Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Polska szeptucha, szamanka z Mozambiku, norweski strażnik Yggdrasila, pół Komancz, pół Aztek z Kalifornii, para z indyjskiej komuny w Auroville, a także babcia autorki – dzieli ich cały świat, ale łączy jedno: miłość do drzew i niemal symbiotyczny z nimi związek.
Iza Klementowska udaje się w różne strony świata – zachód, wschód, północ oraz południe – i poznaje ludzi, których więź z przyrodą, głównie drzewami, daleko wykracza poza zwyczajność. Którzy wykorzystują tę więź do leczenia nie tylko innych ludzi, ale również całego ekosystemu. Rodzaj i siła tych relacji są czasem trudne do wytłumaczenia, a nawet zrozumienia.
Z drugiej strony człowiek od wielu lat zakłóca równowagę w przyrodzie, jakby nie do końca wierzył, że to, co robi, może mieć daleko idące konsekwencje. Jakby ludzkości, która w porównaniu z drzewami, żyje wręcz śmiesznie krótko, nie starczało wyobraźni. A przecież – jak powiedział autorce Frank, któremu już od ponad trzydziestu lat udaje się na pustyni sadzić i utrzymywać przy życiu gaje palmowe – „jesteśmy chodzącymi roślinami”.
Bo czy można zaprzyjaźnić się z drzewem? Czym lub kim są w ogóle drzewa? Co czują? I kim my jesteśmy dla nich oraz co możemy zrobić dla naszego wspólnego dobra?
Iza Klementowska – reporterka i dziennikarka, publikowała m.in. w „Dużym Formacie”, „Wysokich Obcasach Extra”, „Newsweeku”, „Kontynentach”, „Machinie”, „Sukcesie”, „Bluszczu” i „Nowym Dzienniku” (Nowy Jork). Jej teksty ukazały się również w antologiach Swoją drogą, Pytania, których się nie zadaje i Odwaga jest kobietą. Autorka książek Samotność Portugalczyka (nominacja do Nagrody im. Teresy Torańskiej), Szkielet białego słonia (nominacja do Nagrody Travelery, nominacja do Nagrody Radia Wrocław Emocje), Skóra. Witamy uchodźców (Nominacja do Nagrody im. Beaty Pawlak), Zapach trawy. Opowieści o dzieciach hipisów i Minuty. Reportaże o starości (Marginesy 2022).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 152
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Alinie, Agnes i Johnowi, Frankowi, Tomowi, Orsunowi oraz mozambickiej curandeirze, którzy opowiadając o sposobach ratowania dogasającej natury, poili mnie specyfikami zmieniającymi postrzeganie rzeczywistości.
Co jest jawą, a co snem?
Z języka angielskiego:
palm – dłoń, jej wewnętrzna część
palm – drzewo palmowe
Jako symbol w wierzeniach rdzennych Amerykanów:
ochrona, pokój, możliwości, współpraca
Nie tak dawno, dawno temu...
12 kwietnia 2017 roku o godzinie 7.41 ziemskiego czasu sonda kosmiczna Cassini wykonała jedno z ostatnich zdjęć. Oddalona od Ziemi o około 1,4 miliarda kilometrów, przebiegała właśnie przez pierścienie Saturna. Ziemia z fotografii przypomina świecący maleńki punkt, który z naszej perspektywy można pomylić z gwiazdą na tle czarnego nieboskłonu. Błękitna planeta była wówczas zwrócona do sondy Cassini twarzą Oceanu Atlantyckiego, czyli wodą. Zieleni nie było widać.
Dwa lata później z okna samolotu lecącego z prędkością tysiąca kilometrów na godzinę na wysokości dziesięciu tysięcy metrów Ziemia rozciągała się kolorem piasku, który tu i ówdzie zapadał się w brunatny cień wzniesień. Powierzchnia wyglądała jak pomarszczone ciało niekończącego się stworzenia, przez które jedynie gdzieniegdzie przebiegała cieniutka błękitna nitka wodnej żyły. Obraz nie zmieniał się przez co najmniej pięć godzin.
Za siedmioma górami Karkonoszy
Obraz drzewa dzielił mi się na kawałki. Patrzyłam w górę i nie potrafiłam dojrzeć nieba. Gałęzie lipy rozkładały się tak gęsto oraz szeroko, że chociaż skręcałam głowę w prawo i w lewo aż do bólu karku, to i tak nie umiałam objąć całości. Dziś myślę, że dlatego, że byłam mała. Kiedy po raz pierwszy świadomie dostrzegłam drzewo jako żyjące, mało ruchliwe stworzenie, miałam może pięć lat.
– Czy deszcz je boli? – spytałam babcię, bo mimo że lało jak z cebra i świata zza ściany spadającej wody nie było widać, siedziałyśmy na ławce przed wejściem i nawet kropla na nas nie spadła.
Kot Mruczek, po tygrysiemu prążkowany, mył łapę za łapą i tylko prychał, kiedy dochodziła do niego para wodna. Było gorąco, lato, ponad trzydzieści stopni, więc spadająca woda od razu zamieniała się w ciepłą mgłę. Oblizywałam wargi podobnie jak kot.
– Myślę, że lipie jest tylko ciężkawo, bo deszcz pada i pada, i wszystko zatrzymuje się jej na liściach. – Babcia również spojrzała w górę. – To nasz parasol.
Wtedy myślałam, że drzewo jest bardzo dzielne. Kiedy podrosłam, a ono wciąż zatrzymywało wodę, zastanawiałam się, jak to możliwe, że nie ugina się pod jej naporem. To pod nim słyszałam bajki, nie wiem do końca, czy wymyślane przez babcię, czy nie, ale zawsze występowało w nich jakieś drzewo. Najbardziej utkwiła mi w pamięci baśń braci Grimm, chyba dlatego, że lipa przypominała owo wielkie drzewo z przypowiastki, i za każdym razem, kiedy na nią patrzyłam, widziałam w niej kobietę z opowieści:
Pewnego razu w środku ogromnego lasu zbóje napadli na przejeżdżające tamtędy wozy bogatego państwa. Zabili wszystkich, których zobaczyli. Służka zdążyła wyskoczyć z jednego z wozów i ukryć się za drzewem. Kiedy zbójnicy poszli ze zrabowanym łupem, wyszła z ukrycia i dopiero wtedy zobaczyła, że jej pracodawcy wraz z innymi służącymi nie żyją. Zaczęła płakać, nie wiedząc, co robić dalej. Nie znała drogi wyjścia z lasu, bała się, że nikt jej nie znajdzie i że umrze z głodu. Próbowała wydostać się z gęstych zarośli, ale nie było widać ich końca.
Wreszcie, gdy zapadał zmrok, usiadła pod drzewem i postanowiła nie ruszać się z miejsca, aż coś się wydarzy lub też ktoś ją znajdzie. „Niech działa opatrzność”, uznała. Po jakimś czasie przyfrunął do niej biały gołąb, w dziobie trzymał mały złoty kluczyk. Położył go dziewczynie na dłoni i powiedział: „Widzisz tam to wielkie drzewo? Jest w nim mały zamek i gdy otworzysz go tym kluczykiem, znajdziesz w nim dość jadła, żeby nie cierpieć dłużej z głodu”. Służka podeszła do drzewa, otworzyła je i znalazła mleko w małej miseczce i chleb. Najadła się do syta i poczuła senność. Przypomniała sobie swoje łóżko w domu pracodawcy i zapragnęła znaleźć się w miękkiej pościeli. Wtedy znowu przyleciał gołąb z drugim złotym kluczykiem i powiedział: „Podejdź do drugiego drzewa, otwórz je, a w środku znajdziesz łóżko”.
Dziewczyna otworzyła zamek w kolejnym drzewie i zobaczyła w nim miękkie łóżko, położyła się w nim i postanowiła pomodlić się do Boga, żeby strzegł ją w nocy, po czym od razu zapadła w sen. Rano gołąb przyleciał ponownie, znowu z kluczem, i zaproponował, żeby otworzyła kolejne drzewo, ponieważ znajdzie w nim suknie. Były całe w złocie i szlachetnych kamieniach i wyglądała tak pięknie, jak jeszcze nigdy wcześniej w swoim życiu. Uznała, że właściwie mogłaby tak żyć już do końca. Gołąb bowiem przylatywał codziennie i zapewniał jej wszystko, czego potrzebowała. Było to dobre i ciche życie. Pewnego dnia gołąb spytał ją, czy zrobiłaby dla odmiany coś dla niego. „Z całego serca”, odpowiedziała dziewczyna. Ptak poprosił ją, by weszła do małego domku, w którym miała mieszkać stara kobieta. Służka jednak miała nie reagować na żadne jej słowa, nie zwracać uwagi na staruszkę, tylko pośród rozrzuconych na stole pierścieni z drogocennymi kamieniami znaleźć ten najskromniejszy. I przynieść go gołębiowi.
Dziewczyna poszła więc do domu, otworzyła drzwi i kiedy spojrzała na starszą kobietę, ta zrobiła wielkie oczy i powiedziała: „Dzień dobry, moje dziecko”. Pamiętając słowa gołębia, żeby nie zwracać uwagi na kobietę, dziewczyna szła dalej. Staruszka jednak chwyciła ją za spódnicę próbując powstrzymać przed wejściem. „To mój dom i nikt tu nie może wchodzić, jeśli tego nie zechcę”. Służąca udawała, że jej nie słyszy, wyplątała spódnicę z rąk kobiety i podeszła do stołu z pierścieniami. Nie mogła jednak znaleźć tego, o którym mówił jej gołąb. Nie potrafiła zobaczyć najskromniejszego z nich ani zdecydować, który z leżących mógłby za taki uchodzić. Kątem oka dostrzegła, że staruszka próbuje opuścić dom z klatką, w której siedział ptak. Trzymał w dziobie pierścień, o który musiało chodzić gołębiowi. Młoda kobieta szybko wyrwała z ręki starszej klatkę z ptakiem i wyszarpała mu z dzioba pierścionek. Czekała na gołębia, ale ten się nie zjawiał. Już zaczynała obawiać się, że coś mu się stało. Oparła się o drzewo, prawie zasypiając. Wydawało jej się, że kora mięknie, a gałęzie opuszczają się w dół, jakby chciały ją otulić. Po krótkim czasie poczuła, że rzeczywiście jest nimi otoczona i zaczynają zmieniać się na podobieństwo ludzkich ramion.
Kiedy odwróciła się, zobaczyła, że drzewo przestało być drzewem, a stało się mężczyzną. I to on ją obejmował. Pocałował ją czule i powiedział: „Uratowałaś mnie, uwolniłaś mnie od mocy starej kobiety – złej wiedźmy, która zamieniła mnie w drzewo. Codziennie przez kilka godzin byłem białym gołębiem, a dopóki miała pierścień, nie mogłem odzyskać ludzkiej postaci”. Dziewczyna rozejrzała się i dopiero wtedy zobaczyła, że pozostałe drzewa i krzewy zmieniły się w ludzi oraz konie. Byli to służący mężczyzny, których on od razu zwolnił ze służby, by mogli żyć i robić, co tylko chcą.
Niewiele wówczas rozumiałam z tej bajki, poza tym, że zaczęłam się drzewa odrobinę bać. Wydawało mi się, że w nocy staruszka wyjdzie z lipy, zaciągnie mnie do środka i nie zechce już nigdy z niego wypuścić. Z czasem lęk jednak minął.
Rosłam ja, rosła i lipa. Stała naprzeciwko wejścia do domu babci i zdawało się, że obejmuje niemal całą szerokość budynku, a nad dachem zwisała jak baldachim. Potrzeba było pięciu osób, żeby objąć drzewo w pasie, i to też z pewnym wysiłkiem. Nocowałam przeważnie na górze domu, w niewielkim pokoju, którego okna wychodziły prosto na pierwszą warstwę gałęzi zaglądających do środka z ciekawością, której w dzieciństwie trochę się obawiałam. Kładły na ścianach tańczące cienie, o których rano przy śniadaniu układałam opowieści dla dziadków.
– To tylko lipa – studził mnie dziadek, ale wiedziałam swoje. Wydawało mi się, że drzewo chce mi coś przekazać, a jedynym na to sposobem jest gestykulacja gałęzi. Całkiem jak pantomima.
Lubiłam siadać na ławce przed nią i po prostu patrzeć na drzewo. Albo grać z bratem w badmintona w czasie deszczu. Albo rzucać psu patyki, gdy padał taki cień, że zwierzak nie musiał wybiegać na słońce. Był z rodzaju tych, co za nim nie przepadają, choć lubią ciepło.
Rosłam, a drzewo rosło razem ze mną jeszcze bardziej. Każdego roku przybierało gałęzi, których później, wraz ze śmiercią dziadka, nie miał kto obcinać. Rosło więc, nikomu nie wadząc i tak, jak sobie chciało. Korzenie zapuszczone głęboko w glebę w pewnym momencie zaczęły napotykać mury piwnicy domu.
– Nie chce uszkodzić budynku – mówiła babcia, kiedy korzenie nagle zaczęły wypełzać spod ziemi jeden po drugim, tworząc swego rodzaju korzenny labirynt, o który w końcu wszyscy zaczęliśmy się potykać.
Kiedy zaprosiłam koleżankę z klasy na kilkudniowe wakacje, wymyśliła specjalny rodzaj gry w klasy. Przeskakiwałyśmy przez naziemne pnącza z nogi na nogę i w ten sposób okrążałyśmy drzewo niewidoczną, niemal pajęczą siecią. Lipa szumiała przy tym zawsze tak mocno, jakby dodatkowo nam dla zabawy śpiewała. Nocą zaś można było usłyszeć rytmiczne kołysanki. Milczała bardzo rzadko. Dom stał na wysokim wzgórzu na przedsionku Karkonoszy, więc nie było dnia, żeby tam nie wiało.
Czasem miałam wrażenie, że to nie ogromna kuchnia była naszym centrum dziecięcego wszechświata, ale właśnie owo drzewo. W domu panował rozgardiasz, w którym po śmierci babcinego kundelka rządziły dwa koty. Na piecu podskakiwały z gorąca ziarnka słonecznika w skorupkach, w czerwonym rondelku dochodziła do siebie jajecznica, pozostałe garnki babcia przesuwała według znanego tylko sobie schematu, który nijak nie był usystematyzowany. Tak jak jej czas pobudki oraz zajęć w obejściu. A lipa zawsze była na swoim miejscu.
Nie lubiłam stamtąd wyjeżdżać. Nie lubiłam żegnać się z drzewem. Zawsze wydawało mi się, że specjalnie sypie na mnie liśćmi, żeby pokazać, jak bardzo jest mu smutno. Nie potrzebowałam wtedy tego dodatkowego smutku. Miałam własny. Samochód rodziców zjeżdżał z góry dość długo i powoli i zawsze widziałam drzewo jeszcze dobrych kilka minut, zanim wyjechaliśmy ze wsi, za zakręt. Wtedy na chwilę zamykałam oczy, żeby widzieć je dłużej.
Dziki Zachód
Otworzyłam oczy. Obudził mnie zaduch, przez który nie mogłam oddychać. Nie wiem, jak długo spałam w samochodzie, który stał pośrodku czegoś i jednocześnie niczego. Wskazówka paliwa osiadła na czerwonym, krytycznym pasku i kiedy przekręciłam kluczyk w stacyjce, nie chciała drgnąć do góry. Wysiadłam i zaczęłam iść. Nie tak wyobrażałam sobie pierwsze dni na amerykańskiej pustyni w okolicy Twentynine Palms w Kalifornii.
Piasek parzył przez spód moich traperów już pięć minut później. Rozejrzałam się. Byłam sama. Przede mną daleko na horyzoncie rozciągało się pasmo sinoszarych gór, które – gdyby było pochmurnie – mogłabym uznać za nadciągającą burzę. Obróciłam się i mój wzrok nie napotkał żadnego kształtu, o który mógłby się potknąć. Obraz miał jedynie trzy kolory: piasku, gór i nieba. Zupełnie jak na płótnach Williama Turnera. Przez chwilę wydawało mi się, że widzę poruszające się w oddali stworzenie. Biegło szybko, tuż nad ziemią, prawie jej nie dotykając. Powietrze falowało od nadmiaru gorąca i kiedy wytężyłam wzrok, zobaczyłam, że to suchy krzak zwinięty w kłębek jak włóczka toczy się wraz z lekkimi powiewami wiatru. Zrobiłam krok naprzód. Zostawiłam ślad na piasku i dopiero wtedy dostrzegłam, że oprócz mojego nie ma w zasięgu wzroku żadnego innego. Jakby moja stopa była na tej ziemi pierwsza. Zrobiłam następny krok i obejrzałam się za siebie. W miejscach, gdzie wcześniej stałam, spod beżowego pyłu przebłyskiwały maleńkie drobinki, tworząc złote, tańczące w powietrzu nitki kilka centymetrów nad powierzchnią. Zupełnie jakby ktoś pociągał za nie od góry.
Chwilę wpatrywałam się w ten teatr światła, próbując rozgonić cienkie, ulotne smugi, ale zdawały się niezłomne jak drogocenny kruszec. I wtedy poczułam suchość w gardle. Pył osiadał mi na języku i podniebieniu, a potem powoli przesuwał się w dół, zahaczając o krtań i migdałki. Zaczęłam się krztusić. Spojrzałam na plastikową butelkę wody, którą trzymałam w dłoni. Na dnie spoczywało jeszcze kilka kropel. Wturlały się do środka, wyznaczając własne ścieżki. Piaskowy puder w moim gardle zmienił się w błoto, które nijak nie chciało stoczyć się w dół przełyku. Wyplułam je tuż pod swoje stopy. Nie minęło nawet dziesięć sekund, kiedy zmieniło się w piasek i wspomnienie wody. Na horyzoncie, który zdawał się ciągnąć w nieskończoność przechodzącą w niebo, nie było widać ani jednego drzewa.
Ruszyłam przed siebie, właściwie nie wiedząc, dokąd idę. Ciszę przerywało jedynie chrzęszczenie drobnych kamyków pod stopami. Żadnego dźwięku, żadnego odgłosu. Tylko mój przyspieszony gorącem oddech i ów chrzęst. Nie wiem, jak długo szłam w tej niczym nieosłoniętej ciszy. Mięśnie nóg powoli już drgały z wyczerpania, język przypominał papier ścierny, oczy zaś – przymrużone do maksimum w okularach słonecznych – co rusz zdawały się dostrzegać coś, czego w rzeczywistości nie było. Dlatego kiedy zobaczyłam drewniano-kamienny dom, uznałam go z początku za zjawę. Ucieszyłam się, że po tak długim czasie znalazłam w końcu człowieka. Bo założyłam niemalże od razu, że skoro jest dom, to musi w nim być również jego mieszkaniec. Weszłam do środka. Po ludziach ani śladu. Wszystko pokrywała warstwa piasku. Z jedynego kubka stojącego na stole wydobywała się lawa kurzu wymieszanego z beżowym pyłem. „Tu żył i mieszkał Bill Keys”, brzmiał napis na starej tekturze leżącej na kredensie bez jednej nogi. Nie potrafiłam jednak temu, co widziałam, nadać jakichkolwiek ram czasowych. Równie dobrze właściciel mógł opuścić ten dom wczoraj, co trzysta lat wcześniej.
Wyszłam z domu Keysa z cienką powłoką pyłu na całym ciele. Rzęsy pokryte były jakby piaskową maskarą, nie pomagało nawet lekkie nimi trzepotanie. Drobinki osiadły na włoskach jak nanizane na nitki koraliki. Kiedy otworzyłam drzwi, słońce buchnęło na mnie swą siłą, kompletnie oślepiając na kilka sekund. Zaraz za światłem buchnął gorąc, sprawiając, że momentalnie się spociłam i zachciało mi się pić. Spragniona wody intuicja skierowała mnie bezwiednie w lewo w stronę studni. Spuściłam drewniane wiadro, kręcąc korbką najszybciej, jak umiałam, i zamiast odgłosu plusku usłyszałam, jak pojemnik uderza w zbity piach. Zerknęłam do środka, ale czerń czeluści była nie do przebicia, nawet jeśli miałabym zamiast wzroku laser. Usiadłam w cieniu studni, przez chwilę ciężko oddychając. Nie ma wody, trudno, trzeba ruszyć dalej, pomyślałam. Oddalałam się od domku Keysa jednak z pewnym lękiem. Był tu bowiem dom, było schronienie przed upałem i zimną nocą, ale brakowało wody. Wybór między śmiercią z odwodnienia tu a gdziekolwiek w okolicy wydał mi się kompletnie nieistotny. Światło prażyło tak intensywnie, że mrużyłam oczy nawet w okularach przeciwsłonecznych.
Kilka dni wcześniej, kiedy samochód jeszcze jechał, skręciłam na drogę o nazwie Amboy Road, którą wcześniej samochodowa nawigacja rysowała jako prostą jak drut linię ciągnącą się przez wiele mil. Od razu wpadłam w totalną pustkę. Ani jednego domu, ani nawet kawałka zabudowań. Nic, tylko płaska połać piasku z przebiegającymi przez nią resztkami suchych roślin. Z oddali wyglądały jak stworzenia bez nóg, których zaokrąglone ciała pozwalają na poruszanie się ruchem potoczystym, zupełnie jak lekkie papierowe kulki.
Piasek chrzęścił pod oponami, strzelając kamieniami w karoserię. Włączyłam radio i zerknęłam na telefon komórkowy. Zero zasięgu, zero odbioru, ekran wskazywał brak belek, o internecie w ogóle nie było mowy. Jechałam więc dalej powoli, obserwując prawą stronę pustyni wyglądającej jak tafla jeziora, które zmieniło barwę na piaskową. W końcu dostrzegłam siwy, odbijający się od beżowych fal kamień. Nie minęło nawet pięć minut, kiedy ujrzałam białawy domek. Wyglądał jak na większości dziecięcych rysunków: proste kreski wyznaczające drzwi między dwoma oknami i tyle. Dach unoszący się lekkimi skosami. Domek był tak malutki, że z trudem wyobraziłam sobie wyprostowanego człowieka stojącego w nim bez zahaczenia głową o sufit. W środku stały łóżko, stół, dwa krzesła, kredens, a nad niewielkim paleniskiem zawieszony był kociołek.
Usiadłam na chwilę przy stole i wpatrywałam się w jedno z okienek. Zasnute warstwą pyłu otwierało się na obraz, który nie zmienił się nawet na moment przez okrągłą godzinę. Wyobraziłam sobie, że spędzam tak dzień po dniu, i ta myśl była nie do zniesienia. Słońce powoli gasło z porannego przebudzenia, dlatego ruszyłam dalej płaską przestrzenią, która z każdej strony wyglądała tak samo. Żadnego domu, żadnej chaty, żadnego wraku auta, również żadnego drzewa. Bezskutecznie próbowałam znaleźć ślady zwierząt – nic. Otaczał mnie tylko piasek, który w pewnym momencie zaczął przenikać się z czarną ziemią, lśniącą, jakby ktoś polerował szmatką te coraz liczniejsze placki czerni. Jechałam między dwoma pasmami gór, które dawały ukojenie. Bił od nich chłód, o którym już dawno zapomniałam. Daleko, bardzo daleko ode mnie wybijała się ponad powierzchnię pustyni ogromna czarna masa czegoś. Wznosiła się stożkowo, by przez kawałek iść zupełnie prosto, jak po stole, a potem znów stożkowo opadać.
Piasek pustyni ustępował miejsca ciemnym plackom błyszczącym w słońcu niczym czarne landrynki. Kiedy dotarłam na miejsce, zobaczyłam tabliczkę wbitą w ziemię z mocno przetartym już napisem: „Krater Amboy, przypuszczalne narodziny około 80 000 lat temu”. Wysoki na ponad dwieście metrów, otoczony polem zastygłej lawy, wyglądał, jakby pochodził z innej planety. Widok tabliczki sprawił, że zaczęłam rozglądać się dookoła w poszukiwaniu człowieka. Nic. Nawet wiatru nie było. Jakby zatrzymały się wszystkie możliwe formy ruchu. Gdyby nie to, że słońce poruszało się swoim rytmem po nieboskłonie, mogłabym nawet przypuszczać, że Ziemia po prostu stanęła, przestała się obracać i mamy właśnie chwilę przed jej końcem. Cisza nie do wytrzymania.
Kiedy doszłam do podnóża wulkanu, czułam się, jakbym dotarła do bram Mordoru. Wokół panowała niezrozumiała ciemność. Słońce wciąż mocno grzało, niebo było czyste, bez ani jednej chmurki, ale wulkan dawał taki cień, że moje ramiona błyskawicznie pokryły się gęsią skórką. Ogarnął mnie lęk i czułam, jak wulkan odpycha mnie jakąś niezrozumiałą formą energii. Zrobiło mi się tak zimno, że zaczęło mną telepać. Momentalnie wróciłam do samochodu. Spojrzałam na wskaźnik paliwa – jakieś dwadzieścia procent wciąż było zielone. Wskazówka drgała jednak blisko granicy czerwieni. Powinnam zacząć się martwić, a nie czekać na koniec. Postanowiłam jednak jechać przed siebie aż do momentu, w którym auto po prostu stanie albo silnik upiecze się od braku wody w chłodnicy.
Po jakichś dwóch godzinach krajobraz zaczął się powoli zmieniać. Najpierw znów pojawił się jedynie piasek, potem spod niego zaczęły wypełzać niewielkie rośliny, usychające niemalże tuż po narodzeniu.
Tuż za nimi droga rozgałęziała się – jedna nitka szła dalej grubą jezdnią, druga zamieniła się w szutrową. Tak wąską, że samochód ledwo się na niej mieścił. Posuwałam się do przodu bardzo powoli pod górę, niemalże w tunelu wydrążonym w piasku. Zwisał po obu stronach zastygłymi falami, w których – gdybym miała kawałek patyka – mogłabym rzeźbić szlaczki.
Koła buksowały, ale jechałam dalej. Im wyżej byłam, tym trudniej było się wspinać. Piaskowe fale wciąż zwisały, tworząc coraz bardziej zamykający się od góry tunel. Słońce, które było wprost nade mną, wchodziło w niego szerokim pasmem, rozgrzewając blachę mustanga tak, że trudno było dotknąć karoserii. Wydawało mi się, że jeszcze trochę, a świat zamknie się nade mną i już tu zostanę. W białej, blaszanej trumnie. Jak w wielgachnej puszce.
Kiedy