Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
139 osób interesuje się tą książką
Saharyjczycy mawiają, że tylko kobieta może wyhodować kwiaty na pustyni.
Saharyjki zajmują wyjątkowe miejsce zarówno na arenie politycznej, jak i w swojej społeczności. Ich rola daleka jest od powszechnych wyobrażeń o muzułmańskim i arabskim świecie, a ich pragnienia i marzenia są tak bardzo bliskie naszym.
Kim są? Jak żyją, kochają i walczą? Poznajcie kobiety z Sahary Zachodniej. Salka miała pięciu mężów. Omeima oddała życie walce. Fatimatou opowiadała o seksie.
Ta książka jest spotkaniem z Saharyjkami, które wspominają koczownicze dzieciństwo wśród piasków pustyni i dzielą się historiami z czasów młodości oraz dorosłego życia pod okupacją i w obozach dla uchodźców. To opowieść o ich kulturze i relacjach damsko-męskich, o miłościach zakazanych przez sztuczne granice oraz wolności i równouprawnieniu. To wreszcie też zapis historii ich zmagań – tych codziennych, pozornie zwyczajnych, ale też politycznych, o wyzwolenie ich narodu.
Lena Khalid nie jest poboczną obserwatorką, która przyjechała do Sahary Zachodniej jedynie po to żeby napisać o niej książkę. W tym reportażu na próżno szukać orientalizującej fantazji na temat arabskich kobiet czy europocentrycznej analizy sytuacji w regionie. Jest za to ogrom empatii i wiedzy popartej źródłami, co czyni Córki chmur wyjątkową książką, nie tylko na rynku polskim.
Karolina Bednarz
Reportaż Leny Khalid, Córki chmur, traktujący o kobietach z Sahary Zachodniej jest bardzo potrzebny na polskim rynku czytelniczym. Prostym, ale pełnym bolesnych emocji językiem przedstawia – również poprzez własne doświadczenia Autorki – historię, kulturę, zwyczaje oraz obyczaje narodu widziane właśnie oczyma kobiet. Zarówno tych żyjących pod marokańską okupacją, jak i w obozach uchodźców na algierskiej ziemi. Takiej książki w Polsce jeszcze nie było!
prof. dr hab. Adam Kosidło
Wstrząsająca, pełna emocji, oparta na faktach i rozmowach z kobietami żyjącymi w Saharze Zachodniej opowieść o życiu i walce, w warunkach, o których my – mieszkający daleko, w Europie – nie mamy pojęcia. Zanim ogłosisz się „ekspertem” w kwestii tych rejonów, przeczytaj tę książkę. I doceń świat, w jakim żyjesz.
Karolina Korwin Piotrowska
Dziennikarka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 264
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Potrzeba pięciu mężczyzn, by dorównać jednej saharyjskiej kobiecie.
Przysłowie Sahrawi
WSTĘP
Imiona zmienione ze względów bezpieczeństwa
– Policja zgarnęła ich w Marrakeszu. Byłam wtedy na studiach i nawet nie wiedziałam, że rozgromili protest w Gdeim Izik. Zabrali nas na komendę i kazali się rozebrać. A później zmuszali ich, żeby siadali na szklanych butelkach coca-coli. Dziewczyny i chłopaków.
Jesteśmy w kawiarni. Hana niewidzącym wzrokiem patrzy na bawiące się na pobliskim placu zabaw dzieci. Poznałyśmy się zaledwie kilka tygodni wcześniej, podczas imprezy urodzinowej wspólnej znajomej w El Aaiúnie[1*]. Hana zwracała uwagę swoją energią i barwną osobowością. Nie sposób było powstrzymać uśmiechu, gdy opowiadała historie swoich podbojów miłosnych. To stanowiło wręcz bolesny kontrast ze zrezygnowaną, pozbawioną nadziei dziewczyną, którą teraz miałam przed sobą.
Opowiadając, Hana mieszała gramatykę. Wyrzucała z siebie zdania czasami w pierwszej, czasami w trzeciej osobie, a ja nie potrafiłam odgadnąć, czy opisuje własne przeżycia, czy cudze. I nie miałam odwagi jej o to zapytać. Za bardzo bałam się odpowiedzi.
Hana to Sahrawi[2*], córka jednego z rdzennych plemion Sahary Zachodniej. To właśnie do niej zwróciłam się z pytaniami, gdy nie mogłam pogodzić obrazu codzienności El Aaiúnu z brutalnymi opisami tortur i tłumionych demonstracji, o których czytałam w książkach i raportach. Mieszkałam tam już wtedy pół roku, ale dotychczas nic takiego nie widziałam. Na idealnym obrazie miasta, wizytówki prowincji południowych, jak nazywają ten obszar Marokańczycy, pojawiały się jednak rysy. Nadzwyczaj duża obecność policji. Zabezpieczone siatkami więźniarki z dziwnie pokiereszowaną karoserią. Mundurowi nagle, jakby w popłochu, przekierowujący ruch na inną ulicę.
Tę rozmowę z Haną, która wkrótce stała się moją przyjaciółką – a nawet siostrą – odbyłam w 2017 roku. Później często, niemal z rozbawieniem wspominała, że w zasadzie nie wie, dlaczego się przede mną otworzyła. Przeszło jej przez myśl, że mogę być tajniaczką marokańskich służb i gdyby jej podejrzenia się potwierdziły, za swoje słowa trafiłaby na tortury. Zaryzykowała, choć wtedy widziałam w jej oczach zawahanie.
Z perspektywy czasu lepiej rozumiem i Hanę, i Sahrawi w ogóle. Solidarność, jaką im okazuję, stanowi podstawę tej relacji, ale to wspólna religia otworzyła mi wiele drzwi. Nie byłam obcą Europejką, tylko swoją, która rozumie ich przekonania i sama kieruje się podobnymi. Wkrótce rodzina Hany stała się moją własną.
– Pamiętaj, że jesteś moją córką, a tu jest twój dom. Będę cię chronił i zawsze pomogę – powiedział ojciec Hany – mój ojciec – gdy pewnego dnia usłyszał, jak płakałam w pokoju obok.
Ten siedemdziesięcioletni mężczyzna drżącym głosem najpierw zapytał, czy może wejść, okazując w ten sposób szacunek dla hidżabu, który nosiłam. Stanął w drzwiach i trzymając dłoń na sercu, łagodnie mnie uspokajał. Godzinę później wrócił z koktajlami z awokado – tym razem z jednym więcej, niż kupował zazwyczaj – i całą rodziną wybraliśmy się na pustynię.
W powietrzu unosił się zapach kadzidła, a węgielki, na których parzyła się herbata, cicho skwierczały. U siebie, na badiji – na pustyni – wszyscy zdawali się odprężeni, rozparci na kocu wśród porozrzucanych poduszek.
Ojciec, prewencyjnie aresztowany przez marokańskie służby w latach siedemdziesiątych, by przypadkiem nie dołączył do ruchu oporu. Dwóch braci, także byłych więźniów politycznych. Hana i jej siostra, opowiadające, jak wielokrotnie ukrywały się w domach obcych ludzi, gdy powrót do własnego po demonstracji był zbyt niebezpieczny. I matka, która w tamtej chwili zapewne myślała o najstarszym synu. Ten już niemal osiem lat siedział w więzieniu. Jego wyrok dobiegł końca, ale go nie wypuścili.
Od tamtego dnia codziennie sprawiali, że czułam się częścią ich świata i rodziny.
Oczy Hany rozbłysły, gdy jakiś czas później wpadła na pomysł, że mogłabym razem z nią pojechać na lotnisko, by odebrać wracającą z hadżdżu ciotkę. To radosne wydarzenie, ważne dla całego plemienia, bo wszyscy się składają, by najstarsza osoba odbyła tę obowiązkową dla muzułmanów pielgrzymkę do Mekki.
Zdziwiły mnie nalegania przyjaciółki, żebym założyła malhfę, tradycyjny strój saharyjskich kobiet. Wspomniała coś o zawsze obecnej na lotnisku policji, ale przecież dziesiątki razy mijałam ich ubrana po swojemu i nigdy nie stanowiło to problemu. Wkrótce jednak moje ciało spowiły ponad cztery metry lekkiej bawełny, którą Saharyjki zarzucają na siebie w zaledwie kilka sekund. W zwiewne okrycie przekształcają ją dwa supły na ramionach. Sama, niewprawiona, próbowałam się ratować agrafkami i szpilkami, przeklinając nieustannie opadający z włosów i ramion materiał.
Minęła północ, gdy dotarłyśmy na parking, i uświadomiłam sobie, po co była mi malhfa. Od budynku odgradzały nas metalowe barierki i kordon policji. Nieopodal stały zaparkowane więźniarki – naliczyłam ich ponad dwadzieścia i się poddałam. Czy faktycznie czekamy na przylot rodziny? Czy Hana czegoś mi nie mówi? Dlaczego, do cholery, jest tu tylu mundurowych?
– Uważaj, za nami jest tajniak – uciszyła mnie, gdy zaczęłam zadawać pytania. – Nie mów po angielsku, żeby się nie zorientował, że nie jesteś jedną z nas.
Rozglądałam się i wychwytywałam zaciekawione spojrzenia. Sahrawi bez trudu zauważali, że jestem obca, wystarczyło zobaczyć, jak nieporadnie walczyłam z ciągle zsuwającą się malhfą. Policjanci za to zupełnie nie zwracali na mnie uwagi.
W pierwszym rzędzie pod barierkami po turecku siedziały kobiety. Zauważyłam wśród nich Metou, siostrę Hany – a za nią dziesiątki innych. Rozmawiały i śmiały się, jakby oczekiwanie na bliskich wśród uzbrojonych służb było czymś naturalnym. Na dzieciach też nie robiło to wrażenia. Dokazywały i biegały dookoła, czasami oddalając się nieco w poszukiwaniu ojców. Ci stali gdzieś w oddali, ledwie widoczni.
Mijały godziny i nic się nie działo. Gdy opóźniony samolot w końcu wylądował, odetchnęłam z ulgą. Lotnisko w El Aaiúnie jest małe, kontrola i odbiór bagażu idą sprawnie. Założyłam, że za pół godziny będziemy w drodze do domu – w końcu, bo padałam ze zmęczenia. Ale minęło pół godziny, godzina, półtorej, a nadal nikt nie wyszedł z budynku. Przez tłum przetaczały się szepty, z czasem coraz głośniejsze.
– Na pokładzie była matka jednego z więźniów z Gdeim Izik – wyszeptała mi do ucha Hana, nerwowo rozglądając się dookoła. – Wiedzą, że ludzie będą wiwatować, więc przewieźli ją boczną drogą, żeby nikt jej nie zobaczył.
W tym samym momencie otworzyły się drzwi i wyszedł z nich starszy mężczyzna w obszernym saharyjskim stroju, niebieskiej szacie zwanej dara’a. Kątem oka zobaczyłam dziewczynę przeskakującą przez metalowe barierki. Przecisnęła się między policjantami, zanim zdążyli zareagować, i rzuciła się ojcu na szyję.
Z późniejszych wydarzeń pamiętam już tylko krzyki. Kobiety w pierwszych rzędach wyzywające policjantów i wymachujące pięściami. Młodego mundurowego, nerwowo ocierającego pot z czoła, wyraźnie przestraszonego, gdy Metou zaczęła się z nim kłócić. Głuche uderzenia pałek spadających na ciało wyrywającego się chłopaka. Otoczyło go kilku funkcjonariuszy i nie przestając bić, zaciągnęli do więźniarki. I te dwie nastolatki, które wspięły się na ogrodzenie i wrzeszczały, ile sił w płucach. Zaraz podbiegła matka jednej z nich i błagała, by chociaż zasłoniły twarze.
– Chcesz, żebym siedziała cicho, gdy maltretują naszych braci i siostry?! Nigdy! – odkrzyknęła dziewczyna. Mogła mieć najwyżej piętnaście lat.
Gdy w drzwiach ukazała się znajoma sylwetka ciotki, ruszyłyśmy w jej kierunku, przeciskając się przez buzujący niepokojem tłum. Kilku chłopaków weszło na barierki. Policjanci walili ich pałkami po kolanach, aż stracili równowagę i spadli.
Wyjechałyśmy z parkingu po szóstej rano. Prawie zderzyłyśmy się z innym samochodem. Ktoś rzucił do Hany, żeby się nie denerwowała, bo wiozą do szpitala pobitą do nieprzytomności dziewczynę. Policjanci dorwali ją, kiedy podbiegła do dziadka, ledwie będącego w stanie ciągnąć walizkę.
Nie chciałam dołączyć do rodzinnego świętowania u ciotki. Roztrzęsiona poprosiłam Hanę, by odwiozła mnie do domu. Milczałyśmy przez całą drogę, a gdy wysiadałam, z gorzkim uśmiechem rzuciła:
– To nasza codzienność. Na mnie to nie robi wrażenia. I tak nie było źle, bo wszyscy Sahrawi widzieli, że jest wśród nas cudzoziemka, i nie chcieli cię narażać. Jedna kobieta miała naszą flagę, ale schowała. W przeciwnym razie skończyłoby się gorzej.
Tej nocy zderzyłam się z realiami, które dotychczas znałam jedynie z opowieści. Nagle nabrały kształtów i stały się brutalną rzeczywistością. Wróciłam do swojego mieszkania, bezpiecznego, bo nie byłam Saharyjką. Za drzwiami osunęłam się na podłogę, przytłoczona doświadczeniem zaledwie kilku godzin życia pod okupacją. Przez parę następnych lat leczyłam się z powodu zespołu stresu pourazowego, wywołanego samą obserwacją przemocy doświadczanej przez Sahrawi. Zmotywowało mnie to do działania i umocniło więź nie tylko z rodziną Hany, ale także z innymi Sahrawi.
Odtąd Sahara Zachodnia miała mi towarzyszyć już zawsze. Wracałam do niej, odkrywałam kulturę Saharyjczyków i poznawałam realia życia zarówno pod okupacją, jak i w obozach dla uchodźców.
Z El Aaiúnu wyprowadziłam się w 2018 roku, ale szybko wróciłam. Po zaledwie kilku miesiącach Hana wspomniała, że jej tata płakał z tęsknoty za mną. Tydzień później siedziałam na pokładzie samolotu do Casablanki, a następnie do stolicy Sahary Zachodniej. Gdy sprawdzający mój paszport funkcjonariusz witał mnie w „Maroku”, przywołałam na twarz sztuczny uśmiech i zgrzytając zębami, potakiwałam.
Czułam się, jakbym wracała do domu, jednak tym razem śmielej nazywałam ten dom okupowanym.
Podczas jednej z wizyt odważyłam się zapytać bliskich, czy możemy pojechać do Gdeim Izik. Zawiózł nas Khadda, brat Hany, bo ona bała się udać tam sama. Żeby nie zwracać na siebie uwagi, założyłam malhfę – powoli stawała się moim codziennym strojem – i wyruszyliśmy za miasto. Po obydwu stronach drogi mieliśmy tylko bezkres pustyni. Kilkanaście kilometrów dalej Khadda nagle skręcił, choć nie dało się dojrzeć żadnych oznaczeń czy punktów orientacyjnych. Zaparkował auto pośrodku niczego i wysiedliśmy.
Dookoła nas rozciągała się hamada – z jednej strony wznosił się usypany przez marokańskie służby wał z piasku i kamieni, nieco dalej stały ruiny trzech domów z cegieł suszonych na słońcu.
Hana coś powiedziała, ja się roześmiałam, ale szybko spoważniałam pod ciężarem pełnego wyrzutu spojrzenia Khaddy. Dopiero wtedy do mnie dotarło, że stąpam po piasku nasiąkniętym krwią Saharyjczyków.
Rodzina Hany była jedną z tych, które w październiku 2010 roku opuściły okupowane miasta i wyruszyły z namiotami na pustynię. Akcję zapoczątkowali saharyjscy aktywiści[1], żądający lepszych warunków życia. Ogromny napływ marokańskich osadników sprawił, że Sahrawi żyło się coraz gorzej. Trudniej było o pracę i dom, bo z tych Sahrawi byli – i są nadal – wysiedlani[2].
W miejscu zwanym Gdeim Izik jeden po drugim wyrastały namioty i wkrótce stanęło ich tam ponad sześć tysięcy[3] (rozłożono by zapewne więcej, ale marokańskie służby szybko zabroniły ich wwożenia). Pomimo obecności policji dało się odczuć atmosferę rozluźnienia. W końcu byli na badiji, na ukochanej pustyni, wśród swoich, a nie w zatłoczonym mieście, gdzie musieli uważać na każdy gest i słowo.
Obozowisko miało być pokojową formą protestu, ale dla wielu stanowiło też powrót do korzeni, do dawnego sposobu życia. Widać to było po tym, jak się organizowali – z jasnym podziałem obowiązków, zapewniającym możliwość długotrwałego funkcjonowania. Poszczególne grupy odpowiadały za dystrybucję żywności, opiekę medyczną lub bezpieczeństwo. Khadda dowoził jedzenie, przekazywane przez tych, którzy zostali w mieście. W pewnym momencie musiał je przemycać, bo służby przestały wpuszczać samochody i konfiskowały wszystko, co pozwoliłoby Saharyjczykom wytrwać tam dłużej.
Życie toczyło się zwyczajnie – mimo kordonu policji. Dzieci bawiły się i śmiały, a zewsząd dobiegał stukot szklanek z herbatą uderzających o metalowe stoliczki. W Gdeim Izik mogło się zebrać nawet dwadzieścia tysięcy osób[4]. Wszyscy mieli nadzieję, że ta pokojowa manifestacja niezadowolenia przyniesie zmiany. Nie przyniosła. Wczesnym rankiem 8 listopada 2010 roku marokańskie służby brutalnie rozgromiły obóz. Władze okupacyjne podały, że zginęło jedenastu oficerów, a po stronie saharyjskiej życie straciły tylko trzy osoby. Sahrawi twierdzą, że ofiar było więcej.
Niemal oślepił mnie błysk czegoś w oddali. Khadda uśmiechnął się z pogardą i nakazał, żebym się dobrze przyjrzała – to był samochód policyjny. Powiedział, że zawsze tam stoją. Pilnują, kto tu przyjeżdża i co robi, czy przypadkiem nie podchodzi do rozpadających się budynków.
– W środku nadal są ciała. Dziesiątki ciał osób, o których po Gdeim Izik słuch zaginął – rzucił Khadda.
Kiedyś byli nomadami, synami – i córkami – chmur, jak o sobie mówili, bo przemierzali pustynię w poszukiwaniu deszczu i wody. „Ktoś z pustyni” – to oznacza arabskie słowo sahrawi. Odwiedzali miasta, gdzie na targach sprzedawali wielbłądy, ale nowoczesne życie ich nie nęciło. Wśród murów nie mogli oddychać. Tłok i hałas tylko budziły tęsknotę za ciszą i spokojem badiji.
Jeszcze do końca XIX wieku żyli niemal tak samo, jak ich przodkowie setki lat wcześniej. Wszystko, czego potrzebowali, dawała im pustynia. Skromne pożywienie, lecznicze zioła i bogactwo w postaci zwierząt. Czego jeszcze mogliby chcieć?
Nie zdawali sobie sprawy, że w dalekiej Europie zapadały decyzje o ich przyszłości. Nie słyszeli o zakończonej w 1885 roku konferencji berlińskiej, na której imperialne mocarstwa podzieliły między siebie Afrykę. Nie przejrzeli intencji Hiszpanów, właśnie rozpoczynających kolonialne panowanie w ich części Sahary. Powitali przybyłych tak, jak kazał zwyczaj – goszcząc tym, co najlepsze. Saharyjczycy wierzą, że właśnie to zaważyło na przebiegu hiszpańskiej okupacji, nie aż tak brutalnej i krwawej jak w innych regionach Afryki.
Zaczęło się niewinnie, od przybrzeżnego obszaru na południu, który znalazł się pod hiszpańskim protektoratem[5]. Sahrawi nazywają ten okres inwazją mąki i oleju, bo właśnie tymi dobrami Hiszpanie odwdzięczali się za traktaty podpisywane ze starszyznami plemion. Trudno stwierdzić, czy Sahrawi byli świadomi, co one oznaczały. Liczyli jednak na ochronę hiszpańskiego króla, nieocenioną, bo otaczały ich stacjonujące na terenach dzisiejszej Mauretanii, Algierii i Maroka wojska francuskie.
Kontrola nad Saharą Zachodnią[3*] pierwotnie miała dla Hiszpanów wyłącznie wymiar strategiczny, ze względu na bliskie położenie Wysp Kanaryjskich – dlatego też w początkowych dekadach kolonizacji trzymali się jedynie wybrzeża[6]. Z czasem przybysze zaczęli wchodzić coraz głębiej w ląd, zaburzać codzienne życie nomadów i blokować szlaki. Badija się zmniejszała, przez co już na wczesnych etapach kolonizacji część plemion inicjowała powstania przeciwko okupacji, które Hiszpanie za każdym razem tłumili[7].
Przełom nastąpił w latach czterdziestych XX wieku. Wtedy w okolicy Bukry odkryto potężne złoża fosforytów, surowca wykorzystywanego przede wszystkim do produkcji nawozów. To uczyniło kolonizację opłacalną, a hiszpańska dominacja rozszerzyła się na kwestie społeczne, polityczne i ekonomiczne[8].
Kolonizatorzy powoli, ale skutecznie przymuszali miejscowych do przyjęcia własnych zwyczajów. W mniemaniu Hiszpanów Saharyjczycy wymagali ucywilizowania[9]. Pozornie dawali im wiele – domy w mieście i pracę, dostęp do współczesnej medycyny i nowych rodzajów żywności. W rzeczywistości Hiszpanie szczepili tubylców przeciwko chorobom, które sami ze sobą przywieźli, i nie zważali na to, że dla Sahrawi przebywanie w jednym miejscu i zamknięcie w czterech ścianach było największą torturą.
Susze nawiedzające region w latach sześćdziesiątych XX wieku tylko przyspieszyły proces przymusowego osiedlania się w miastach[10]. Bez wody Saharyjczycy nie mogli utrzymać zwierząt – swojego największego majątku, a zarazem waluty. Koczowniczy tryb życia przestał być bezpieczny i dochodowy, a Hiszpanie dodatkowo kusili zdesperowanych nomadów jedzeniem. Sahrawi ulegali, bo nie mieli wyjścia.
Okupantom zależało na utrzymaniu dobrych nastrojów wśród ludności, zwłaszcza w obliczu zachodzącego w całej Afryce procesu dekolonizacji. Zdawali sobie sprawę, że ich władza się kończy, i przyjęli strategię, której celem była jak najdłuższa eksploatacja odkrytych surowców. Pomimo szeregu wezwań do dekolonizacji ze strony ONZ Hiszpania wciąż grała na zwłokę i w 1958 roku przekształciła Saharę Zachodnią z kolonii w zamorską prowincję, przyłączając ją tym samym do swojego terytorium[11].
Względnie spokojne współegzystowanie Saharyjczyków i Hiszpanów dobiegało jednak końca. Miejscowi coraz bardziej zabiegali o wolność. Chcieli tego samego, co uzyskały w 1956 roku Maroko, w 1960 roku sąsiednia Mauretania i w 1962 roku Algieria – wyzwolenia spod okupacji. Wkrótce Sahrawi powołali Front Polisario[4*], ruch narodowowyzwoleńczy, do dziś uznawany przez ONZ za organizację reprezentującą wolę ludności Sahary Zachodniej[12].
Gdy w latach siedemdziesiątych ostatnie kraje Afryki wybijały się na niepodległość, Hiszpania dopiero kończyła potężne inwestycje w kopalnię fosforytów. Powstawał też najdłuższy na świecie taśmociąg, który nadal transportuje surowiec do oddalonego o niemal sto kilometrów portu[13]. Międzynarodowa presja na dekolonizację narastała, a skupiona na wewnętrznych zmianach politycznych Hiszpania[5*] nie była w stanie dłużej jej odpierać.
14 listopada 1975 roku Hiszpania podpisała z Marokiem i Mauretanią tak zwane porozumienia madryckie i przekazała im tymczasową władzę administracyjną nad Saharą Zachodnią[14]. Porozumienia te są jednak nielegalne w świetle prawa międzynarodowego, przede wszystkim dlatego, że władza administracyjna nie jest czymś, co jeden kraj może jednostronnie przekazać innemu[15]. Rezolucje ONZ pozostają w tej kwestii nieubłagane – Saharyjczycy powinni zdecydować o swojej przyszłości w sposób demokratyczny[16].
Na nic się zdały prawo międzynarodowe i orzeczenie Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości (ang. International Court of Justice), stwierdzające, że Saharyjczycy mają prawo do samostanowienia[17]. Marokańczycy oznajmili, że te ziemie należą do nich i zamierzają je odzyskać. 6 listopada 1975 roku ponad trzysta tysięcy marokańskich cywili wkroczyło do Sahary Zachodniej[18]. Ich pochód nazwano Zielonym Marszem.
W tle przemarszu trwały starcia między partyzantami Sahrawi a marokańskim wojskiem. Saharyjczycy wygrywali tę wojnę – aż do momentu, gdy Marokańczycy zaczęli odgradzać kolejne obszary polami minowymi. Tak Saharę przeciął berm – usypany z piasku i kamieni wał o długości około dwóch tysięcy siedmiuset kilometrów[19].
Najdłuższe pole minowe na świecie[20] i strzeżony przez marokańskich żołnierzy dżidar al-ar, czyli „mur wstydu”, jak mawiają Saharyjczycy, podzieliły Saharę Zachodnią na dwie części: tę pod marokańską okupacją i tę kontrolowaną przez Polisario. Ziemie wyzwolone przez Sahrawi na mapach nadal często są przedstawiane jako część Maroka.
Uciekający przed wojną Saharyjczycy osiedlili się w okolicy Tindufu, miasta w południowo-zachodniej Algierii. Sąsiedzi udostępnili uchodźcom swoje terytorium, gdzie ci stworzyli namiastkę własnego państwa. Dzisiaj pięć obozów – noszących nazwy miast z ich ojczyzny: El Aaiún, Asmara, Ausard, Budżdur, Ad-Dachla – zamieszkuje ponad sto siedemdziesiąt trzy tysiące osób[21].
Saharyjskie obozy w Algierii są unikalne na skalę światową. Ich mieszkańcy tworzą silne społeczeństwo obywatelskie, samorządne i autonomiczne. Sprawujący władzę Front Polisario działa w ramach sformalizowanych struktur państwowych, z własnymi instytucjami administracyjnymi i politycznymi[22]. Szczególny nacisk kładzie na rozwój systemu edukacji i opieki zdrowotnej. Mimo skrajnie trudnych warunków wyjątkowa zaradność i zdolności organizacyjne pozwoliły Saharyjczykom zachować poczucie normalności i wspólnoty.
Pod marokańską okupacją, która przybrała formę kolonializmu osadniczego, Sahrawi stanowią mniejszość we własnym kraju[6*]. Coraz trudniej ich dostrzec wśród setek tysięcy Marokańczyków skuszonych subsydiowanymi przez rząd cenami elektryczności, gazu i podstawowych produktów spożywczych[23]. Represje, szykanowanie i postępująca marokanizacja sprawiają, że saharyjskie zwyczaje znikają lub mieszają się z marokańskimi. Na saharyjskich weselach coraz częściej można usłyszeć marokańską muzykę, posmakować marokańskich słodyczy i napić się przyrządzonej po marokańsku herbaty z miętą. Coraz więcej słów z daridży, marokańskiego dialektu języka arabskiego, przenika do mowy Sahrawi. Rzadziej można za to zobaczyć chajmy, tradycyjne namioty, czy nomadów wypasających stada wielbłądów w odległych zakątkach pustyni.
Pozornie mają lepiej niż ich rodziny w obozach, jednak będący pod okupacją Saharyjczycy żyją według prawa dyktowanego przez marokańskie władze. Zmusza się ich do obchodzenia rocznicy inwazji na swój kraj jako święta[24]. Są prześladowani, jeśli wyrażają sprzeciw, i torturowani, gdy protestują[7*]. Muszą radzić sobie bez jakiegokolwiek wsparcia z zewnątrz, bo powołana w 1991 roku Misja Narodów Zjednoczonych na Rzecz Referendum w Saharze Zachodniej (fr. Mission des Nations Unies pour l’Organisation d’un Référendum au Sahara Occidental, MINURSO) nie ma nawet mandatu do monitorowania przestrzegania praw człowieka.
Zasadność utrzymywania obecności ONZ w Saharze Zachodniej jest zresztą coraz częściej kwestionowana. Przez ponad trzydzieści lat nie zrealizowano jej podstawowego celu, czyli referendum niepodległościowego, w którym Saharyjczycy mogliby zdecydować o losie swojego narodu. Z czasem działalność misji została zredukowana jedynie do monitorowania zawieszenia broni i ograniczania zagrożeń związanych z minami i niewybuchami[25]. Obecnie nie sprawuje już nawet tych funkcji – w 2020 roku Maroko przeprowadziło atak na saharyjskich cywili, co Polisario uznało za złamanie warunków zawieszenia broni, i wznowiono walki[26]. Działanie MINURSO pochłonęło dotychczas ponad półtora miliarda dolarów[27].
Minęło więcej niż sześćdziesiąt lat, odkąd Sahara Zachodnia została wpisana na listę terytoriów niesamodzielnych. Sahrawi nadal czekają na wyzwolenie swojej ojczyzny, ostatniej kolonii w Afryce. Ogarnia ich coraz większa frustracja i zwątpienie w system prawa międzynarodowego.
Mówią, że ich życie jest warte mniej niż polityczne układy. Że dyplomatyczna droga walki o niepodległość zdaje się prowadzić donikąd. Zawiodła i zdradziła ich też Hiszpania – najpierw zmuszając do zmiany stylu życia, a następnie porzucając i umywając ręce. Ostateczny cios zadała, gdy w 2022 roku opowiedziała się po stronie Maroka[28].
Saharyjskie kobiety odgrywają znaczącą rolę zarówno na arenie politycznej, jak i w ramach swojej społeczności. Zajmują w niej unikalną pozycję, dzięki której rzucają wyzwanie szeregowi stereotypów na temat kobiet w muzułmańskim i arabskim świecie.
Ta książka jest właśnie spotkaniem z Saharyjkami, które we wspomnieniach przenoszą się do koczowniczego dzieciństwa wśród piasków pustyni i dorosłości pod okupacją oraz w obozach dla uchodźców. To opowieść o ich kulturze i złożoności zasad społecznych. To wreszcie zapis historii ich walki – tej codziennej, pozornie zwyczajnej, ale też politycznej, o wyzwolenie ich narodu.
Przypisy