Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy stajesz do walki z tyranem, bądź pewien, że poleje się krew
Katastrofa malezyjskiego samolotu nad Ukrainą wstrząsa opinią publiczną. Wśród ofiar są wnukowie jednego z najbogatszych holenderskich biznesmenów Hansa van Houtena. Od tej pory w życiu zrozpaczonego mężczyzny liczyć się będzie tylko jedno – pragnienie dotarcia do prawdy o zamachu i ukarania winnych. Wszystko wskazuje na to, że zestrzelenie nie było przypadkowe, a jego inicjatorem była Rosja.
Tylko jeden człowiek, Stanisław Solecki, może wypowiedzieć wojnę rosyjskiemu przywódcy, dając van Houtenowi to, za co jest gotów zapłacić każdą cenę – sprawiedliwość. Rozpoczyna się tajna operacja, która ma na celu nie tylko pomścić wnuki biznesmena, ale także zadośćuczynić wszystkim skrzywdzonym przez władcę Kremla. Tym razem jednak Polak ma przeciwko sobie jeden z najlepszych wywiadów świata i model rządów utrwalony przez wieki, a stawką będzie nie tylko jego życie…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 467
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
17 lipca 2014 roku, dokładnie o godzinie szesnastej trzydzieści, na piątym piętrze biurowca Energy System Corporation LTD w Amsterdamie rozpoczęło się posiedzenie rady nadzorczej spółki. Obradom przewodniczył większościowy udziałowiec, Hans van Houten. Był to niemłody już, ale ciągle pełen werwy człowiek. Sukces finansowy, który osiągnął, zawdzięczał niewielkiemu kapitałowi odziedziczonemu po ojcu, jednak jego osobistą zasługą był fakt, że zdołał w ciągu dwudziestu pięciu lat roztropnych i przemyślanych decyzji doprowadzić niewielką firmę na szczyty gospodarczych potęg Holandii. Od lat zajmował liczące się miejsce w rankingu „Forbesa”.
Firma miała liczne filie na całym świecie, nie wyłączając Europy Wschodniej, w tym Rosji, Ukrainy i Białorusi. Wszystko dlatego, że kraje te miały spory deficyt myśli technologicznej, którą sprzedawało Energy System. Ten gigantyczny moloch zatrudniał tysiące pracowników, z czasem rekrutowanych z krajów, w których firma miała swoje filie.
Tego dnia Hans van Houten miał szczególne powody do zadowolenia. Pierwszy wynikał z powodów osobistych. Rankiem osobiście asystował w wyekspediowaniu wnuków na wakacje w Kuala Lumpur, do których miał dolecieć dzień później. Natomiast drugi powód to otwierająca się przed jego firmą szansa przejęcia dużej rosyjskiej spółki, która dotychczas próbowała konkurować z Energy System na rynku wschodnim. Jak się okazało, jej próby zakończyły się fiaskiem, a właściciele ostatecznie uznali, że nie mają szans w dalszym konkurowaniu z taką potęgą jak Energy. Inna sprawa, że holenderska firma zaproponowała zupełnie niezłe pieniądze za ich udziały, więc przejęcie wydawało się przesądzone. Wszystkie niezbędne dokumenty były przygotowane, co jednak nie odbyłoby się, gdyby nie półroczne negocjacje z rosyjskim partnerem, który okazał się twardym przeciwnikiem.
Tak więc tego dnia rada nadzorcza, wcześniej umocowana przez zgromadzenie wspólników, miała podpisać porozumienie z przedstawicielami rosyjskiego potentata.
– All is ready? – rzucił van Houten w kierunku zebranych.
Odpowiedź mogła być tylko jedna. Skinął głową w kierunku sekretarki, która wzięła z blatu egzemplarze umowy i położyła je przed rosyjskimi kontrahentami. Gdy złożyli na nich parafki, papiery powędrowały do Holendrów. Jako pierwszy podpisał się van Houten, następnie Peter Brok, który w życiu Hansa występował w podwójnej roli. Był ojcem dwójki chłopców, siedmioletniego Willy’ego i starszego o dwa lata Gerta, którzy tego ranka przed wejściem do samolotu wymogli na dziadku, że bez względu na okoliczności ich nie zawiedzie i doleci niebawem, jak im wcześniej wielokrotnie obiecywał.
Drugą rolą, już sticte biznesową, była funkcja dyrektora finansowego Energy System. To przede wszystkim jego zasługą było opracowanie – w każdym najdrobniejszym szczególe – projektu porozumienia z Rosjanami. Reszta sprowadzała się do wypracowania klauzul bezpieczeństwa, ale tym zajęli się prawnicy firmy.
Kiedy sekretarka zebrała podpisane papiery, włożyła je do skoroszytu i przeszła w stronę podwójnych przeszklonych drzwi wielkiego gabinetu. Wówczas nie dało się nie zauważyć wpatrujących się w jej drgające pośladki członków rosyjskiej delegacji. Uśmiechając się do siebie, van Houten wstał z krzesła i spoglądając w kierunku zięcia, powiedział:
– Gratuluję wszystkim! Wspólnie wykonaliśmy ciężką pracę. Mam nadzieję, że na jej efekty nie będziemy musieli długo czekać. – Zebrani wstali z miejsc i uścisnęli sobie dłonie.
W międzyczasie kobieta, która zrobiła tak piorunujące wrażenie na gościach, wróciła, aby posegregować pozostałe dokumenty leżące na dostawce długiego stołu. Jeden ze znajdujących się tam telefonów nagle zaterkotał. Podniosła słuchawkę i przez chwilę słuchała. W pewnym momencie jej urodziwa twarz stężała, by po chwili stać się prawie biała. Zaczęła szybko oddychać. Nagle słuchawka wypadła jej z dłoni, upadając z głośnym trzaskiem na podłogę. Kobieta zemdlona padła na ziemię.
W sali posiedzeń na moment zaległa cisza. Po chwili zrobił się rumor. Kilku mężczyzn podbiegło do dziewczyny, podniosło ją i ostrożnie ułożyło na skórzanej kanapie. Skropiono jej twarz wodą, a gdy wreszcie otworzyła oczy, podsunięto do jej ust szklankę z wodą.
– Mary! Mary… Co z tobą? Już lepiej? – W głosie van Houtena słychać było wyraźne zaniepokojenie.
Dziewczyna nie odpowiedziała. Wpatrywała się tylko swoimi przerażonymi, wielkimi oczami w twarz pochylonego mężczyzny. Nagle zaczęła spazmatycznie szlochać. Jej płacz zagłuszył odgłos gwałtownie otwieranych drzwi. Kilku mężczyzn wbiegło, roztrącając zebranych. Jeden z nich powoli podszedł do van Houtena. Jego twarz nie pozostawiała żadnych złudzeń…
Hans van Houten już wiedział.
▪
Piętro niżej, w dużej hali pracowników administracji firmy, grupa osób w ciszy wpatrywała się w ekran sporego monitora zawieszonego na ścianie. Lektor CNN w wydaniu specjalnym podawał tragiczną informację:
– W dniu dzisiejszym o godzinie szesnastej dwadzieścia samolot linii Malaysia Airlines, lecący z Amsterdamu do Kuala Lumpur, rozbił się na terytorium Ukrainy. Nie wiadomo, czy ktokolwiek przeżył katastrofę. Na pokładzie znajdowały się dwieście osiemdziesiąt trzy osoby, w tym piętnastu członków załogi. Będziemy państwa informować, gdy tylko uzyskamy nowe informacje.
Zebrani się nie odzywali. Kilka kobiet szlochało. Mężczyźni stali w milczeniu. Wszyscy już wiedzieli, że na pokładzie maszyny były dzieci Broka.
▪
Zasady wojny hybrydowej pierwsi wprowadzili Rosjanie, destabilizując sytuację w Donbasie, co w efekcie umożliwiło aneksję tej części Ukrainy. Metoda ta okazała się niezwykle skuteczna, pozwalała bowiem osiągać zamierzone cele militarne bez angażowania własnych sił, co z punktu widzenia konwencji międzynarodowych nie stawiało Rosji w roli agresora. Oczywiście ugrupowania separatystyczne niewiele mogłyby wskórać, gdyby nie pomoc finansowa, techniczna i wojskowa Rosjan – w szczególności chodziło o nowoczesną broń, w którą władze tego kraju ich zaopatrywały. W akcję zaangażowane były najwyższe czynniki polityczne, bez których wsparcia separatyści długo by się nie utrzymali.
Ich przywódca, Aleksandr Borodaj, od dłuższego czasu robił wszystko, aby przekonać Rosję, że do skutecznych działań jest mu niezbędny bardziej zaawansowany sprzęt. Stawiał tym samym Rosjan w kłopotliwej sytuacji, gdyż od początku konfliktu zapewniali świat, że nie mają nic wspólnego z akcjami separatystów we wschodniej Ukrainie. Gdyby zdecydowali się w sposób jawny dostarczyć im potrzebną broń, taka argumentacja nie byłaby już możliwa. Więc kiedy ugięli się i przekazali Borodajowi wyrzutnię ziemia-powietrze, uczynili to w największej tajemnicy.
Transport odbywał się wyłącznie w nocy. Dokładnie zamaskowany sprzęt dotarł na terytorium Ukrainy, kontrolowanej przez separatystów, w nocy z 15 na 16 lipca 2014 roku. Wyrzutnia typu „Buk” jest bronią na wskroś nowoczesną, a przez to skomplikowaną. Składała się z samej wyrzutni, zapasu uzbrojonych rakiet oraz urządzeń radarowych namierzania obiektów przeznaczonych do zestrzelenia. Oba systemy były ze sobą skonfigurowane, co czyniło całość niezwykle skuteczną.
Cały świat zachodził w głowę, dlaczego Kreml zdecydował się zaopatrzyć separatystów w tak śmiercionośną broń, wiedząc, że przestrzeń nad Ukrainą nie jest zamknięta dla ruchu pasażerskiego. Separatyści to nie regularna armia, gdzie obowiązuje hierarchiczny system dowodzenia. Tam decydował watażka, który, o czym Rosjanie dobrze wiedzieli, był typem psychopaty, dla którego umowy międzynarodowe niewiele znaczyły. Jednak nie zważając na to, postanowili te cechy wykorzystać, aby osiągnąć swój cel.
Kiedy generał Sirotkin dostał na biurko rozkład lotów cywilnych maszyn przelatujących nad Ukrainą, miał tylko jedno zadanie – dokonać właściwego wyboru. Sprowadzał się on do wskazania konkretnej maszyny, w której na liście pasażerów nie było obywateli Federacji Rosyjskiej. Działający w Holandii agent rosyjskiego wywiadu potrzebował dwóch dni, aby wybrać konkretną linię lotniczą i zdobyć potrzebny dokument. Niezwłocznie, pocztą dyplomatyczną, przekazał go do centrali GRU.
Gdy generał Sirotkin czytał listę pasażerów z odręcznymi notatkami agenta przy każdym nazwisku, sprawdzał jedynie ich kraj pochodzenia. Był typowym wojskowym: dostał konkretny rozkaz, więc nie obarczał głowy myśleniem. Pasażerowie w większości byli Holendrami i obywatelami Malezji. Trochę Anglików, jakiś Szkot i dwóch Szwajcarów. W ogóle nie zwrócił uwagi na dwóch pasażerów z Holandii o nazwisku Brok. Jednak ten błąd, już w niedalekiej przyszłości, spowodował jedną z największych i najbardziej spektakularnych akcji wywiadowczych XXI wieku. W efekcie zaważył o losie najważniejszego człowieka w państwie.
Na razie jednak generał Sirotkin był przekonany, że dokonał właściwego wyboru. Kierował się przy tym wyłącznie interesem państwa, które potrzebowało jakiegoś spektakularnego wydarzenia pozwalającego wskazać na Ukrainę jako na agresora, który nie przebiera w środkach, aby osiągnąć zamierzony cel.
Podczas licznych narad z udziałem najważniejszych osób w państwie wspólnie zakładali, że cały cywilizowany świat wyrazi swoje oburzenie z powodu bestialstwa dokonanego rękami przywódców Ukrainy, a to w efekcie musi doprowadzić do zniesienia tak dolegliwych dla rosyjskiej gospodarki sankcji i zdecydowanie poprawi nadszarpnięty w ostatnim czasie wizerunek kraju.
Więc kiedy dzień później Aleksandr Borodaj przyznał publicznie, że zestrzelenie jest dziełem jego ludzi, wprowadził tym Kreml w konsternację. Cały plan, aby obarczyć winą władze Ukrainy, wziął w łeb. Próbowano jeszcze ratować sytuację, przedstawiając zdjęcia satelitarne terytorium wschodu kraju, na których nie było śladu wyrzutni. Jednak jak wykazały późniejsze badania przeprowadzone przez niezależny instytut Bellingcat, sfałszowano je, poddając obróbce cyfrowej przy użyciu programu Adobe Photoshop CS5.
▪
Peter i Elizabeth Brokowie na wieść o śmierci synów zupełnie się załamali. Peter nie był w stanie pracować w Energy. Stracił zainteresowanie sprawami firmy. Jedyne, na co było go stać, to przytulanie roztrzęsionej z rozpaczy żony. W jednej tragicznej chwili cała radość ich życia została pogrzebana w szczątkach zestrzelonej maszyny. To, że zawsze byli ze sobą blisko, w tej chwili na nic się zdało. Nieszczęście było zbyt bolesne, aby szukać pocieszenia w czymkolwiek. W takich razach normalny człowiek jest zbyt porażony, aby obecność bliskiej osoby była w stanie cokolwiek zmienić.
Z całej rodziny jedynie Hans van Houten znalazł w sobie dość siły, aby nie poddać się apatii. Zresztą, od razu się zorientował, że jako jedyny w rodzinie, może dać im tak potrzebne wsparcie. Zawsze był człowiekiem czynu i mimo że wiele razy stawał w szranki z niedogodnościami losu, zwykle wychodził z tego starcia obronną ręką. Nie znaczyło to, że spotkały go w życiu podobnie traumatyczne doświadczenia, które w jakiejś mierze uczyniły z niego twardego człowieka. Nigdy dotychczas nie wydarzyło się nic równie strasznego, ale odporność, której nauczyło go życie, nie pozwoliła, aby zawładnęła nim apatia czy rezygnacja.
Na początku rodzice chłopców byli jeszcze nieświadomi pozytywnych skutków oddziaływania van Houtena na ich samopoczucie. Z czasem zaczęli to dostrzegać i byli mu wdzięczni, tym bardziej że to on zajął się wszystkimi sprawami związanymi ze śmiercią chłopców. Był przekonany, że córka może nie przeżyć widoku swoich dzieci. On był na tyle silny, by zdawać sobie sprawę, że będzie potrafił to wytrzymać. Zresztą nie miał wyjścia. Cierpiał ogromnie, lecz to uczucie potwornej krzywdy zaczęło kształtować w jego umyśle potrzebę odwetu. Impuls dał mu program na żywo emitowany w CNN i widok przywódcy separatystów z maskotką zatkniętą za wojskowym pasem. Tak, to był pluszowy miś jego ukochanego wnuka, którego mu podarował przed tragicznym lotem.
Wiedział, że sprawiedliwość nie dosięgnie sprawców tej tragedii. Zawsze tak było. Świat trochę pokrzyczy, wysłane zostaną noty dyplomatyczne, może jakieś sankcje, a potem będzie jak zawsze.
Van Houten dobrze znał się z ministrem spraw zagranicznych Holandii, więc był na bieżąco z najnowszymi informacjami. I nie były to newsy podawane w mediach, ale ściśle tajne informacje uzyskane przez wywiad, zresztą nie tylko holenderski.
Hans był nie tylko bardzo bogatym człowiekiem, ale także niezwykle wpływową osobą, co w dużej mierze zawdzięczał branży, w której działał. To jego firma zaopatrywała gospodarkę w nowe technologie. Pod względem innowacyjności Energy System nie miał sobie równych. Korzystała z tego armia, która zawsze pierwsza wyciągała rękę po nowinki. Tak… Hans van Houten był potężnym człowiekiem i teraz postanowił to wykorzystać. Nie miał jeszcze jasnego i klarownego planu, ale wiedział jedno: wykorzysta miliardy, które zgromadził, aby paru skurwysynów poczuło, czym jest strach i cierpienie. Poświęci na to tyle życia, ile będzie trzeba. Listę osób w swoim planie miał już od pewnego czasu w głowie. Każdy musiałby uznać, że to ciekawe nazwiska…
Kiedy dwudziestego pierwszego lipca telewizja holenderska pokazała migawki z miejsca katastrofy, gdzie przywódca separatystów Aleksandr Borodaj z zatkniętą za pazuchą maskotką przekonywał o winie Ukrainy, Hans van Houten powziął postanowienie, które w niedalekiej już przyszłości miało totalnie zmienić dobre samopoczucie kilku osób. Także tych najważniejszych. Był to jednak niejedyny element gry, który planował wprowadzić w życie. Drugą sprawą, którą miał zamiar zająć się od razu, było totalne wycofanie z rynku wschodniego swoich firm. Wiedział, że przyniesie mu to gigantyczne straty, ale miał też świadomość, że nie może postąpić inaczej.
Zdawał sobie sprawę, że większość rosyjskich partnerów Energy System to ludzie powiązani z Kremlem. Do tej pory mu to nie przeszkadzało. Nawet specjalnie nie kontestował tego faktu. Ot, zwykły biznes, jak każdy. Rozumiał, że w tym kraju lojalność wobec władzy daje przepustkę do wielkich interesów, ale teraz wiele się zmieniło. Nie wyobrażał sobie robienia interesów z ludźmi, którzy mają powiązania ze sprawcami jego nieszczęścia. Kiedy siedząc w fotelu, powoli sączył whisky z lodem, przed oczami klarował mu się coraz wyraźniejszy plan na najbliższe tygodnie.
Wyrejestrowanie firm Energy System zajmie góra dwa miesiące. To nie będzie problem. Gorzej z zerwanymi kontraktami, co będzie generować kary umowne idące w miliony, nie mówiąc o czekających firmę procesach sądowych. Od razu pomyślał, że będzie to ostateczność. Wszędzie, gdzie to możliwe, wykorzysta szansę na ugody. Jeśli będzie to konieczne, nawet i sądowe. To oczywiście będzie kosztowało, ale van Houten miał na to środki…
– Czy będę jeszcze potrzebny? – Głos Ludwika wyrwał go z zamyślenia.
– Bądź tak dobry i daj mi jeszcze jedną szklankę.
Mówiąc to, uśmiechnął się ciepło do starszego już człowieka, który od czterdziestu lat, wraz z żoną, pracował w ich domu. Kiedy starszy pan zniknął, van Houten sięgnął po stertę telegramów leżących na małym stoliku. Zawierały kondolencje od przyjaciół, bliższych i dalszych znajomych, a także firm i instytucji. Był też telegram od premiera oraz przewodniczącego parlamentu. Jednak uwagę van Houtena zwrócił list nadany z Nairobi. Od razu rozpoznał charakter pisma starego przyjaciela, George’a Robinsona – człowieka nietuzinkowego, zagorzałego myśliwego, z którym ostatni raz spotkał się podczas zorganizowanego przez niego safari, jakieś sześć czy siedem lat wcześniej.
Znali się od wielu lat. Mimo że Robinson był starszy, nie przeszkadzało im to serdecznie się polubić. Gdy van Houten stawiał pierwsze kroki w biznesie, Robinson udzielił mu kilku dobrych rad, które ten zapamiętał na całe życie. Był pewny, że to dzięki nim stanął tak szybko na nogi.
Hans znowu spojrzał na treść. Jego uwagę zwróciło ostanie zdanie:
Gdybyś miał potrzebę wyrównania rachunków, zawsze możesz na mnie liczyć…
Zaczął się zastanawiać, czy Robinson wpadł na to samo co on. A jeżeli dwóch facetów na dwóch różnych półkulach myśli tak samo, to znaczy, że muszą się spotkać i pogadać.
Hans van Houten złapał za słuchawkę i nacisnął właściwy klawisz.
▪
Rozmawiali ponad godzinę. Robinson był taktowny i nie pytał o szczegóły. Jako człowiek, który w swoim długim życiu wiele przeżył, doskonale zdawał sobie sprawę, czym dla przyjaciela jest utrata bliskich. Kiedy widzieli się ostatni raz, od razu zauważył, że van Houten się zmienił. Nie interesowały go już polowania, mniej też zajmowała go własna firma. Miał już inne cele w życiu.
Robinson od razu zorientował się jakie. Wnuki! Bez przerwy o nich mówił, pokazywał zdjęcia czy krótkie filmiki ze wspólnych zabaw. Wcześniej ich rozmowy dotyczyły głównie biznesu, gdyż obaj znali się na tym doskonale. No i te polowania! Teraz to była już przeszłość. Chłopcy wymogli na dziadku, aby zapomniał o strzelbie. Jak obiecał, tak zrobił i stąd przerwa w wyjazdach do Kenii.
Jednak teraz miało się to zmienić. Czas wrócić do polowań, choć tym razem nie na dzikie zwierzęta, ale na… ludzi. Ludzi niecnych i okrutnych. Ludzi, dla których inne życie jest bez znaczenia. Ludzi wyznających zasadę, że zawsze to cel uświęca środki.
Umówili się na spotkanie na koniec sierpnia. Robinson zasugerował, że zna człowieka, który może mu pomóc. Oczywiście nie wdawał się w szczegóły, ale i tak van Houten zorientował się, co przyjaciel ma na myśli, dlatego postanowił przygotować się do tej rozmowy. Uznał, że musi wcześniej naradzić się w gronie zaufanych osób; przede wszystkim z Johanem Cruffem, najlepszym prawnikiem w jego firmie, pracującym z nim od trzydziestu lat. Nigdy go nie zawiódł i nie chodziło wyłącznie o interesy, lecz inne wydarzenia, które przekonały van Houtena o jego lojalności. Do tego musiał porozmawiać z zięciem, Peterem Brokiem, ojcem jego wnuków.
Petera poznał na długo przed tym, jak ten związał się z jego córką. Zawsze lubił mężczyznę, a teraz martwił go jego stan psychiczny. Na początku właśnie z tego powodu nie chciał angażować zięcia w swoje plany. Obawiał się, czy to nie pogorszy i tak trudnej sytuacji, w której się znalazł. W końcu uznał, że decyzję w tej sprawie musi podjąć sam. Zanim jednak wyznaczył datę spotkania, poprosił Johana, aby wcześniej spotkał się z kilkoma ważnym osobami w państwie. Chodziło o uzyskanie niezbędnej wiedzy o szczegółach związanych z zestrzeleniem samolotu. Hans van Houten niezwłocznie wykonał kilka telefonów. Już następnego dnia przekazał Cruffowi harmonogram spotkań. Były na nim nazwiska szefa wywiadu wojskowego, wiceministra spraw zagranicznych oraz ambasadora Holandii w Moskwie.
– Na razie wystarczy – mruknął Hans, wręczając Cruffowi kartkę z nazwiskami.
▪
Po tygodniu Johan był już po rozmowach. Z informacji, które wywiad holenderski uzyskał od CIA, wynikało, że wystrzelenie pocisku nastąpiło z terytorium Ukrainy. Jednak teren ten od kilku tygodni był w rękach separatystów. Amerykańscy wojskowi powątpiewali, aby byli oni w stanie obsługiwać tego typu broń. Skomplikowana technologia, zwłaszcza radarowego namierzania obiektu, musiała być właściwie skonfigurowana z wyrzutnią, a tego nie zrobi byle kto. Jedynym wytłumaczeniem była wersja wywiadu, że specjaliści pochodzili z zewnątrz.
Przyjęta od początku hipoteza o udziale Rosji nieco osłabła, gdy ministerstwo obrony tego kraju przedstawiło opinii publicznej zdjęcia satelitarne z terenu katastrofy, rzekomo poprzedzające zestrzelenie boeinga, na których nie było wyrzutni typu „Buk”. Jednak wywiad amerykański nie dał się zwieść tej manipulacji i szybko zaangażował specjalistów, którzy, wykorzystując najnowsze oprogramowanie, wykazali, że zdjęcia były antydatowane i cyfrowo zmienione. Po tym już nikt nie miał wątpliwości, kto stał za zamachem na cywilny samolot. Pozostawało pytanie, czy poza ministerstwem obrony Rosji w sprawę zaangażowany był przywódca tego kraju. Znając rosyjskie realia, nikt poważnie traktujący ważne polityczne wydarzenia w tym państwie nie mógł mieć wątpliwości, że tak właśnie było.
Dla van Houtena ta konkluzja miała zasadnicze znaczenie. Po pierwsze, dalsze zaangażowanie jego firmy w Rosji i na Ukrainie było niemożliwe. Po drugie, i ważniejsze, należało ukarać winnych. Od razu założył, że koszty realizacji takiego planu nie będą miały znaczenia. Miał aż nadto osobistego majątku, więc wcale nie musiał korzystać ze swoich udziałów w Energy System. Pozostało tylko znaleźć wykonawcę.
Pierwotnie van Houten zamierzał polecieć na Ukrainę swoim gulfstreamem falconem. Jednak w ostatniej chwili zmienił zdanie. Nie podawał przyczyny, ale większość, która znała jego słabość do wnuków, domyślała się powodów. Van Houten nie mógł sobie darować, że nie wyekspediował dzieci Broka swoim samolotem, którym wielokrotnie latał w sprawach firmy do wschodnich partnerów. Teraz świadomość, że musiałby uzyskać zgodę na wykorzystanie przestrzeni powietrznej Rosji od morderców jego wnuków napawała go odrazą.
Mało tego! Wcześniej, zanim jeszcze dogadał sprawy z Robinsonem, podjął szereg decyzji umożliwiających Energy System wycofanie się z rosyjskiego rynku. Pierwszy raz w życiu w sprawach związanych z własnym biznesem nie kierował się pragmatyzmem, a własnymi uczuciami. Mimo że jego doradcy odradzali mu to, zdania nie zmienił, choć doskonale wiedział, ile milionów straci. Jednak od kilku tygodni kwestie finansowe stały się dla niego nieistotne. Zaczął nawet rozważać, czy nie nadszedł czas, aby w ogóle wycofać się z biznesu, jednak szybko porzucił tę myśl, gdyż wiedział, że kierowanie firmą musiałby przekazać Brokowi, a on w tej chwili zupełnie się nie nadawał do zwykłej korporacji, a co dopiero do takiego giganta jak Energy System. Tak więc póki co wszystko miało zostać po staremu.
▪
W czasie gdy Hans van Houten czynił przygotowania do podróży, George Robinson telefonował do RPA, gdzie od kilku tygodni przebywał jego przyjaciel i wspólnik, Stan Solecki. Zapewniając van Houtena o swojej pomocy, zrobił to w pierwszym odruchu serca, aby wesprzeć starego przyjaciela. Potem jednak zdał sobie sprawę, że mógł postąpić nierozważnie, dając mu nadzieję, że zna rozwiązanie jego kłopotów.
Gdy o tym myślał, dość szybko doszedł do wniosku, że zrobił tak, gdyż z góry założył, że całą sprawą zajmie się Stan. Człowiek, który za co by się nie zabrał, zawsze wszystko doprowadzał do oczekiwanego końca. Robinson już dawno zorientował się, że stał się zależny od przyjaciela, ale nie w złym tego słowa znaczeniu. Raczej chodziło o łączące ich relacje. Na początku przyjacielskie, potem bardziej rodzinne.
Robinson, ze względu na podeszły wiek, nie miał już w sobie tyle sił i energii, aby mierzyć się z rosnącymi jak grzyby po deszczu problemami. Poza tym, mimo że znali się od dawna, ciągle miał wrażenie, że nie do końca poznał wszystkie tajemnice przyjaciela. Obserwował go od lat. Widział jego skuteczność i sprawność, nie tylko dotyczącą biznesu. Na swój sposób Solecki go fascynował, a czasem też trochę przerażał. Powodem było to, że w jego zachowaniu można było dostrzec jakiś przerażający automatyzm. Coś, co przeczyło nie tylko prawom anatomii, ale typowym ludzkim odruchom.
Nie znał strachu. Nawet gdy robił coś, co musiało wyzwalać kilogramy adrenaliny, wykazywał niespotykane u innych opanowanie. George ciągle miał w głowie zdarzenie sprzed roku. To wówczas, podczas zorganizowanej dla angielskich turystów wycieczki jeepami po sawannie, mimo zakazów jakiś idiota otworzył drzwi w terenówce. Chciał wygodniej fotografować leżące w oddali lwy. Nie wiadomo skąd, przy samochodzie pojawił się potężny samiec, który wygarnął niefrasobliwego turystę z kabiny jak jakiegoś kurczaka i powlókł w stronę pobliskich zarośli. Widział to jadący bezpośrednio za nimi Solecki, który wraz z trzema masajskimi myśliwymi pilotował eskapadę. Pech chciał, że w pojeździe zabrakło strzelby. Tropiciele po prostu o niej zapomnieli.
Polak, nie namyślając się, chwycił jedną z masajskich włóczni i wyskoczył z auta. Pochylony od razu ruszył w kierunku drapieżnika. To, co potem zobaczyli siedzący w pojazdach turyści, nie mieściło się w głowie. Lew zostawił turystę i zaatakował mężczyznę. Solecki się nie cofnął, lecz rzucił w kierunku zwierza, wbijając ostrze dzidy w komorę serca. Lew zdołał jeszcze wgryźć się w drzewce, lecz po chwili leżał w konwulsjach. Mężczyzna wyszarpnął ostrze z boku zwierzęcia i błyskawicznie podbiegł do leżącego Anglika. Złapał go za nogę i ciągnąc po piachu, ruszył w stronę jeepa. Zdawał sobie sprawę, że jeśli nie zrobi tego dość szybko, za chwilę będzie miał na karku pozostałą część stada. Dlatego wrzucając nieszczęśnika do wnętrza samochodu, ciągle miał na oku lwy. Widział, jak podniosły się z trawy, ale nie zaatakowały.
Na szczęście to był koniec wrażeń tego dnia. Anglik przeżył tylko dlatego, że samiec nie zdążył zgruchotać mu kręgów. Oczywiście wieść o wydarzeniu w pół godziny obiegła cały kraj.
Obecni przy zdarzeniu Masajowie, którzy od wieków byli uznawani za najlepszych myśliwych, mieli nietęgie miny. Blamaż z bronią był nie do obrony, a przecież uchodzili za specjalistów w polowaniu, zwłaszcza na lwy. Zresztą zawsze mieli z nimi na pieńku, gdyż te rozsmakowały się w mięsie hodowanych przez nich zwierząt.
Ich sposób polowania na te drapieżniki zawsze był taki sam. Osaczali lwa ze wszystkich stron, rzucając w niego długimi włóczniami, po czym błyskawicznie odskakiwali na bezpieczną odległość, a ich miejsce zajmowali pozostali uzbrojeni towarzysze. Nigdy nie działali w pojedynkę. Doskonale wiedzieli, jakim zwierzęciem jest lew. Jak tylko dopadnie swoją ofiarę, nic nie jest w stanie go zmusić, aby porzucił zdobycz. Nawet śmiertelnie ranny jej nie puści. Gdyby Solecki nie ugodził go w samo serce, los turysty i jego samego byłby przesądzony. Indywidualna akcja mężczyzny ugruntowała szacunek, jaki mieli do niego tubylcy po latach wspólnych akcji na sawannach zachodniej Afryki.
▪
Oczywiście Robinson musiał podzielić się z Soleckim swoimi planami. Przed pierwszą rozmową czuł się trochę nieswojo. Nie do końca był pewny, czy nie pospieszył się z propozycją złożoną van Houtenowi. Zrobił to niejako automatycznie, gdyż dotychczas nigdy nie spotkał się z odmową młodszego przyjaciela, gdy znalazł się w potrzebie. Poza tym wspólnie spędzone lata wytworzyły między nimi więź porównywalną do relacji, jakie istnieją między ojcem i synem. Robinson miał dzieci, ale już dawno temu z goryczą stwierdził, że nie o takich relacjach marzył. Dopiero kiedy w jego życiu pojawił się przybysz z dalekiej Polski, zauważył, że stopniowo zaczął on zajmować miejsce dotychczas przynależne synom.
Z czasem Robinson odkrył, że wraca mu wiara w drugiego człowieka. Oczywiście Anglik na początku nie miał o tym pojęcia, lecz z każdym upływającym dniem zaczął dostrzegać to, co zaczęło dawać nazbyt wyraźne objawy. Były nimi bliższe relacje między oboma mężczyznami. Stąd wynikło spontaniczne zachowanie Robinsona. Z problemem zwrócił się do osoby, którą uważał za bliską. Jednak teraz, to była sprawa już innego kalibru.
Robinson wiele się dowiedział od samego Soleckiego, jak należy skutecznie radzić sobie ze złymi ludźmi, ale szczegółów nigdy nie poznał. Owszem, dużo wyjaśniły mu artykuły prasowe czy informacje w innych mediach, gdzie rozpisywano się na temat tajemniczego mężczyzny, który zwykł nie zdawać się na wymiar sprawiedliwości i wszelkie zło eliminował sam. Opinia publiczna w Polsce sprzyjała jego dokonaniom, chociaż nigdy się nie dowiedziała, kim był człowiek, który tak wielu przywracał wiarę w sprawiedliwość.
To właśnie ta wiedza podpowiedziała staremu Anglikowi, że także w sprawie van Houtena Polak znajdzie sposób na zadośćuczynienie Holendrowi. Tak więc z pewnym niepokojem, ale i nadzieją, czekał na przyjazd przyjaciela.
▪
Start się nieco opóźniał, więc mężczyzna zajął się przeglądaniem ostatniego wydania „New York Timesa”. Od razu zwrócił uwagę na artykuł dotyczący katastrofy nad Ukrainą. Gdy przeczytał, że separatyści wrzucili szczątki ofiar do wagonów-chłodni, odstawiając pociąg na bocznicę, cicho zaklął. Mimo że rząd holenderski zabiegał o jak najszybsze sprowadzenie ciał ofiar do kraju, ich przywódca nic sobie z tego nie robił, a zamiast tego udzielał się w mediach, kreując siebie na bohatera. Trwało to jakiś czas, aż nagle, nie wiadomo z jakiego powodu, Borodaj zniknął. Autor artykułu podawał różne przyczyny, z których najbardziej rozsądna wydawała się hipoteza, że z Moskwy dostał zakaz jakichkolwiek kontaktów z mediami.
Jednak mężczyzna miał swoje własne zdanie, które opierał na dobrej znajomości wschodniego sąsiada Polski. Doskonale pamiętał, że do podobnej sytuacji doszło po katastrofie rządowego samolotu RP, kiedy to pracownicy wieży kontrolnej w Smoleńsku, wraz z nadzorującym ich pułkownikiem Krasnokutskim, również zniknęli. Według mężczyzny przyczyna była oczywista: chodziło o odseparowanie ich od toczących się w sprawie katastrofy śledztw – i to zarówno prowadzonego przez rosyjską komisję badania wypadków lotniczych, jak i przez polską stronę. Moskwa nie mogła ryzykować wpadką, że na przykład któryś z nich wyklepie coś, co może być sprzeczne z ustaloną wcześniej wersją. W przypadku katastrofy polskiego samolotu pod Smoleńskiem chodziło o ewidentną odpowiedzialność za błędne naprowadzanie rządowego samolotu.
Katastrofa malezyjskiej maszyny miała określonego z imienia sprawcę. To nie podlegało dyskusji. Problem dla rządu holenderskiego był inny. Czy w początkowym etapie wyjaśniania tragedii można było podać to nazwisko opinii publicznej, bez narażania się na konflikt dyplomatyczny z Rosją? W artykule na ten temat było cicho, ale mężczyzna potrafił zebrać wszystkie fakty i właściwie je zinterpretować. Nie budziło jego wątpliwości, że za całą sytuację odpowiada jeden człowiek. I nie był nim przywódca separatystów.
Jego rozmyślania przerwał komunikat o locie do Nairobi. Pozbierał z siedzenia czasopisma, chwycił bagaż podręczny i ruszył w kierunku hali odlotów.
▪
Było już dobrze po zachodzie słońca, kiedy dojechał taksówką pod dom Robinsona. Okazało się, że jego przyjaciel z Holandii jest już na miejscu od dwóch dni. Mężczyzna od razu zwrócił uwagę na jego twarz – poszarzałą, pełną smutku i rezygnacji. Znał powody. Sam w swoim życiu wiele przeżył, więc był w stanie zrozumieć jego uczucia. Panowie wymienili uprzejmości i wszyscy usiedli na tarasie w wiklinowych fotelach. Na szklanym blacie stolika stały już kryształowe szklanki z syczącymi kostkami lodu. Kiedy stary Smecton się oddalił, pierwszy odezwał się Robinson.
– Wiesz, Stan, trochę mi głupio, że cię nie uprzedziłem…
– W porządku, nie musiałeś – odpowiedział, przypalając papierosa. – Jesteśmy przyjaciółmi, a to ci daje pewne prawa, więc nie mówmy więcej o tym, okay?
– Jasne…
– Jak zatem mogę panu pomóc, panie van Houten? – bez zbędnych wstępów zapytał Polak.
Ten nie od razu odpowiedział. Podniósł szklankę do ust i przez chwilę sączył napój. Gdy ją odstawiał, mężczyźni zauważyli, że trzęsie mu się ręka. Po chwili zdołał się opanować.
– Pan już wie, co spotkało mnie i moją rodzinę – zaczął, patrząc uważnie na twarz Soleckiego. – Nie chcę mówić, że zawalił się cały mój świat. To nie ma teraz znaczenia. Jedyne, czego oczekuję, to sprawiedliwości. Ale też wiem, że szanse, że jej doczekam, są mizerne. Nie wierzę, aby rząd Holandii był w stanie ukarać winnych tej tragedii. Mamy dość przykładów w ostatnich latach, że sprawiedliwość nigdy nie dosięgała sprawców oraz ich mocodawców, gdy rzecz tyczyła się tego kraju; że przypomnę zabójstwa Politkowskiej, Bieriezowskiego czy Litwinieńki. Jak zresztą wielu, wielu innych! – rzucił z goryczą. – Wszyscy doskonale wiedzą – kontynuował – kto stał za tymi mordami. Jednak cywilizowany świat nie zrobił nic, aby wyjaśnić te sprawy, a winnych ukarać. Rozumiem, że jego możliwości w tej kwestii są wielce ograniczone. Dlatego nie wierzę, że i w tej sprawie ktoś za to odpowie. Ktoś… Ktoś… – dodał z rezygnacją w głosie. – Wiadomo, że decyzji o zestrzeleniu nie podjął ten… watażka, Borodaj! Zresztą już wiemy, kto dostarczył separatystom rakiety. W tych ustaleniach bardzo pomogli nam Amerykanie. Poza tym ten system jest zbyt skomplikowany, aby sami byli w stanie go obsłużyć. A to znaczy, że przysłano im ludzi, którzy to zrobili. I znaczy też, że rozkaz nie pochodził od jakiegoś tam pułkownika czy generała, tylko… No tak. Teraz, dzisiaj, nie chcę nic więcej, jak zobaczyć tych ludzi przed międzynarodowym trybunałem. Wiem… – Uniósł rękę, widząc otwierającego usta Robinsona. – Mimo wszystko wierzę, że jest to możliwe. Przecież serbskich oprawców wsadzono za kraty, mimo że byli chronieni przez własny rząd!
Van Houten pochylił się nad stolikiem i ciężko oddychał. Po chwili wyprostował się, spojrzał na mężczyznę i dodał:
– Chcę, proszę… aby pan się tym zajął. Chcę, aby doprowadził ich pan przed sąd. Chcę sprawiedliwości…
Przez dłuższą chwilę zapanowała cisza przerwana dalekim odgłosem nadciągającej burzy.
▪
– Rozumiem pańską sytuację i szczerze panu współczuję – pierwszy odezwał się Solecki. – Jednak zanim odpowiem na pańską prośbę, chciałbym wyjaśnić kilka rzeczy. Znam dobrze naszego wschodniego sąsiada i doskonale wiem, że stosowanie wobec niego europejskiej miary nie zda się na nic. Jest to państwo, które imperialne zapędy ma zapisane w swoim genetycznym kodzie. Do tego jest bardzo dumne. Te dwie cechy powodują, że nie postępuje ono zgodnie z cywilizacyjnymi normami, ale kieruje się wyłącznie makiaweliczną zasadą. Tak zawsze było, jest i zapewne długo jeszcze będzie. Ma pan rację, mówiąc, że oczekiwanie, że przy użyciu swoich instytucji wyjaśnią tę sprawę, jest naiwnością. Nie mówiąc o ukaraniu winnych! Ale zgadzam się z panem, że tej sprawy nie można tak zostawić. Jednak musi pan wiedzieć, że ani rząd holenderski, ani jakikolwiek na świecie nie będzie w stanie nic zrobić, aby ich do czegokolwiek zmusić. Mało tego! Jak ich znam, to głowę daję, że za chwilę się dowiemy, że przywódca separatystów, obsługa wyrzutni i kilku zaangażowanych w strącenie malezyjskiej maszyny generałów gdzieś zniknęli. Przypuszczam, że albo zostali zlikwidowani, albo przeniesieni gdzieś za krąg polarny i szybko okaże się, że tej sprawy nie sposób wyjaśnić. Brak dowodów, brak sprawców, brak świadków i tak dalej…
– Panie Solecki! – już spokojniejszym głosem wszedł mu w słowo Holender. – Ja to wszystko rozumiem i nie liczę, że Rosjanie sami się z tego wytłumaczą. Ale dysponuję nieograniczonymi środkami, które mam zamiar przeznaczyć na wyjaśnienie tej sprawy i postawienie winnych przed sądem – rzucił twardo. – Od lat prowadzę biznes i wiem, że dzięki dużym pieniądzom można osiągnąć każdy cel. No… może nie każdy – powiedział w zamyśleniu, po czym dodał: – Chcę dać panu pełną swobodę w dysponowaniu tymi pieniędzmi i ze swojej strony będę oczekiwał, że wykorzysta pan je właściwie. Czy podejmie się pan tego zadania?
Na chwilę zapanowała krępująca cisza. Robinson zdawał się szczególnie zakłopotany. Był pomysłodawcą i reżyserem tego spotkania i nagle uświadomił sobie, że zadanie, które obmyślił dla przyjaciela, jest praktycznie niewykonalne. Rządy największych państw na świecie nie mają żadnych skutecznych narzędzi, aby uruchomić procedury karne wobec Rosji, a on wymyślił sobie, że dokona tego jeden człowiek. Bzdura! Totalna bzdura…
George westchnął z rezygnacją. Z zadumy wyrwał go głos przyjaciela.
– Jestem człowiekiem w miarę praktycznym i rozum podpowiada mi, że to zadanie rzeczywiście może należeć do tych niewykonalnych. Ale – Polak zagadkowo się uśmiechnął – zawsze duże znaczenie przywiązywałem do intuicji, która w moim przypadku wielokrotnie wypierała zdrowy rozsądek. Postępowałem tak wcześniej i rzadko się zdarzało, abym żałował tej metody. Sprawdzała się w większości spraw, które prowadziłem. Teraz… Tutaj podpowiada mi ona, że jeden człowiek może osiągnąć każdy cel, ale pod jednym warunkiem: że nastąpią sprzyjające okoliczności. Tylko te okoliczności musimy sami sprokurować, bo w przeciwnym razie można zapomnieć, że cokolwiek uda się zrobić…
– Czyli? – przerwał gość.
– Tak, panie van Houten, mogę podjąć się tego zadania. Jednak na własnych warunkach, gdyż w przeciwnym razie nie widzę szans na jakikolwiek efekt. Więc teraz proszę mnie uważnie posłuchać…
Słuchający Polaka mężczyźni zastygli w bezruchu. Wpatrywali się w jego twarz z wyraźnym napięciem, ale też z nadzieją. Robinson już kilka lat wcześniej opowiadał van Houtenowi o Soleckim, więc Holender był przygotowany, że będzie rozmawiał z nietuzinkowym człowiekiem. Pierwsze wrażenie nie było najlepsze. Wydał mu się dość oschłym, mało empatycznym osobnikiem, który zdawał się nie dostrzegać jego osobistej tragedii. Do tego jeszcze już na początku spotkania stawia jakieś warunki. Zapewne finansowe, bo jakież inne?!
Prowadząc biznes przez długie lata, van Houten nigdy nie miał złudzeń, że w każdym kontrakcie chodzi przede wszystkim o pieniądze. Teraz, słuchając świeżo poznanego mężczyzny, z góry założył, że i w tym przypadku nie jest inaczej. Oczywiście nie miał o to pretensji. Tak było zawsze. Zbyt długo prowadził interesy, aby nie wiedzieć, jakie reguły obowiązują w świecie biznesu. Jednak odczuł pewien zawód. Nie miał przy tym pojęcia, czy wynikał on z faktu, że Robinson przedstawił go jako przyzwoitego człowieka, czy z tego, że odbiera tę sytuację bardzo osobiście.
– Przedstawię panom – mówił dalej Solecki – na razie ogólny szkic działań, które są według mnie niezbędne, aby mieć nadzieję na powodzenie akcji. Otóż po pierwsze, rzecz tyczy się pańskiej firmy. Nie doradzałbym, co słyszałem od George’a, wycofania się z rynku wschodniego. To zły pomysł! – Widząc zdziwienie na twarzy biznesmena, dorzucił: – Zaraz pana przekonam, dlaczego… Realizując naszą misję, musimy mieć pretekst do działań na tamtym terenie. Skuteczną i bezpieczną penetrację Rosji i Ukrainy zapewnią nam właśnie pańskie firmy. To pierwsza moja uwaga. Mam nadzieję, że się pan z tym zgodzi. Po drugie: działając na terenie tak wrogiego kraju, nie mogę poruszać się w próżni. Powodzenie tego przedsięwzięcia może przynieść założony przez nas efekt tylko w jednym przypadku: gdy będę miał nową tożsamość. A to może zapewnić mi wyłącznie Energy System.
– To znaczy? – wszedł mu w słowo Holender.
– W dokumentacji musi się znaleźć moja osoba, i to od początku istnienia firmy. We wszystkich papierach spreparujecie dokumenty, gdzie będzie figurować moje nazwisko. Zaczynając od kontraktów handlowych spółki, a kończąc na aktach osobowych, gdzie znajdą się informacje o pełnionych przeze mnie funkcjach, wyjazdach służbowych, przyznanych urlopach itede. Tylko to musi wyglądać wiarygodnie, więc powinny się tam znaleźć moje zdjęcia z różnych okresów życia. Wie pan, o czym myślę?
Van Houten się nie odezwał, tylko skinął głową.
– Istotne jest, aby funkcja, którą będę pełnił w Energy, pozwalała mi na mobilność i ułatwiała kontakty z ludźmi. Najlepiej, gdybym w ostatnim czasie był na przykład waszym przedstawicielem handlowym w Wielkiej Brytanii.
– A dlaczego akurat tam? – zapytał Robinson.
– Jeszcze za wcześnie, aby o tym mówić, ale gdy uda mi się zorganizować parę rzeczy, to będziecie panowie pierwsi, którzy się o tym dowiedzą. No i też… ostatni! – dodał, uśmiechając się. – Cała ta mistyfikacja – mówił dalej – będzie mi potrzebna, aby nie wzbudzać podejrzeń ich służb. Wiecie, panowie, że każdy cudzoziemiec, który się znajdzie w ich kraju, jest obserwowany, zazwyczaj po to, aby stwierdzić, czy czasem nie przyjdzie mu do głowy, żeby kontaktować się z opozycją. Tego obawiają się najbardziej. Mimo że robią wszystko, aby Rosjanom obrzydzić Zachód, to doskonale wiedzą, że bez udziału wielu krajów, ich gospodarka szybko by padła. Dlatego pańska firma będzie mi potrzebna. Zapewni mi bezpieczny dostęp do wielu ludzi; w większości z kręgu biznesu, ale też władzy. W żadnym kraju na świecie nie ma takich powiązań między tymi środowiskami jak u nich. A to ułatwi mi realizację planu.
Widząc zdziwienie na twarzy van Houtena, wyjaśnił:
– Jasne, że chodzi o przykrywkę do działań. Do tego moje CV w Energy System nie może mieć słabych punktów. Dlaczego? Znając skuteczność i profesjonalizm ich służb, w przeciwnym razie niedługo cieszyłbym się życiem. To jasne! Oczywiste jest, że będę posługiwał się zmienionym nazwiskiem, ale o tym potem. Dlatego, panie van Houten, tak ważne jest, aby pozostał pan na rynku rosyjskim. I rzecz najważniejsza! Cel naszych działań. Nie mogę, niestety, podzielić pańskich nadziei dotyczących najważniejszej osoby z kręgu sprawców tej tragedii. W każdym razie jeszcze nie teraz. Wiemy, o kogo chodzi. Nie muszę chyba panu tłumaczyć dlaczego?
– Tak, to jasne – przytaknął Holender.
– Natomiast taką szansę widzę, jeśli chodzi o przywódcę separatystów i dwóch generałów rosyjskiej armii, którzy utrzymywali z nim kontakt przed katastrofą, a wcześniej dostarczyli wyrzutnię. Jeśli uda się ich doprowadzić przed międzynarodowy trybunał, to wówczas możemy pomyśleć o pozostałej, tej ważniejszej reszcie…
– To znaczy? – wszedł mu w słowo van Houten.
– No właśnie! – mówił dalej Solecki. – Jak wcześniej wspomniałem, nie widzę możliwości, aby tego najważniejszego fizycznie postawić przed trybunałem…
– Fizycznie? – przerwał Holender.
– To znaczy: zapewnić jego udział w procesie…
– Nie rozumiem…
– Może tak… Są dwie możliwości, aby trybunał rozpatrzył sprawę. Pierwsza, to postawienie człowieka przed jego obliczem, ale z tym, jak wiecie, może być kłopot. Dlatego pozostaje druga możliwość…
– Do czego pan zmierza? – dopytywał Hans.
– Do procesu zaocznego, czyli bez udziału podsądnego.
– No tak. Teraz rozumiem.
– Jak wspomniałem, postawienie przed międzynarodowym trybunałem najważniejszej osoby może się okazać niewykonalne. A raczej na pewno! – Polak kiwnął głową. – Ale jeśli uda nam się to zrobić z pozostałymi, wówczas możemy uzyskać dowody na jego udział w tej zbrodni, czy to za pomocą pańskich pieniędzy, czy też przez grożące tym ludziom sankcje karne. To może, ba, to musi spowodować liczne reperkusje. Jeśli uda nam się zebrać dowody na jego bezpośredni udział w międzynarodowym terroryzmie, to już będzie dużo, a w efekcie może doprowadzić do ograniczenia jego popularności i, co za tym idzie, nawet utraty stanowiska. Świat ciągle się zmienia. Także Rosja. Wystarczy, że popularność tego człowieka spadnie, wówczas to, co jest dzisiaj niemożliwe, jutro już takie nie będzie. Międzynarodowe sankcje też w tym pomogą. Jeśli taki scenariusz udałoby się zrealizować, wówczas postawienie go przed trybunałem nie byłoby już takie trudne. Pański przykład z Karadžiciem, Miloševiciem i generałem Mladiciem na to wskazuje. Tak, w skrócie, to sobie wyobrażam…
Na chwilę zapadła cisza. Po minie przyjaciela Robinson od razu się zorientował, że wywód Soleckiego zrobił na nim wrażenie. Domniemywał, że pozytywne. Wcześniej dostrzegł oznaki pewnej irytacji. A może byłem w błędzie? Nieważne! – pomyślał. Jego rozmyślania przerwał głos Soleckiego:
– Na koniec pozwolę sobie na wskazanie dwóch rzeczy, które będą zależały od pana, a bez których całe przedsięwzięcie nie ma szans powodzenia. Zresztą wcześniej już to sygnalizowałem. Pierwsza to pieniądze. Muszę mieć nieskrępowany dostęp do specjalnego konta, łącznie z osobistym kodem dostępu. Przede wszystkim na łapówki. Jak pan zapewne wie, moim zadaniem, zwłaszcza na początku, będzie uzyskanie informacji. Za to oczywiście trzeba będzie zapłacić. W tym kraju korupcja jest na porządku dziennym od lat, więc uważam, że jest to najskuteczniejsza droga do zdobycia niezbędnej wiedzy. Inną metodą, ale już pomocniczą, będzie groźba, szantaż czy też podstęp. W ostateczności likwidacja. Drugą rzeczą, równie ważną, jest pomoc wywiadu pańskiego kraju. Słyszałem od George’a, że ma pan z nimi dobre kontakty…
– Na czym miałaby polegać moja rola? – zapytał van Houten.
– Dobrze, że teraz pan o to pyta – rzucił Polak, poprawiając się w fotelu. – Otóż: decydujące dla powodzenia mojej misji będzie ustalenie, gdzie przebywają ludzie, którzy nas interesują. Jasne, że ja nie mogę ryzykować, aby te poszukiwania prowadzić na własną rękę. Cudzoziemiec, który wykazuje nadmierne zainteresowanie ważnymi osobami, dość szybko zostałby namierzony i zapewne zlikwidowany. Dlatego pozostaje mi liczyć na pomoc służb wywiadowczych, które mi to ustalą. Pan musi załatwić kontakt. Wtedy będę mógł wkroczyć i doprowadzić akcję do końca. Tak to widzę…
Kiedy skończył, sięgnął po paczkę papierosów leżącą na blacie. Pozostali mężczyźni nie zdążyli jeszcze ochłonąć. Byli zupełnie zaskoczeni tym, że facet w tak skomplikowanej logistycznie sprawie potrafił w ciągu kilku minut przedstawić klarowny plan największej od dekad akcji. Fakt, byli pod wrażeniem. Zwłaszcza Holender, który nie wszystko wiedział o siedzącym naprzeciwko człowieku. A dokładnie nie wiedział prawie nic, pomijając to, co zrobił w Afryce. Stary Robinson potrafił zachować w tajemnicy szczegóły z życia przyjaciela, reakcja Polaka totalnie go zaskoczyła.
W swoim życiu, zwłaszcza w sferze wielkiego biznesu, miał sporo okazji poznać wielu utalentowanych ludzi. Niektórych z nich radził się, jak ma obecnie postąpić. Wszyscy bez wyjątku podpowiadali, aby wycofał się z Rosji, a jednocześnie walczył o wyjaśnienie katastrofy, zmuszając rządy zainteresowanych krajów do włączenia się w ten proces. Jedynie Solecki podpowiedział, aby zrobił dokładnie odwrotnie, i to chwilę po uzyskaniu informacji, jaką rolę w tym wszystkim pełni Holender. Z czymś takim spotkał się pierwszy raz w życiu!
Mimo początkowych wątpliwości, w miarę jak przysłuchiwał się wywodom Polaka, rósł w nim entuzjazm i był szczerze wdzięczny George’owi, że wskazał mu tego człowieka. Pozostało jeszcze ustalenie wysokości wynagrodzenia, więc bez owijania w bawełnę zapytał wprost. Jakie było jego zaskoczenie, kiedy usłyszał krótką odpowiedź.
Solecki nie chciał pieniędzy. Owszem, zakładał, że całe przedsięwzięcie pochłonie gigantyczne sumy, najwięcej na łapówki, ale dla siebie nie chciał nic. Oczywiście poza gażą w Energy System. Nie było dyskusji. Wspomniał tylko, że i on ma na pieńku z paroma ludźmi, więc spróbuje przy okazji załatwić część swoich spraw.
Odpowiedź Polaka w sprawie wynagrodzenia nie dawała Holendrowi spokoju. Nurtowało go, czym kieruje się człowiek, podejmując się tak ryzykownej misji. Na początku sądził, że chodzi o pieniądze. Zresztą gdyby tak było, wcale by się nie zdziwił. Wszyscy, z którymi współpracował, zwłaszcza w biznesie, robili to dla kasy. Więc kiedy usłyszał, że Solecki nie chce nic dla siebie, był zaskoczony i jednocześnie skonsternowany. Bo argument, że przy okazji załatwi swoje sprawy, do niego nie trafił.
– Pan wybaczy, panie Solecki, ale proszę mi powiedzieć, jaki jest prawdziwy powód, dla którego podejmuje się tak niebezpiecznej misji i nie chce za to gratyfikacji? – spytał wprost.
Robinson, który uważnie przysłuchiwał się rozmowie, od razu zauważył, że van Houten położył wyraźny nacisk na słowo „prawdziwy”.
Zanim Solecki zaczął mówić, spojrzał przed siebie. Daleko za horyzontem właśnie zachodziło krwawe, tropikalne słońce.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazało się również:
Człowiek widmo
Wydanie pierwsze
ISBN: 978-83-8219-393-0
© Marcin Sobecki i Wydawnictwo Novae Res 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Jędrzej Szulga
Korekta: Paulina Górska
Okładka: Grzegorz Araszewski
Zdjęcia na okładce: Baturina Yulia/shutterstock.com,
your/shutterstock.com, Zhao jankang/shutterstock.com
Wydawnictwo Novae Res
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek