Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zimowa Moskwa. Siedemnastoletnia Tatiana, wracając z treningu gimnastyki, nie wie jeszcze, że jej życie za chwilę zmieni się nieodwracalnie. Kiedy w swoim domu, w zamożnej dzielnicy miasta, znajduje brutalnie zamordowanych rodziców i siostrę, nie pozwala sobie na rozpacz. Działa instynktownie, wiedziona twardym sportowym charakterem. Zabezpieczona przez ojca, odkrywa w domowej skrytce tajemnicze ampułki i pendrive’a. Los nie dał jej wyboru − musi dorosnąć, musi podejmować decyzje, od których zależy jej życie i dużo, dużo więcej. Czy wykaże się bezwzględnością? Czy będzie potrafiła zabić z zimną krwią? Liczy się wykonanie zadania.
Czerwony Parasol to oparta na faktach historia, wyciągnięta z tajnych akt służb specjalnych. Od początku do końca trzyma czytelnika w niesłabnącym napięciu, zaskakując nagłymi zwrotami akcji. Wyraźne wątki polityczno-historyczne stanowią mocne tło szpiegowskiej, kryminalnej akcji, która toczy się w różnych krajach i na różnych kontynentach. Książka odsłania tajne metody działania służb specjalnych, zachowując jednocześnie lekkość przekazu i barwny, często dowcipny styl. Powierzając młodej dziewczynie rolę głównej postaci, autor w odważny sposób przełamuje stereotyp bohatera powieści sensacyjnej, dbając przy tym o zachowanie konwencji gatunku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 553
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2016 Wiktor Mrok
All rights reserved
Copyright © WYDAWNICTWO INITIUM
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja: ANNA PŁASKOŃ-SOKOŁOWSKA
Korekta: NATALIA MUSIAŁ, ANNA PŁASKOŃ-SOKOŁOWSKA
Projekt okładki: PAWEŁ PANCZAKIEWICZ
„Panczakiewicz Art Design”
Fotografie wykorzystane na okładce:
© Jiri Hera/Shutterstock
© Deaff/Shutterstock
© komkrit Preechachanwate/Shutterstock
DTP: PATRYK LUBAS
Współpraca organizacyjna: ANITA BRYLEWSKA, BARBARA JARZĄB
WYDANIE I
ISBN 978-83-62577-65-1
Wydawnictwo INITIUM
www.initium.pl
e-mail: [email protected]
facebook.com/wydawnictwo.initium
Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
CARACAS, WENEZUELA,
5 SIERPNIA 1959 R., GODZ. 14:55
HOTEL NA OBRZEŻACH MIASTA
Wasilij Mikulin, oficer operacyjny KGB na strefę Ameryki Południowej, z wściekłością spojrzał na zegarek. Oparty plecami o ścianę, wyklejoną brudną, bladozieloną tapetą, dopalał camela, zaciągając się raz po raz. Gdy żar dotarł do filtra, rzucił niedopałek na zaśmieconą podłogę i podszedł do młodej kobiety siedzącej przy niewielkim stoliku pośrodku pokoju. Delikatnym ruchem położył swoją ciężką dłoń na jej ramieniu. Oksana Mgojan, jego koleżanka po fachu, odwróciła głowę i uśmiechnęła się do niego przelotnie.
– Jeśli ten pierdolony murzyński alfons nie pojawi się za pięć minut, to chyba… – zaczął ze złością Wasilij, ale Oksana zmarszczyła gniewnie brwi i zdecydowanym gestem nakazała mu milczenie. W odpowiedzi skrzywił się z niesmakiem.
Znowu było słychać tylko cichy terkot jednej z dwóch ośmiomilimetrowych kamer filmowych, których obiektywy celowały w lustro weneckie łączące pokój z drugim, bliźniaczo obskurnym. Pracujące na zmianę kamery i miniaturowy magnetofon ustawiony na odrapanym stole od godziny rejestrowały poczynania mężczyzny przebywającego w pomieszczeniu. Inwigilowany był wysoki, miał wyraźną nadwagę i obficie się pocił w pozbawionym klimatyzacji ciasnym wnętrzu. Ubrany w krzykliwą koszulę, szorty w kolorze khaki i sandały, wyglądał jak typowy amerykański turysta na egzotycznej wycieczce w republice bananowej. Od dłuższej chwili wyglądał przez zakurzone okno, kontemplując składowisko zużytych opon i przerdzewiałych samochodowych wraków. Minutę później odwrócił się i zaczął krążyć po niewielkiej przestrzeni pokoju. Widać było wyraźnie, że zaczyna się niecierpliwić. Raz i drugi spojrzał na zegarek, po czym wielką białą chustką wytarł szyję i czoło.
Wasilij zapalił kolejnego camela. Po pięciu minutach w obserwowanym pokoju pojawiły się dwie osoby: potężnie zbudowany Murzyn w wymiętym białym garniturze i drobna Latynoska, wyglądająca na osiem, może dziewięć lat. Mężczyzna podał Murzynowi zwitek banknotów, które ten skrupulatnie przeliczył, umieścił w wewnętrznej kieszeni marynarki, po czym szybko wyszedł. Mężczyzna i dziewczynka zostali sami.
Przez następne dwie godziny Wasilij w milczeniu zakładał kolejne taśmy do kamer. Wszystko to, co się działo za lustrem, musiało zostać udokumentowane. Sekunda po sekundzie. Minuta po minucie.
MOSKWA, ZSRR,
12 SIERPNIA 1959 R., GODZ. 10:30
DEPARTAMENT „B” PIONU GOSPODARCZEGO KGB
Pułkownik Dymitr Kurczatow powolnymi ruchami przekładał zawartość szarej tekturowej teczki rozłożonej na stole. Jego podwładni – kapitan Witalij Rogow i porucznik Swietłana Ponomarienko – wpatrywali się z napięciem w twarz pułkownika.
– No tak… – mruknął pod nosem i spojrzał pytająco na oficerów.
Rogow rzucił niepewne spojrzenie koleżance, odchrząknął nerwowo i powiedział:
– Chcę zameldować, towarzyszu pułkowniku, że nastąpił istotny przełom w operacji „Spinacz”. Tydzień temu grupa operacyjna zamocowała hak. Według naszej opinii – Rogow ponownie zerknął na siedzącą obok kobietę – ten człowiek da nam odpowiedzi na wszystkie pytania. – Teraz przeniósł spojrzenie na teczkę, w której oprócz kilku dokumentów znajdowało się czarno-białe zdjęcie mężczyzny. – Ten człowiek jest bezpośrednio związany z naszym celem. Zajmuje stanowisko dyrektora technicznego jednego z dwunastu laboratoriów koncernu BioDyna. Osobiście nadzoruje wszystkie prowadzone tam badania.
– Jednego z dwunastu? – wtrącił pułkownik. – A co z pozostałymi?
– Koncern ma dwanaście jednostek badawczych rozsianych na terenie Stanów Zjednoczonych. Ale nas interesuje tylko „Ósemka” z Pasadeny. Richard Griffin – Rogow wskazał na zdjęcie z teczki – pracuje tam od dekady. Ma pięćdziesiąt pięć lat, żonaty, dwójka dorosłych dzieci. Dobrze mu się powodzi, nawet jak na amerykańskie standardy… Dwa samochody, żona ma jeszcze jeden. Trzy miesiące temu oboje przenieśli się do posiadłości w zamożniejszej części miasta. Bardzo dużo pracuje. Często do późnych godzin wieczornych. Podróżuje samotnie pod przykrywką spotkań biznesowych… – Kapitan znów odchrząknął. – To dość kosztowne podróże.
– Te wtręty o amerykańskich standardach mogliście sobie darować, towarzyszu kapitanie. – Kurczatow skrzywił się z niechęcią i lekko postukał palcami w zdjęcie mężczyzny. – Na czym dynda?
Kapitan uniósł rękę i pstryknął palcami. Światło w pomieszczeniu przygasło jak w sali kinowej; po chwili rozległ się stłumiony terkot projektora. Na niewielkim ściennym ekranie pojawił się czarno-biały obraz. Wszyscy obecni w pomieszczeniu odwrócili głowy w stronę ekranu. Film trwał niecałe dwie minuty i był tylko fragmentem większej całości. Nikt w czasie projekcji nie odezwał się słowem. Gdy odgłos projektora ucichł i światło ponownie się zapaliło, pułkownik odwrócił wzrok od białej płachty i z widoczną odrazą popatrzył na zdjęcie z teczki.
– Bydle… – wycedził przez zęby, po czym gwałtownie wstał. Rogow i Ponomarienko też zerwali się z krzeseł. Pułkownik popatrzył na nich spod zmrużonych powiek. – Załatwcie drania. Nie może się zerwać z haka…
PASADENA, USA,
30 SIERPNIA 1959 R., GODZ. 13:20
Richard Griffin zostawił samochód na stacji benzynowej do zatankowania i uzupełnienia olejów, a sam szybkim krokiem ruszył do pobliskiej restauracji. Było prawie czterdzieści stopni w słońcu, upał dosłownie go wykańczał.
Z wyraźną ulgą rozsiadł się na krześle w klimatyzowanym wnętrzu. Mimo że ciągle walczył z nadwagą, zamówił podwójnego hamburgera, frytki i colę z lodem.
W tym samym momencie, gdy kelnerka z zawodowym sztucznym uśmiechem postawiła przed nim jedzenie, do stolika niespodziewanie dosiadł się jakiś mężczyzna. Na oko trzydziestoletni, ubrany w sprane dżinsy i obcisły podkoszulek, podkreślający jego umięśniony tors.
– Cześć, Richard! – odezwał się wesoło, a jego twarz rozciągnęła się w łobuzerskim uśmiechu.
Griffin, całkowicie zaskoczony, gwałtownie odchylił się od stołu, nie mając pojęcia, jak zareagować na taką impertynencję.
Pewno jakiś bezczelny knajpiany naciągacz lub agent ubezpieczeniowy, pomyślał szybko. Jednak zaraz się poprawił: Agenci nie chodzą ubrani tak jak ten facet. Noszą tanie garnitury. I skąd on, do cholery, zna moje imię?
– Kiedy jedziesz na następną wycieczkę? – Nieznajomy wyrwał Griffina z zamyślenia. Nadal się uśmiechał, ale w jego oczach czaiło się coś, co spowodowało, że Richardowi zrobiło się zimno.
– O czym pan mówi? Kim pan jest, do diabła!? – wydukał. Spojrzał przelotnie na posiłek przed sobą, ale nagle stracił apetyt.
Nieznajomy również skierował wzrok na rozstawione talerze i bezceremonialnie sięgnął po hamburgera. Na oczach oniemiałego Griffina przez chwilę wpatrywał się z zadumą w ociekający tłuszczem kawałek mięsa, po czym wgryzł się w niego łakomie.
– Umm… Całkiem niezły… – powiedział z pełnymi ustami. – Ale ty nie powinieneś jeść takich tłustych świństw. – Chwilę przeżuwał w milczeniu, by nagle pochylić się nad stołem. Już się nie uśmiechał. – Mam dla ciebie mały prezent, kutasie – wysyczał obelżywie. Griffin poczuł, jak krew w jego żyłach zastyga. Nagle w drugiej dłoni intruza, jakby wyczarowana z powietrza, pojawiła się żółta pękata koperta. Położył ją szybkim ruchem na blacie. – Jutro tutaj o tej samej porze, zasrańcu. I nie skręcaj nigdzie po drodze. – Wstał, z łoskotem odsuwając krzesło. – Miłego dnia. – Rzucił niedojedzonego hamburgera z powrotem na talerz, po czym sprężystym krokiem wyszedł z restauracji.
Griffin potrzebował kilku chwil, żeby się uspokoić. Nadal oszołomiony całym zajściem, wpatrywał się tępo w kopertę. Nie miał pojęcia, co ma zrobić z tym „prezentem”. Dominującą myślą było, żeby po prostu jak najszybciej wyjść stąd i odjechać, zostawiając kopertę na stole. Coś jednak podpowiadało mu, że nie powinien tego robić. W końcu podniósł pakunek tak ostrożnie, jakby w środku była bomba mogąca eksplodować od najmniejszego dotknięcia. Przez cienki papier wyczuł coś twardego i okrągłego. Przez kilka sekund zastanawiał się, czy zajrzeć do środka. W końcu postanowił, że zrobi to w samochodzie. Odliczył pieniądze i położył je obok talerza. Już całkiem stracił apetyt.
Wnętrze auta powitało go rozpalonym powietrzem, przesyconym aromatem benzyny. Włączył silnik, ustawił klimatyzację na maksimum i niecierpliwym ruchem rozerwał żółty papier. W środku było niewielkie, metalowe pudełko. Widywał już takie; przechowywało się w nich filmy. Nagle zrobiło mu się zimno. I nie była to zasługa klimatyzacji. Zawartość koperty i słowa nieznajomego utworzyły logiczną, przerażającą całość.
„Kiedy jedziesz na następną wycieczkę?”.
O, Boże!, jęknął w duchu. To przecież absolutnie niemożliwe!
Drżącymi palcami otworzył pudełko. Tak jak myślał, w środku był film z ośmiomilimetrowej kamery. Drżącą ręką sięgnął do schowka. Pamiętał, że miał tam szkło powiększające. W nerwach wyrzucił jakieś wygniecione, zapomniane dokumenty, niedojedzony czekoladowy baton i małą turystyczną lornetkę. To, czego szukał, było na samym dnie schowka. Szybko rozwinął kawałek celuloidowej taśmy i popatrzył na nią przez grubą soczewkę. Poczuł, że jego ciało całe drętwieje. Rzucił gwałtownie film na sąsiedni fotel, jakby sparzył mu dłonie.
O, kurwa! Kurwa!, krzyczał w myślach.
PASADENA, NASTĘPNEGO DNIA
Kolejne dwadzieścia cztery godziny życia Richarda Griffina stały się psychiczną katorgą. Był na granicy paniki. Film zniszczył. Gdy przyglądał się, jak jasny płomień unicestwia celuloidowy fragment taśmy w kryształowej popielniczce stojącej na biurku w jego domowym gabinecie, przez krótką chwilę miał złudzenie, że koszmar się skończył. Dobrze jednak wiedział, że to był tylko fragment. Resztę miał ten nieznajomy.
Przez całą bezsenną noc, spocony z przerażenia, gorączkowo obmyślał plany wybrnięcia z matni. Nic sensownego nie przychodziło mu jednak do głowy. Nawet jego analityczny umysł naukowca nie potrafił sobie z tym poradzić. Na szczęście jego żona przebywała w Seattle u siostry i nie widziała go w takim stanie. Dobre i to, stwierdził.
Nad ranem był już całkowicie pewien, że będzie musiał zrobić wszystko, czego zażąda ten mężczyzna. Że będzie szantażowany do końca życia.
Gdy ponownie podjechał pod restaurację, wyglądał na starszego o dziesięć lat. Z jednodniowym zarostem, w przepoconej koszuli i wymiętej marynarce, bo nie miał głowy, by się przebrać, zatrzymał plymoutha na parkingu, zajmując dwa miejsca postojowe. Był dziesięć minut przed czasem. Z ciężkim westchnieniem otworzył drzwi i już wystawił nogę na zewnątrz, gdy do samochodu szybkim krokiem podeszła młoda kobieta. Griffin ocenił ją na jakieś dwadzieścia pięć lat. Miała długie nogi i wąską talię. Jej twarz – o regularnych rysach i dużych brązowych oczach – okalały ciemne włosy, sięgające ramion. Złapała drzwi plymoutha i nachyliła się ku Griffinowi. Na jej ustach pojawił się nieco zadziorny uśmiech.
– Jak seans filmowy? – Głos miała dźwięczny, dziewczęcy. – Wiem, że lubisz młodsze panienki, ale tym razem mała odmiana… – Pochyliła się jeszcze niżej; uśmiech zniknął z jej twarzy. – Wypierdalaj na drugie siedzenie, palancie – dokończyła ordynarnie.
Griffin poczuł się tak, jakby dostał w twarz. Nie odważył się jednak sprzeciwić. Bez słowa, wewnętrznie drżąc ze złości i upokorzenia, przecisnął się na fotel pasażera. Kobieta obserwowała go czujnym wzrokiem, a potem wsiadła za kierownicę i zatrzasnęła drzwi.
Prowadziła bardzo pewnie i spokojnie. Podczas dwudziestomilowej drogi nie odezwała się do niego ani jednym słowem. Griffin też milczał, wpatrując się ponurym wzrokiem w przednią szybę. Próbował przeanalizować sytuację, w której się znalazł, ale nie potrafił się skupić na tyle, by dojść do jakichś sensownych wniosków.
Po czterdziestu minutach kobieta zatrzymała samochód na podjeździe przydrożnego motelu, którego widok nasuwał jedno skojarzenie: należy tu niezwłocznie przysłać ekipę rozbiórkową. Wyłączyła silnik i odwróciła głowę w stronę Griffina.
– Pokój dwadzieścia trzy, drugie piętro – oznajmiła.
Unikając jej spojrzenia, Griffin wysiadł z samochodu i na miękkich nogach wszedł do motelu.
W mikroskopijnym holu za kontuarem siedział facet o wyglądzie wykidajły z meksykańskiego burdelu. Na widok gościa brudnym paluchem wskazał schody. Griffin bez słowa wdrapał się na piętro po stopniach wyłożonych wytartą, czerwoną wykładziną.
Pokój numer 23 był na samym końcu korytarza. Koślawo namalowane cyfry ginęły pośród liszajów złuszczonej białej farby. Chwilę się zastanawiał, czy powinien zapukać, czy od razu wejść, gdy usłyszał donośny głos. Znajomy głos:
– Wejdź Richardzie, nie krępuj się!
Z wahaniem wszedł do środka. Nieznajomy z restauracji leżał na wznak w rozmamłanej pościeli, z rękami pod głową. Uśmiechał się szeroko. Nie był sam. Griffin zatrzymał się w pół kroku. Przy stole wysuniętym na środek niewielkiego pokoju siedziało dwóch mężczyzn; przyglądali się mu z uwagą. Obaj wyglądali na młodszych od Griffina, ale niewiele, może pięć, góra sześć lat. Ubrani w dobrze skrojone garnitury, z eleganckimi krawatami, mogli być równie dobrze menedżerami z wielkiej korporacji, jak maklerami z Wall Street. Tyle że ani jedni, ani drudzy nie przesiadywaliby w tego typu obskurnych przybytkach. Jeden z nich oszczędnym gestem wskazał Griffinowi wolne krzesło przy stole i jednocześnie, prawie niedostrzegalnie, skinął głową w stronę mężczyzny leżącego na łóżku. Ten szybko wstał i ruszył w stronę drzwi, po drodze poklepując Griffina po ramieniu.
– Czuj się jak u siebie w domu, zasrańcu – rzucił i wyszedł.
Griffin zrozumiał, że wszystkie te wulgarne epitety miały na celu jedno: dodatkowo go poniżyć i złamać jego wolę.
Ostrożnie usiadł na krześle. Przez długą chwilę panowało milczenie. W końcu jeden z mężczyzn pochylił się, opierając szczupłe, zadbane dłonie na stole.
– Przepraszam za naszego kolegę… – zaczął. Głos miał tubalny i lekko schrypnięty, jak u nałogowego palacza. – Obawiam się, że nie jest zbyt dobrze wychowany. – Zrobił gest, jakby sprawiało mu to prawdziwą przykrość. – Ale do rzeczy. Jest pan człowiekiem wykształconym, zamożnym i zajmującym wysokie stanowisko, prawda?
Griffin lekko, z obawą, skinął głową.
– No właśnie. – Rozmówca nagle się uśmiechnął i radosnym, całkowicie niepasującym do sytuacji gestem zatarł dłonie. – Nie musimy więc sobie wszystkiego tłumaczyć, zaczynając od Adama i Ewy, nieprawdaż? – Nie czekając na reakcję Griffina, kontynuował: – Mówiąc wprost, pan ma coś, co nas interesuje, my mamy coś, co mocno obciąża pana, że tak powiem, sumienie. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę. – Mężczyzna spojrzał wyczekująco.
– Czego ode mnie chcecie? – spytał Griffin słabym głosem.
– Och! To bardzo brzydko zabrzmiało. Czego chcecie? My prosimy! To prawdziwa drobnostka dla pana, Richardzie. Prosimy o informacje, rzecz jasna.
– O jakie informacje pan… prosi… – Griffin starał się nawiązać do stylu rozmówcy.
– O wszystkie oczywiście.
– Wszystkie? Jakie wszystkie? Nie rozumiem. – Griffin lekko potrząsnął głową, jakby się przesłyszał.
– Już tłumaczę. – Mężczyzna uśmiechnął się, odsłaniając rząd równych białych zębów. – Kartka po kartce, dokument po dokumencie. Od pierwszej do ostatniej strony materiałów dotyczących badań w laboratorium, którego łaskawy pan jest dyrektorem. – Odchylił się na oparcie krzesła, dając wyraźnie do zrozumienia, że skończył. W jego ciemnobrązowych oczach pojawiła się pogardliwa wesołość.
– Mogę wiedzieć, kim jesteście? – Griffin w końcu zdobył się na odwagę.
Do gry wszedł drugi z mężczyzn. Miał gęste ciemne włosy z nikłymi śladami siwizny na skroniach i opaloną twarz człowieka, który regularnie przebywa w tropikach.
– Miłośnikami pańskiego talentu aktorskiego – zakpił z ironicznym uśmiechem, ale ten zaraz ulotnił się z jego twarzy. – Dajemy panu trzy miesiące na przekazanie kopii dokumentacji badawczej. Oczywiście tydzień w tę czy w tamtą nie gra większej roli. – Machnął ręką od niechcenia. – Niech pan nie zaprząta sobie tym zbytnio głowy. W każdą ostatnią sobotę miesiąca będzie się z panem kontaktował ktoś z naszych ludzi. Briana już pan poznał. Alice też. Prawda, że to piękna kobieta? – Na jego twarzy znowu pojawił się szyderczy grymas. – Ach, tak! Pan woli młodsze. No, ale to zupełnie nieważne. My – spojrzał przelotnie na swojego kompana – więcej się z panem nie spotkamy. Może pan oczywiście o naszej rozmowie powiadomić policję, FBI albo nawet CIA. A także podać nasze rysopisy i co pan raczy uznać za stosowne. Jednakże w takim przypadku, niestety, będziemy zmuszeni wpuścić do dystrybucji pewien materiał filmowy. Z próbką owego materiału, dzięki uprzejmości Briana, mógł się pan już zapoznać. Może nie jest to rzecz na miarę Oscara, ale na pewno może pana uczynić sławnym. Przynajmniej na lokalnym, amerykańskim rynku. To możemy zagwarantować. – Na moment zamilkł, by jego słowa wywarły większe wrażenie na Griffinie. – Sądzę, że potrafi pan docenić, iż dajemy panu wybór jak cywilizowani ludzie. Nie przystawiamy pistoletu do głowy ani nie grozimy śmiercią pańskiej rodzinie, choć na pewno pan się domyśla, że takie metody są w naszym zasięgu. Ale zdecydowanie staramy się unikać brutalnego postępowania, gdyż nie służy to interesom. Czy zatem możemy uznać, że zrozumiał pan wszystko i że nasze owocne spotkanie jest zakończone? – spytał, uśmiechając się szeroko, jakby zadowolony ze swojego krasomówczego popisu.
Griffin obrzucił mężczyzn zmęczonym spojrzeniem zaszczutego człowieka. Teraz już dobrze wiedział, z kim ma do czynienia. Miał też pewność, że ich błazeńska wesołkowatość skrywa brutalną siłę, której żadną miarą nie zdoła się przeciwstawić. Będzie musiał zrobić to, co mu każą, bez słowa sprzeciwu. Sprawy wyglądały gorzej, niż podejrzewał, jadąc tutaj. Miał do czynienia z agentami wywiadu, prawdopodobnie rosyjskiego, a nie z szeregowymi rzezimieszkami.
Po dłuższej chwili szepnął:
– Tak…
– W takim razie to wszystko. Alice pana odwiezie. Żegnam.
Griffin niezgrabnie wstał. Kręciło mu się w głowie. Z ulgą opuścił pokój i wstrętny motel. Kobieta nazywana Alice odwiozła go pod restaurację. Podjechała na parking dla klientów i nie wyłączając silnika, odwróciła się w stronę Griffina.
– W sobotę za miesiąc o trzynastej tutaj – oznajmiła i wysiadła z wozu. Po chwili zniknęła Griffinowi z oczu.
MOSKWA, ZSRR,
12 WRZEŚNIA 1959 R., GODZ. 8:15
DEPARTAMENT „B” PIONU GOSPODARCZEGO KGB
– Co to jest, do kurwy nędzy?! – Pułkownik Kurczatow uniósł opasłą tekturową teczkę opatrzoną grubym czerwonym napisem „Ściśle tajne” i z hukiem uderzył nią o stół. – Czy ktoś z was w ogóle to czytał? Co ja mówię – czytał! Choćby przejrzał? – Rozłożył ręce w geście bezradności. – Do ciężkiej cholery! Jest was w zespole dziesięcioro i nikt nie wpadł na to, że to pierdolone śmieci?! – Gwałtownym ruchem szurnął teczkę w stronę dwojga oficerów siedzących po przeciwnej stronie stołu w pokoju odpraw. Witalij Rogow i Swietłana Ponomarienko wbili w teczkę nieruchomy wzrok, jakby miała hipnotyzujące właściwości. – No, co? Nie macie mi teraz nic do powiedzenia? – Pułkownik westchnął z rezygnacją.
– Towarzyszu pułkowniku – zaczęła ostrożnie Ponomarienko. Znała dobrze swojego szefa i wiedziała, że minęła mu pierwsza złość. Co nie znaczyło, że sytuację można było zlekceważyć. – Zgodnie z instrukcją SD-R12/59 mieliśmy tylko ogólnie zapoznać się z dokumentacją, biorąc pod uwagę przede wszystkim podstawowe reżimy pracy operacyjnej z obiektem. Po zaszeregowaniu dokumentacji i zarchiwizowaniu kopie natychmiast były przekazywane do sekcji badawczej instytutu w Semipałatyńsku. Jak do tej pory nie dostaliśmy od nich żadnych zwrotów ani sugestii, co do kompletności lub wiarygodności przekazywanych nam informacji. – Umilkła, wpatrując się w zimne oczy pułkownika, który doskonale o tym wszystkim wiedział.
Rogow lekko kiwnął głową, co miało być milczącym potwierdzeniem jej słów. Tak on, jak i jego koleżanka z wydziału mieli doskonałą orientację popartą kilkuletnim doświadczeniem – wiedzieli, że w sytuacji krytycznej uczone święte krowy z instytutu wykręcą się sianem ubranym w naukowy bełkot. A że zawsze ktoś musi być winny, to najpierw po dupie dostanie Kurczatow na odprawie u generała Leżniewa, a potem ciosy zwykle polecą w dół zgodnie ze służbową hierarchią. Ponieważ na stole leżała ta nieszczęsna dokumentacja, oznaczało to, że pułkownik już zaliczył stosowną wizytę u generała, gdzie bez wątpienia musiał odstać na baczność co najmniej kwadrans, wysłuchując bez mrugnięcia okiem furiackich wrzasków. Wszyscy zebrani w pokoju wiedzieli, że sytuacja jest bardzo poważna. Tutaj za błędy w pracy ludzie nie byli wyrzucani na bruk. Po prostu znikali. Cicho i nagle. Bez względu na stopień lub jakiekolwiek wcześniejsze zasługi.
Rogow nerwowo poruszył się na krześle.
– Towarzyszu pułkowniku – zaczął z namysłem – czy nasi uczeni załączyli jakieś sugestie do kwestionowanej dokumentacji lub…
– Załączyli, załączyli – warknął gniewnie Kurczatow. – Tylko że nawet sam Pan Bóg nie byłby w stanie zrozumieć ich pieprzenia. Dobrze, że generał miał w miarę dobry humor. W innym przypadku wszyscy zamiatalibyśmy już podłogi w jakiejś zasranej fabryce konserw. W najlepszym razie oczywiście. – Taka poufała uwaga ze strony pułkownika mówiła, że jest jeszcze szansa na uratowanie tyłków. – No dobrze. – Machnął w ich stronę dłonią. – Macie trzy dni, żeby się rozeznać w tym gównie.
To jednak nie był koniec złych wiadomości. Dokładnie w minutę po tym, jak Rogow i Ponomarienko znaleźli się w swoim służbowym pokoju, wszedł podoficer dyżurny.
– Pilna depesza, towarzyszu kapitanie. – Podał wydruk z maszyny deszyfrującej, zasalutował sprężyście i wyszedł.
Rogow szybko przebiegł wzrokiem tekst depeszy i jęknął:
– Matko Boża, kurwa mać! – Podał depeszę Swietłanie.
Uniosła ją do swoich krótkowzrocznych oczu i wczytała się w drobny, maszynowy druk.
SDG PAS 12381/59 SPINACZ
OBIEKT LABORANT – ZAWAŁ SERCA W TRAKCIE PODRÓŻY SAMOCHODEM – ZGON POTWIERDZONY
12:19 CZAS MIEJSCOWY KONIECZNE DALSZE INSTRUKCJE
Podeszła do swojego biurka i ciężko opadła na skrzypiące krzesło.
– Zwołaj całą ekipę… Całą! I to natychmiast! – Popatrzyła na Rogowa wyczekująco. Ten lekko kiwnął głową. – Jeśli nie doszukamy się czegoś, co mogłoby nas wyciągnąć z tego szamba, to nas w nim utopią – dokończyła smutno.
MOSKWA, ZSRR, 13 WRZEŚNIA 1959 R., GODZ. 8:05
DEPARTAMENT „B” PIONU GOSPODARCZEGO KGB
Tym razem na spotkanie z pułkownikiem przybyła tylko Swietłana. Zespół wytypował ją ze względu na prawdziwy dar przekonywania.
– Towarzyszu pułkowniku – zaczęła rzeczowo – nasz zespół podjął bardzo intensywne prace, by wykryć błędy i… niestety pojawiła się przeszkoda nie do pokonania. – Wycigąnęła dłoń z depeszą.
Pułkownik szybko przeczytał treść i spojrzał bystro na Swietłanę.
– Nie ma przeszkód nie do pokonania. Trzeba znaleźć zastępstwo dla obiektu. Macie już jakieś rozwiązanie tego problemu?
Ponomarienko stanowczo pokręciła głową.
– Nie. Naszym zdaniem należy przerwać operację.
– Uzasadnij – zażądał Kurczatow, postukując niecierpliwie palcami w blat biurka.
– Ci z Semipałatyńska mieli rację, ale nie ma tu naszej winy. – Swietłana mocno akcentowała słowa. – Kurczatow zmarszczył brwi, co oznaczało, że zainteresowały go jej słowa. – Przeprowadziliśmy całym zespołem analizę informacji pod względem technicznym i naukowym. – ciągnęła. – Wezwaliśmy na konsultację profesorów Kudrowa i Niżkowa, żeby rozwiali nasze wątpliwości. – Na chwilę umilkła, spoglądając w oczy pułkownika. – Albo to podpucha, albo BioDyna jest sprytną maszynką do wyłudzania funduszy z Pentagonu. Nikt nie mógł podejrzewać takiego obrotu spraw. Pierwsza teza ma swoje podstawy, ale druga wydaje się nam zdecydowanie bardziej uprawomocniona. Według analizy profesora Kudrowa wszystkie programy badawcze wdrożone w obserwowanym obiekcie są całkowicie oderwane od siebie, choć stworzono mnóstwo pozorów, jakoby był to spójny i jednolity cykl badawczy. W obiekcie produkowano raporty miesięczne sumujące wyniki badań. Wszystkie miały wynik pozytywny i stanowiły podstawę do następnych badań, na które były przydzielane fundusze departamentu obrony, czyli rządowe. W pracy tego typu odsetek pozytywnych rezultatów jest na poziomie maksimum sześciu procent. Co jest potwierdzone oficjalnymi danymi przedstawianymi przez cywilne laboratoria badawcze na całym świecie. Także w naszym kraju. – Popatrzyła znacząco na pułkownika. – Dla przykładu: w raporcie z badań opatrzonym numerem B8/06/58 jest wyraźnie zaznaczone, iż naukowcom z infiltrowanego laboratorium udało się dokonać skutecznej modyfikacji substancji B50 poprzez domieszkowanie toksyferyną. Ta modyfikacja, według owego raportu, powoduje zintensyfikowanie wchłaniania preparatu B50 prawie o siedemdziesiąt procent. Ponieważ jednak toksyferyna oddziałuje na organizmy jedynie w bezpośrednim podaniu do krwiobiegu, a B50 działa tylko i wyłącznie poprzez wchłanianie jelitowe, absolutnie wykluczone jest, by połączenie obu substancji mogło w jakimkolwiek, nawet najmniejszym stopniu wpłynąć na sposób działania preparatu. Potwierdzili to profesorowie Kudrow i Niżkow. Nic więc dziwnego, że naszym uczonym w Semipałatyńsku nie udało się odtworzyć wyników z Pasadeny. Wszystkie próbki jakoby zmodyfikowanego preparatu dostarczone przez nasz kontakt są jedynie bazowym B50. – Ponomarienko na chwilę się zadumała. – Towarzyszu pułkowniku… To nie nas wystawiono do wiatru. Kapitalistyczna firma zwietrzyła doskonały interes. Płaci za to amerykański podatnik. Wysoce prawdopodobne jest też, że ktoś w Pentagonie wziął sporą łapówkę w zamian za przydzielenie funduszy na lipny projekt. Nagła śmierć Griffina będzie dla szefów BioDyna świetnym pretekstem do zamknięcia projektu bez jakichkolwiek konsekwencji. Wystarczy, że w dokumentacji, która nie podlega właściwie żadnej zewnętrznej kontroli, zostanie nadpisane, iż istotne szczegóły badań Griffin zabrał ze sobą do grobu. W takich przypadkach nie następuje zwrot funduszy. I jeszcze jedno: nader rzadko się zdarza, by człowiek miał zawał w czasie prowadzenia auta. Tak orzekł profesor Dubajew, a jest sławą w dziedzinie kardiologii radzieckiej. Reasumując: zmodyfikowany B50 o sile i rodzaju działania, jakie wynikają z raportów laboratorium BioDyna, istnieje tylko na papierze. To czysta naukowa fantastyka. – Swietłana położyła nacisk na ostatnie słowa.
– Czyli to wszystko jest wierutną bujdą!? – Pułkownik wybuchnął głośnym, chrapliwym śmiechem, jednak natychmiast się opanował. – W takim razie niech Rogow napisze raport. Ty umiesz dobrze referować, ale Rogow lepiej pisze. I koniecznie mają się pod tym podpisać nasi dwaj dzielni uczeni, szlag by ich trafił. Niech, do cholery, wreszcie będą za coś odpowiedzialni. Mogli nam powiedzieć, że sprawa śmierdzi, wcześniej, a nie wtedy, kiedy łaskawie mają na to ochotę. – Popatrzył na Swietłanę, wyraźnie odprężony. – Jutro rano na stole mam mieć wyczerpujący raport! Do roboty!
SEUL, KOREA POŁUDNIOWA,
8 KWIETNIA 2012 R., GODZ. 12:15
SIEDZIBA KORPORACJI NGANG KOI
Dwaj mężczyźni siedzieli naprzeciw siebie na ascetycznie wyglądających metalowych krzesełkach w niewielkim pomieszczeniu przypominającym akwarium. W istocie był to specjalny pokój całkowicie odcięty od reszty świata. Nic nie mogło się wydostać z wnętrza pomieszczenia – ani dźwięk, ani żaden sygnał elektroniczny czy promieniowanie elektromagnetyczne w całym jego zakresie. Półtorametrowe wielowarstwowe ściany były absolutnie odporne na jakąkolwiek penetrację znaną współczesnej technice.
– Kiedy zaczną? – spytał jeden z mężczyzn. Był dość wysoki jak na Japończyka. Miał gęste włosy, mocno już siwiejące na skroniach, krótko przycięte na modłę wojskową.
– W ciągu dwóch miesięcy – odparł drugi. Anglosaskie, arystokratyczne rysy jego twarzy na chwilę rozciągnęły się w zimnym uśmiechu. – Pieniądze, jak wiemy, czynią cuda. – Od niechcenia poprawił nogawkę spodni. – W sensie administracyjnym są bardzo dobrze zorganizowani. Poza tym mają zapał. Wyniki powinny być najdalej za pół roku. Mówię tu o finalnym produkcie. W ciągu najbliższego tygodnia zostaną im przekazane ustalone fundusze. Kanały dla transferu pieniędzy są już zaktywowane. Potrzebna mi tylko pańska zgoda na uruchomienie przepływu środków finansowych. Oni czekają niecierpliwie, by zacząć prace.
– Dobrze, jest moja zgoda. – Japończyk nieznacznie kiwnął głową. – Niech pan uruchomi transfer jak najszybciej. Dzisiaj przekażę to Radzie Nadzorczej. Spotkamy się dopiero w momencie sfinalizowania przedsięwzięcia. – Wbił czarne oczy w rozmówcę i spytał oschle: – Przewiduje pan jakieś trudności?
– Nie – padła zdecydowana odpowiedź. – Nasze dwa zespoły kontrolują sytuację na bieżąco. Zgodnie z ustaleniami będą interweniowały natychmiast, gdyby coś zaczęło iść nie po naszej myśli. Nie sądzę jednak, żeby coś takiego mogło nastąpić. Mamy do czynienia z rozsądnymi ludźmi, którzy chcą zarobić pieniądze… Duże pieniądze.
Japończyk znów kiwnął głową i zdecydowanym ruchem nacisnął czerwony przycisk na poręczy swojego fotela. Jedna ze ścian pokoju bezszelestnie się odsunęła.
Rozmowa była skończona.
MOSKWA, ROSJA,
11 MAJA 2012 R., GODZ. 9:05
INSTYTUT BADAWCZY ROSSIJATECH
GABINET JURIJA KRASNODAROWA,
DYREKTORA DS. WDROŻENIOWYCH
– Coś pięknego! – Rozradowany Krasnodarow rozparł się w swoim skórzanym fotelu. – Wiesz, co to znaczy, Michaił? Co to znaczy dla ciebie? – Przeniósł wzrok z dokumentów leżących na stole na twarz siedzącego naprzeciwko mężczyzny w laboratoryjnym fartuchu.
– Wiem, Jurij… Więcej roboty – odparł cierpko Michaił, ale w duchu czuł prawdziwą radość. Takie odkrycie nie zdarza się często. – Dostanę jakieś łóżko polowe czy mam sobie wstawić do laboratorium swój materac? – Krasnodarow wprawdzie był jego przełożonym, ale mógł sobie pozwolić na taką poufałość. Wychowywali się w tym samym moskiewskim blokowisku, razem studiowali. Fakt, że Jurij był dyrektorem, nie miał znaczenia. Obaj byli naukowcami i tylko to się liczyło. I nadal byli przyjaciółmi.
– Ech, Michaił! – Jurij zatarł ręce. – Ta rzecz ustawi nas na parę ładnych lat. – Podniósł z biurka opasłą pożółkłą ze starości teczkę. – To był świetny pomysł, żeby przetrzepać archiwa… – Rzucił teczkę na blat i z namysłem pokiwał głową. – Patrz, Michaił, jak to w życiu potrafi się napieprzyć. Jedni kombinowali, jakby tu się nachapać kasy za friko, i dali dupy po całości. A drudzy zachowali się jak ostatnie jełopy, a nie naukowcy. Nie potrafili zauważyć tego, co zauważyłby średnio rozgarnięty student chemii.
– Dzięki wielkie! – Michaił lekko klasnął w dłonie. – Teraz to mnie podbudowałeś! Student chemii… Średnio rozgarnięty…
Krasnodarow popatrzył z sympatią na kolegę.
– Wiesz, że tak nie myślę. – Nagle spoważniał. – Powiem ci tak… Nowa aparatura i komputery. Wreszcie będziesz miał więcej laborantów, sprzęt najwyższej klasy. Przedstawiłem świetlaną przyszłość projektu… komu trzeba.
– I…?
– I mamy kasę na rozwój! W końcu będziemy w stanie trochę się uniezależnić od tych skąpiradeł z zarządu!
– A oni o tym wiedzą?
– Tak. Wczoraj byłem u nich na dywaniku. Doszliśmy do porozumienia. Tym razem nie zastanawiali się zbyt długo.
– No tak… Ujrzeli dużą kasę sfruwającą prosto z nieba. – Michaił się roześmiał.
– A jakże! Kasa to kasa. Nieważne skąd. Każdy dostanie po kawałku tego tortu. Nawet nie musiałem się im zbytnio podlizywać. – Krasnodarow machnął ręką. – W tym tygodniu zabieramy się ostro do roboty.
– Ale tempo! – Ożywił się Michaił. – A co to za inwestor?
Jurij uniósł ręce.
– Zamożny… Tylko tyle mogę ci powiedzieć. Wybacz.
Michaił nie drążył tematu. To przecież nie była jego sprawa. Nie był menedżerem, ale naukowcem.
– Moje zadania na najbliższą przyszłość? – spytał za to.
– Dobierz sobie ludzi, najlepszych twoim zdaniem. Może niech Kisłow zajmie się specyfikacją aparatury, Wodianowa zapleczem informatycznym i siecią. To tylko taka luźna sugestia. Ty nadzorujesz wszystko. Aha! To bardzo ważne: dla każdego osobna klauzula poufności! Gdy tylko dostanę pierwszą transzę funduszy, ruszamy z adaptacją trzeciego piętra.
– Święty Boże! – jęknął Michaił. – Przecież tam zalega milion ton szajsu pamiętającego nieboszczyka Chruszczowa, a po wszystkim biegają szczury wielkości kotów! To istny lej po bombie… – Znał z autopsji takie „adaptacje”. Gdyby nie fakt, że budynek instytutu został zbudowany jeszcze za Stalina, z pewnością już dawno by się rozpadł. Bieżące remonty ciągnęły się w nieskończoność, a jak już się zakończyły, wchodzili kolejni fachowcy, żeby poprawić to, co spartolili poprzednicy. I tak w kółko.
– Szczury, szczury! Też mi problem! A szajs oddamy do muzeum! Jeszcze nas po rękach będą całować. Przecież to zabytkowa aparatura. – Krasnodarow zaśmiał się głośno. Kipiał energią. Zawsze kipiał energią. Jeśli zapalił się do jakiejś idei, to szedł jak czołg, demolując oponentów i wszelkie przeciwności. Właśnie dlatego był dyrektorem. – Wiem, co cię martwi. Że przez następne dziesięć lat będziemy się obijać o cholernych budowlańców łatających dziury w ścianach. Nie tym razem! Mam już załatwioną ekipę z Niemiec, a nie jakichś gównojadów! – Pochylił się nad biurkiem. – Michaił… Ruszamy do roboty, przyjacielu!
– Ruszamy… – zgodził się Michaił. Uścisnęli sobie dłonie ponad pożółkłą teczką, opatrzoną wyblakłym, czerwonym napisem: „Ściśle tajne SD-R12/59 BioDyna”.
LANGLEY, USA,
14 WRZEŚNIA 2012 R., GODZ. 14:00
CIA, SEKCJA WYWIADU GOSPODARCZEGO
Dobson wysiadł z windy i szerokim korytarzem, wyłożonym polerowanym na wysoki połysk granitem, dotarł do przeszklonych drzwi opatrzonych napisem: „Sekcja Gospodarcza” – a niżej mniejszymi: „Sekretariat”. Bez wahania pchnął masywną płytę z grubego szkła. Wewnątrz urządzonego po spartańsku pomieszczenia za niewielkim biurkiem siedziała kobieta – platynowa blondynka w średnim wieku, ubrana w ciemnoszarą garsonkę – i z szybkością karabinu maszynowego wystukiwała coś na klawiaturze komputera. Przy krawędzi biurka stała wypolerowana metalowa tabliczka z wygrawerowanym napisem: „Mabel Whiterspoon”.
– Dzień dobry, Mabel – przywitał się Dobson swoim aksamitnym barytonem.
Kobieta oderwała wzrok od ekranu komputera, zawieszając dłonie nad klawiaturą. W pierwszym momencie obrzuciła gościa niechętnym spojrzeniem zawodowego cerbera, jednak już po chwili jej twarz jakby odmłodniała o dwadzieścia lat.
– Jestem umówiony z dyrektorem. – Dobson wyciągnął wizytówkę, obdarzając kobietę szarmanckim uśmiechem.
Sekretarka jeszcze bardziej rozkwitła i zatrzepotała rzęsami jak nastolatka na pierwszej randce.
Dobson świetnie sobie zdawał sprawę ze swej aparycji gwiazdora filmowego i uwielbiał się nią bawić. Reprezentował ten typ męskiej urody, z którym bez większych przeszkód mógłby się ubiegać o rolę senatora lub prezydenta w hollywoodzkich produkcjach.
– Tak, oczywiście. – Kobieta odruchowo poprawiła dłonią włosy. – Dyrektor oczekuje pana…
– Dziękuje, Mabel… – Skłonił się lekko i odprowadzony powłóczystym spojrzeniem, otworzył drzwi opatrzone napisem: „Robert Stewart – dyrektor”.
Robert Stewart był potężnie zbudowanym Afroamerykaninem, mającym równe dwa metry wzrostu. Na widok gościa z trudem wygramolił się z przepastnego fotela, okrążył biurko, które przy jego gabarytach sprawiało wrażenie mebla z dziecięcego pokoju, i z wyciągniętą ręką wyszedł na spotkanie. Uścisnęli sobie dłonie, tak jak to robią dobrzy przyjaciele, znający się od lat.
– Witaj, Mike! – Stewart uśmiechnął się szeroko. – Czarowałeś moją sekretarkę? – Raczej stwierdził, niż spytał, po czym pogroził Dobsonowi palcem. – Uważaj! Zdążyła już pochować dwóch mężów. Takiej nawet ty nie dasz rady.
– Muszę nieustannie ćwiczyć, żeby nie wyjść z wprawy. – Dobson roześmiał się i potoczył po gabinecie lekko zdegustowanym wzrokiem. – Jak udaje ci się funkcjonować w takiej klitce?
– Nie mam wyjścia. – Stewart lekko wzruszył ramionami. – Jak te ćwoki z Kongresu znów utną nam budżet, to w przyszłym roku umieszczą nas w wynajętych czynszówkach i będę musiał chodzić na czworakach, żeby głową nie porysować sufitu. – Klepnął Dobsona w ramię i wskazał na dwie szerokie skórzane kanapy stojące po przeciwnych stronach niskiego szklanego stolika. – Dość gadania… Musimy przejść do sedna. – Uśmiech na jego twarzy ustąpił miejsca grymasowi zawodowego skupienia.
Usiedli naprzeciw siebie.
– Mów, co mamy – odezwał się Stewart.
– Skrótowo czy rozwlekle? – spytał Dobson żartobliwie.
– Sam wybierz.
Dobson skinął głową.
– To, co przekazał wasz kontakt „Irina”, mniej więcej się potwierdza. Sprawdziłem informacje na tyle, na ile się dało, używając moich kanałów. Trochę za bardzo mnie ponaglałeś. Trzy dni to za mało czasu, żeby dobrze się rozeznać. – Uśmiechnął się do Stewarta. – Generalnie sprawa zaczęła się trzy miesiące, a nie miesiąc temu, jak twierdzi twój kontakt. – Sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął niewielką białą kopertę. – Wszystko za sprawą tego faceta. – Wysunął z koperty cztery zdjęcia i rozłożył je obok siebie na blacie.
Stewart pochylił się i uważnie popatrzył na fotografie. Przedstawiały tego samego mężczyznę w różnych ujęciach. Były robione z użyciem teleobiektywu. Uwieczniony na nich mężczyzna wyglądał na czterdzieści, może czterdzieści pięć lat. Dość wysoki, szczupły, o gęstych szpakowatych włosach i sympatycznym wyrazie twarzy. Dwa zdjęcia przedstawiały jego twarz z profilu i en face. Na pozostałych dwóch mężczyzna stał obok luksusowego porsche cayenne.
– Widać, że pieniędzy ma raczej sporo. – Postukał palcem w zdjęcie, na którym widniał też samochód. – Co to za figura?
– Michaił Siergiejewicz. Naukowiec. Pracuje w tym instytucie od dwóch lat. Ściągnął go tam kolega ze studiów, obecnie dyrektor instytutu, Jurij Krasnodarow. Poprzednio przez siedem lat pracował dorywczo w Niemczech, między innymi w koncernie Bayera. – Dobson na chwilę się zamyślił. – Tak. Zarobił całkiem nieźle… Duży dom pod Moskwą, dobry samochód. Sporo publikował w prasie fachowej, dużo wdrożeń jego pomysłów. Zdolny i wyjątkowo pracowity facet. Tak wynika z moich informacji z Niemiec. Multidyscyplinarny: chemia, fizyka, ostatnio biologia. Pracownik naukowy wyższego szczebla. Z tego, co wiem, to ten specjalny wydział został wyodrębniony z instytutu właśnie z jego powodu. Od początku lipca zarządza tą wydzieloną częścią. – Dobson ponownie sięgnął do kieszeni i wyjął z niej kartę pamięci. Położył ją delikatnie obok zdjęć. – Tu masz wszystko, co udało mi się wybębnić w tak krótkim czasie.
– Dobra robota. Muszę szczerze przyznać, że ten instytut mamy zdiagnozowany skandalicznie kiepsko. – Stewart ze smutkiem pokiwał głową. – Facet musiał trafić na coś ważnego, że tak go uhonorowali.
– To nie ulega wątpliwości. – Dobson odchylił się na oparcie i chwilę zbierał myśli. – Nie wiadomo tylko, w której dziedzinie. Mamy do wyboru chemię, fizykę i biologię. To musi być coś, co uznano za przełomowy wynalazek. Znasz Rosjan. Z reguły w takich kwestiach nie poświęcają czasu bzdetom. Zanim zrobią jeden, nawet najmniejszy krok do przodu, dziesięć razy sprawdzą.
– Żadnych wątpliwości, że nie chcą nam zrobić wody z mózgu? – spytał Stewart z powątpiewaniem. – Oni uwielbiają trochę pomieszać kijem w kuble. Udają, że zostawili otwarte drzwi do kurnika, i czekają, aż się pojawią lisy. A potem? Bęc! – Klasnął w dłonie. – I wszystkie niuchające wokół kurnika zwierzątka wyłapują do wora. Już parę razy wykręcili nam taki numer. Znamy ten trick od dawna i mimo to ciągle dajemy się na to złapać.
– Oni też – mruknął Dobson. – Ostatnio dwa lata temu przy projekcie Solaris Energy. Uwierzyli w te wszystkie pierdoły o superwydajnym, bezstratnym ogniwie. Całą ich siatkę wykosiliśmy za jednym podejściem… Nie, nie! Gdyby to była akcja „kurnik”, to znalazłbym jakieś celowo otwarte drzwi. A tu nic. To w sumie też nie ta kategoria placówki naukowej. To po pierwsze. Po drugie ta wydzielona komórka, sekcja, czy jak to nazwać, została bardzo dokładnie odseparowana od reszty instytutu. I w sensie fizycznym, bo wydzielono dla niej całe jedno piętro, gdzie na odrębne przepustki wstęp mają tylko ściśle wyselekcjonowane osoby, i na poziomie informatycznym, który nie ma połączenia z serwerami reszty instytutu. Na dzień dzisiejszy mam niepełną listę jeszcze kilku innych pracowników przewidzianych do pracy w tym miejscu. Czterech z nich to całkiem nowi ludzie. Wszyscy od biologii mózgu. Trochę mnie to niepokoi, mówiąc szczerze. Na razie nie udało się nikogo „przekonać”, by stał się bardziej rozmowny. Powtórzę: miałem za mało czasu. Ci z wydzielonego piętra zarabiają bardzo dobrze. Szanowni panowie jajogłowi nie będą więc nadstawiali dupy.
Stewart z namysłem pokiwał głową.
– Masz jakieś przypuszczenia, co do tego odkrycia? – spytał.
– Wiadomo, że do tej pory instytut oficjalnie zajmował się opracowywaniem i wdrażaniem do produkcji nowych rodzajów tworzyw sztucznych i wysoko wytrzymałych gatunków aluminium na potrzeby przemysłu lotniczego. Nie oni jedni. Takich placówek w Rosji jest sporo. Nieoficjalnie – technologiami dotyczącymi udoskonalania paliwa rakietowego i modyfikacji już istniejących gazów bojowych. Ale to dawne dzieje. W sumie nie mieli na tym polu żadnych liczących się osiągnięć. Co w efekcie powoduje, że cały ten instytut klepie biedę. Nie mogą w żadnej mierze konkurować choćby z kolesiami z Semipałatyńska, którzy od pięćdziesięciu lat są pierwyje w mirie w przyrządzaniu różnych, wymyślnie trujących mikstur. Dobrze o tym wiemy, gdyż zbytnio się z tym nie kryją. Zawsze mieli kupę forsy, a teraz mają jeszcze więcej, bo ostatnio wepchnęli kilka patentów Iranowi za ciężką kasę. Ale oni i tak nic z tym nie zrobią, bo nie mają odpowiedniego zaplecza technicznego, by te patenty wdrożyć nawet na skalę garażową. Cwaniaczki z Semipałatyńska dobrze o tym wiedzą, ale to im nie przeszkadza doić frajerów. A przy okazji mają z nas niezły ubaw. Orientują się, że nasi izraelscy przyjaciele infiltrują projekty wojskowe Iranu i że to wszystko dotrze do nas. A my nad takim pasztetem będziemy musieli trochę się pogłowić. Rosjanie nie są głupi i nie wypuszczają naprawdę strategicznych rzeczy w świat. Jak sam dobrze wiesz, jest na to wiele przykładów. Ale tym razem to zupełnie inna sprawa. Wiem już, że w RossijaTech pojawiły się pieniądze. Duże pieniądze. Nie wiem tylko skąd. Absolutnie nic nie wskazuje na to, że pochodzą z ich resortów wojskowych, które w poprzednim czasie z reguły wydzielały im kasę kroplomierzem. Nie, tym razem to nie zadyma. – Pokręcił stanowczo głową i spojrzał z uwagą na Stewarta. – Jeśli nadal interesuje cię ta sprawa, to podłubię głębiej. Ale na wszelki wypadek, gdybym się mylił i rzeczywiście byłaby to podpucha, proponowałbym całą operację odseparować od firmy. – Uśmiechnął się do Stewarta. – Prywatna operacja, żadnych ludzi od nas.
– Zgoda. – Stewart z namysłem pokiwał głową. – Jeszcze dziś przydzielę ci fundusze. Masz wolną rękę. I jeszcze jedno. Dostaliśmy cynk, że królowa pustyni i jej przyjaciele też zwęszyli temat.
– No tak… – westchnął Dobson. – Tamira.
– A któżby inny. – Stewart się skrzywił. – Baba nie do zdarcia.
– Wiem coś o tym.
– Chodzą słuchy, że jest na ciebie nieźle wkurwiona. Podobno nie wykazałeś się… dżentelmeństwem. – Stewart parsknął śmiechem.
– A tak, tak! Dobrze pamiętam nasze ostatnie spotkanie. Celowała do mnie z pistoletu.
– To była jakaś gra wstępna? – Stewart wykonał znaczący ruch ręką.
– Nieee… Raczej finał… – Teraz to Dobson się roześmiał.
– Aha. To ciekawe… W każdym razie uważaj. Niby to nasi kumple, ale gdyby zaczęli być zbyt nachalni… to może zaistnieć potrzeba, żeby trochę im przytrzeć nosa. Nie chcę, żeby plątali sie nam teraz koło dupy. Później się zobaczy.
– Jasne. – Dobson kiwnął głową ze zrozumieniem. – Odezwę się, jak będę miał jakieś konkrety.
PUSTYNIA NEGEV, IZRAEL,
19 WRZEŚNIA 2012 R., GODZ. 9:00
OŚRODEK OPERACYJNY SIŁ WYWIADU
W betonowym pomieszczeniu trzydzieści cztery metry pod powierzchnią ziemi dwoje ludzi przy niewielkim stole oświetlonym bezcieniową lampą studiowało rozłożone dokumenty i zdjęcia.
Noah Spengler miał pięćdziesiąt dwa lata. Wysoki, mocno zbudowany, o wydatnym, orlim nosie i czarnych kędzierzawych włosach. Siedząca naprzeciw niego kobieta, Tamira Langner, mając równo czterdzieści lat, urodą modelki mogłaby oczarować niejednego mężczyznę, i to młodszego od siebie. Byli po cywilnemu, jednak każde z nich było w stopniu majora.
Spengler, mrużąc oczy, skończył czytać zadrukowaną drobną czcionką kartkę i powolnym ruchem odłożył ją na stół. Była ostatnim z kilkunastu dokumentów, z którymi musiał się zapoznać.
– Żadnych konkretów – powiedział. – Warto by jednak przyjrzeć się temu dokładniej.
– Też tak sądzę. – Tamira miała głęboki, piersiowy głos. – Co proponujesz?
Spengler w zamyśleniu potarł brodę.
– Na tym etapie niech Jovan powęszy na miejscu, w Rosji. – Ponownie sięgnął po jeden z dokumentów. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w zdjęcie podpięte w lewym górnym rogu. Przedstawiało mężczyznę w wieku około sześćdziesięciu lat; ostre, arystokratyczne rysy twarzy, wyniosłe spojrzenie człowieka przyzwyczajonego do rządzenia. – Klaus Manfred Neuman… Hmm… „Zamożny. Odziedziczył spory spadek po ojcu. Zajmuje się pośrednictwem w negocjacjach korporacyjnych. Na stałe mieszka w Düsseldorfie” – odczytał na głos tekst z dokumentu. – Imponująca rozległość informacji – zakpił, potrząsając kartką. – Nic więcej?
– Właściwie niewiele. Przez krótką chwilę, w końcówce lat osiemdziesiątych, romansował z ruchami neonazistowskimi. Coś tam kombinował, żeby zebrać ich do kupy. Tych ze Szwecji, Anglii i Niemiec. Podobno wyłożył na to całkiem spore pieniądze. Ale w pewnym momencie rząd niemiecki zaczął mu się dobierać do dupy. Raczej nie bezpośrednio… Kontrole skarbowe i inne uciążliwości. Facet pojął aluzję i dał sobie spokój. Jovan jest pewny, że Neuman odwiedził instytut na początku roku. Tylko raz. Poszedł tym śladem i trafił na tę koreańską firemkę, która w istocie należy do japońskiej grupy kapitałowej Nagashi-Natsuko. Nic więcej nie dało się ustalić, bo facet nagle rozpłynął się w powietrzu.
– No tak, Japończycy. Jakieś nazwiska?
– Jeden z członków zarządu, ale to informacje niesprawdzone, wizytował Seul mniej więcej w tym samym czasie, co Neuman. Facet nazywa się Kazushiro Tanaka. Wygląda na typowego korporacyjnego krawaciarza najwyższego szczebla. Tak przynajmniej należałoby sądzić na pierwszy rzut oka. Bardzo dba o to, by być niewidzialnym. Dość tajemnicza postać. Wiadomo tylko, że skończył Harvard. Ekonomia.
– Będzie bardzo trudno się do nich dobrać. Jeszcze trudniej będzie, jeśli są w jakimś pieprzonym keiretsu, a wygląda na to, że są. – Mężczyzna nadal z uwagą wpatrywał się w zdjęcie. – Mówiąc szczerze, to bardzo dziwne, bo nigdy nie interesowali się takimi sprawami. Możliwe, że ktoś im podstawił temat. Trzeba będzie najpierw przyjrzeć się tej koreańskiej firmie. Wyskoczyli jak diabełek z pudełka. – Z westchnieniem odłożył kartkę.
– Masz tam teraz kogoś?
Spengler jakby w roztargnieniu pokiwał głową.
– Tak, ale zanim obudzę ludzi w Japonii, chcę mieć coś więcej z Rosji. W tej chwili odnoszę wrażenie, że to może być podpucha. Możliwe, że to chłopcy z firmy chcą cichcem namieszać w kotle i sieją ferment. Tylko że zawsze nas informowali o takich przedsięwzięciach. Nie mówiąc już o tym, że korzystali z naszej pomocy.
– Właśnie. – Tamira kiwnęła głową. – I znany był przedmiot zamieszania. Teraz jednak – popukała palcem w dokumenty – w tym kotle nieco za mocno się zagotowało. Gumożujce z firmy nie są w stanie zrozumieć mentalności Rosjan, więc pewnie kolejny raz spierdolą sprawę, o czym zostaną niechybnie powiadomieni przez CNN, a nam na łby poleci kolejny rosyjski wynalazek.
– Niezły bajzel – skwitował Spengler. – Coś jeszcze?
– Tylko to, że to nie departament Stewarta wyniuchał temat, choć jest właśnie od takich spraw. Polecenie przyszło z dużo wyższego szczebla. I musiało mieć klauzulę wykonawczą A-No print1, jeśli Stewart w pilnym trybie ściągnął Dobsona, a potem formalnie ukręcił sprawie łeb i otworzył mu „prywatny sklepik”. Coś tam wygrzebali i z jakiegoś nieznanego nam obecnie powodu próbują się do tego dobrać drugim obiegiem. W każdym razie ktoś uznał, że rzecz jest na tyle poważna, by włączyć dzwonki alarmowe.
– No tak… A ten cały instytut gdzie się plasuje w naszej skali zagrożeń? – spytał Spengler.
– Nigdzie. – Tamira wzruszyła ramionami. – Do tej pory nie zwracaliśmy na niego większej uwagi. Jankesi też nie. Szeregowy ośrodek, jakich wiele, chałturzący gdzie się da i w czym się da. Trochę zleceń rządowych, trochę prywatnych. Nie stwierdziliśmy, żeby rosyjskie specsłużby się nim interesowały. Przynajmniej nie na obecną chwilę.
– Może fuksem wypichcili coś, co ma jakąś wartość, i stąd ten cyrk?
– Może… – westchnęła poirytowana. – Nie cierpię takich bzdetnych spraw. To jakaś pieprzona królicza łapka. – Brwi Spenglera powędrowały do góry. – Nie wiesz? Ethan Hunt… Hollywood…
– Ach tak! – Uśmiechnął się. – Dobrze… No to wypada poszukać tej rosyjskiej króliczej łapki. Obudź Jovana. Niech jeszcze raz obwącha rzeczy na miejscu, a szczególnie tego Neumana. Ja ustawię ekipę. Baginski będzie do tego najlepszy. Posadzę go Dobsonowi na ogonie. Jeśli dam radę, to załatwię wszystko jeszcze dzisiaj.
ATLANTIC CITY, USA,
20 WRZEŚNIA 2012 R., GODZ. 11:00
SIEDZIBA KORPORACJI SPEDYCYJNEJ WORLDWIDE BLUE
Dobson siedział w miękkim, wygodnym fotelu i od niechcenia przyglądał się sekretarce. Na pierwszy rzut oka było widać, że jest profesjonalistką. Albert Molinari nie zatrudniał byle kogo. Sekretarka była kobietą dobrze po trzydziestce, miała sępie rysy twarzy i od chwili, gdy się przedstawił, nie zaszczyciła go nawet jednym spojrzeniem. Całą uwagę poświęcała studiowaniu dokumentów rozłożonych na biurku w równych stosikach. Jego czar kompletnie na nią nie działał. Od czasu do czasu odbierała telefon i wtedy na jej twarzy, niejako automatycznie, pojawiał się zawodowy, wystudiowany uśmiech. Dobson skonstatował, że ten uśmiech mógłby odebrać pewność siebie niejednemu zawodowemu cwaniaczkowi. Był zimny i bardzo nieprzyjazny.
Spojrzał na zegarek. Już od kwadransa wygniatał fotel w sekretariacie, gdy odezwał się cichy brzęczyk.
Sekretarka, nie odrywając wzroku od jakiegoś dokumentu, nacisnęła klawisz interkomu.
– Słucham, panie prezesie – odezwała się rzeczowo.
Z głośnika popłynął astmatyczny głos:
– Wprowadź gościa, April.
April?! Ja pierdolę! Jak taka zimna suka może mieć na imię April?, pomyślał Dobson, szczerze zaskoczony. Podniósł z podłogi swoją teczkę i wstał z fotela. Sekretarka obdarzyła go swoim mrożącym uśmiechem i gestem wskazała na szerokie mahoniowe drzwi.
Albert Molinari nawet nie raczył wstać ze swojego skórzanego fotela, by przywitać gościa. Rozparty za wielkim biurkiem, wpatrywał się w Dobsona. Ten jednak nic sobie nie robił z lekceważącego traktowania. Pewnym krokiem podszedł do biurka i zasiadł na skromnie wyglądającym foteliku.
– Mam pewien interes do załatwienia, panie Molinari – oznajmił bez wstępów. Molinari zdobył się na lekkie kiwnięcie głową. – Jak zwykle, obowiązuje pełna dyskrecja – zaznaczył Dobson, wpatrując się w marsowe oblicze rozmówcy.
– Jasne. – Molinari zbył tę uwagę lekceważącym machnięciem dłoni.
Wtedy Dobson wydobył z teczki laptopa i położył go na biurku.
– Tylko w ten sposób mogę przedstawić panu i pańskiej organizacji naszą ofertę. Nie będziemy nic omawiać. Proszę przeczytać tekst, który wyświetli się na ekranie. Sprawa jest pilna, więc muszę mieć pana decyzję natychmiast.
Molinari, wpatrując się w swoje wypolerowane paznokcie, lekko kiwnął głową.
Dobson włączył komputer.
ATLANTIC CITY, USA,
20 WRZEŚNIA 2012 R., GODZ. 11:00
SKRZYŻOWANIE IOVA AVE. I MONTEREY AVE.
– Szlag by to trafił! – Młody mężczyzna uderzył dłonią w metalowy blat z taką siłą, że karoseria vana zarezonowała. – Ale cwany szmuk! – Zrzucił z głowy słuchawki, wpatrując się ze złością w ekran komputera.
– Czego tak drzesz mordę, Alois. Cała ulica cię usłyszy! – Szczupła blondynka, z włosami sczesanymi w koński ogon, zsunęła się z fotela kierowcy i z wprawą lawirując pomiędzy metalowymi walizami ze sprzętem, usiadła obok mężczyzny z tyłu vana.
Alois bez słowa podał jej słuchawki i cofnął nagranie zarejestrowane na komputerze. Kobieta chwilę słuchała w skupieniu, po czym odłożyła słuchawki na stół.
– Niech skończą gawędzić. Może jednak coś się uda wyłapać. – Czułym gestem pogłaskała jego czarne, falujące włosy.
– Gówno się wyłapie. – Popatrzył na nią uważnie i lekko się uśmiechnął. – Muriel… – wskazał palcem pomiędzy jej nogi – będziesz musiała jeszcze raz dać dupy.
Lekko wzruszyła ramionami.
– Czemu nie… Jest całkiem niezły w te klocki. – Wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu i lekko musnęła ustami policzek Aloisa. – I ma dużo większego, dziubasku.
– Może się kapnął, że jest zapluskwiony. – Alois nie zważał na złośliwości Muriel.
– Jest profesjonalistą. Po prostu z góry zakłada, że wszystko wokół jest zapluskwione, włącznie z jego własną dupą. Czasami wysyłają do poważnej roboty jakiegoś kutafona, ale tym razem góra miała rację. To musi być wyjątkowa rzecz. Zresztą Molinari też jest kuty na cztery kopyta. Posłanie tam pierwszego lepszego pacana z firmy to jak strzał w jaja z armaty. Zauważ, że Dobson to ktoś specjalny, a nie szeregowy agent w plastikowym krawacie od wyłapywania naćpanych przedszkolaków. W sumie mogliśmy się spodziewać, że wykręci jakiś cwany numer.
– Profesjonalista… Ale gdy zobaczył twoje słodkie oczy, jego profesjonalizm sobie dał w długą, co nie? – odparował zgryźliwie Alois.
– A gdzie był twój profesjonalizm, gdy robiłam słodkie oczy do ciebie? Poszedł się wysikać?
– Och, odwal się – warknął.
– Palnij się w ten durny łeb i pomyśl trochę! – Muriel podniosła głos. – Po prostu trzeba się dobrać do jego laptopa. – Z uśmiechem pokazała palcem na swoje krocze.
Alois skwitował to pogardliwym grymasem.
– Lepiej idź po coś zimnego. Można zdechnąć z gorąca w tej blaszanej trumnie – rzucił z irytacją. – Dlaczego, do ciężkiej cholery, nie dali nam wozu z klimatyzacją, tylko jakiegoś jebanego rzęcha za trzysta baksów!
– Mogłeś mnie zastąpić na randce z Dobsonem. – Zaśmiała się Muriel. – Ma klimatyzowany apartament w Revel.
– Zdecydowanie nie przepadam za seksem analnym – warknął, nadal rozeźlony.
– Żałuj! Było naprawdę słodko. – Klepnęła go po przyjacielsku w ramię. – Przyniosę zimną colę. Chcesz coś do żarcia?
Alois zaprzeczył ruchem głowy i ponownie założył słuchawki.
Muriel szybko przeszła na przód vana i uważnym wzrokiem zlustrowała najbliższe otoczenie. Nic szczególnego nie zwróciło jej uwagi.
– Papa, dziubasku – rzuciła i wyszła na zewnątrz.
Alois kiwnął głową i zdecydowanym ruchem wcisnął guziczek na obudowie timera stojącego obok komputera. Sekundnik miękkimi skokami zaczął odmierzać czas.
NIEOKREŚLONE MIEJSCE, GODZ. 11:19
Ocknęła się z niesmakiem w ustach i szumem w głowie. Próbowała wstać, ale okazało się to niemożliwe. Leżała na brzuchu na jakimś stole. Jej ramiona, wyciągnięte do przodu, były przewiązane za nadgarstki do grubej rury na końcu stołu. Szarpnęła nogami. Poczuła ucisk na obu kostkach. Blat był metalowy, przez cienki materiał bluzki czuła jego zimną powierzchnię. Kurwa mać! Żeby tak głupio się dać zaskoczyć! Chociaż jest to jakaś odmiana po gotowaniu dupska w vanie – starała się nie tracić humoru, mimo że zdawała sobie sprawę ze swojego położenia. Dopadli ją dosłownie sto metrów od samochodu. Do sklepu miała niespełna pięćdziesiąt metrów, gdy z wąskiego prześwitu między budynkami z impetem na chodnik wjechał dostawczy van ozdobiony wizerunkiem Myszki Miki. Zatrzymał się, tarasując jej drogę. Już miała ominąć samochód i przy okazji opieprzyć kierowcę, gdy do jej nosa dotarł słodki, migdałowy zapach. Natychmiast straciła poczucie przestrzeni. W następnym momencie odsunęły się boczne drzwi auta i jakieś silne ręce brutalnie wciągnęły ją do wnętrza. Nie miała pojęcia, czy leży czy stoi. Wystarczyło, że lekko poruszyła głową, by wszystko zawirowało jej przed oczami. DSB 12 – gaz paraliżujący błędnik, zdążyła pomyśleć. Potem straciła przytomność.
Spróbowała ostrożnie się rozejrzeć. Tkwiła w jakiejś betonowej, mrocznej klitce bez okien. Tylko z lewej strony zauważyła drzwi. Były solidne, metalowe, jak w bunkrze. Pod sufitem paliło się słabe światło. W sekundę później z głuchym brzękiem drzwi się otworzyły. Najpierw wszedł dobrze zbudowany mężczyzna o krótko przystrzyżonych blond włosach, a za nim niewysoka kobieta. Miała rude, sięgające ramion pukle i brązowe, przenikliwe oczy. Oboje dobiegali do czterdziestki. Nie ukrywali twarzy.
To niedobrze… Jasna cholera! To bardzo niedobrze, pomyślała. Mogę nie wyjść z tego żywa.
Mężczyzna zbliżył się do stołu i przez długą chwilę przyglądał się Muriel z uwagą. Nagle szybkim ruchem złapał ją za włosy i brutalnie odciągnął jej głowę do tyłu.
– Jesteś całkiem ładna, jak na Żydówkę. – Głos miał nieprzyjemnie chrapliwy. Mówił po angielsku, jednak jej wrażliwe uszy wychwyciły ślad jakiegoś obcego akcentu. Mężczyzna prawdopodobnie był Rosjaninem, ale długo przebywającym w Stanach.
– Co ty nie powiesz, ruski kutasie – powiedziała lekkim tonem, jakby prowadzili towarzyską rozmowę w kawiarni. Spojrzała mu twardo w oczy.
Mężczyzna się roześmiał. Ruda kobieta przypatrywała się tej scenie całkowicie beznamiętnym wzrokiem.
Takie małe rude pindy są najgorsze, skonstatowała w myślach Muriel, a na głos powiedziała w stronę mężczyzny:
– Dobrze zrobiłeś, związując mnie. Inaczej nie miałbyś najmniejszych szans na rżniątko. – Liczyła na to, że go zdenerwuje. Ludzie w nerwach mimowiednie się odsłaniają. Mogłaby się o nim dowiedzieć czegoś więcej i może podjąć próbę wydostania się z matni. – A ten zardzewiały kurdupel to co? Będzie się przyglądać? – kontynuowała, szczerząc zęby w stronę kobiety. Ta jednak pozostała obojętna na zaczepki.
Mężczyzna wpatrywał się w Muriel z miną biologa, który nagle odkrył nowy gatunek robaczka.
– Zamknij mordę – powiedział bez cienia emocji. – Mówisz tylko wtedy, gdy tego zażądam.
– Wal się!
Puścił jej włosy i cofnął się o krok.
– Lubisz pogrywać, co? – Drwiący uśmiech zagościł na jego twarzy. – No to zagramy w coś z twoich stron… Poczujesz się jak w domu. – Odwrócił się w stronę rudej. – Zdejmij jej buty!
No tak… Teraz się do mnie dobiorą! Paznokcie albo falakka… Będą mnie zmiękczali do skutku. Fakt, że nie zadał żadnego pytania, świadczył o rozeznaniu w sposobach przesłuchiwania. Kiepsko to wygląda, pomyślała z rezygnacją.
Kobieta bez jednego słowa przeszła na drugą stronę stołu i wykonała polecenie.
ATLANTIC CITY, USA,
20 WRZEŚNIA 2012 R., GODZ. 11:32
SKRZYŻOWANIE IOVA AVE. I MONTEREY AVE.
Natarczywy, piskliwy dźwięk przebił się przez słuchawki. Alois spojrzał w stronę timera.
– No pięknie! – warknął ze złością. Od wyjścia Muriel upłynęło pełne trzydzieści minut. Sekundnik wkraczał właśnie w trzydziestą pierwszą. Niewiele myśląc, złapał za leżącą na stole krótkofalówkę.
– Widok z okna! – wypowiedział hasło, jednocześnie otwierając metalową szufladę umieszczoną pod blatem. Wyciągnął z niej pistolet i położył obok komputera.
– Słucham. – W krótkofalówce zabrzmiał męski głos.
– Zagrożenie operacji. Minus jeden – wyrzucił Alois na wydechu.
– Zrozumiałem. Pozostań na miejscu. Bez odbioru. – Głos został zastąpiony równomiernym szumem.
Lizzi… Szlag by cię trafił! Czemu mi to robisz!, pomyślał, tym razem bez złości. Wziął ze stołu pistolet i krótkofalówkę, przeszedł na przód vana i usiadł w fotelu kierowcy. Rozglądając się uważnie, przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zaskoczył od razu, jednak Alois nie ruszał. Trzymając w pogotowiu pistolet, cierpliwie wsłuchiwał się w szum dobiegający z głośniczka.
NIEOKREŚLONE MIEJSCE, GODZ. 11:41
Pierwsze uderzenie bolało, choć nie tak, jak się spodziewała. Kolejne były wymierzane z tą samą siłą.
Falakka… Wytrzymam…, przeleciało jej przez głowę.
Najpierw uderzenia, prawdopodobnie trzcinką, bo słyszała charakterystyczny świst, trafiały w jej bose pięty. Potem kobieta biła coraz niżej, po podeszwach i palcach.
Mimo bólu, który nie był już umiejscowiony gdzieś daleko w stopach, ale przez nogi dotarł do bioder, nie wydała z siebie nawet jęknięcia. Pozornie krucha i delikatna, była naprawdę dobrze wytrenowana. Liczyła uderzenia. Po dwudziestym mężczyzna wykonał lekki gest ręką i ciosy ustały. Jeszcze chwilę wpatrywał się w nią, po czym spytał:
– Gdzie jest Baginski?
– Szukasz swojego kochasia? – wycedziła jadowicie przez zaciśnięte z bólu zęby. – Pytaj w klubach dla pederastów, może go tam znają.
– To wasza prywatna wojenka… Muriel? A może wolisz, żebym mówił do ciebie „Lisbeth”? – ciągnął mężczyzna, niezrażony. – Wiem, że jesteś z sekcji Baginskiego.
– Jestem z sekcji „wal się w dupę”. Możesz do mnie mówić „słodki pierniczku”, śmieciu! – warknęła i pomyślała ze złością, że ten pajac zna nie tylko jej operacyjne imię, ale i to prawdziwe. Kurwa, przeklęła w duchu.
Mężczyzna tymczasem uśmiechnął się z politowaniem i spojrzał w stronę rudej sadystki. Muriel zacisnęła zęby w oczekiwaniu na kolejny świst trzcinki. Nie usłyszała go jednak.
Kobieta czymś twardym, a przy tym elastycznym zaczęła okręcać jej bose stopy, wywołując kolejne fale mdlącego bólu. Gdy skończyła, podeszła z boku stołu i jednym szarpnięciem podciągnęła jej bluzkę pod samą szyję.
– Wiedziałam, że o to ci chodzi – wycedziła Muriel, czując na nagich piersiach nieprzyjemny chłód metalu. – Mogę ci pokazać też cipkę… – Obróciła głowę, żeby nawiązać kontakt wzrokowy, ale kobieta wycofała się na swoją poprzednią pozycję. – No, chyba że kręcą cię moje stopy… Możesz je wylizać, karłowata lesbo – kontynuowała Muriel, starając się być jak najbardziej złośliwa i agresywna. Ciągle miała nadzieję, że to przyniesie jakiś skutek.
Kobieta jednak nie dała się sprowokować.
Po chwili rozległo się ciche pstryknięcie, a zaraz potem Muriel poczuła, jak jej ciało, zupełnie bez jej woli, wypręża się konwulsyjnie.
Dobrze, że w tym momencie nic nie mówiłam, bo na pewno odgryzłabym sobie język, pomyślała, gdy po pierwszym elektrowstrząsie doszła do siebie. Kolejny był silniejszy. Po trzecim straciła przytomność.
Została ocucona lodowatą wodą, wylaną z plastikowego wiadra wprost na jej głowę.
– Działasz dla sekcji czy to wasza prywatna operacja? Gdzie jest Alois? A może… Aron? – Kolejne pytania zagłuszało nieznośne dzwonienie w uszach.
– Fal się w du…pe… russski… ku…utasie… – wybełkotała z trudem przez zdrętwiałe wargi. Język obijał się o wnętrze jej ust, jakby był wystrugany z drewna.
Mężczyzna lekko się pochylił i uderzył ją pięścią w twarz. To było jak zderzenie z lokomotywą. Potworny, rwący ból, nasilający się z każdym ułamkiem sekundy, spychał jej świadomość w czarny lej bez dna.
A jednak go wkurwiłam, pomyślała z zimną satysfakcją. A potem znów straciła przytomność.
HAJFA, IZRAEL,
23 WRZEŚNIA 2012 R., GODZ. 14:10
SZPITAL WOJSKOWY, ODDZIAŁ INTENSYWNEJ TERAPII
Gdy się ocknęła, ze zdziwieniem poczuła, że nie jest już skrępowana i nie czuje zimna metalu na nagiej skórze. Nie podnosząc się, ostrożnie potoczyła wzrokiem dookoła. Była w pomieszczeniu wyłożonym zielonymi kafelkami. Obok coś popiskiwało – cicho i miarowo. Respirator. Dopiero teraz poczuła, że w jej nozdrzach tkwią plastikowe rurki. Łóżko było szpitalne i wyposażenie pomieszczenia też.
Separatka, pomyślała i z ulgą zamknęła oczy. Nie czuła bólu. Przesunęła językiem w ustach. Z lewej strony brakowało jej prawie wszystkich zębów.
Cholera! Teraz będę jadła przez rurkę.
Usłyszała odgłos otwieranych drzwi. Po chwili w polu jej widzenia pojawiła się szczupła twarz Arona. Obok stanął jakiś facet – w białym kitlu i z nadętą miną.
– Pięć minut – oznajmił, patrząc wymownie na Arona, po czym wyszedł.
Aron przysiadł na czymś niewidocznym dla oczu Lisbeth. Nerwowym ruchem przeczesał włosy i delikatnie ujął jej dłoń.
Spróbowała się uśmiechnąć, ale zupełnie nie czuła swej twarzy.
– Jesli ty tuu jetes, to…o hypaa… niie je…s…tem w niepie… – z trudem wyartykułowała kilka słów.
– Nic nie mów. – Popatrzył na nią czule. Ale zaraz zrobił kwaśną minę. – Ktoś od nas dał dupy po całości. Na szczęście tamci też się nie wykazali. – Uniósł jej rękę i delikatnie pocałował palce. – Zapomnieli o pluskwach. Gdy tylko zniknęłaś, sprawę przejął Baginski. Trochę trwało, zanim zorganizował wszystko, co trzeba. Na szczęście byłaś niedaleko.
– To pylii ro…s…janie…
– Ćśś, nic nie mów – powtórzył i delikatnie przyłożył palec do jej ust. – Nie wiadomo. Samira rozwaliła tego nordyka, który cię przesłuchiwał, Efraim jeszcze dwóch innych cieciów, stojących na czatach. Udało się nam wziąć żywcem tę małą rudą ścierkę. W ogólnym zamieszaniu próbowała dać nogę, ale Miriam wprasowała jej nos w mózgownicę i biedaczka nie trafiła do wyjścia. Gdy tu już leżałaś w śpiączce, Miriam pogadała sobie z nią od serca. Baba z początku była oporna, ale wiesz, jaka jest Miriam… Szczera gadka albo gorący banan w cipie. No i już wiemy, że to prywatna ekipa zostawiona przez Dobsona do ochrony jego tyłka. W razie rozwałki żadnego żalu z jego strony. Towarzycho nie znało się wcześniej. O facetach nic nie wiadomo. Ruda miała kilka zleceń od „chłopców z ferajny”. Czysto gotówkowe operacje. Strzelec do wynajęcia. Brak bezpośrednich powiązań z krawaciarzami z Langley. Zeznała, że mieli cię tylko dobrze „skotłować” na postrach, ale nie zabijać. Niby taki sygnał od Dobsona, żebyśmy się nie wpieprzali w jego operacje. W każdym razie wiemy, że Dobson wie, czyli że w Langley wiedzą, że my wiemy. Ktoś z pionu operacyjnego wychlapał sprawę. Na górze już wiedzą o przecieku. Baginski szuka „dziurawej jadaczki” własnymi kanałami. – Aron się uśmiechnął. – Dobrze, że wparowaliśmy szybko do tej nory, bo gdyby dłużej się z tobą cackali, mogliby przedobrzyć. Daliby radę wyprawić do nieba nawet taką twardą sukę, jak ty… dziubasku.
– Ni…ktt… mi niee da ratty… – Ścisnęła jego dłoń.
– Nic nie mów. Ten skurwysyn złamał ci szczękę i… – Aron przełknął ślinę przez nagle ściśnięte gardło. Spróbował się uśmiechnąć. – Przed tobą co najmniej miesiąc gnicia w szpitalnym wyrku. Obie stopy wpakowali ci w gips, bo ta ruda piczka połamała tam jakieś kosteczki. Delikatna z ciebie panieneczka, Lizzi. Leżałaś w śpiączce trzy dni. Konowały trochę cię poskładały, ale jak zwykle nie mają pewności, czy wszystko zrobili okej. – Pocałował ją czule w policzek. – Kocham cię…
– Nafet j…ak… je…s…te bes sępóf…
– Tak. Nawet szczerbatą i kulawą! – Zobaczyła w jego oczach łzy. Otarł je szybko. – Kurwa mać! Może jednak wreszcie się zamkniesz?