Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wzruszająca, a zarazem pełna humoru opowieść o przyjaźni Jednego dnia losy czwórki nastolatków splatają się w nieoczekiwany sposób. Virgil Salinas jest nieśmiałym chłopcem, który czuje się trochę obco we własnej, szalejącej na punkcie sportu rodzinie. Niesłysząca Valencia Somerset to bystra, odważna i w głębi duszy samotna dziewczynka, która uwielbia naturę. Kaori Tanaka z kolei uważa się za medium. Ma młodszą siostrę Gen, która wszędzie za nią chodzi. I jest jeszcze Chet Bullens, który wolałby, żeby te dziwaczne dzieciaki nie wchodziły mu w drogę. Ta czwórka niewiele wie o sobie, aż do dnia, w którym Chet postanowi zrobić Virgilowi paskudny kawał… „Urocza powieść o intrygujące fabule”. „Washington Post” „Młodzi czytelnicy z pewnością chętnie sięgną po tę powieść, bo znajdzie się tu coś dla każdego: humor, problem szkolnej przemocy i samoakceptacji, relacje międzypokoleniowe oraz mądre, niosące ważne przesłanie zakończenie”. „School Library Journal” „Czytelników z pewnością wciągnie historia kilkorga wyjątkowych outsiderów”. „Booklist”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 205
Jedenastoletni Virgil Salinas już z przygnębieniem myślał o ciągu dalszym szkoły, a dopiero co skończył szóstą klasę. Wszystkie te lata jawiły mu się niczym tor do biegu przez płotki, z których każdy kolejny okazywał się wyższy, potężniejszy, trudniejszy do pokonania, podczas gdy on stał na samym początku na swoich słabych, chudych nogach. Bieg przez płotki nigdy nie był jego najmocniejszą stroną. Przekonał się o tym na własnej skórze podczas lekcji wuefu, na których zawsze wybierano go do drużyny na końcu jako tego najmniejszego i najbardziej przeciętnego.
Właściwie to powinien skakać z radości. Koniec roku szkolnego, zaczynają się wakacje, więc mógł już pędzić w podskokach do domu, żeby cieszyć się słonecznym latem. A tymczasem on przekroczył próg szkoły niczym pokonany sportowiec – spuszczona głowa, przygarbione ramiona, na których zdawał się dźwigać wielki ciężar rozczarowań. Po prostu właśnie dzisiaj stało się to w końcu oczywiste – był nieudacznikiem.
– Oy, Virgilio – przywitała go babcia, jego Lola, gdy tylko wszedł do domu. Nawet na niego nie spojrzała, zajęta krojeniem mango. – Chodź, poczęstuj się. Twoja matka znowu kupiła ich za dużo. Akurat mieli przecenione, więc wzięła aż dziesięć. I na co nam dziesięć mango? Nie są nawet z Filipin, tylko z Wenezueli. Twoja matka kupiła dziesięć mango z Wenezueli, i na co, ja się pytam? Ta kobieta kupiłaby judaszowe pocałunki, gdyby tylko mieli je na wyprzedaży – dodała, kręcąc głową.
Virgil wyprostował się, żeby niczego nie zauważyła, a potem sięgnął do miski po jeden z owoców. Lola natychmiast zmarszczyła brwi, które właściwie nie były nawet prawdziwe, bo zawsze wyskubywała je do zera.
– Co się stało? – zapytała. – Czemu masz taką minę?
– Jaką? – obruszył się Virgil.
– No wiesz. – Lola nie lubiła zbyt wiele tłumaczyć. – Ten paskudny chłopak ze szkoły znowu ci dokucza?
– Nie. – Choć raz było to najmniejsze z jego zmartwień. – Wszystko w porządku.
– Hmm – mruknęła Lola.
Doskonale wiedziała, że nic nie jest w porządku. Znała go jak nikt inny, zawsze łączyła ich wyjątkowa więź. Było tak od pierwszego dnia, kiedy Lola przyjechała z Filipin, żeby z nimi zamieszkać. Gdy tylko zjawiła się w ich domu, rodzice i bliźniacy natychmiast rzucili się ją witać i ściskać. Tacy właśnie byli Salinasowie – ekstrawertycy z sercem na dłoni. Wszyscy, poza Virgilem. W ich towarzystwie Virgil czuł się niczym pozbawiona masła kromka chleba.
„Ay sus, przyprawicie mnie o ból głowy od razu po przyjeździe do Ameryki”, westchnęła Lola, przyciskając palce do skroni, a potem gestem wskazała na starszych braci Virgila, którzy już wtedy byli wysocy, szczupli i umięśnieni. „Joselito, Julius, odbierzcie moje bagaże, dobrze? Bo chcę się przywitać z moim najmłodszym wnukiem”.
Kiedy jak zawsze pomocni bliźniacy ruszyli wypełnić polecenie babci, rodzice zaprezentowali jej Virgila niczym rzadki okaz zwierzęcia, którego zwyczajów zbytnio nie rozumieli.
„To nasz Żółwik”, przedstawiła go mama.
Tak właśnie na niego mówili, bo ponoć zawsze siedział „zamknięty w swojej skorupie”. Za każdym razem, kiedy tak się do niego zwracali, serce mu pękało. Lola przyklęknęła wtedy przed nim i szepnęła mu do ucha: „Jesteś moim ulubieńcem, Virgilio”, po czym przyłożyła palec do ust i dodała: „Tylko nie powtarzaj tego braciom”.
Od tamtej pory upłynęło sześć lat, a Virgilio wiedział, że nadal jest jej ulubieńcem, chociaż nigdy więcej mu tego nie powiedziała.
Loli mógł ufać. I może nawet kiedyś zdradzi jej swój sekret, ten, za sprawą którego okazał się dzisiaj nieudacznikiem. Ale nie teraz. Nie dzisiaj.
Lola wzięła od niego mango.
– Zaczekaj, pokroję ci.
Virgil stanął obok niej i bacznie obserwował jej ruchy. Lola miała swoje lata i skórę przypominającą pergamin, ale kroiła mango z ogromną wprawą.
– Wiesz co – zaczęła, starannie dobierając słowa – wczoraj w nocy znowu śnił mi się Kamienny Chłopiec.
Śniła ten sen już od wielu dni. Zawsze wyglądał tak samo: nieśmiały chłopiec, bardzo podobny do Virgila, czuje się tak samotny, że któregoś dnia rusza do lasu i prosi skały, by go pochłonęły, aż wreszcie największa z nich otwiera swoje kamienne usta. Wtedy chłopiec wskakuje do środka i znika na zawsze. Kiedy jego rodzice odnajdują w końcu tę skałę, nic nie mogą już zrobić. Virgil nie miał pojęcia, do czego posunęliby się jego rodzice, by go ratować, wiedział jednak, że Lola rozłupałaby kamień kawałek po kawałku, gdyby tylko zaszła taka potrzeba.
– Obiecuję, że nie wskoczę do żadnej skały – zapewnił Virgil.
– Widzę, że coś cię dręczy, anak. Wyglądasz zupełnie jak Fryderyk Frasobliwy.
– A kto to ten Fryderyk Frasobliwy?
– Pewien chłopiec, który został królem i zawsze był smutny. Nie chciał, żeby ktokolwiek to zauważył, bo wszyscy mieli go uważać za potężnego władcę, ale któregoś dnia nie był już dłużej w stanie ukrywać swojego smutku, który trysnął z niego niczym fontanna. – Lola uniosła ręce, by zobrazować gestem pryskającą wokół wodę. W dłoni wciąż trzymała nóż do obierania owoców. – Szlochał tak długo, aż w końcu jego łzy zalały całą krainę, a wyspy oddaliły się od siebie. Król utknął na jednej z nich zupełnie sam, dopóki nie zjawił się tam krokodyl i go nie pożarł. – Lola wręczyła wnukowi zgrabnie odkrojony kawałek mango. – Proszę.
– Lolu, mogę cię o coś zapytać? – Virgil odebrał od babci owoc.
– Oczywiście, możesz pytać, o co tylko chcesz.
– Dlaczego w twoich opowieściach zawsze coś tych chłopców zjada, jakieś skały albo krokodyle?
– Nie wszystkie historie są o pożeranych chłopcach. Czasami przytrafia się to również dziewczynkom. – Lola wrzuciła nóż do zlewu i uniosła swoje nieistniejące brwi. – Jeżeli będziesz potrzebował z kimś porozmawiać, zawsze możesz przyjść do swojej Loli, zamiast wybuchać łzami jak fontanna i odpływać ode mnie gdzieś daleko.
– Dobrze – obiecał Virgil. – Pójdę do siebie, sprawdzę, co z Guliwerem.
Guliwer, jego ukochana świnka morska, zawsze cieszył się na jego widok. Na pewno dzisiaj też powita go radosnym popiskiwaniem, gdy tylko otworzą się drzwi. Może wtedy Virgil przestanie się tak paskudnie czuć.
– A co miałoby z nim być nie w porządku? – zawołała za nim Lola, kiedy zmierzał już do swojego pokoju. – Świnki morskie raczej nie mają wielu okazji, żeby wpakować się w kłopoty, anak.
Virgil słyszał jeszcze jej śmiech, kiedy wsuwał kawałek mango do ust.
Nie mam pojęcia, jak właściwie wygląda Bóg. Nie wiem, czy jest jeden potężny Bóg w niebie, a może dwóch albo trzech, albo nawet trzydziestu, a może każdy człowiek ma własnego boga. Nie mam pojęcia, czy jest chłopcem, czy dziewczynką, a może to naprawdę starzec z białą brodą? Zresztą to i tak bez znaczenia. Czuję się bezpieczniej ze świadomością, że ktoś mnie słucha.
Najczęściej rozmawiam ze świętym René. Tak naprawdę nazywał się Renat Goupil i był francuskim misjonarzem, który wyruszył ewangelizować mieszkańców Kanady. Któregoś razu nakreślił znak krzyża na czole dziecka, a ludzie pomyśleli, że rzuca w ten sposób klątwę, więc go uwięzili, a potem zabili.
Dowiedziałam się o nim, kiedy na dziesiąte urodziny jedna koleżanka, Roberta, sprezentowała mi książkę zatytułowaną Głusi, którzy zasłynęli w historii świata. Ja nigdy nie dałabym jej książki Sławni blondyni albo Sławni ludzie, którzy mówią za dużo czy Sławni ludzie, którzy próbowali ściągać ode mnie na dyktandzie – a wszystkie te rzeczy da się powiedzieć właśnie o Robercie – ale przynajmniej dzięki niej dowiedziałam się o istnieniu świętego René.
Nie potrafię posługiwać się językiem migowym, ale sama nauczyłam się alfabetu i znam już znaki, z których składa się jego imię. Krzyżuję palec środkowy z palcem wskazującym – to symbol litery R – a potem trzykrotnie stukam nimi lekko o usta. To jedna z pierwszych rzeczy, jakie robię każdego wieczoru po zdjęciu aparatu słuchowego. Potem wpatruję się w sufit, wyobrażając sobie, że moje modlitwy wędrują coraz wyżej i wyżej, by wreszcie wyfrunąć przez dach i opaść na jakiś obłok, gdzie będą czekały na wysłuchanie. Dawniej myślałam, że chmura zrobi się w końcu tak ciężka, że wszystkie moje modlitwy spadną z powrotem na ziemię, a ja otrzymam wszystko, o co prosiłam.
Ale teraz mam już jedenaście lat i wiem, że tak się nie stanie. Nadal jednak co wieczór wyobrażam sobie, jak moje prośby płyną w górę. Przecież nic w tym złego.
Modlę się tylko nocami, bo nie przepadam za tą porą dnia. Cały świat pogrążony jest wtedy w ciszy i mroku, a ja mam zbyt wiele czasu na rozmyślania. Jedna myśl prowadzi do następnej, a ta do kolejnej, aż w końcu okazuje się, że jest druga nad ranem, a ja nie zmrużyłam nawet oka. Albo może i pospałam, ale niezbyt dobrze.
Nie zawsze tak nienawidziłam nocy.
Dawniej po prostu wślizgiwałam się pod kołdrę i od razu zapadałam w sen.
Nie chodzi o ciemność, ta mi nie przeszkadza. Któregoś razu rodzice zabrali mnie w takie miejsce, Crystal Caverns, gdzie schodzi się pod ziemię, a człowiek nie widzi nawet własnej ręki przed nosem. W ogóle się nie bałam, wręcz bardzo mi się podobało tam pod ziemią, bo czułam się jak odkrywca. Potem tata kupił mi na pamiątkę kulę śnieżną, tyle że zamiast śniegu są w niej nietoperze. Ciągle trzymam ją na nocnej szafce przy łóżku i potrząsam codziennie przed snem, tak po prostu.
Więc to nie przez ciemność nie mogę spać.
Tylko przez nocne koszmary.
A one zawsze wyglądają tak samo.
Stoję pośrodku ogromnego pustego pola, na którym nigdy wcześniej nie byłam. Trawa pod moimi stopami jest pożółkła, zbrązowiała, otaczają mnie tłumy ludzi. Tamta ja z koszmarów ich znam, chociaż nie przypominają nikogo, kogo spotkałam w prawdziwym życiu. Wszyscy wpatrują się we mnie okrągłymi czarnymi oczami. Oczami pozbawionymi białek. Potem z tłumu wysuwa się dziewczynka w niebieskiej sukience i wypowiada tylko dwa słowa: „zaćmienie Słońca”. Wiem, co mówi, chociaż nie mam założonego aparatu słuchowego, a ona nie porusza ustami. Tak to się czasem dzieje w snach.
Dziewczynka wskazuje na niebo.
Ja z koszmarów też podnoszę wzrok ku miejscu, które wskazuje dziewczynka, i patrzę uważnie. Jeszcze się nie boję. Po prostu zadzieram głowę, tak jak wszyscy wokół. Wszyscy obserwujemy księżyc przesuwający się przed tarczą słońca. Oślepiająco błękitne niebo najpierw szarzeje, a potem robi się czarne, a tamta ja z koszmarów myślę sobie, że to najwspanialsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałam.
Chociaż to dziwne, jak działają koszmary senne.
Jakimś cudem ja z koszmarów wiem, że to wszystko nie skończy się dobrze. Gdy tylko słońce wynurza się z powrotem zza tarczy księżyca, słyszę pulsowanie krwi w uszach, dłonie mam wilgotne od potu. Odwracam wzrok od nieba, spuszczam go powoli, powoli, bo tak naprawdę nie chcę widzieć. Tak jak podejrzewałam, wszyscy zniknęli, cały ten tłum. Nawet dziewczynka w sukience. Wszystko trwa w bezruchu, nie drgnie nawet jedno źdźbło trawy. Pole rozciąga się na setki mil wokół. Księżyc zabrał ze sobą wszystkich. Wszystkich poza mną z koszmarów.
Jestem jedynym człowiekiem, który pozostał na Ziemi.
Nie mam pojęcia, która dokładnie godzina, ale podejrzewam, że jest dosyć późno. Już po północy. Nie chcę pamiętać o koszmarze, a jednak leżę w łóżku i rozmyślam o nim. Potrząsam kulą śnieżną z Crystal Caverns i patrzę, jak w jej wnętrzu wirują nietoperze. Potem próbuję się skoncentrować na wybrzuszeniach farby na suficie. Tata mówi, że to wzór popcornowy. Kiedy byłam mała, oboje udawaliśmy, że sufit jest naprawdę z popcornu, i kładliśmy się na łóżku z szeroko otwartymi ustami, czekając, aż przysmak sam wpadnie nam do środka.
„Następnym razem zrobię ci sufit lukrecjowy”, mówił potem tata, który często powtarzał, że jego ulubionymi owocami są żelki Twizzlers, a ja kręciłam wtedy głową i powtarzałam, że sufit ma być czekoladowy.
Taki mieliśmy kiedyś zwyczaj. Ale już nie robimy takich rzeczy.
Wydaje mi się, że on nie wie, jak być tatą jedenastoletniej dziewczynki. Nie da się jej posadzić sobie na ramionach, zwłaszcza kiedy jest kościstą nastolatką o wzroście metr sześćdziesiąt pięć, składającą się głównie z kolan i łokci, więc nie da się razem z nią czekać na Świętego Mikołaja przy kubku gorącej czekolady albo czytać książeczek z obrazkami.
Mimo wszystko wspomnienia o popcornowo-lukrecjowo-czekoladowym suficie są całkiem fajne.
Znacznie lepsze niż rozmyślanie o nawiedzającym mnie koszmarze.
Przymykam oczy i czuję podmuch powietrza poruszanego przez wentylator u sufitu. W końcu składam samej sobie obietnicę: jeśli znowu przyśni mi się ten sen, porozmawiam z kimś o tym i poproszę o pomoc. Jeszcze nie wiem z kim. Ale z kimś na pewno. Chociaż nie z mamą.
Nie zrozumcie mnie źle. Zdarzają się takie momenty, kiedy z mamą łatwo się rozmawia. W dobry dzień nie przypomina typowej mamuśki. Ale nigdy nie wiem, na jaką mamę trafię. Czasami jest zbyt nadopiekuńcza, dominująca, w ogóle cała zbyt. Któregoś razu zapytałam ją wprost, czy traktuje mnie w ten sposób dlatego, że jestem głucha, bo czasami takie mam wrażenie.
„Nie jestem nadopiekuńcza przez twoją głuchotę”, odparła wtedy mama. „Jestem taka, bo jestem twoją matką”.
Jednak jej oczy zdradziły mi, że to nie do końca prawda.
Naprawdę świetnie mi wychodzi czytanie z ludzkich oczu. Podobnie jak z ust.
W każdym razie nie chcę, żeby mama dowiedziała się o koszmarach. Na pewno wypytywałaby mnie potem o to codziennie rano i wieczorem, a na dodatek pewnie upierałaby się, żebym poszła do psychiatry czy coś w tym rodzaju.
Ale może wcale nie byłoby to takie złe?
Może wtedy zaczęłabym lepiej sypiać.
Zamykam oczy.
Pomyśl o czymś przyjemnym.
Nadchodzące lato. Tak. O tym właśnie będę myśleć. Skończyłam szóstą klasę, przede mną miłe, leniwe wakacje. W porządku, może nie mam miliona znajomych. I co z tego? Sama dostarczę sobie rozrywki. Będę chodzić po lesie i robić notatki do mojego zoologicznego dziennika. Może nawet naszkicuję parę ptaków.
Mogę robić tyle rzeczy.
Naprawdę nie potrzebuję miliona przyjaciół.
Nie potrzebuję nawet jednego.
Wystarczy mi moje własne towarzystwo, prawda?
W pojedynkę, tak jest najlepiej.
Przynajmniej bezproblemowo.
Guliwer był dobrym przyjacielem, nawet jako świnka morska. Virgil mógł mu się zwierzyć ze wszystkiego, a on nigdy go nie osądzał. Tego właśnie Virgilowi było trzeba, chociaż potrzebował też realnego, praktycznego wsparcia.
Potrzebował pomocy innego rodzaju.
Lola opowiedziała kiedyś Virgilowi historię kobiety o imieniu Dayapan, która głodowała przez siedem lat, ponieważ nie umiała uprawiać ziemi. Któregoś dnia Dayapan szlochała rozpaczliwie, bo nie miała nawet ziarenka ryżu czy strączka groszku, czegokolwiek, czym mogłaby choć trochę oszukać pusty żołądek. W końcu wykąpała się w źródle, by zmyć łzy, a wtedy pojawił się przed nią Wielki Duch z pędami trzciny cukrowej i ryżu w objęciach. Wielki Duch ofiarował to wszystko Dayapan i wyjaśnił, co powinna zrobić, by wyhodować więcej roślin, a kobieta już nigdy więcej nie zaznała głodu.
Virgil żałował, że nie usłyszy od Wielkiego Ducha, jak powinien postąpić, ale mógł liczyć jedynie na Kaori Tanakę.
Nakarmił Guliwera, a potem, kiedy schodził już na śniadanie, wysłał wiadomość do Kaori. W normalnych okolicznościach nie napisałby do nikogo o siódmej czterdzieści pięć rano, na dodatek w pierwszy dzień wakacji, ale w przypadku Kaori nic nie było normalne. Ona sprawiała wrażenie, jakby nigdy nie sypiała.
Schował telefon do kieszeni piżamy i ruszył tam, skąd dobiegały już głosy rodziców oraz braci, którzy zawsze zrywali się o świcie z powodu kolejnego treningu piłki nożnej.
W kuchni mama, tata i chłopcy popijali sok pomarańczowy i tryskali energią, podczas gdy Virgil próbował jakoś przebić się przez całe to zamieszanie, żeby wziąć sobie owoc albo ugotować jajko.
– Dzień dobry, Virgilio! – zawołał Joselito.
– Dzień dobry, Żółwiku – dodali rodzice niemal jednym głosem.
A potem jeszcze odezwał się Julius:
– Maayong buntag, braciszku.
Virgil mruknął coś w rodzaju powitania. Rodzice i bracia siedzieli na dosuniętych do blatu krzesłach, Lola przeglądała gazetę przy stoliku.
– Twoja mama kupiła za dużo klementynek, więc zjedz, ile dasz radę – powiedziała, nie podnosząc wzroku, a potem cmoknęła z dezaprobatą na takie marnotrawstwo.
Virgil chwycił po owocu w każdą dłoń i usiadł obok babci. O mało nie wypuścił przy tym klementynek z rąk, bo telefon w jego kieszeni właśnie zawibrował.
– O czym czytasz, Lolu? – zapytał Virgil. Starannie ułożył cytrusy w rządku przed sobą, a potem sięgnął po komórkę.
Virgil odłożył telefon na stół ekranem do dołu tuż obok klementynek.
– Śmierć i zniszczenie na całym świecie – odparła Lola. – Bezbożność za każdym rogiem.
Julius odwrócił się w ich stronę.
– Och, Lolu, nie bądź taką pesymistką.
Virgil od dawna podejrzewał, że jego bracia zeskoczyli z taśmy w jakiejś fabryce produkującej idealne, wysportowane i zawsze zadowolone dzieci, a on powstał ze zbędnych części, które zostały już po wszystkim. Jedyną skazą w przypadku Joselita i Juliusa były ich małe palce u rąk, które zakrzywiały się lekko do środka.
Virgil przyjrzał się własnym dłoniom, którymi obierał właśnie klementynkę. Palce miał długie i szczupłe, żaden nie był krzywy.
– Lolu, znasz się na dłoniach? – zapytał. Zerknął na Joselita i Juliusa, ale bracia byli pogrążeni w dyskusji na temat piłki nożnej. Ojciec też niedawno dołączył do drużyny oldbojów. Wszyscy poza Virgilem szaleli na punkcie piłki nożnej.
Lola odłożyła gazetę.
– Wiem, że zazwyczaj mają po pięć palców.
– Jak to zazwyczaj?
– W mojej wiosce mieszkała kiedyś dziewczyna, która urodziła się z dodatkowym kciukiem.
– Naprawdę? I co z nim zrobili? Zabrali ją do lekarza i kazali ten dodatkowy kciuk obciąć?
– Nie. To była biedna rodzina, nie mieli pieniędzy na lekarza.
– Więc co zrobili?
– A co mieli zrobić? Żyła sobie z tym dodatkowym kciukiem.
– Nie czuła się jak dziwadło?
– Może i tak. Ale powiedziałam jej, że Bóg musi wiedzieć o czymś, o czym ona nie ma pojęcia, a to przecież On ją taką stworzył.
– Może chciał, żeby została doskonałą autostopowiczką? – podsunął Virgil.
– Może. A może była zupełnie jak Ruby San Salvador.
– A kto to jest Ruby San Salvador?
– Inna dziewczynka z mojej wioski, która miała siedem sióstr. Rodzice dbali o to, by każdej z nich zaraz po narodzinach przepowiedziano przyszłość. Jednak kiedy na świat przyszła Ruby San Salvador, nikt nie potrafił spojrzeć w jej przyszłość. Ktokolwiek próbował, widział tylko pustkę. Nikt nie miał pojęcia, co to właściwie oznacza, a Ruby chodziła tylko w koło i powtarzała: „Jakie jest moje przeznaczenie? Jakie jest moje przeznaczenie?”. W końcu powiedziałam jej: „Nikt tego nie wie, ale jedno jest pewne: doprowadzisz nas do szaleństwa”.
Virgil pomyślał o biednej Ruby San Salvador, patrzącej, jak wszystkie jej siostry dostają coś, na co ona nie miała szansy.
– I co się z nią stało? – zapytał.
– Opuściła dom, by wreszcie znaleźć odpowiedź na swoje pytanie. W wiosce od razu zrobiło się znacznie spokojniej. – Lola popatrzyła na wnuka spod zmarszczonych brwi. – O co chodzi, Virgilio? Ze wszystkich pytań na świecie, które mógłbyś mi zadać, ty wybrałeś pytanie o ręce?
– Po prostu akurat zauważyłem, że mam ładne, proste palce. Nie wydaje ci się?
Odłożył skórki owocu na bok i położył dłonie na stole, żeby jej pokazać.
Lola skinęła głową.
– Tak, masz ładne dłonie. Dłonie utalentowanego pianisty. Powinniśmy cię zapisać na lekcje fortepianu. Li! – zawołała do mamy Virgila. – Li!
– Tak, manang? – zapytała roześmiana mama Virgila. Ale ona ciągle się śmiała.
– Czemu nigdy nie pomyśleliśmy o lekcjach fortepianu dla Virgilia? Przecież on ma ręce pianisty.
Zamiast mamy odpowiedział jednak ojciec Virgila.
– Ponieważ chłopcy powinni uprawiać sporty, a nie zajmować się takimi bzdurami jak brzdąkanie na pianinie. Prawda, Żółwiku?
Virgil bez słowa wepchnął spory kawałek klementynki do ust.
Pan Salinas uniósł szklankę z sokiem pomarańczowym.
– Po prostu musi nabrać trochę ciała!
Lola popatrzyła ponownie na dłonie wnuka i pokręciła głową.
– Ay sus – westchnęła. – Powinieneś grać na fortepianie, anak. Z takimi palcami mógłbyś występować w Madison Square Garden, tego jestem pewna!
– Może zacznę się tego uczyć – wymamrotał Virgil z pełnymi ustami.
– Tak, tak, to dobry pomysł – orzekła Lola i wreszcie podniosła na niego wzrok. – Czujesz się już lepiej, anak?
Virgil przełknął resztę owocu i pokiwał głową.
– Hmm – mruknęła Lola. – A jak tam twój ulubieniec?
– Wszystko w porządku. Chociaż wczoraj przeczytałem w necie, że świnki morskie nie powinny żyć w pojedynkę, bo to bardzo towarzyskie zwierzęta.
– No i?
– Przecież Guliwer jest sam.
– I właśnie tym się martwisz?
Kwestia samotności Guliwera nie miała nic wspólnego z jego porażką. A on w normalnej sytuacji by nie skłamał. Jednak teraz przytaknięcie oznaczało możliwość upieczenia dwóch pieczeni na jednym ogniu (czy raczej dwóch szaszłyków warzywnych, jak lubiła powtarzać Kaori). Może uda mu się namówić rodziców na drugą świnkę, a Lola wreszcie przestanie pytać, czemu ma taką smutną minę. Dlatego właśnie odpowiedział:
– Tak.
Lola skinęła głową. Co prawda nie rozumiała, po co komu w ogóle świnki morskie, ale każdy wiedział przecież, jak to jest czuć się samotnym.
– Porozmawiam z twoją mamą – obiecała.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki