy moja matka... czy ona też na mnie czeka tam, w Sajgonie?

 

Złoto liczy się na kilogramy

(z dziennika Phuong)

 

Wciąż nadal jesteśmy w Da Nangu. Stąd nastąpi dalszy „skok na Południe” całej naszej ekipy telewizyjnej. Kiedy? Nie wiadomo.

Na razie słucham relacji Nama, który z właściwą mu powściągliwością opowiada o niedawnych przeżyciach. W jego opowieści przewijają się obrazy wściekłych bombardowań i nieopisany urok dżungli, wśród której o tej właśnie porze roku panuje urodzaj na wspaniałe orchidee.

Na razie słucham radiowego przemówienia pani Nguyen Thi Binh, ministra Tymczasowego Rządu Rewolucyjnego, znanej i popularnej na całym świecie:

„... — Nie chcemy, żeby nasi rodacy ginęli niepotrzebnie teraz, w przededniu końca wojny. Zrobimy wszystko, aby oszczędzona została im śmierć i cierpienie...”

Radio Sajgon bez przerwy nadaje wojownicze marsze. Radio Hanoi wzywa żołnierzy armii sajgońskiej, aby składali broń. Obiecuje im dobre traktowanie. Zapewnia, że ich kolegom, którzy znaleźli się na terenach już wyzwolonych, nie spadł ani jeden włos z głowy. Te same apele powtarza radio „Giai Phong”, czyli „Wyzwolenie”.

Paradoksalne: tkwiąc pośrodku wydarzeń, względnie blisko frontu, niewiele na razie wiem, co się na nim dzieje. Wiadomo, że trwa ofensywa wyzwoleńcza, najsilniejsza ze wszystkich, jakie dotychczas podejmowano. Oswobadzane są coraz to nowe miasta. Kiedy jednak przyjdzie kolej na Sajgon?

Często wyjmuję mocno zniszczony i troskliwie posklejany plan Sajgonu. Przed pięciu laty otrzymałam go w upominku od Chi Ba — Moniki. Żołnierzom z jednostek podążających na Południe i kadrowcom z grup operacyjnych jadących za wojskiem zawczasu rozdano plany Sajgonu. Wszyscy uczą się na pamięć nazw dzielnic i ulic, wkuwają topografię terenu. Pamiętam to miasto, w którym spędziłam część moich lat szkolnych. Podobno zmieniło się bardzo, w przeciwieństwie do Hue. Usiłuję je sobie wyobrazić — i nie mogę. Jakie będzie, kiedy je zobaczę? Czy zostanie oswobodzone jednym skoncentrowanym atakiem? Czy będzie zdobywane krok za krokiem, dzielnica za dzielnicą? Jak wygląda dom moich rodziców? Co z nimi się dzieje teraz, dziś? Czy reżim, który jeszcze trwa, załamie się od wewnątrz?

Co dzień łowię strzępy komunikatów. Szóstego kwietnia Amerykanie wysadzili w powietrze reaktor atomowy, zainstalowany w mieście Da Lat. Z ogrodów i plantacji w tymże Da Lat wciąż nadal przywożone są do Sajgonu wspaniałe kwiaty na targ kwiatowy, który doskonale pamiętam, mijałam go bowiem każdego ranka.

W Sajgonie wydano zakaz jeżdżenia po mieście rykszami. Podobno bowiem w rykszach ukrywano i przewożono materiały wybuchowe dla Vietcongu. Rozporządzenie to uderzyło w sajgońskich rykszarzy. Jest ich w tym mieście około ośmiu tysięcy. Jeden z nich otwarcie powiedział zachodniemu korespondentowi: — Nie boję się komunistów. Znam ich z bliska. Mieszkałem w Dan Nangu wtedy, kiedy miasto było pod władzą Vietminhu podczas pierwszej wojny. Ten, kto nie lubi pracy, próżniak i leń, może się ich lękać — i słusznie. Ale niech już przychodzą jak najprędzej. Niech zrobią z tym wszystkim porządek! Niech się skończy zabijanie ludzi!

 

Tak witano zwycięstwo i pokój: na światło dzienne wyłoniły się chorągiewki ze złotą gwiazdą

 

Na poboczu drogi numer 1 obalone pojazdy: szybko zrezygnowałam z ich liczenia, wraków bowiem jest zbyt wiele

 

W pobliżu Da Nangu odwiedziłam rodzinę młodego bohatera, Nguyen Van Troi, i rozmawiałam z jego ojcem, Nguyen Van Thoanem (pierwszy na lewo od autorki)

 

Cam Ranh: młody inżynier Le Van Hieu, absolwent politechniki sajgońskiej, naprawiając zdobyczny samochód opowiedział mi o spotkaniu z niewidzianym od wielu lat ojcem, który przybył z Północy

 

W takiej blaszanej klatce żołnierze wojsk reżimowych przewozili jeńców pojmanych do niewoli: zatłoczoną ludźmi klatkę transportowano helikopterem

 

Mieszkańcy My Lai, wioski, o której głośno było w całym świecie, chcą opowiedzieć mi wszystko, co wojna przyniosła ich wiosce - wszystko, co nie powinno być zapomniane

 

 

Młodzi wędrują do wiosek, aby w nich podjąć pracę bez obawy przed pacyfikacjami i bombardowaniem

 

Sajgon roku 1975: młodzi żołnierze dźwignęli zaimprowizowaną drabinę, aby zawiesić flagę wyzwoleńczą

 

Mała rzecz, a cieszy: mój tłumacz Hoan usiadł w fotelu, gdzie siadywał Thieu, w sali audiencyjnej pałacu prezydenckiego w Sajgonie

 

- Nie myślałem w roku 1965, że po dziesięciu latach razem zwiedzimy pałac Thieu - mówi do autorki działacz Frontu Wyzwolenia, Ba Thu, który niegdyś był jej tłumaczem na „froncie w dżungli"

 

 

Z Hanoi przyjechała do Da Nangu pierwsza grupa dziennikarzy — oficjalnie, samolotem. Są wśród nich korespondenci zachodni. Ze zdziwieniem widzą na własne oczy, że w mieście panuje porządek, że nie ma żadnej „krwawej łaźni”, że działają sklepy i jest żywność, że szkoły wznowiły zajęcia.

 

„Wizytówka” Da Nangu: miasto leży na szesnastym równoleżniku, 759 kilometrów od Hanoi, 979 kilometrów od Sajgonu (a więc jeszcze bardzo daleko!), nad ujściem rzeki Cam Le, w południowo-wschodniej części prowincji Quang Nam. Do nadbrzeża nad rzeką Vung Thung mogą zawijać statki dziesięciotysięczniki. Już w wieku XVIII istniał w tym miejscu spory, ruchliwy port morski. 31 sierpnia 1858 roku atak czternastu francuskich okrętów wojennych przeciw tej właśnie części wietnamskiego wybrzeża zapoczątkował aneksję terytorium Wietnamu przez kolonializm francuski. W przeszło sto lat później, wczesną wiosną 1965 roku, w tym samym miejscu wylądował pierwszy kontyngent amerykańskich „marines”. Stąd rozpoczęła się właściwa eskalacja.

Historia historią... Ale kiedyż wreszcie opuścimy Da Nang, aby wyjść naprzeciw temu rozdziałowi dziejów, który dopiero nastąpi...? Z tłumioną niecierpliwością słucham argumentów o wszelkich możliwych utrudnieniach i przeszkodach.

Nic mnie nie odstraszy. Żeby tylko ruszyć dalej!

*

Nam znowu gdzieś przepadł. Siedzimy jak na szpilkach. W Da Nangu i okolicach byłoby sporo do zwiedzenia i do obejrzenia — ale nie teraz, kiedy „dzieją się dzieje”! Przedstawiciele władz miejscowych opowiadają, jak wyzwalano miasto, jak ludność chwyciła za broń, wspomagając wojsko. Jak działała sieć podziemnej łączności, jakimi drogami i sposobami polecenia i rozkazy trafiały do wszystkich oddziałów i grup samoobrony terytorialnej, do wszystkich komitetów ludoworewolucyjnych istniejących konspiracyjnie w dzielnicach, w placówkach przemysłowych, nawet w tak ruchliwych punktach jak bazary i targowiska. Gra szła przecież o wielką stawkę; o ocalenie miasta. Początek powstania — dzień 22 marca — wyznaczony został odpowiednio. Oddziały samoobrony terytorialnej działające w samym Da Nangu, zgodnie z zawczasu ustalonym planem, wbiły się systemem „klinów” pomiędzy linie obrony, rozbudowane i umocnione przez wroga.

Kiedyż to samo usłyszymy o Sajgonie?!

Miejscowe zakłady produkcyjne wznawiają działalność. Lada dzień ruszy pociąg na odcinku Hue — Da Nang... Kiedy stanie się to, co najważniejsze? Kiedy nastąpi wyzwolenie Sajgonu? Mówimy o tym, jak o sprawie oczywistej, do której „bliżej niż dalej”, choć data jest jeszcze niewiadoma. Na razie nie wolno mi ruszyć się z tymczasowej siedziby komitetu ludoworewolucyjnego, gdzie „stacjonuje” nasza ekipa. W każdej bowiem chwili może przyjść rozkaz wyjazdu.

I tak też się stało. Kiedy zwątpiwszy w możliwość wyruszenia dziś, zabrałam się do prozaicznej przepierki, wpadł Nam z pytaniem: — Jesteś gotowa? — W pośpiechu ściągam ze sznurka trykotowe bluzki, które nie zdążyły wyschnąć, i wpycham je na wierzch torby.

*

Krążą pogłoski, które okażą się prawdziwe: niebawem dowództwo naszych wojsk wyda rozkaz rozpoczęcia bitwy o Sajgon. Ta batalia, decydująca i chyba — w co trudno uwierzyć — ostatnia w tej wojnie, nazwana została „batalią Ho Chi Minha”.

Później dowiemy się, że w tych dniach coraz więcej żołnierzy sił wyzwoleńczych konspiracyjnie przybywało do Sajgonu. Jedni szli pieszo, inni jechali ciężarówkami, na motocyklach i skuterach, zaopatrzeni w fałszywe dowody osobiste. Ci, którzy nie znali Sajgonu, studiowali plany miasta, uczyli się drobiazgowo nazw dzielnic i ulic. Każda z tych grup miała konkretne zadanie: atak i zabezpieczenie koszar, składów broni, posterunków policji. Za wszelką cenę należało ochronić mosty. Wtedy także z pomocy ludności przetransportowano w obręb miasta cztery rozmontowane na części działa kalibru 105 mm.

Około 25 kwietnia w obrębie „wielkiego Sajgonu” zainstalował się sztab dowództwa sił zbrojnych, które miały atakować miasto, i działacze Komitetu Centralnego Partii.

Nam włącza radio. Komunikat radia „Wyzwolenie”: 150 miliardów miały na swoich kontach w początkach roku 1975 banki sajgońskie. W jednym tygodniu kwietnia posiadacze oszczędności podjęli około pięćdziesięciu miliardów piastrów. Kurs oficjalny dolara wynosił w początkach roku 740 piastrów, czarnorynkowy 800 piastrów, różnica była więc minimalna. W ciągu kilkunastu dni dolar zwyżkował zawrotnie, do tysiąca. Obecnie za dolar można otrzymać sześć tysięcy piastrów! Niesamowicie podskoczyły ceny żywności. Za porcję zupy serwowanej w restauracjach ulicznych, która niedawno kosztowała trzydzieści piastrów, teraz trzeba zapłacić dwieście osiemdziesiąt!

Kolejny komunikat radiowy kończy się hasłem: „Jeśli bambus jest już zgięty, wystarczy jeden mocny cios, aby go złamać”.

Reżim sajgoński gnie się, trzeszczy i kruszy w posadach... Ale jeszcze się nie zawalił, choć jego dni są policzone!

 

Jedziemy dalej drogą numer 1, której część południowa wyszła z dotychczasowych działań wojennych prawie bez szwanku. Jedziemy? Raczej wleczemy się, bo drogę nurtują dwa przeciwstawne prądy: w kierunku południa suną oddziały wojskowe, a poboczem w odwrotnym kierunku wędrują powracający uchodźcy. Nie pytam na razie, gdzie mamy kolejny punkt postoju. Okazuje się, że w mieście Quang Ngai i że koniecznie trzeba do niego dotrzeć za dnia. Nocna jazda jest niewskazana. Ogromne zagęszczenie pojazdów powoduje ustawiczny tłok. O żadnych drogach bocznych nie ma mowy: zakaz stanowczy. Można spotkać na nich maruderów lub mniejsze oddziałki rozbitków armii sajgońskiej. Ci mogą być niebezpieczni. Lepiej wędrować bliżej wojska. Ponadto zjeżdżając z tej trasy łatwo byłoby się zgubić, a nie wszędzie można dość szybko uzyskać łączność z władzami terenowymi. Trzymamy się więc drogi numer 1. Na północ suną wozy zaprzężone w bawoły, piesi prowadzą rowery. Mężczyzn widać mało. Ci, którzy są, to przeważnie starsi. Najwięcej dzieci i kobiet.

Przymusowy postój. Korek. Pojazdy zablokowały drogę. Nie narzekamy. Filmowcy puścili w ruch kamery. Nam dyryguje. Robię zdjęcia, słucham rozmów. Dlaczego ci ludzie uciekali? Radio sajgońskie jeszcze teraz roztacza ponure wizje, prorokując wszystko co najgorsze dla tych, którzy odważą się zostać „pod panowaniem Vietcongu”. Ci sami ludzie, którzy niedawno ogarnięci psychozą strachu wierzyli tym zapowiedziom, teraz się z nich śmieją. Mówiono, że Vietcong będzie wyrywać dziewczynom polakierowane na czerwono paznokcie, że każę przymusowo ścinać ufryzowane włosy, że mieszkanki Południa będą gwałtem zmuszane do poślubiania inwalidów z armii północnej. Wielkie zdumienie, kiedy się okazuje, że młodzi żołnierze sił wyzwoleńczych ściśle przestrzegają reguł postępowania wobec ludności ustalonych przez dowództwo; że pamiętają o wskazówkach prezydenta Ho, który jeszcze poprzedniemu pokoleniu bojowników wpajał zasady: „Jeśli będziecie odchodzić z jakiegokolwiek miejsca, niech was ludność dobrze wspomina. A jeśli na tym miejscu pozostajecie dłużej, postępujcie tak, żeby ludność do was się przywiązała”.

Również w poprzednich okresach wojny wielu mieszkańców okolic wiejskich objętych działaniami wojennymi chroniło się do miasta. Stąd gwałtowny, nienaturalny wzrost liczby mieszkańców wielu skupisk miejskich. Nie inaczej działo się w Sajgonie. — Głupi byłem — podsumowuje rozmowę sfilmowany przed chwilą niemłody wieśniak, ujmując dyszel wózka, na którym pobrzękują garnki. — Rzuciliśmy nasz dom, choć jeszcze stał, pozostawiliśmy mogiły praojców. Kiedy teraz wrócimy, trzeba ich będzie przebłagać, aby nie odmawiali nam swego błogosławieństwa...

Nasz wietnamski chłop, jak wszyscy chyba chłopi na świecie, jest niesłychanie przywiązany do ziemi. Nie tylko dba o własny dom czy ryżowisko, ale też otacza wielką czcią i opieką mogiły przodków, pogrzebanych zgodnie z odwieczną tradycją na polach uprawnych. Opuszczanie mogił, pozostawianie ich bez opieki, bez składania ofiar, jest dla wieśniaków ciężkim przeżyciem i nie wróży nic dobrego rodzinie, która zaniedbała prastary obyczaj. Dlatego wiele chłopskich rodzin, wróciwszy pod dach czy na zgliszcza domów, najpierw zapala trociczki na wypukłych kopczykach mogił, którymi usiane są ryżowiska.

Nasi chłopcy złapali ciekawą wiadomość przez radio: w okolicach Cam Ranh jednostka zmotoryzowana armii reżimowej zmiażdżyła czołgami groby rodziców Thieu. Wszyscy z ożywieniem komentują ten fakt.

— To jest na swój sposób barbarzyńskie — powiada Nam. — Ale zarazem widać, że mają dość tak zwanego prezydenta, że chcą zniszczyć nawet pamięć rodziny, z której się wywodzi...

Mijane miasteczka wyszły cało z wojny. Nigdzie prawie nie widać w nich takich zniszczeń, jakie oglądałam w Quang Tri i Dong Ha, blisko siedemnastego równoleżnika. Wzdłuż drogi nadal piętrzą się wraki czołgów, amfibii, ciężarówek. Na niektórych pojazdach bawią się dzieci. Oto czołg, przy którym ktoś przemyślny uruchomił kramik: wykorzystując cień padający od cielska stalowego olbrzyma, rozpiął daszek plastykowej płachty, sprzedaje banany, pomidory, rozlewa zupę do miseczek.

Wśród bujnej, soczystej zieleni pełzną resztki rdzewiejących drutów kolczastych. Spomiędzy zarośli wyłaniają się kadłuby zdruzgotanych czołgów. Jeep znowu zadygotał na drodze podziobanej pociskami.

Chłopi wyszli na ryżowiska z bawołami. Praca toczy się na polach, tak jakby już nastał pokój. Ale wojna jeszcze trwa. Szum samolotów przypomina o rzeczywistości. Kierowca natychmiast wjeżdża pod kępę drzew. Wszyscy tniemy pośpiesznie gałęzie, aby osłonić samochód. Nie wiadomo, czy to samoloty nasze czy nieprzyjacielskie? Resztki silnej do niedawna floty powietrznej Thieu jeszcze istnieją. „Nasze” radio ostrzega, że próbują bombardować niektóre odcinki dróg oraz wyzwolone porty. Do wybrzeży Południa przybijają już statki, łodzie i barki z Północy, wioząc ryż i leki dla ludności oraz broń i amunicję dla frontu.

Pola kukurydzy. Przywiędłe pataty. Wyschnięte, poszarzałe ryżowiska. Na drodze zrobiło się nieco luźniej. Ostatnie kilkanaście kilometrów, jakie dzielą nas od miasta Quang Ngai, przebywamy bardzo szybko.

W pobliżu leży My Lai — miejsce krwawej masakry, o której wieść obiegła świat. Zobaczę je, nie teraz jednak, lecz później. Kobiety z tej wioski, młoda Ngo Thi Do i wiekowa Do Thi Doan, odnajdą siebie na kolorowych zdjęciach z czasopisma „Life”, które im pokażę — i opowiedzą, jak ranne leżały pod stosami trupów; A trzynastoletni Nguyen Van Bo, który w roku 1968 miał pięć lat, opowie mi, jak stracił matkę i dwoje młodszego rodzeństwa, jak z trudem biegł podczas strzelaniny, chcąc ocalić młodszego braciszka, choć zaledwie mógł go udźwignąć. Opowie mi także, że jego ojciec, aresztowany na dwa lata przed rokiem 1968 i zesłany na wyspę-obóz Poulo Condore, wrócił ciężko chory i po kilkunastu dniach zmarł w rodzinnej wiosce...

Długi mostek z cząstek bambusa, które uginają się pod stopami za każdym krokiem jak rytmicznie poruszane klawisze. Mokradła. Zarośla mangrowców z charakterystycznymi korzeniami, które wymyte wodą tkwią nad ziemią, nie w ziemi, dźwigając pnie drzew i zielone, niskie, szeroko rozpostarte korony. Piaszczyste pustkowie. Brniemy przez nie z trudem, grzęznąc po kostki w rozprażonym od słońca piachu. Z obu stron ścieżki kolczaste, najeżone zarośla kaktusów. Z obu stron ścieżki mogiły. Jest ich mnóstwo.

Nocleg w jednej z niedawno skleconych chałupek. Ujście rzeki Tran Khu. Łodzie. Zapach wodorostów.

Żółtawe sieci: jedne szeroko rozpostarte schną na wietrze, inne leżą skłębione pod osłoną dachu. Zatoka. Na lewo ciemna smuga lądu zdaje się łączyć z wodą w jedną całość. Trzy wioski: An Hai, An Minh i An Ky tworzą osadę Ba Lang An. Stąd w roku 1969 wywieziono na rozkaz reżimu sajgońskiego sześciuset mieszkańców, którzy nie chcieli dobrowolnie iść na przesiedlenie. Barki załadowane ludźmi wypłynęły na morze. Wszystkich zatopiono...

Morze jest blisko. Fale syczą, podbiegają tuż do brzegu jęzorami piany. Potem cofają się, pozostawiają na piasku wilgotny ślad, szybko wysychający. Małe, długonogie kraby o barwie piasku, upodobnione do tła prawem mimikry, błyskawicznie chowają się do maleńkich otworów wydrążonych w piaszczystym gruncie. Są równie płochliwe, jak czujne.

Widok morza, które jest uciszone i łagodne, uspokaja. Powiew wiatru osadza na wargach delikatny posmak soli i świeżości. Nieco lżej oddychać.

W tym zakątku prowincji Quang Ngai jest tak cicho i spokojnie, jak gdyby wojny nigdy tu nie było. Ale nim zmierzch zapada, odzywa się artyleria stłumionym, złowrogim głosem. Nasza czy „ich”? Chyba jednak nasza...

Gospodyni chaty, w której mamy nocować, pomaga mi w rozwieszaniu moskitiery nad posłaniem. Obydwie zaszywamy „na okrętkę” dziury w ciemnozielonej siatce. Otwory niewielkie, ale wolę, żeby nie wśliznęło się przez nie żadne fruwające paskudztwo. Co dalej? Trzeba czekać. Kobieta przyniosła mi kawałek trzciny cukrowej. Kozikiem pokrajałam trzcinę, obdzielając nią dzieci gospodarzy. Władze reżimowe w wielu okolicach Quang Ngai surowo zabraniały uprawiania trzciny cukrowej, choć doskonale udaje się ona na tutejszym gruncie. Rozrośnięte jej łany stwarzały bowiem dogodne kryjówki dla partyzantów. Inną miejscową specjalnością jest wyrób jedwabiu, który słynie ze swoich zalet: jest cieniutki, lekki i nadzwyczaj trwały.

Ale w tej chwili mało mnie obchodzą wszystkie bogactwa prowincji Quang Ngai! Siedzę na progu chaty z uchem przy tranzystorze, usiłując złapać wiadomości. W eterze zdaje się kipieć istny kocioł. Jeszcze wciąż działa sajgońska radiostacja reżimowa, ale wiem, że cały nasz kraj, jak długi i szeroki, nasłuchuje z zapartym tchem wiadomości radia „Wyzwolenie” i radia Hanoi. Słowo „Szai-gon” powtarza się często, ale to zbyt mało mi mówi. Wreszcie łowię jakieś strzępy po angielsku nadawanych komunikatów z niewiadomej stacji. Thieu nie chce ustąpić. Pomimo nacisku, jaki nań wywierają wpływowe koła buddyjskie i katolickie, oświadczył, że Sajgon będzie broniony do ostatniej kropli krwi i że on, Thieu, narodu swego nie opuści.

Zobaczymy, co powie za tydzień. Co może stać się przez tydzień? Gdzie będzie wtedy Thieu? Ale znacznie ciekawsze, gdzie my wtedy będziemy? Widać, że wszystko idzie prędko, znacznie szybciej, niż można było się spodziewać jeszcze parę tygodni temu. To samo mówiono mi w Hanoi, potem w Da Nangu. Ale o Sajgon chyba jednak rozegra się bitwa. Dziewiętnastego maja przypada dzień urodzin prezydenta Ho Chi Minha, zawsze uroczyście obchodzony w Wietnamie. Może do tego czasu nastąpią decydujące wydarzenia?...

 

Otej samej porze daleko, w Warszawie, ślęcząc nad mapą Wietnamu, usiłuję odgadnąć bieg wydarzeń. Jeszcze nie mogę wiedzieć, że tempo marszu historii prześcignie najśmielsze oczekiwania. Sądzę wtedy — wróżąc nie tyle z przysłowiowych jusów, ile z własnych przemyśleń i doświadczeń — że decydująca batalia w tegorocznej, ostatecznej kampanii wietnamskiej rozegra się około września. Pytano mnie, dlaczego „stawiam" na tę właśnie datę? Drugiego września 1975 roku przypadało trzydziestolecie Demokratycznej Republiki Wietnamu. Do tego czasu — jak sądziłam — Wietnamczycy na pewno będą chcieli zakończyć wojnę...

Zanim upłynie miesiąc, znajdę się na tej samej trasie, którą w kwietniu niezapomnianego 1975 roku jedzie Phuong tropiąc gorące ślady historii, filmując je „na gorąco", notując ich treść w dzienniku.

 

...Sen mnie morzy, ale chciałabym doczekać powrotu Nama, żeby wiedzieć, co dalej. Zapadam w drzemkę, lecz ocknęłam się natychmiast słysząc znajome, lekkie, prawie bezszelestne kroki.

— Jesteś! Co słychać?

— Dlaczego nie śpisz? Powinnaś odpocząć. Jutro skoro świt ruszamy dalej.

— Jakie wiadomości?

— Najważniejsze, że możemy jechać.

Więc jednak!... To wspaniale, że jutro ruszamy.

— Czy coś się stało? — pytam, wysuwając głowę spod moskitiery.

— Nie... To jest właściwie tak. Sprawa, jakich wiele. Pojechałem do Quang Ngai szukać znajomych, którym miałem doręczyć listy z Północy. Wiesz, jak ludzie proszą, żeby starać się odnaleźć ich rodziny. Dowiedziałem się przy okazji, jaki dramat przeżywa pewien oficer, którego poznałem, kiedy był na leczeniu w Hanoi. Robiliśmy wtedy program telewizyjny o Song My, czyli My Lai. Przy tej okazji go poznałem. W My Lai mieszkała jego żona. Żyli ze sobą krótko, zaledwie parę miesięcy. Zagrożony aresztowaniem musiał uciekać do partyzantki, potem był ranny — zwyczajne rzeczy. Po tragedii w My Lai usiłował dowiedzieć się o żonę. Nie miał żadnego potwierdzenia, że ocalała. W warunkach wojny takiej, jak u nas, nie było mowy o sprawdzeniu, co się stało z mieszkańcami My Lai, ilu ich zginęło na miejscu, kto się uratował. Zresztą ci, którzy ocaleli, zostali wypędzeni, potem zaś przesiedlono ich do wioski strategicznej. Brak poczty, brak jakiejkolwiek łączności... Przez pięć lat nie miał żadnej wieści. Wszystko wskazywało na to, że jego żona zginęła. Przyjaciele namawiali go nieraz: „Ożeń się powtórnie. To co się stało, już nie wróci, a jakżesz dalej żyć samotnie?” Początkowo nie chciał o tym słyszeć. Potem zaczął rozważać, że może warto byłoby naprawdę pomyśleć o odbudowie rodziny. Znalazł kobietę, którą pokochał. Pobrali się na parę miesięcy przed obecną ofensywą. Potem ruszył wraz ze swoją jednostką na Południe, wyzwalał rodzinne okolice... I tu dowiedział się, że jego pierwsza żona żyje. Ocalała prawie cudem — ranna, nieprzytomna, leżała pod stertą trupów. Zabrali ją potem do siebie krewni z odległej wioski. Leczenie trwało długo. Próbowała szukać męża, ale jak? Żyła nadzieją jego powrotu. Wrócił — jako mąż innej. I teraz, kiedy wojna dobiega końca, wszyscy troje są nieszczęśliwi...

Milczenie. Słychać tylko szum niedalekiego morza.

— Co z nim będzie? — pytam półgłosem. Sen całkowicie mnie odleciał.

— Nie wiem. Oni sami też nie wiedzą.

— Powinien chyba wrócić do pierwszej żony. Więcej przecierpiała niż ta druga — i ma przecież do niego jakieś prawo!...

— Tak. Ale dzieci nie zdążyli mieć. A teraz ta druga jest w ciąży...

Błyski na niebie. Ziemia dygoce i drży. Znów odzywa się artyleria. Zasypiamy na trzy lub cztery godziny przy jej nieustającym akompaniamencie. Tymczasem na drodze numer 1 trwa bez przerwy ruch wojsk. W komunikatach radiowych, w rozmowach powraca nazwa: Xuan Loc.

Przypominam sobie pamiętne daty, które wejdą na zawsze do ostatniego wojennego rozdziału naszej historii:

7 stycznia 1945 roku siły wyzwoleńcze zajęły miasto Phuoc Binh — pierwszą stolicę prowincji, jaką oswobodzono od czasu zawarcia układów paryskich.

19 marca oswobodzone zostało miasto Quang Tri, tego samego dnia — Ban Me Thuot, nazajutrz — An Loc. 25 marca przyszła kolej na Quang Ngai, 29 marca na Da Nang. Potem nastąpiła krótka przerwa, jak gdyby nasze wojska nabierały nowego oddechu. 19 kwietnia wyzwolono Phan Rang, w trzy dni później Phan Thiet, gdzie wojska nieprzyjacielskie stawiły rzeczywiście zacięty opór. Teraz przyszła kolej na Xuan Loc. Podobno armia reżimowa użyła w pobliżu tego miasta nowej broni: są to bomby, które błyskawicznie pozbawiają powietrze tlenu, powodując uduszenie ludzi, którzy znaleźli się w obrębie działania eksplozji...

Ale nie pomoże im teraz żadna broń, żaden najbardziej okrutny cud techniki. Oficerowie mówią, że Xuan Loc to klucz do Sajgonu, i jeśli siły wyzwoleńcze opanują to miasto...

 

Ogromne koła drewniane obracają się z wolna. Czerpią wodę z płytkiego strumienia, zraszając nią najbliższe pola. Nieraz widuję noria — tak nazywa się to urządzenie nawadniające spotykane w podgórskich okolicach Indochin — i nigdy nie mogę im się dość napatrzeć, wyglądają bowiem bardzo malowniczo. Ale całe szeregi norii nie wystarczą, aby nawodnić glebę suchą, twardą jak kamień, spękaną od upału. W pobliżu ciągną się nagie, bezleśne wzgórza. Porastała je dżungla, którą wojna zniszczyła całkowicie. Stary Nguyen Sam z wioski Nghia Lam, gdzie zatrzymaliśmy się na krótki postój podczas najgorętszych godzin południa, ma lat siedemdziesiąt, pomarszczoną jak kora twarz, bystre spojrzenie i nad podziw dobrą pamięć. Potwierdza: — Były w pobliżu wielkie rozległe lasy, dostarczające zwierzyny, cennego drewna i ziół leczniczych. Dżungla przestała istnieć wskutek działania chemikaliów, rozpylanych wielokrotnie przez amerykańskie samoloty. Zrzucały one pojemniki otwierające się automatycznie. Z tych pojemników wydostawał się pył tworzący zawiesinę gęstą jak tuman. Ta sztuczna „mgła” opadała na pola. Od jej trujących wyziewów więdły i zamierały wszystkie rośliny uprawne. — Głodowaliśmy — mówią ludzie z Nghia Lam, którzy zbiegli się, otaczając ciasnym kręgiem nasz jeep. — Wielu z nas ma nadszarpnięte zdrowie, albowiem te lotne trucizny powodowały silne wymioty i krwawą biegunkę. Ziemia była skażona, woda niezdatna do użytku. Do źródeł wróg często rzucał miny, żebyśmy nie mogli z nich korzystać. Bombardowań było tyle, że kto by je policzył.

Wojna przyniosła jeszcze jedno groźne niebezpieczeństwo: zakłócenie równowagi biologicznej w tym górskim zakątku, spowodowane zniszczeniem lasów. Niedostatek wody grozi suszą. Dlatego mieszkańcy Nghia Lam i innych wiosek leżących również na podgórskim terenie, zanim odbudują chaty, z których wiele zostało zniszczonych, drążą kanały, dźwigają zaporę wodną, tworzą zbiorniki, w których można będzie przechowywać zapasy wody.

Zapraszają nas koniecznie, abyśmy zatrzymali się na trochę dłużej. Ale mowy o tym nie ma. Przed nami droga do Nha Trangu.

 

Droga wymyka się spod kół zygzakami serpentyn. Stromizny wysokich wzgórz powleka siny dym. Ale to nie pogorzeliska, spowodowane bombardowaniami lub ogniem artylerii — lecz po prostu tradycyjne użyźnianie gruntów pod uprawę przez wypalanie zarośli. Plaże nadmorskie. W płytkiej wodzie piaszczyste łachy. Zagajniki mangrowców, drzewa o korzeniach wypłukanych wodą. Kępy najeżonych ogromnych, kosmatych traw. Wyżynne tło przesłania horyzont. Ale każdy kolejny zakręt otwiera widok na morze.

Saliny: prostokątne poletka, z których słońce chciwie wypija wodę, pozostawiając osad solny. Kopczyki białawego pyłu. Trzykołowe lambretty produkcji japońskiej, charakterystyczny dla Południowego Wietnamu środek transportu, wyładowane solą. Lambretty — jak się okazuje — zdobyczne, podobnie jak nasz jeep. Wiozą sól dla wojska.

Jest późne popołudnie, kiedy na wzniesieniach obok drogi wyłaniają się nieoczekiwanie dwie budowle o charakterystycznych sylwetkach. Ostry blask słońca, które szybko schodzi ku zachodowi, podkreśla barwę rudej cegły. Ta cegła przetrwała wieki, chociaż spoistość sędziwych murów rozsadziły wszędobylskie rośliny, choć nad zwieńczeniem bramy, przypominającym rozpostarty wachlarz, ze szpar wystrzeliły spore drzewka. Czas zatarł prawie całkowicie prastare napisy w hinduizowanym alfabecie, wyryte tuż u wejścia. To są właśnie owiane legendami świątynie ludu Czarnów — świątynie w kształcie wież.

Ścieżką w pobliżu idą rzędem kobiety z koszami na głowach. To Czamijki. Policzki ich są bardziej okrągłe, rysy twarzy mocniej zaznaczone; budowa ciała zwięzła i krępa, uczesanie odmienne.

Próbuję przemówić do nich w ich języku — w języku mojego ojca. Zaskoczone przyglądają mi się nieufnym, spłoszonym wzrokiem. Coś odpowiedziały, ale niechętnie, z ociąganiem — i odchodzą, stąpając po grobli drobnym, spiesznym krokiem. Nie bardzo rozumieją, skąd się wzięłam, a trudno im wszystko dokładnie wytłumaczyć.

 

Cam Ranh, miasto i kąpielisko nadmorskie niedaleko Nha Trangu. Morze i palmy jak na kolorowych pocztówkach. Plaża: czyściutki piasek, w wodzie baraszkuje gromada dzieciaków. Młody żołnierz widząc, że przyglądam się ich zabawie z wyraźnym niepokojem, zrozumiał powód moich obaw. Tłumaczy gestykulując: — Dzieci mogą się tutaj bawić bezpiecznie. Sprawdzono, że min u brzegu nie ma. — Dwaj chłopcy wspinają się na czołg, unieruchomiony tuż u skraju chodnika. Otwarty kościółek, który, jak się dowiedziałam, należy do miejscowego zakonu redemptorystów. Młody ksiądz wietnamski odprawia wieczorne nabożeństwo. Ludzie modlą się na klęczkach.

 

Dwie okazałe wille na niedalekich wzgórzach. Jedna z nich była rezydencją bankruta politycznego z lat pierwszej wojny indochińskiej, eks-cesarza Bao Dai. Mało kto obecnie o nim pamięta. Druga willa należała do Nguyen Van Thieu. Thieu, który — jak się okazuje z dzisiejszego radiowego komunikatu — wciąż jeszcze nie chce zrezygnować, przyjechał do Cam Ranh niedawno, około połowy marca, z asystą swoich generałów. Chciał wycofać siły reżimu ze znacznej części środkowego Wietnamu, łącznie z terenem Wysokiego Płaskowyżu, i stworzyć odrębne „państwo”, obejmujące wąskie pasemko wybrzeża z miastem Hue i dawną Kochinchinę, inaczej mówiąc — deltę Mekongu. Sądził, że zdoła w tych okrojonych, kadłubowych granicach utrzymać się i ocalić resztki władzy. Przez pewien czas jego protektorzy amerykańscy usiłowali te groteskowe projekty traktować poważnie. Już widzę, jak historycy drugiej wojny indochińskiej z uśmiechem politowania będą podawać ten fakt. Nad czym teraz rozważa Thieu? Zapewne przede wszystkim nad ratowaniem własnej skóry. Ale ustąpić, nie chce. Podobno pragnie stworzyć linię obrony na północ od Sajgonu.

 

Nastawiam uszu. Bombardują... I to chyba gdzieś niedaleko. Zjawił się Nam, który zawozi mnie do portu. Jeśli ktokolwiek z miejscowych władz poleci mi zejść do schronu, mam to uczynić natychmiast. Port w Nha Trangu był niedawno atakowany. Lądowe siły armii sajgońskiej ogarnia rozprzężenie, ale resztki sił powietrznych Thieu wciąż działają. Piątego kwietnia, w dwa dni po wyzwoleniu Nha Trangu, przypłynęły statki z Północy, wioząc żywność oraz leki dla ludności i dla żołnierzy, a także ładunek broni, amunicji i sprzętu wojennego. I wtedy właśnie nadleciały nieprzyjacielskie bombowce. Tragiczną ironią losu jest zginąć teraz, w przededniu końca wojny. Tak właśnie zginęło wtedy kilkunastu robotników portowych w Nha Trangu...

Baza transportowa. Nasz jeep musi na razie tu pozostać. Wymaga bowiem jakiejś naprawy, drobnej, ale dość istotnej, zwłaszcza że czeka nas przecież daleka droga, podczas której wszystko jest możliwe. Wóz poddany został od razu dokładnym oględzinom. Kilku młodych, usmolonych chłopaków w kombinezonach krząta się wokół remontowanych maszyn. Po tych samochodach widać, że służą one innym właścicielom. Jeden z chłopców, młody inżynier nazwiskiem Le Van Hieu, absolwent politechniki sajgońskiej, majstruje przy zielonym, niegdyś bardzo pięknym samochodzie osobowym. Ten wóz jest zdobyczny i ma plakietkę: „US ARMY IR 2286”. Na boku karoserii napis: „For official use only”. Le Van Hieu mówi po angielsku. Od roku 1970 uczestniczył w działalności studentów Sajgonu. Był raz aresztowany, przesiedział kilka miesięcy w więzieniu. Matka, trudniąca się drobnym handlem, utrzymywała pięcioro dzieci. A ojciec? Twarz młodego inżyniera rozjaśnił szeroki uśmiech. — Od roku 1954 przebywał na Północy. Nic o nim nie wiedzieliśmy. Teraz przybył w ślad za wojskami wyzwoleńczymi w składzie jednej z grup operacyjnych, które znalazły się w mieście Nha Trang, aby dopomóc w uruchomieniu portu...

Hieu miałby niewątpliwie ochotę opowiedzieć mi więcej szczegółów o spotkaniu z ojcem. Ale Nam daje sygnał do powrotu. Wóz do rana powinien być gotowy. Po drodze zatrzymuje nas jakiś oficer. To doktor Huynh, lekarz z Hanoi, urodzony w Nha Trangu, znajomy Nama. Jako trzynastolatek podczas wojny poprzedniej uciekł z domu do partyzantki. Aż do końca pierwszej wojny indochińskiej był łącznikiem. Potem z armią zawędrował na Północ. Niedawno również z armią wrócił do rodzinnego miasta i podjął pracę w miejscowej służbie zdrowia. Odnalazł matkę. Ojciec jego zmarł przed kilku laty.