Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powinnaś leżeć razem z pozostałymi, żebyś mogła czuć nad sobą moje ciche kroki. Nie gaś świateł… Nigdy nie wiesz, czy za twoim oknem, pod osłoną mroku, nie stoi seryjny morderca. Była dziennikarka Heather Evans powraca do rodzinnego domu. Uciekając stamtąd w wieku szesnastu lat, obiecała sobie, że jej noga już nigdy więcej nie postanie w tym miejscu. Teraz jednak musi tu wrócić, ponieważ w tajemniczych okolicznościach samobójstwo popełniła jej matka. Porządkując rzeczy zmarłej, Heather dokonuje przerażającego odkrycia: znajduje stertę listów, które jej matka otrzymała od odsiadującego dożywocie seryjnego mordercy kobiet – Michaela Reave’a, znanego jako Czerwony Wilk. O czym wiedziała matka kobiety? Dlaczego się zabiła? I, skoro Czerwony Wilk siedzi w więzieniu, dlaczego dochodzi do kolejnego morderstwa, popełnionego dokładnie w jego stylu? Heather na pewno nie jest gotowa na prawdę, ale musi ją poznać. Mroczny niczym baśnie braci Grimm, pełen tajemnic i niespodziewanych zwrotów akcji thriller przerazi i zafascynuje każdego czytelnika. Całkowicie uzależniająca książka. Czytelnicy Alexa Northa i C. J. Tudor powinni natychmiast po nią sięgnąć” – Booklist
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 390
Tytuł oryginału: Dog Rose Dirt
Przekład: Zuzanna Lamża Opieka redakcyjna: Maria Zalasa Redakcja: Anna Strożek Korekta: Justyna Techmańska
Projekt okładki i stron tytułowych: Joanna Wasilewska/KATAKANASTA
Zdjęcia na okładce: © DEvGallery/Shutterstock i © Kabardins photo/Shutterstock
Copyright © 2021 by Jennifer Williams. All rights reserved. Copyright for the Polish edition © JK Wydawnictwo, 2021 Copyright for the Polish translation © Zuzanna Lamża, 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być powielana ani rozpowszechniana za pomocą urządzeń elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych bez uprzedniego wyrażenia zgody przez właściciela praw.
ISBN 978-83-8225-080-0 Wydanie I, Łódź 2021
JK Wydawnictwo ul. Krokusowa 3, 92-101 Łódź tel. 42 676 49 69 www.wydawnictwofeeria.pl
Wersję elektroniczną przygotowano w systemie Zecer
Dla Juliet, diabełka na moim ramieniu szepczącego: „Napisz straszną książkę”
Wcześniej
Światło z korytarza padło na twarz chłopca, który po raz pierwszy się od niego nie odwrócił: jego ramiona i nogi były zbyt ciężkie, obroża na gardle zbyt masywna, zbyt mocno zaciśnięta. Zresztą odwracanie głowy nigdy go przed niczym nie uchroniło.
Postać, która stanęła w drzwiach, na chwilę się zatrzymała – jakby zauważając zmianę – po czym uklękła, by gwałtownymi szarpnięciami uwolnić go z uścisku skórzanego paska. Gdy obroża opadła, postać wyciągnęła rękę i chwyciła garść jego czarnych włosów tuż przy skórze.
Nawet wiele lat później nie umiałby powiedzieć, czym ten konkretny moment różnił się od innych. Był zagłodzony i wyczerpany, czuł ciężar własnych kości i zmaltretowanego, posiniaczonego ciała, i od dawna był przekonany, że każdym centymetrem siebie pogodził się już z tym, jak wygląda jego życie, ale wtedy, kiedy jej palce wkręciły mu się we włosy, a paznokcie boleśnie podrapały czaszkę, coś się w nim obudziło.
– Ty małe bydlę – powiedziała nieobecnym tonem. Zasłoniła sobą niemal całe przejście, odcinając większość światła. – Ty małe, brudne bydlę. Cuchniesz, wiesz o tym? Małe cuchnące gówno.
Być może w ostatniej chwili zorientowała się, co obudziła. Przez ułamek sekundy błysk jakiejś emocji ożywił jej bladą, nalaną twarz; może dostrzegła w jego oczach coś, czego wcześniej nie zauważyła. Wyraźnie widział spanikowane spojrzenie, jakie posłała w stronę obroży.
Ale było za późno. Chłopiec skoczył na równe nogi z szeroko otwartymi ustami i palcami zakrzywionymi w szpony. Odskoczyła z krzykiem. Tuż za nią zaczynały się schody prowadzące na półpiętro – pamiętał to mgliście jeszcze z czasów sprzed schowka – i teraz spadali z nich oboje: wyjące dziecko i wrzeszcząca kobieta. Upadek trwał mgnienie oka, ale przez całe lata będzie pamiętał kilka ostrych przebłysków z tej chwili: dotkliwy, piekący ból, kiedy wyrwała mu ze skroni trzymane w garści włosy, wrażenie spadania w ziejącą przepaść i dziki szał towarzyszący rozrywaniu jej skóry pazurami. Paznokciami.
Uderzyli o podłogę. Zapanowała cisza. Chłopiec zdał sobie sprawę, że poza nimi w domu nikogo nie ma: żadnych podniesionych głosów, żadnych długich, ostrych palców, żadnych alarmujących przebłysków czerwieni. Kobieta, jego matka, leżała pod nim powykręcana pod dziwnymi kątami, ze skierowanym ku niemu i obnażonym gardłem, jakby próbowała go udobruchać. Kość wystająca ze złamanego wpół przedramienia, uderzająco biała na tle szarawej skóry, mierzyła w okno. Zaplątał się w nią rękaw żółtej podomki.
– Mami?
Z nosa i ust sączyły jej się cienkie strużki krwi, a jej oczy – zielone, jak jego – wpatrywały się w jakiś punkt nad ich głowami. Ostrożnie zasłonił dłonią jej usta i nos i nacisnął, z fascynacją obserwując, jak jej ciało gniecie się i ślizga. Przycisnął mocniej, całym swoim ciężarem: czuł, jak jej wargi zmieniają się w papkę, rozjeżdżają się na zębach i…
Przestał. Musiał wyjść na zewnątrz.
Był zimny, szary poranek; jesień, jak przypuszczał. Światło raziło go w oczy, ale nie tak bardzo, jak się spodziewał. Tak naprawdę wprost się nim upijał, rozglądając się po ponurym krajobrazie i niebie z coraz większym spokojem. Widział las – raz się tam bawił – liście robiły się już czerwone i brązowe. Widział pola, teraz ciemne od niedawnego deszczu, i stare budynki gospodarcze, które ojciec doprowadził do ruiny. Gdzieś daleko za nimi wiła się utwardzona droga. Ciało matki, które zaciągnął tu ze sobą po zarośniętej trawie, wyglądało już piękniej – poza domem była czymś innym. Chwyciwszy za kostki, przeciągnął ją nieco dalej, na ugór po drugiej stronie polnej drogi.
– Tutaj. – Otworzył usta, żeby powiedzieć coś jeszcze, ale nie był w stanie. Mokra trawa otoczyła jego matkę i otuliła ją. Czuł pełzające w niej życie; maleńkie muszki i żuczki – żywe zainteresowanie robaczków. Chłopiec przesunął się; klęczał teraz tuż przy niej. Poczuł, jak wypełnia go gniew, tak beznamiętny i bezgraniczny, że rozpościerał się w nim jak cały krajobraz; wściekłość rozlewała się w nim aż po widnokrąg. Na jakiś czas zupełnie wyszedł z siebie, nie widząc nic poza zimną, czerwoną furią i nie słysząc nic poza hukiem gromu. Powrócił dopiero, gdy uprzejme chrząknięcie dobiegające zza pleców kazało mu się poderwać z zaskoczenia. Ręce miał po łokcie unurzane we krwi, a w ustach pełno metalicznego posmaku. Coś utkwiło mu między zębami.
– A cóż to? Co my tu mamy?
Pośród traw stał mężczyzna, wysoki i kościsty. Nosił kapelusz i przyglądał się chłopcu z rodzajem łagodnej ciekawości, zupełnie jakby natknął się na kogoś puszczającego latawce albo grającego w kapsle. Chłopiec całkowicie znieruchomiał. Mężczyzna nie mieszkał w domu, ale to nie oznacza, że chłopca ominie kara. Oczywiście że zostanie ukarany. Spojrzał w dół, żeby zobaczyć, co zrobił własnej matce: krawędzie jego pola widzenia poszarzały.
– No, już dobrze. Nie przejmuj się tym tak. – Mężczyzna zrobił krok w jego stronę i po raz pierwszy chłopiec spostrzegł, że ma ze sobą psa, olbrzymiego psa pokrytego kudłatą czarną sierścią, który przyglądał mu się żółtobrązowymi oczami. W chłodnym powietrzu poranka unosił się nad nim obłok pary. – Wiesz, zupełnie zapomniałem, że Reave’owie mieli syna, ale proszę, oto jesteś. Jesteś, mimo wszystko.
Chłopiec otworzył usta i ponownie je zamknął. Reave’owie, Reave’owie to była jego rodzina, i będą na niego źli.
– Ależ z ciebie zwierzątko. – Chłopiec skrzywił się, przypominając sobie, jak matka nazywała go zwierzęciem, ohydztwem i bydlęciem, ale mężczyzna wydawał się zadowolony i kiedy mały podniósł na niego wzrok, tylko lekko potrząsał głową. – Chyba pójdziesz ze mną, mój mały wilku. Mój mały bargheście.
Pies otworzył pysk, wywalając długi, różowy język. Po chwili zaczął zlizywać krew z trawy.
Heather zmusiła się do uśmiechu – zmęczona i zziębnięta, kompletnie nie była w nastroju na wymianę niezręcznych uprzejmości. Chwilę później zmieniła zdanie i, w sposób równie wymuszony, zmyła go z twarzy: uśmiechanie się w jej sytuacji mogło zostać odebrane jako niestosowne, a nawet bez tego, jak doskonale zdawała sobie sprawę, jej obecność tutaj była równie mile widziana jak psia kupa na środku trawnika.
– Dziękuję, że pan na mnie zaczekał, panie Ramsey. To bardzo miłe z pana strony.
Ramsey patrzył na nią spode łba.
– Cóż, gdybyś częściej zaglądała do matki, może dorobiłabyś się własnego kompletu kluczy. – Pociągnął nosem, w jednym gardłowym dźwięku zamykając wszystko, co sądził na temat Heather Evans. – Twoja biedna matka. To… cóż, to z pewnością bardzo smutne. Z pewnością. Okropna sytuacja.
– Tak. Zdecydowanie. – Heather ważyła w dłoni pęk kluczy, patrząc na imponujące krzewy i drzewa osłaniające dom matki od strony drogi. – Nie chciałabym pana zatrzymywać, panie Ramsey.
Zesztywniał, a sine worki pod oczami pociemniały mu jeszcze bardziej. Nie odzywała się, pozwalając, by milczenie oplotło ten pochmurny poranek. Widziała, jak zastanawia się, czy nie powiedzieć jej, co myśli; w końcu jednak odwrócił się i odszedł w stronę własnego domu.
Heather postała jeszcze przez chwilę, oddychając i wsłuchując się w ciszę. Balesford, zabudowane luźno i chaotycznie, pełne było domków jednorodzinnych, wysokich ogrodzeń i przedziwnie jednakowych twarzy ludzi mówiących z takim samym akcentem. Położone przy samej granicy hrabstwa Kent, teoretycznie stanowiło część Londynu – jego bardzo anemiczne, bezbarwne i pozbawione życia wydanie.
Westchnęła, brzęcząc kluczami, po czym wzięła głęboki wdech i podeszła do furtki, w połowie zasłoniętej przez rozłożyste zimozielone krzewy. Po drugiej stronie czekały na nią dobrze utrzymany trawnik i nieco zarośnięte klomby kwiatowe oraz prowadząca do domu żwirowa alejka. Nie było w tym nic specjalnego, a już z pewnością nic niezwykłego, a mimo to z każdym krokiem Heather czuła w żołądku narastający skurcz. Nie był to przyjazny budynek, ani teraz, ani nigdy wcześniej; Ponury tynk i puste okna sprawiały wrażenie, że miejsce to zostało zamknięte i takie pozostanie na zawsze. Obok drzwi pomalowanych na mdły odcień bladego różu stała wielka terakotowa donica, pełna czarnej ziemi. Na jej gładkiej, rdzawej powierzchni ktoś nieporadnie wydrapał kształt serca: linie tworzące kontur rysunku były nierówne i nachodziły na siebie. Heather zmarszczyła brwi: nigdy nie posądzała matki o rustykalne ciągoty, a poza tym – dlaczego donica była pusta? Zostawienie czegoś niedokończonego było bardzo nie w stylu jej matki… co zakrawało na ironię, jeśli się wzięło pod uwagę finał całej sprawy. Przez długą, rozedrganą chwilę Heather myślała, że się rozpłacze, właśnie tam, na samym progu, ale zamiast tego szybko uszczypnęła się w ramię i łzy ustąpiły. Nie ma na to czasu. U jej stóp leżało kilka szarych, prawdopodobnie gołębich, piór. Krzywiąc się, Heather odsunęła je czubkiem tenisówki i wyciągnęła z pęku właściwy klucz.
Wchodząc do korytarza gęstego od ciszy i kurzu, przesunęła drzwiami śliską, złożoną z kilku listów i mnóstwa ulotek stertę. Choć na zewnątrz był już późny poranek, zasępione wrześniowe niebo i wysokie drzewa rosnące wokół domu sprawiały, że cały hol tonął w mroku. Pospiesznie przekręciła wszystkie włączniki światła w zasięgu wzroku, mrużąc oczy na widok tandetnego, perkalowego klosza nagle pełnego pastelowego życia.
Salon był schludny i przykurzony: żadnych brudnych filiżanek, żadnych porzuconych na kanapie na wpół przeczytanych książek. Stary czerwony płaszcz leżał przewieszony przez oparcie krzesła; gruba wełna mechaciła się już na rękawach. Kuchnia wyglądała podobnie: wszystko umyte i odłożone na miejsce. Heather zauważyła, że matka przewróciła nawet kartkę w kalendarzu: wskazywał wrzesień, choć wiedziała, że nie będzie jej dane oglądać reszty miesiąca.
– Po co to wszystko, mamo? – Zastukała palcami w lakierowany papier: małe kwadraciki pozostały niezapisane, żadnego „odwołać mleczarza / zabić się”.
Heather ciężko weszła na schody. Gruba wykładzina tłumiła odgłos jej kroków. W głównej sypialni panował taki sam wzorowy porządek jak w całym małym domku. Toaletka matki była czysta i schludna: szklane słoiczki z kremami i flakoniki perfum ustawiono w równych szeregach, jak żołnierzy, obok szczotek do włosów położonych na blacie przy staromodnym ręcznym lusterku. Heather usiadła i spojrzała na szczotki. Tu jej matka okazała się mniej skrupulatna, nie tak pedantyczna: wciąż tkwiły w nich zaplątane we włosie pasma, blond kosmyki poprzetykane gdzieniegdzie szorstką szarością.
Materia organiczna, pomyślała Heather. Z jakiegoś powodu fraza ta zagnieździła się w jej piersi, ciężka i zjadliwa. Zostawiłaś po sobie materia organiczna. Zrobiłaś to celowo?
Jedyną rzeczą niepasującą do ładu panującego na toaletce była zgnieciona w kulkę, gęsto zadrukowana kartka lekko pożółkłego papieru. Usiłując odwrócić uwagę od szczotek, Heather podniosła ją i rozprostowała: gdzieś w głębi duszy spodziewała się, że zobaczy fragment jednego ze swoich artykułów (matka może nie odzywała się zbyt często, ale Heather była pewna, że wciąż krytycznym okiem śledzi jej karierę), jednak szybko zdała sobie sprawę, że to strona z książki, sądząc po fakturze papieru i kroju czcionki, jakiejś starej. Z początku nie potrafiła zrozumieć, na co patrzy: stary drzeworyt przedstawiał coś, co wyglądało na kozę, czy raczej jagnię, stojące na innym zwierzęciu. Może na psie? Pies miał rozcięty brzuch, a mniejsze kózki wpychały kamienie w podejrzanie czysty otwór. Heather przebiegła wzrokiem tekst, który poinformował ją, że kiedy wilk się obudził, poczuł się bardzo spragniony, więc poszedł do rzeki się napić…
To była strona z książki z bajkami dla dzieci, ale Heather nie miała pojęcia, co matka z nią robiła. Colleen nigdy nie przepadała za starymi, krwawymi baśniami; kiedy Heather była mała, karmiono ją wyłącznie opowieściami o szczęśliwych kucykach i dziewczynkach uczęszczających do szkół z internatem. Poczuła się nieswojo; strona z dziwną ilustracją, sposób, w jaki została zmięta i porzucona na stoliku. Czy matka chciała, żeby ją znalazła?
– Kto wie, co sobie myślałaś, prawda? Musiałaś… Musiałaś stracić rozum, sama nie wiem…
Nagle pokój wydał jej się gorący i ciasny, a cisza zbyt głośna. Heather wstała, chwiejąc się nieco, i oparła się o toaletkę – na tyle mocno, że jedna z buteleczek perfum przewróciła się i zgubiła korek, co jeszcze bardziej ją zdeprymowało.
– Szlag.
Duszny, kwiatowy zapach wypełnił pomieszczenie. Przywiódł jej na myśl kostnicę, a konkretnie jej poczekalnię udekorowaną kilkoma gustownymi kompozycjami kwiatowymi – zupełnie jakby mogły one odwrócić czyjąś uwagę od tego, co za chwilę ma zobaczyć. Potrząsnęła głową. Ważne, żeby się na tym nie skupiać; tak mówił Terry, jej współlokator. Nie myśleć o zapachu, nie myśleć o wietrze smagającym odludne klify, a już z pewnością nie myśleć o szczególnym wpływie upadku z bardzo dużej wysokości na materię organiczną ciała…
– Cholera. Potrzebuję tlenu.
Heather wepchnęła pognieciony papier do szuflady, żeby zniknął jej z oczu, i zeszła z powrotem na dół. Zmierzała właśnie w kierunku tylnych drzwi, kiedy po domu rozniósł się dźwięk dzwonka.
Mdlący ucisk w piersi natychmiast ustąpił miejsca wściekłości. To pewnie domokrążca, ktoś ze zbiórką charytatywną albo któryś z tych paplających o Bogu. Albo cholerny pan Ramsey. Ruszyła do drzwi, zawczasu delektując się wyrazem twarzy natręta, kiedy rzuci mu: „Jak pan śmie, nie widzi pan, że jestem w żałobie?”. Widok wysokiej, elegancko ubranej starszej kobiety w progu był dla niej zaskoczeniem. Nie miała ze sobą żadnych dokumentów ani puszki na datki, miała za to zamknięte naczynie żaroodporne w dłoniach i wyraz współczucia na twarzy.
– W czym mogę pani pomóc?
– Heather? Oczywiście, że tak. – Kobieta uśmiechnęła się, a Heather poczuła, jak jej gniew rozwiewa się w nicość. Miała bardzo krótkie siwe włosy; wiele osób wyglądałoby niekorzystnie w tej fryzurze, ale kości policzkowe były uderzająco kształtne, a twarz ładna i pociągła. Heather nie była w stanie odgadnąć jej wieku; z pewnością była stara, starsza niż jej matka, ale skórę wciąż miała w dużej mierze niepoznaczoną zmarszczkami, a szare oczy patrzyły jasno i bystro. Mary Poppins, ze zdziwieniem pomyślała Heather. Przypomina mi Mary Poppins. – Jestem Lilian, skarbie, mieszkam niedaleko. Wpadłam tylko, żeby upewnić się, jak dajesz sobie radę. – Podniosła naczynie, w razie gdyby Heather dotąd go nie zauważyła. – Mogę to gdzieś odłożyć?
Heather odskoczyła od drzwi.
– Jasne, przepraszam. Wejdź.
Kobieta płynnie przeszła przez korytarz i skierowała się wprost do kuchni – pewność, z jaką się poruszała, wskazywała, że dobrze zna to miejsce.
– To tylko gulasz – oznajmiła, odkładając naczynie na blat. – Jagnięcina, marchew, cebula i tak dalej. Nie jesteś aby wegetarianką, skarbie? Nie jesteś, tak właśnie myślałam. Dobrze. Podgrzej to powoli w piekarniku. – Zauważyła wyraz twarzy Heather i znów się uśmiechnęła. – Wiem, jak to jest, kiedy trzeba sobie radzić z czymś takim. Bardzo łatwo zapomnieć o właściwym jedzeniu, a to niczemu dobremu nie służy. Pamiętaj, żeby co wieczór mieć coś ciepłego w żołądku. Colleen była dobrą przyjaciółką. Rwałaby sobie włosy z głowy, gdyby wiedziała, że przez nią marniejesz w oczach.
Heather przytaknęła, starając się nadążyć za konwersacją.
– To bardzo miłe, że o mnie pomyślałaś… Lillian. Dobrze znałaś moją mamę? Colleen? Mówiłaś, że mieszkasz tu gdzieś w pobliżu? Pewnie przeprowadziłaś się w ostatnich latach? – Usiłowała umiejscowić Lillian gdzieś w czasach własnego dzieciństwa albo przypomnieć ją sobie z jednej z nieczęstych późniejszych wizyt w domu, ale nie była w stanie.
– Tuż za rogiem. – Lillian rozglądała się po kuchni, jakby umiała dostrzec każdy pyłek, który przyprawiłby Colleen o palpitacje. O ile pan Ramsey natychmiast wzbudził w Heather uczucie lekceważącej pogardy, już sama możliwość rozczarowania Lillian wydała się jej osobliwie niepokojąca.
– Czasem spędzałyśmy razem popołudnia, popijając herbatę i rozmawiając o różnych sprawach starszych pań.
Heather skinęła głową, choć dziwnie jej było myśleć o swojej matce jako o „starszej pani”.
– Jaka była ostatnio? Tak przez zeszły miesiąc? – Słysząc to pytanie, Lillian wzdrygnęła się, więc Heather rozkrzyżowała ramiona i postarała się wyglądać na mniej spiętą. – Nie widywałam się z nią tak często, jak powinnam. To wszystko jest dla mnie szokiem.
– Twoja matka była silną kobietą. Zaskakująco silną. Ale widzisz, to kwestia pokolenia. Ludzie w moim wieku, cóż… nie rozmawiają zbyt wiele o uczuciach. – Lillian uśmiechnęła się blado. – Tak się po prostu nie robi. Obawiam się, że jeśli Colleen się z czymś zmagała, nie miałam o tym pojęcia.
Heather pomyślała o zmiętej kartce leżącej na toaletce i zbolałej twarzy policjanta, który podawał jej obrączkę matki.
– Więc nic nie uderzyło cię w jej zachowaniu? Nie powiedziała niczego dziwnego?
– Jezu. – Lillian opuściła wzrok na blat, jakby Heather właśnie powiedziała brzydkie słowo w obecności proboszcza. – Colleen wspominała, że jesteś dziennikarką, ale…
– Przepraszam, ja… – Heather odwróciła wzrok, uśmiechając się pod nosem. Nie wychodzą mi nawet sąsiedzkie pogawędki. Mama pewnie uznałaby to za zabawne. – Może napijesz się herbaty?
– Nie, dziękuję, skarbie. – Lillian machnęła ręką. – Nie mam zamiaru przeszkadzać, nie teraz. Chciałam to tylko podrzucić i zerknąć na ciebie. Colleen bez przerwy o tobie mówiła.
– Doprawdy? – Heather znów się uśmiechnęła, ale tym razem był to uśmiech wymuszony. – Nie zawsze się między nami układało. Za dzieciaka byłam wrzodem na tyłku, musiała ci o tym opowiadać.
– Nic podobnego. – Lillian strzepnęła jakiś kłaczek z rękawa. – Wyłącznie chwaliła swoją złotą dziewczynę.
Heather odniosła nagłe wrażenie, że Lillian kłamie, ale i tak przytaknęła. Kobieta ruszyła do wyjścia, w przelocie lekko ściskając jej ramię.
– Gdybyś czegoś potrzebowała, skarbie, daj mi znać. Jak mówiłam, jestem tuż obok, zawsze z chęcią coś ci upiekę czy ugotuję, czy nawet zrobię pranie, gdybyś czuła się przytłoczona… – Heather podreptała za nią korytarzem jak zagubiony uczniak; podejrzewała, że ludzie często maszerują za Lillian w ten sposób.
– Och, popatrz tylko. – Lillian zatrzymała się przy małym stoliczku w holu, na który Colleen codziennie odkładała klucze i pocztę. Stała na nim oprawiona w ramkę fotografia Heather: miała tu kilkanaście lat i siedziała na łóżku w swoim starym pokoju. Wysoka i tyczkowata, z ciemnymi włosami opadającymi jej na oczy, trzymała w rękach dyplom, który dostała w szkole za jakiś esej czy opowiadanie, nie mogła sobie przypomnieć. Patrząc na zdjęcie, znowu poczuła ucisk w piersi – zrobiono je na kilka tygodni przed tym, jak tata umarł i między nią a matkę zaczęła się wsączać trucizna.
– To moje ulubione twoje zdjęcie – powiedziała Lillian, najwyraźniej zadowolona, choć Heather nie umiała zgadnąć, co mogło być tego powodem. – Czyż nie jest urocze?
Heather otworzyła usta, nie wiedząc, co powiedzieć. Na fotografii miała na sobie czarną, zbyt luźną koszulkę Z archiwum X i wyglądała na nadąsaną. Nie miała pojęcia, dlaczego jej matka w ogóle ją oprawiła, nie mówiąc już o tym, dlaczego ta obca kobieta jest nią tak zachwycona.
– Zostawię cię już. – Wyszła, jej schludne białe buty chrzęściły na żwirze. – Pamiętaj, skarbie, jeśli będziesz czegoś potrzebowała, po prostu daj mi znać.
Heather zebrała pocztę z wykładziny w holu i cisnęła ją na blat w kuchni. Pełno lśniących ulotek, kilka rachunków, parę menu na wynos. Marszcząc brwi, wybrała ze sterty to, co wymagało jej uwagi, i wyrzuciła resztę. Na dnie kosza coś się zepsuło – jakieś jedzenie, prawdopodobnie resztki z ostatniej kolacji matki. Uderzenie woni gnijącego mięsa sprawiło, że poczuła skręt w żołądku. Niespodziewanie bliska wymiotów, ruszyła w kierunku tylnych drzwi, pewna, że trochę tlenu dobrze jej zrobi.
Wysokie, wiecznie zielone drzewa zasłaniały widok na sąsiadów. Kiedy była dzieckiem – i kiedy tu mieszkała, plącząc się mamie pod nogami – te drzewa były niższe, jakby przyjaźniejsze. Teraz ogród tonął w ich cieniu, ukrywając Heather przed niepowołanym wzrokiem i zdecydowanie trzymając świat zewnętrzny na dystans. Nieopodal drzwi znajdował się niewielki kwadrat betonu: stały na nim dwa kute żelazne krzesła i stolik oraz kolejna gliniana donica wypełniona ziemią. Pusta. Na chłodnym powietrzu poczuła się trochę lepiej. Zastanowiła się, dlaczego zaczęła od włóczenia się po domu, przeszukiwania pokojów i gapienia się na zdjęcia. Szperania po toaletkach. Sprawdzam, czy jej tu nie ma, pomyślała, krzywiąc się. Jakaś część mnie wciąż się spodziewa, że zastanę ją w łazience, szorującą toaletę, albo w salonie, jak ogląda Countryfile. Szukam duchów.
– Szlag by to trafił. – Wzięła długi, głęboki wdech w oczekiwaniu, aż mdłości ustąpią. – Co za cholerny bajzel, mamo. Serio.
Wróciła myślami do pomiętej strony – zastanawiała się, w jakim stanie psychicznym była Colleen, zanim odebrała sobie życie. O czym myślała? Trudno było sobie wyobrazić, jak jej matka – osoba z niemal nabożnym stosunkiem do podkładek pod szklanki i zakładek do książek – wyrywa stronę z książki, a tym bardziej gniecie ją jak zwykły śmieć. Ale w głębi tego wszystkiego kryło się coś mrocznego, przerażająca prawda, z którą Heather nie chciała bezpośrednio się zmierzyć: matka nie była przy zdrowych zmysłach. Pojawiło się coś, co odebrało jej rozum; jakiś okrutny, śmiertelnie niebezpieczny nieznajomy zamieszkał w jej głowie. Nic z tego nie ma dla mnie sensu. Nic.
Krótko po tym, jak została wezwana, by zająć się ciałem matki, policja skontaktowała ją z bardzo miłym terapeutą, który spędził dużo czasu, opowiadając jej o szoku i o tym, jak ludzie w ciężkiej depresji potrafią być świetni w ukrywaniu swojego stanu nawet przed najbliższymi. Heather słuchała cierpliwie, kiwając głową w otępieniu, ale chociaż doskonale rozumiała, co się do niej mówi, nadal czuła, że coś jest… nie w porządku. Do głosu dochodziły stare instynkty, które podpowiadały jej, kiedy historia trzyma się kupy, a kiedy jest totalną bzdurą.
– Jesteś śmieszna – powiedziała do siebie, jej głos brzmiał chłodno i cicho. – Masz paranoję.
Gdzieś na ulicy przed domem ktoś zatrąbił; podskoczyła na dźwięk klaksonu. Po twarzy płynęły jej gorące łzy – z rozdrażnieniem starła je wierzchem dłoni. Po chwili wyciągnęła z kieszeni komórkę, która migała do niej ekranem powiadomienia.
Witaj, nieznajoma – plotka głosi, że wróciłaś do Balesford. Chciałabyś się spotkać? Bardzo mi przykro z powodu twojej mamy. Mam nadzieję, że jakoś się trzymasz. xxx
Nikki Appiah. Heather rozejrzała się po ciemnych drzewach, zastanawiając się, czy sąsiedzi znaleźli jakiś sposób, by obserwować ją zza firanek i donosić sobie o jej poczynaniach. Pociągnęła nosem i szybko zamrugała, żeby oczyścić oczy z resztek łez, po czym wystukała odpowiedź.
Jesteś w straży sąsiedzkiej czy co? Tak, wróciłam na trochę. Jesteś w okolicy? Spoons? Muszę się napić.
Zawahała się na chwilę, po czym dodała wymiotującego emotikona o zielonej twarzy. Wiadomość od Nikki przyszła niemal natychmiast.
Jest jedenasta rano, Hev. Ale OK, spotkajmy się na mieście. Sporo czasu minęło i dobrze będzie cię zobaczyć (nawet jeśli tak właśnie wyglądasz). Za godzinę? xxx
Heather odłożyła telefon. Za oknem ciemniało, a w powietrzu unosił się ostry, mineralny zapach – wkrótce zacznie padać i byłoby dobrze być wtedy gdzie indziej. Wicher się wzmagał, świstał między wysokimi krzewami i kołysał nimi: przez mgnienie oka Heather wydało się, że jest w tym zbyt wiele ruchu, jakby coś specjalnie poruszało się razem z wiatrem, by ukryć swoje ślady. Przez chwilę wpatrywała się w ciemniejsze cienie, próbując dojrzeć w nich jakiś kształt, po czym odwróciła się w stronę drzwi, zrzucając wszystko na karb wyobraźni, która usilnie starała się znaleźć coś, co mogłoby napędzić jej strachu. Dom wciąż wyglądał na pusty i nieprzenikniony; małe pudełko pełne prozy życia.
– Coś ty sobie myślała, mamo?
Jej własny głos wydał jej się smutny i obcy. Starła z policzka ostatnią łzę i ruszyła przez dom w stronę wynajętego samochodu.
Wiatr przybierał na sile od samego rana, przepędzając warstwę ołowianych chmur i zostawiając po sobie wyszorowane do czysta niebo – chłodne, ale podnoszące na duchu. Beverly była zadowolona. Jej wnuki, Tess i James, spędzą przynajmniej kilka godzin na dworze. Jak wszystkie dzisiejsze dzieciaki miały obsesję na punkcie swoich telefonów i gadżetów, ale Beverly z dumą zauważała, że kiedy pogoda sprzyjała, wciąż dawali się babci wyciągnąć do ogrodu. Z tą myślą nałożyła płaszcz – wciąż ten cienki, jesień nie dawała się jeszcze we znaki – i skierowała się do furtki na tyłach. Miała piękny ogród, nie było w nim jednak kasztanowców, za to na polach za nim rosły dwa wspaniałe okazy i Beverly chciała zobaczyć, czy już zrzucają owoce.
Przed nią rozpościerał się widok na linię drzew okalających pole: dwóch olbrzymich kasztanowców i gromady dębów, brzóz i wiązów. W promieniach słońca liście – zielone i żółte, czerwone i złote – jaśniały jak witraż, w trawie zaś błyskały mlecznobiałe wnętrza rozrzuconych tu i ówdzie kolczastych skorupek. Beverly zaczęła wypychać kieszenie opadłymi kasztanami, wybierając jedynie te, które wyszły z upadku bez szwanku, i uważnie wypatrując tych zupełnie płaskich z jednej strony – w grze, w której trzeba było własnym kasztanem rozwalić zawieszony na sznurku kasztan przeciwnika, nie było skuteczniejszej broni. Raz czy dwa natrafiła na częściowo otwarte skorupki: naciskała je z jednej strony butem, z pełnym satysfakcji uśmiechem obserwując, jak z ich wnętrza wysuwają się gładkie, nowo narodzone owoce. Jeden z nich świetnie nadawał się do gry.
– Ten zatrzymam dla siebie. – Beverly wsunęła lśniący owal do wewnętrznej kieszeni: gra wcale jej tak nie cieszyła, jeśli nie udawało jej się pokonać choć jednego z wnuków. Kiedy z trawy tuż obok korzeni wielkiego, starego drzewa podniosła kolejny, poczuła w dłoni, że coś jest z nim nie tak. Krzywiąc się, uniosła go do światła: szkarłatną smugę, którą zostawiał na palcach, zauważyła dopiero, gdy dotarł do niej jego zapach: woń zaplecza sklepu mięsnego w upalny dzień.
Beverly krzyknęła i upuściła kasztan. Trawa u jej stóp miała ciemny kolor: była przesiąknięta, jak poniewczasie zdała sobie sprawę, krwią.
– To musiał być ten cholerny pies – powiedziała gorączkowo, trzymając ubrudzoną dłoń daleko przed sobą, jakby ją parzyła. – Cholerny pies znowu coś złapał.
Nigdzie wokół nie dostrzegła jednak wybebeszonego królika ani nawet większego ptaka, które zdarzało jej się już znajdować na polach. Kiedy zbliżyła się do pnia starego kasztanowca, zauważyła za to, że spomiędzy jego korzeni wypływa krew, zupełnie jakby samo drzewo krwawiło. Spore zagłębienie u jego podstawy, zwykle zapchane zwiędłymi liśćmi i błotem, wypełniono czymś zupełnie innym.
– Boże. O Boże, nie, Boże…
Ramiona Beverly opadły wzdłuż ciała; czuła odrętwienie w palcach. We wgłębieniu znajdowała się twarz, twarz kobiety o zamkniętych powiekach i ustach otwartych jakby do modlitwy. Jej woskowe policzki poplamione były jakąś ciemną substancją, a spomiędzy zębów wystawały kwiaty. Różowe, pomyślała Beverly, w której domu nigdy więcej nie miały już zagościć różowe bukiety. Chyba dzikie róże.
Pod głową kobiety tkwiły ściśnięte stopy, nagie, jeśli nie liczyć srebrnego pierścionka na jednym z palców i bladoróżowego lakieru do paznokci, oraz ramię z dłonią leżącą w trawie wnętrzem do góry, jakby wzywające pomocy czy też kiwnięciem zachęcające kogoś, by do niej dołączył. Obok Beverly zobaczyła także rękaw czerwonej marynarki, zupełnie nie na miejscu: na dużych guzikach zdobiących mankiet zebrały się krople rosy. Wszystko to było stłoczone tak ciasno, że nie sposób było dostrzec włosów kobiety czy choćby niewielkiego fragmentu jej tułowia, jeśli faktycznie się tam znajdował, widać było za to opadającą łagodnie po obu stronach ramienia miękką kotarę czegoś, co przypominało purpurowe sznurki. Na korze nad wgłębieniem ktoś wydrapał serce: niewątpliwie romantyczny gest stęsknionego kochanka.
Uświadomiwszy sobie nagle, że jest bliska omdlenia, Beverly, potykając się, odeszła od drzewa i z twarzą mokrą od łez pobiegła w stronę domu.
To zawsze była nora.
Heather rzuciła na stolik trzy paczki chipsów; obok nich postawiła dwie szklanki. Nikki wzięła do ręki paczkę solonych i przyglądała jej się krytycznie.
– To ty chciałaś tu przyjść – wytknęła jej łagodnie Nikki. Irytująco niewiele się zmieniła. Włosy zaplotła w schludne, czarne warkocze, a jej oprawki były węższą, bardziej współczesną wersją tych, które nosiła w liceum. Nawet granatowy sweter o grubym splocie, który miała na sobie, nieuchronnie przywodził Heather na myśl stare szkolne mundurki. – Zdaję sobie sprawę, że Balesford nie obfituje w modne knajpki, ale dałybyśmy radę znaleźć coś lepszego niż Wetherspoons.
– Sentyment ze starych czasów. – Heather upiła łyk i skrzywiła się. Kiedy tylko przestąpiła próg baru, wróciły do niej dawne nawyki i ostatecznie zamówiła ciemny rum z colą – drink, który najmocniej kojarzył jej się ze szkołą. Nikki poprosiła o szprycera z białego wina, ale wydawała się bardziej zainteresowana chipsami.
– Przepraszam, że nie dałam ci znać wcześniej, że jestem w okolicy, ale… to straszny bajzel. Skąd w ogóle wiedziałaś, że wróciłam? Masz jakichś szpiegów obserwujących dom? Pracujesz teraz w MI5?
Nikki uśmiechnęła się i potrząsnęła głową.
– Wiesz, że moja ciotka mieszka przy waszej ulicy. I ona rzeczywiście jest jak MI5 Balesford. Wszyscy czekali, kiedy się zjawisz, odkąd pan Ramsey rozgadał, że nie masz nawet kluczy do domu matki. – Uśmiech Nikki zbladł. – Przepraszam, Hev. Naprawdę mi przykro. To okropne. Dajesz sobie jakoś radę?
Heather wzruszyła ramionami i rozerwała paczkę chipsów, nie patrząc przyjaciółce w oczy. Nikki zawsze była tą miłą, tą dobrą, a konieczność spoglądania na prawdziwe współczucie na czyjejś twarzy to było w tym momencie dla Heather zbyt wiele, zwłaszcza po rozedrganiu, jakie zafundowała jej wizyta w domu. Materia organiczna.
– Żyję, na tyle, na ile można by się tego spodziewać, jak sądzę. Kiedy rozglądałam się po domu, prawie oczekiwałam, że ją tam zastanę, wiesz? Jakby to wszystko było, nie wiem, jakąś urzędniczą pomyłką. Minęło… – Poczuła ukłucie w piersi i pomieszczenie nagle wydało jej się rozchwiane, jakby zaraz miała mu odpaść podłoga. – Minęło sporo czasu, odkąd byłam tu ostatni raz. Cóż, jak dobrze wiesz, nie była moją wielką fanką.
– To nie ma teraz znaczenia.
– Tak, wiem. – Heather zamrugała, czując, jak kolejny łyk rumu z colą pali ją w gardło. Majaczący na horyzoncie ból głowy ustąpił, a z ramion zeszło trochę napięcia. – Dlaczego ona miałaby się zabijać, Nikki? Nie mogę przestać o tym myśleć. Jest w tym coś… Coś jest nie tak. To nie ma sensu.
Nikki kręciła się na krześle; wyglądała na lekko skrępowaną. Zbliżała się pora lunchu i bar zaczynał się zapełniać ludźmi szukającymi dania dnia w dobrej cenie.
– Ciotka Shanice początkowo nie chciała w to uwierzyć, twierdziła, że Ramsey gada bzdury… Trudno jest zrozumieć samobójstwo, Heather. Twoja mama musiała być bardzo nieszczęśliwa, rozdarta, prawdopodobnie przez długi czas i bardzo możliwe, że nikt nie zdawał sobie sprawy, że cierpi. Choroby psychiczne potrafią być wyniszczające.
– Jasne. A ja byłabym ostatnią osobą, która by coś o tym wiedziała, prawda? Chodzi tylko o to, że… – Heather wzruszyła ramionami. – Pamiętasz, jaka była moja matka; wiem, że pamiętasz. Nie znosiła zamieszania, zawsze załatwiała wszystko najdyskretniej, jak się dało. To wygląda na jakąś demonstrację, jakby chciała mi coś przekazać albo jakby chciała mnie, nie wiem, może ukarać. – Westchnęła, widząc wyraz twarzy Nikki. – Wiem, to straszna sztampa. Doszukuję się nie wiadomo czego, bo nie umiem zaakceptować niewygodnej prawdy, którą mam tuż przed nosem. W dodatku, na miłość boską, wszystko sprowadzam do siebie. Ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że coś mi umyka. Czy twoja ciotka zauważyła, że coś jest z nią nie tak? Ostatnio?
– Hev… – Nikki wyciągnęła rękę i przelotnie uścisnęła jej dłoń; Heather po raz kolejny zauważyła, że nie potrafi spojrzeć przyjaciółce w twarz. – Są rzeczy… Pewnych rzeczy nie da się rozgryźć ani racjonalnie wyjaśnić.
Heather skinęła głową, wpatrując się w lepki blat stolika.
– Nie rozmawiajmy już o tym, dobra? To bzdury. Co u ciebie? Trochę czasu minęło od naszej ostatniej spontanicznej popijawy. Czym się teraz zajmujesz? Nadal uczysz, jak przypuszczam?
– Owszem, i widzę po twojej minie, że trochę cię to przeraża. – Nikki uśmiechnęła się i wzięła łyk szprycera. – Mam teraz część etatu w college’u. Wiedziałabyś o tym, gdybyś zwracała jakąkolwiek uwagę na moje statusy na Facebooku. Wykładam na wydziałach historii i angielskiego. Ty dalej w gazecie?
Heather skrzywiła się, po czym spróbowała ukryć grymas, wkładając sobie do ust kilka chipsów jednocześnie.
– Nie wypaliło. Od jakiegoś czasu jestem wolnym strzelcem, lepiej mi to wychodzi. – Kolejne złe wspomnienia. Wychyliła resztę drinka i uniosła brwi. – Jeszcze jeden?
Spędziły w barze całą resztę popołudnia. Kiedy krańce pomieszczenia zaczęły im się rozmywać, obie przerzuciły się na napoje bezalkoholowe. W pewnym momencie któraś zaproponowała zamówienie czegoś do jedzenia i wkrótce na stoliku pełno było talerzy, smug i plam alarmująco jaskrawożółtego sosu curry oraz porozrzucanych okruchów indyjskich chlebków. Rozmawiały o szkole, odgrzebując wszystkie stare historie, które tradycyjnie należy odgrzebać przy takich okazjach. W końcu, kiedy pub zaczął napełniać się wieczornym tłumem, doszły do wniosku, że czas zbierać się do domu – Nikki zwróciła uwagę, że nie wygląda to najlepiej, gdy nauczycielka spędza cały dzień w barze.
– Jak sobie pani życzy, pani profesor.
Na zewnątrz zrobiło się zimno i ponuro. Kiedy Nikki wezwała im taksówkę, Heather poczuła, jak otaczające ją cienie wysysają niewielki zapas otuchy, który zgromadziła w sobie w ciągu tego popołudnia. Wcale nie wracała do domu – do swojego zabałaganionego, ale przytulnego pokoiku w mieszkaniu, który dzieliła z innymi bałaganiarzami. Miała wrócić do pustego domu swojej matki, gdzie bez wątpienia czekała ją długa noc przeżuwania złych wspomnień i pytań bez odpowiedzi. Coś z tego musiało odbić się na jej twarzy, bo kiedy wsunęła telefon z powrotem do kieszeni, Nikki delikatnie dotknęła jej ramienia.
– Hej. Taksówka podjedzie za parę minut. Wszystko w porządku?
Heather wzruszyła ramionami. Wszystkie wypite gazowane ulepki rozlewały jej się w środku kwaśną plamą. Była zbyt zmęczona, żeby udawać.
– Jej list pożegnalny był bardzo dziwny. Mówiłam ci o tym?
Nikki pokręciła głową. Jej brązowe oczy pociemniały.
– Cóż, tak jak mówiłaś, nie było z nią dobrze, a poza tym pewnie nie ma żadnego powodu, by oczekiwać, że pożegnalny list samobójczyni będzie miał sens.
Heather spróbowała się uśmiechnąć, ale wyszedł z tego tylko jakiś chory grymas, więc dała spokój. Otworzyła torbę i wyciągnęła z notesu kartkę papieru w bladoliliowym kolorze. Na górze, tuż obok napisu „Twoje notatki”, widniał rysunek strzyżyka. Z powodów, którym nie chciała przyglądać się zbyt uważnie, nosiła ją przy sobie od czasu, gdy policja przekazała jej ją razem z innymi rzeczami matki. Ciasne litery odręcznego pisma Colleen kuliły się do siebie na środku strony. Podała ją Nikki, która marszcząc brwi, starannie wygładziła ją palcami.
Do was obojga. Wiem, że to wszystko będzie dla was szokiem, i przykro mi, że zostawiam was samych z tym całym bałaganem, ale nie mogę z tym dłużej żyć – nie z wyborem, którego musiałam dokonać, i wiedząc to, co wiem. Mówi się, że to wyjście dla tchórzy – cóż, ludzie nie mają pojęcia, z czym musiałam żyć, nie znają okropnego cienia, który od dawna nade mną wisi. Te wszystkie potwory z lasu nigdy tak naprawdę nie odeszły, nie dla mnie. Może zresztą sama sobie na to zasłużyłam. Jeśli ma to jakiekolwiek znaczenie, jest mi naprawdę bardzo przykro z powodu tego, z czym będziecie musieli się zmierzyć. Niezależnie od tego, co myślicie, kocham was oboje, zawsze kochałam.
Nikki milczała, zaciskając wargi i patrząc przed siebie w dół głównej ulicy. Po chwili dotknęła palcem kącika oka i pociągnęła nosem.
– Och, Hev, to okropne. Twój biedna mama.
– Ale widziałaś to? – Heather zabrała kartkę, złożyła ją i wcisnęła do torebki. Była zadowolona, że zniknęła jej z oczu. – „Do was obojga. Kocham was oboje”. Co to znaczy? Jestem tylko ja. Nie miała żadnej innej rodziny. I o czym ona pisała, jaki „wybór”?
Nikki wolno pokręciła głową.
– Przyznaję, to dziwne. Ale może miała na myśli ciebie i twojego tatę? Jeśli faktycznie było z nią tak źle, mogła jakoś zapomnieć, że już umarł. Albo… albo mogła zwracać się do kogoś, kto znajdzie jej ciało.
– Ale „oboje” brzmi bardzo konkretnie. Jakby miała na myśli określonych ludzi. A „potwory z lasu”? Co to, do diabła, ma znaczyć? – Heather westchnęła. – Pewnie masz rację, mogła mówić o tacie, ale nie cierpię nie wiedzieć. Przez resztę życia będę się teraz zastanawiać, o co jej chodziło, jakby mało mi było radzenia sobie z całym tym gównem, musiała jeszcze zostawić mętny i zagadkowy list pożegnalny.
Gdzieś w górze ulicy rozszczekał się pies. Zaczął siąpić drobny deszcz. Ludzie spieszyli się, żeby uciec przed mżawką, więc na drodze było prawie pusto – jedynie w pobliżu przystanku majaczyła jakaś nieruchoma postać. Autobus minął ją z hukiem, nie zatrzymując się; pogrążony w cieniu człowiek odwrócił twarz od jego świateł.
– Wiem. Myślę, że poczujesz się lepiej po pogrzebie. Pogrzeby mają być w końcu rodzajem domknięcia, nie? – Nikki zacisnęła usta, jakby nie była do końca pewna, czy to prawda. – Zaczęłaś już…?
– Tak, większość jest już załatwiona. – Heather uśmiechnęła się nieśmiało. Dobrze było zobaczyć Nikki, dobrze było mieć kogoś, kto kierował jej uwagę z powrotem na praktyczną stronę życia. – Ludzie okazują się w takich okolicznościach bardzo pomocni, wiesz? Tylko jej telefon… Miała go przy sobie, kiedy… i, cóż, nie przetrwał. Muszę więc znaleźć jej notes z adresami, jeśli jakiś miała. Czy ludzie w dzisiejszych czasach w ogóle zapisują jeszcze numery telefonów? Chociaż sądzę, że jeśli ktokolwiek miałby to robić, to byłaby to moja matka.
– Cóż. Mama i ciotka Shanice czekają w gotowości, wystarczy jedno twoje słowo. Czegokolwiek będziesz potrzebować. Patrz. – Nikki skinęła w stronę krawężnika. – Jest nasza taksówka.
Kiedy kilka godzin później Heather otworzyła oczy w pokoju dla gości w domu swojej matki, otaczał ją całkowity mrok. Spanikowana, chwyciła leżący na stoliku nocnym telefon; jego światło pogrążyło pokój we wszystkich odcieniach szarości. To tylko pokój gościnny, przypomniała sobie, tylko te idiotyczne, grube zasłony. Okna w jej sypialni wychodziły na latarnię uliczną i w środku nigdy nie było tak naprawdę ciemno. Tutaj rząd drzew na zewnątrz i długie, gęsto haftowane kotary sprawiły, że obudziła się jakby niewidoma. Wciąż lekko dygocząc, pstryknęła włącznik lampy stojącej przy łóżku i usiadła. Telefon luźno leżał jej w dłoniach.
Dźwięk. Szuranie bezpośrednio nad głową. Heather przetarła oczy, przypominając sobie, że jest dorosłą kobietą w obcym domu – powinna spodziewać się dziwnych odgłosów i wiedzieć, że mogą ją wystraszyć. Szuranie przeszło w trzepot, wywołując gęsią skórkę.
– Dobra – powiedziała na głos. – Na strychu jest ptak. Dostał się tam jakiś gołąb albo zagnieździły się szpaki czy coś w tym rodzaju. – Jej głos brzmiał zwyczajnie i znajomo. Przytaknęła sobie. – Ptak to tylko ptak. Nie ma się czym przejmować.
Leżała jeszcze przez kilka minut, wsłuchując się w przytłumione dźwięki i coraz bardziej się irytując. Ostatecznie odrzuciła kołdrę, wyszła z pokoju, ciężko tupiąc, i przeszła wzdłuż korytarza. Być może, rozumowała, odgłos jej kroków wypłoszy zwierzę. Gdy wyszła z oświetlonego pomieszczenia, podest na półpiętrze wydał jej się wyjątkowo ciemny; kilkukrotnie zamrugała, czekając, aż jej wzrok się do tego przyzwyczai. Było chłodno; wykładzina pod jej bosymi stopami robiła wrażenie dziwnie lodowatej.
– Cholerne miejsce.
Kształt włazu na strych ledwie rysował się na suficie. Kiedy Heather się pod nim zatrzymała, szuranie i trzepotanie nagle ucichło, jakby coś nasłuchiwało jej ruchów. Wiedziona ciekawością i znacznie bardziej przytomna niż wcześniej, stała przez chwilę, słuchając i od czasu do czasu rozcierając ramiona. Było tak zimno, że niemal nabrała przekonania, iż widzi swój oddech.
Panowała niczym niezmącona cisza, ustały nawet łoskot i skrzypienie osiadającego budynku.
Heather odwróciła się i kątem oka spojrzała w okno po drugiej stronie półpiętra. Przez moment dostrzegła w nim ruch, jakby coś obserwowało ją z gęstego szpaleru drzew. Oczy, szeroko otwarte, jasne i całkowicie nieludzkie, badawczo zerkały w głąb domu przez ciemniejące szkło.
– Co…
Sekundę później silny podmuch wiatru przeleciał przez drzewa i cokolwiek wywołało to złudzenie, rozmyło się w nicość. Bo to było złudzenie, powiedziała do siebie, oczy płatają ci figle, idiotko. Mimo to podeszła do okna i wyjrzała. Na zewnątrz nie było nic poza światłem latarni przesączającym się przez gałęzie i blaskiem księżyca tworzącym dziwne kształty oraz ledwo dostrzegalne formy.
Zła na siebie, ruszyła z powrotem do łóżka. Lampę zostawiła zapaloną aż do rana, a chociaż tej nocy nie słyszała już żadnych odgłosów, jej umysł wciąż do nich powracał; kiedy w końcu zasnęła, śniła o piórach, brązowych i puszystych, oraz o purpurowej z wściekłości twarzy ojca.
Następny ranek nie należał do najprzyjemniejszych.
Wiedziała, że pobyt w domu matki wywoła wiele przykrych uczuć, nie zdziwiła się więc, kiedy po przebudzeniu w obcym łóżku poczuła, jak spowija ją całun przygnębienia. Kiedyś był to pokój z pudłami ojca, pełen losowych śmieci – starych instrukcji samochodowych i wielkich plastikowych wiader do warzenia domowego piwa. Była tam też olbrzymia skrzyniowa zamrażarka, którą matka zapełniała mrożonkami i pudełkami lodów. Jako dziecko Heather uwielbiała to pomieszczenie, przekonana, że zamknięte są w nim wszystkie sekrety taty. Teraz pokój gościnny sprawiał wrażenie małego, schludnego i kompletnie pozbawionego jakiejkolwiek osobowości, a mimo to Heather wciąż czuła w nim obecność matki – w stercie ręczników ułożonych na podnóżku, w ozdobnej serwetce na parapecie, w pustym wazonie. Było zbyt cicho i zbyt zimno, więc wstała, maksymalnie podkręciła ogrzewanie i włączyła zarówno telewizję, jak i radio. Kiedy szum osiągnął już zadowalający poziom, zaparzyła sobie kubek mocnej herbaty, usiadła przy kuchennym stole i zabrała się do sporządzenia listy rzeczy, którymi trzeba było się zająć.
Ku swojemu zaskoczeniu niemal natychmiast znalazła notes z adresami – leżał, na wpół zapomniany, w drewnianym stojaku na gazety w salonie – i najszybciej, jak się dało, obdzwoniła wszystkich, do których należało zadzwonić, przekazując smutne wieści i przyjmując kondolencje. Kiedy miała za sobą ten przykry obowiązek, ponownie ruszyła na górę. Położyła dłoń na gałce drzwi prowadzących do jej dawnego pokoju. Wstrzymując oddech, weszła do środka. Wciąż można było dostrzec jej ślady: kapa na łóżku, starannie ułożona i czysta, miała kolor, który mogła wybrać tylko nastolatka, a na tapecie nadal pobłyskiwały wyliniałe prostokąciki taśmy dwustronnej, kiedyś służące do przymocowywania plakatów – plakatów, które matka zdjęła i zwinęła w rolkę wkrótce po tym, jak Heather wyjechała z domu. Przez te wszystkie lata zdążyła przyzwyczaić się do myśli, że to nie jest już jej pokój, ale teraz po raz pierwszy zauważyła, iż matka najwyraźniej zaczęła korzystać z niego w innych celach; w rogu ustawiony był mały stolik karciany pełen materiałów do rękodzieła.
Heather usiadła na stojącym przy nim składanym taborecie i zaczęła z półuśmiechem przeglądać porozrzucane drobiazgi. Wyglądało na to, że matka postanowiła dać nowe życie jednemu ze starych, zapomnianych zestawów kreatywnych Heather. Drogie paczuszki wielobarwnej modeliny, które zażyczyła sobie kiedyś na urodziny, jej matka zmieniała w wesołe serwetniki udekorowane bałwankami i gałązkami ostrokrzewu. Obok gotowych prac przyklejono karteczkę z adresem pobliskiego domu opieki. Czyżby zamierzała je przekazać na doroczny kiermasz świąteczny domu starców? Kiedy była dzieckiem, często chodziły tam razem – kupowały ciasta i rozmawiały ze staruszkami. Heather podniosła jeden z pierścieni i wsunęła go sobie na palec. Jej matka włożyła w niego dużo pracy, drugi był ukończony w połowie. Co sprawia, że człowiek zamiast skończyć swoją dopieszczaną robótkę, postanawia skończyć ze sobą?
Gładka modelina w dłoniach przypomniała jej czasy, kiedy sama próbowała coś zrobić. Modelinę świeżo wyjętą z opakowania trudno się formowało; trzeba ją było najpierw ogrzać w dłoniach, ale małe paluszki Heather nigdy nie były w tym dobre. Naraz uderzyło ją nagłe wspomnienie: siedziała z matką w tym właśnie pokoju; przed każdą z nich, na starannie przykrytym gazetami dywanie, leżał mały talerzyk. Jej mama brała w ręce kolejno każdy kawałek kolorowej modeliny, ogrzewała go, po czym podawała Heather, żeby ta mogła coś z niego zrobić…
Heather drżącą dłonią odłożyła serwetnik na miejsce. Nikki miała rację, powiedziała sobie. Nie mam pojęcia, przez co mama przechodziła. Widzę tajemnice tam, gdzie ich nie ma.
Mimo tego, kiedy wychodząc z pokoju, odwróciła się, by jeszcze raz spojrzeć na niewzruszony stoliczek, nie opuszczało jej poczucie, że coś gdzieś było głęboko nie tak.
Cały następny dzień Heather spędziła, kręcąc się po domu, robiąc notatki i dziwiąc się, jak wiele rzeczy ludzie potrafią zgromadzić. W porze obiadu podgrzała gulasz, który zostawiła jej Lillian, i pochłonęła go przed telewizorem wprost z wielkiej miski. Był gęsty i smaczny, ale pod koniec zrobiło jej się trochę niedobrze – zastanawiała się, czy aby nie czekała zbyt długo ze zjedzeniem go, czy któryś ze składników nie zdążył się już zepsuć. Skrupulatnie umyła naczynie, w razie gdyby Lillian zażyczyła je sobie z powrotem.
W każdym pokoju było tyle spraw do rozważenia: co zrobić z ubraniami, bibelotami, starymi zdjęciami – czy choćby nudnymi rzeczami w rodzaju pościeli czy zasłon. W każdym pokoju czekały na nią też kaskady wspomnień, zupełnie jakby wszystkie pomieszczenia po brzegi wypełnione były duchami z dzieciństwa Heather, przy czym większość z nich nie była tak przyjemna jak lepienie z gliny na podłodze jej sypialni. Kiedy tak stała w drzwiach łazienki, przypominając sobie dziką awanturę, w wyniku której kopnęła w wannę tak mocno, że musiała jechać na ostry dyżur, nie mogła zrozumieć, dlaczego, na miłość boską, nie wzięła kogoś ze sobą. Terry, jej współlokator, nawet zaoferował swoją pomoc, ale automatycznie odrzuciła jego propozycję. Była pewna, że również Nikki z radością wzięłaby na swoje barki część tych nieprzyjemności.
O co chodziło? Czyżby obawiała się, że Terry będzie ją oceniał przez pryzmat jej zwyczajnego, podmiejskiego dzieciństwa? Czy raczej bała się, że zobaczy, jak jest krucha?
Przerzucanie papierów i przenoszenie rzeczy z miejsca na miejsce zostawiło wszędzie tumany kurzu, Heather wyciągnęła więc odkurzacz i – bez większego entuzjazmu – wzięła się do sprzątania w salonie. Kiedy goniła za kilkoma zbłąkanymi włosami, brzeg szczotki uderzył o coś twardego pod kanapą. Sięgnęła tam, by wyciągnąć przeszkodę, i z zaskoczeniem odkryła, że przejazd blokowała jej książka, na pierwszy rzut oka dość wiekowa. Na widok okładki, która ukazała się po starciu kurzu i kłaczków, ściągnęła brwi. Był to zbiór baśni w sfatygowanej miękkiej oprawie z wielkim czarnym wilkiem na froncie: w jego otwartej paszczy doskonale widać było każdy ze śmiercionośnych zębów.
– Dziwne. – Rzuciła książkę na stolik kawowy i dokończyła odkurzanie.
Wystawiła na zewnątrz worki z segregowanymi śmieciami i stojąc koło frontowych drzwi, wciągnęła w płuca chłodne, jesienne powietrze. To właśnie tam, kiedy miała siedem czy osiem lat, siedziała ze swoją nową lupą w rękach i wypalała małe dziurki w suchych liściach i skrawkach papieru, we wszystkim, w czym się dało. Odkrycie, że przypalane mrówki strzelają z trzaskiem, dało początek nader przyjemnemu popołudniu, podczas którego ścieżka pokryła się mnóstwem maleńkich poskręcanych ciałek – póki nie wyszła matka i jej na tym nie przyłapała.
W samym środku lata dostała tygodniowy szlaban na wychodzenie na dwór; wspomnienie własnej kipiącej wściekłości wciąż było tak żywe, że poczerwieniały jej policzki. Zamknięta w swoim pokoju, oddała się innym drobnym aktom destrukcji – tłukła talerze, na których przynoszono jej kanapki, albo wylewała do zlewu perfumy matki. Strasznie się wtedy złościła, a to tylko pogarszało sytuację.
To dlatego nie chciałam, żeby Terry przyjechał ze mną. Któż chciałby, żeby jego dorośli znajomi poznali dziecko, którym się kiedyś było? Stercząc na zimnie, Heather poczuła, jak przechodzi przez nią nowa fala udręki.
– Te cholerne duchy mogłyby być ciszej. – Wytarła dłonie o dżinsy i weszła z powrotem do środka.
O strychu przypomniała sobie dopiero po kilku godzinach układania i katalogowania. Dziwne odgłosy nie powtórzyły się, ale kiedy przechodziła pod nim, ściskając w rękach kubek herbaty, jej wzrok mimowolnie powędrował do włazu. Facet ze Strychu, pomyślała. Kiedy coś zginęło, jak byłam mała, dziadek zawsze zrzucał winę na Faceta ze Strychu.
Ta myśl nie dodała jej otuchy – wiedziała, że będzie musiała wejść na górę i sprawdzić, co tam jest, w przeciwnym razie skazana była na leżenie w łóżku i nasłuchiwanie kroków Faceta ze Strychu – albo, co gorsza, miękkiego stąpania matki.
– Jezu, co się ze mną dzieje? Na strychu nie ma żadnych potworów. Kilka dni spędzonych samotnie w domu i zachowuję się jak rozhisteryzowana pięciolatka.
Godzinę później siedziała po turecku w zaskakująco przytulnym pomieszczeniu, przeglądając pudło ze starymi winylami. Było tam dużo śmieci – mnóstwo zespołów i piosenkarzy w dziwnych garniturach, których nie rozpoznawała – ale też garstka obiecujących nagrań: Led Zeppelin, Siouxie Sioux, David Bowie. Bez wątpienia należały do ojca. Mówił jej kiedyś, że gdy on i jej matka zaczęli się umawiać, chciał założyć własny zespół; uczył się grać na gitarze basowej, ale nigdy tak naprawdę go to nie wciągnęło. Uśmiechając się blado, Heather odłożyła płyty na bok, postanawiając, że albo je zatrzyma, albo wystawi na eBayu. Kiedy znowu zajrzała do pudła, zobaczyła, że na jego dnie ukryta jest stara, poobijana, blaszana puszka po ciasteczkach. Podważyła i poniosła wieczko, marszcząc nos od unoszącego się w powietrzu kurzu. Wewnątrz, ciasno upakowane, leżały dwa grube pliki listów owiniętych gumką.
Wszystkie były zaadresowane do jej matki. Te z pierwszego pakietu wyglądały na bardzo stare: ich koperty były poplamione i wymięte, a tusz niemal całkowicie wyblakł. Te z wierzchu drugiej kupki wydawały się za to zupełnie świeże – Heather rozpoznała nawet niedawno wypuszczoną serię znaczków ze złoczyńcami z Doktora Who. Nie mogąc się oprzeć, Heather wyciągnęła jeden z listów z nowszej paczki i zaczęła czytać. Nadawca miał nieporządny, rozwlekły charakter pisma: czarne, pisane atramentem bazgroły rozciągały się od jednego brzegu kartki po drugi. Pisał ze strasznymi błędami.
Droga Colleen,
dziś było cicho. Bardzo spokojnie. Nie mam tu nic do robienia, a kiedy zrobię to, czego ode mnie chcom, czuję, jak póstka zamyka się nade mną ze wszystkich stron. Jest w rzółtym świetle i czystyh podłogach, póstka, która jest czymś więcej niż tylko póstkom – jest nicością. Miejsce, które jest kwaśne od żeczy stwożonych przez człowieka, nie ma w sobie prawdziwego życia, wracam więc myślą do czasów, które spędziliśmy razem. Na trawie i w polah, tam było nam najlepiej. Stąd nie widzę trawy ani żadnych drzew.
Heather zamrugała. Nie czytając dalej, wyszarpała z koperty kolejny, starszy list. Natychmiast rozpoznała to samo niechlujne pismo.
Tak pięknie opisujesz te miejsca. Sam fakt, że po tych wszystkich latach wciąsz robisz to dla mnie, potwierdza że nie myliłem się co do ciebie. Twoje dołączenie do komóny zmieniło moje życie.
– Komuny?
Kolejny, podobny. Wszystkie listy napisała ta sama osoba. A matka najwyraźniej na nie odpowiadała. Pismo nie należało do ojca, wiedziała to od razu; on ze względu na pracę na budowie i konieczność czytelnego wypisywania faktur pisał wyłącznie schludnymi, drukowanymi literami. Kim był człowiek, który żywił tak silne uczucia w stosunku do jej matki?
– Nigdy nie wspominałaś o żadnym korespondencyjnym znajomym, mamo. – W ciepłym powietrzu strychu jej słowa zabrzmiały dziwnie i płasko, jakby je także pokrywał kurz. Pod warstwą zaskoczenia czy nawet lekkiego rozbawienia Heather poczuła gdzieś w środku narastające zimno. – Chyba w ogóle nigdy nie wspominałaś o pisaniu listów.
W nocy jest tu tak głośno. Pamiętasz, jak cicho było na polach, pod gwiazdami? Kiedy hodziliśmy do lasu. Jak byśmy byli jedynymi ludźmi na świecie, chociaż pszeciesz nie byliśmy. Inni, którzy przyszli mieszkać pod gwiazdami, nie czuli tego, co my, Colleen.
Heather zerknęła na dół kartki i rzuciła okiem na skreślone tam imię. Michael? Nabazgranemu byle jak podpisowi towarzyszyła masywna zielona pieczęć, obok niej zaś innym tuszem i charakterem pisma dopisano Reave oraz Zatwierdzono. Reave, pomyślała Heather. Michael Reave.
Zmarszczyła brwi. Nazwisko to brzmiało dziwnie znajomo, choć nie umiałaby powiedzieć dlaczego. Heather wstała, włożyła listy z powrotem do puszki po ciastkach i zeszła po drabince, zabierając je ze sobą. Chwilę spędziła w kuchni, robiąc sobie kanapkę i dzbanek bardzo mocnej kawy.
Zdjęła gumki z obu plików i przez następną godzinę przeczytała około dwudziestu listów. Pod koniec zaschło jej w gardle, a w głowie huczało miarowo. Kanapka wciąż leżała nietknięta na stoliku obok. Nieco drżącą ręką odłożyła listy do puszki i pomyślała o wszystkim, co wiedziała o swojej matce, oraz o wszystkim, czego o niej nie wiedziała.
Spokojna, dobrze sytuowana, darzona szacunkiem Colleen Evans korespondowała z mężczyzną siedzącym w więzieniu. Robiła to, kiedy jeszcze żył ojciec Heather, przez wszystkie lata swojego małżeństwa. Ponadto w latach siedemdziesiątych jej matka najwyraźniej należała do jakiejś hipisowskiej komuny, gdzieś na północy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki