De eF - Artur Żurek - ebook + książka
NOWOŚĆ

De eF ebook

Żurek Artur

3,9

Opis

Pisarz Henryk Zamroz podejmuje się napisania fabularyzowanych wspomnień morderczyni, która po dwudziestu pięciu latach opuszcza zakład karny. Autor i była skazana ukrywają się przed oburzonymi obywatelami na Przedgórzu Sudeckim w uroczych Ząbkowicach Śląskich – miasteczku, które przez sześćset lat nosiło nazwę Frankenstein. Schronienie znajdują w domu entuzjastki lokalnej historii. Zło i tragiczne zdarzenia z przeszłości niemal dosłownie wylewają się na ulice uroczego miasteczka. 
– No właśnie. To o chłopcu pan słyszał. Tym, co go martwego na starym cmentarzu znaleźli. – Mężczyzna zamyślił się. – Właściwie cmentarz to dobre miejsce dla nieboszczyka. Byłoby gorzej, gdyby martwych z cmentarza wyciągali… Jak ci grabarze przed wiekami… /fragment książki/

Czy kobiety, z którymi Zamroz zamieszkał, są sprawczyniami zła czy jego ofiarami? Czy pisarz może je ochronić przed niebezpieczeństwem? A może to jego życie jest zagrożone?

De eF to kolejny mroczny kryminał Artura Żurka, w którym rzeczywistość miesza się z wyobraźnią, a dobro ze złem.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 460

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (14 ocen)
5
3
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Veronica41pl

Nie oderwiesz się od lektury

Adrianna dwadzieścia pięć lat temu została skazana za podwójne morderstwo, teraz po odzyskaniu wolności chce opisać swoją historię. Pomoc ma jej w tym znany pisarz Henryk Zamroz. Książka ma powstać w małym uroczym miasteczku, które przed wiekami nosiło nazwę Frankenstein. Kobieta, u której zamieszkują jest znawczynią i promotorką tutejszej historii. Mieli mieć ciszę i spokój ale odkąd pojawili się u Jolanty cały czas coś się dzieje. Ktoś stara się wskrzesić historię Frankensteina. Ktoś stara się zastraszyć pisarza i byłą więźniarkę. Kim tak naprawdę jest Adrianna? Ofiarą czy manipulantką i morderczynią? Co ukrywa Jolanta? Czy Zamrozowi uda się napisać książkę? Czy pozna prawdę na temat tego co stało się ćwierć wieku temu w jednym z warszawskich mieszkań? W końcu przecież „Prawdą jest to, w co chcemy wierzyć” Mroczny, tajemniczy i wciągający kryminał, w którym dobro miesza się ze złem. To historia, z którą świetnie spędzicie czas! Polecam! Ja zaś (mam nadzieję, że będzie) jestem ciek...
00
MinuLuli

Całkiem niezła

Mam mieszane uczucia, bo książka dobrze się czyta, ale jest tak naprawdę o niczym…
00
TeraAnna

Nie oderwiesz się od lektury

Henryk to wypalony pisarz, który dostaje zlecenie spisania wspomnień zabójczyni po wyjściu z więzienia - po 25 latach odsiadki... By pracować w spokoju wyjeżdżają do spokojnego i malowniczego miasteczka - Ząbkowice Śląskie - i zatrzymują się u Jolanty - dziwnej, miejscowej przewodniczki turystycznej, która wywołuje u nich bezustanne uczucie nieufności... Wraz z ich przybyciem zaczynają dziać się różne rzeczy - zabójstwo, zniknięcie, dziwne wiadomości i listy, przez co zaczynają patrzeć na siebie podejrzliwie i analizować każdy ruch... Czy zagadkowe wydarzenia mają związek z ich przyjazdem? 🧟 Kryminał to nie jest gatunek, do którego pałam miłością, bo często gubię się w meandrach dochodzeń i domysłów, ale przyznam, że "De eF" czytało mi się naprawdę przyjemnie. Autor płynnie wprowadza nas w wydarzenia, które z każdą kolejną kartką nabierają tempa, nie pozwalając czytelnikowi odłożyć książki i złapać oddechu. Nie mamy tutaj niepotrzebnych opisów, które wybijają nas z rytmu śledztwa. Au...
00

Popularność




Win­nym

Pisz tak śmiało o czło­wieku,

pisz taką prawdę,

aby to, co pi­szesz, naj­pierw cie­bie sa­mego prze­ra­żało.

Nor­man Ma­iler

1606

W ty­siąc sześć­set szó­stym roku w dol­no­ślą­skim mia­steczku Fran­ken­stein zmarło po­nad dwa ty­siące do­ro­słych i dzieci. Jedna trze­cia wszyst­kich miesz­kań­ców. O sze­rze­nie śmierci zo­stali po­są­dzeni gra­ba­rze z miej­sco­wego cmen­ta­rza. W trak­cie szcze­gó­ło­wego i wni­kli­wego śledz­twa, z za­sto­so­wa­niem ów­cze­śnie zna­nych i po­wszech­nie sto­so­wa­nych me­tod, oskar­żeni przy­znali się do uśmier­ca­nia współ­miesz­kań­ców. W tym celu pro­du­ko­wali ze zwłok pro­szek, który na­stęp­nie roz­sy­py­wali na pro­gach do­mów ofiar, bądź sma­ro­wali nim klamki i ko­łatki. Po­wo­łano ko­mi­sję le­kar­ską, która sub­stan­cję zna­le­zioną w domu jed­nego z aresz­to­wa­nych uznała za tru­jącą. Wszy­scy oskar­żeni: pię­ciu męż­czyzn i trzy ko­biety, przy­znali się do winy, a na­wet wska­zali swo­ich wspól­ni­ków. Sie­dem­na­ście osób zo­stało ska­za­nych na śmierć przez oka­le­cze­nie i spa­le­nie żyw­cem. Ostat­nia eg­ze­ku­cja od­była się w lu­tym rok póź­niej.

Naj­pierw ich wszyst­kich opro­wa­dzano po mie­ście. Po­tem roz­dzie­rano ich roz­ża­rzo­nymi ob­cę­gami i ode­rwano im kciuki. Star­szemu gra­ba­rzowi oraz jed­nemu z po­moc­ni­ków ma­ją­cemu osiem­dzie­siąt sie­dem lat ob­cięto prawe dło­nie. Po­tem obu ra­zem przy­kuto do słupa, z da­leka za­pa­lano ogień i ich upie­czono. No­wemu gra­ba­rzowi ze Strze­go­mia roz­ża­rzo­nymi ob­cę­gami wy­rwano czło­nek mę­ski. Po­tem i jego wraz z in­nymi przy­kuto do słupa, go­to­wano i pie­czono. Po­zo­stałe osoby wpro­wa­dzono na stos i spa­lono1.

Tor­tury, wy­rok sądu, okrutna śmierć gra­ba­rzy i ich ro­dzin ni­czego nie zmie­niły. Za­raza na­dal zbie­rała żniwo w uro­czym Fran­ken­stein, a jego pra­wo­rządni miesz­kańcy wciąż szu­kali win­nych wśród swo­ich są­sia­dów.

1 Na pod­sta­wie Newe Zeyt­tung – ulotki, którą wy­dano w 1606 roku, opi­su­ją­cej wy­da­rze­nia zwią­zane z epi­de­mią dżumy w mia­steczku Fran­ken­stein (dzi­siej­sze Ząb­ko­wice Ślą­skie).

1998

Wy­rok w imie­niu Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej

…Sąd Okrę­gowy w War­sza­wie uznał… po­peł­nie­nia prze­stęp­stwa z art. 148 § 1 oraz § 2.1 k.k. … i ska­zał… na karę 25 lat po­zba­wie­nia wol­no­ści…

Uza­sad­nie­nie

…Wszyst­kie usta­le­nia stanu fak­tycz­nego mają swoje od­zwier­cie­dle­nie w ze­bra­nych i wszech­stron­nie prze­ana­li­zo­wa­nych środ­kach do­wo­do­wych…

Oko­licz­no­ści za­ostrza­jące wy­miar kary w ze­sta­wie­niu z oko­licz­no­ściami go ob­ni­ża­ją­cymi… uza­sad­niają orze­cze­nie kary po­zba­wie­nia wol­no­ści w orze­czo­nym wy­mia­rze…

Sąd przy­jął, wy­mie­rza­jąc… za zbrod­nię za­bój­stwa karę jed­nost­kową 25 lat po­zba­wie­nia wol­no­ści, iż w tym wy­mia­rze jest je­dyną, a za­ra­zem wy­star­cza­jącą karą, zmie­rza­jącą do osią­gnię­cia wszyst­kich jej ce­lów…

Kara 25 lat po­zba­wie­nia wol­no­ści jest karą za­mienną w sto­sunku do kary do­ży­wot­niego po­zba­wie­nia wol­no­ści… Ce­lem kary 25 lat po­zba­wie­nia wol­no­ści jest przede wszyst­kim za­bez­pie­cze­nie spo­łe­czeń­stwa przed sprawcą, a za­tem ma ona cha­rak­ter eli­mi­na­cyjny, co ozna­cza, że jej pod­sta­wo­wym ce­lem nie jest re­so­cja­li­za­cja sprawcy. Wy­jąt­ko­wość tej kary cha­rak­te­ry­zuje się tym, że po­winna być wy­mie­rzona wów­czas, gdy na­wet kara 15 lat po­zba­wie­nia wol­no­ści nie by­łaby wy­star­cza­jąca z punktu wi­dze­nia re­ali­za­cji wszyst­kich ce­lów kary…

Oko­licz­no­ści świad­czyły, że… jest osobą po­zba­wioną sza­cunku dla ludz­kiego ży­cia, bez naj­mniej­szych skru­pu­łów i ha­mul­ców mo­ral­nych.

…wy­mie­rze­nie… kary 25 lat po­zba­wie­nia wol­no­ści za przy­pi­saną zbrod­nię za­bój­stwa… nie na­ru­sza za­sady hu­ma­ni­ta­ry­zmu i god­no­ści czło­wieka.

2023

– 1 –

„Chyba wszy­scy, któ­rzy mieli ku­pić moje książki, już to zro­bili”, po­my­ślał po spraw­dze­niu stanu konta. Nie do­strzegł żad­nej no­wej wpłaty z wy­daw­nic­twa. „Który to już mie­siąc bez przy­cho­dów?” Hen­ryk Za­mroz wy­lo­go­wał się z ban­ko­wo­ści in­ter­ne­to­wej i ze zło­ścią wy­łą­czył kom­pu­ter. Za­ło­żył ręce za głowę i prze­cią­gnął się, aż strze­liły sześć­dzie­się­cio­dwu­let­nie ko­ści. Pod­szedł do okna i wyj­rzał na Mo­ko­tow­ską. Na ulicy w po­łu­dnie, w dzień ro­bo­czy do­mi­no­wali pra­cow­nicy po­bli­skich biur i mi­ni­sterstw spie­szący na szybki lunch. Od czasu do czasu tra­fiał się ktoś z miesz­kań­ców, prze­waż­nie pro­wa­dzący ospa­łego psa. W cza­sie week­en­dów Mo­ko­tow­ską na od­cinku mię­dzy pla­cem Trzech Krzyży i Piękną wy­peł­niali jed­no­dniowi tu­ry­ści, któ­rzy zbo­czyli z głów­nego szlaku obo­wiąz­ko­wych wę­dró­wek po War­sza­wie. Prze­waż­nie szybko wra­cali w Aleje Ujaz­dow­skie i skrę­cali w stronę Ła­zie­nek bądź w prze­ciwną, w kie­runku Sta­rego Mia­sta.

Za­mroz przyj­rzał się prze­chod­niom. Wy­glą­dali ni­jako. Nie był pe­wien, jaki jest dzień ty­go­dnia. „Nie mam wyj­ścia. Je­żeli ro­bo­czy, za­dzwo­nię. Czas naj­wyż­szy”, zde­cy­do­wał i się­gnął po smart­fon. Czwar­tek,6 lipca 2023 – prze­czy­tał na ekra­nie. „No tak, w piątki pra­cow­nicy zrzu­cają gar­ni­tury, a w kra­wa­tach to już od dawna mało kto cho­dzi”, my­ślał, prze­glą­da­jąc kon­takty. Wy­brał po­łą­cze­nie. Po trze­cim sy­gnale usły­szał za­sko­czony głos wy­dawcy:

– Pro­szę, pro­szę! Sam wielki Hen­ryk Za­mroz do mnie dzwoni! Czyż­byś zde­cy­do­wał się na po­wrót? Na­pi­sa­łeś coś w końcu?

– Wi­dzę, że jesz­cze nie wy­ma­za­łeś z pa­mięci mo­jego nu­meru…

– Z te­le­fonu nie wy­ma­zuję, a skle­rozy jesz­cze nie mam… – Wy­dawca gło­śno chrząk­nął. – Z czym dzwo­nisz?

– A może by­śmy się spo­tkali? Może zjemy coś ra­zem albo przy­naj­mniej kawę wy­pi­jemy?

– Hen­ryku, sporo za­ro­bi­łem na two­ich książ­kach, lu­bię cię i sza­nuję, dla­tego po­wiem wprost. – Gło­śno na­brał po­wie­trza. – Je­żeli nie masz nic kon­kret­nego, to zna­czy no­wej po­wie­ści, to wy­bacz, ale ja mu­szę pra­co­wać.

– Kie­dyś byś tak nie po­wie­dział…

– Kie­dyś było kie­dyś – uciął ostro wy­dawca. Po chwili do­dał ła­god­niej­szym to­nem: – Oczy­wi­ście, to może wró­cić. Czy­tel­nicy szybko so­bie cie­bie przy­po­mną. Masz go­towy tekst?

– Nie, nie mam. My­śla­łem o wzno­wie­niu mo­ich po­przed­nich po­wie­ści – wy­rzu­cił z sie­bie na jed­nym wde­chu.

– Co ta­kiego? Dzwo­nisz do mnie, żeby mi za­pro­po­no­wać nowe wy­da­nia two­ich sta­rych po­wie­ści? To jest ża­ło­sne. Ty chyba na­prawdę się skoń­czy­łeś. Wy­bacz, ale je­żeli wy­daw­nic­two zde­cy­duje o wzno­wie­niu, to dam ci znać. Na ra­zie nie ma na­wet po­wodu, żeby z tobą o tym roz­ma­wiać.

– Sam przed chwilą po­wie­dzia­łeś, że trzeba mnie przy­po­mnieć czy­tel­ni­kom. – Za­mroz z tru­dem po­wstrzy­my­wał chęć roz­bi­cia te­le­fonu o ścianę. Prze­łknął ślinę i wy­ce­dził: – Na­prawdę po­trze­buję pie­nię­dzy. Jak mam pi­sać, kiedy mu­szę my­śleć o za­le­głych ra­chun­kach…

– Prze­sta­łeś pi­sać, kiedy jesz­cze mia­łeś pie­nią­dze. Nie szu­kaj wy­mó­wek. Za­bierz się do ro­boty, to może, pod­kre­ślam, może wy­damy. Oczy­wi­ście, je­żeli to, co na­pi­szesz, bę­dzie do­bre. – Wy­dawca nie krył już ani roz­cza­ro­wa­nia, ani znie­cier­pli­wie­nia. – Mu­szę koń­czyć.

– Może cho­ciaż za­liczka? – Za­mroz prze­je­chał dło­nią po wy­go­lo­nej czaszce. – Nie musi być duża. Pro­szę…

– Nie pro­wa­dzę fun­da­cji po­mo­co­wej, tylko wy­daw­nic­two. Prze­cież ty na­wet nie masz po­my­słu na po­wieść. Prawda?

– To co mam te­raz ro­bić? – Za­mroz zi­gno­ro­wał py­ta­nie.

– Nie wiem. – Trzy szyb­kie od­de­chy za­brzmiały jak przy­go­to­wa­nie do osta­tecz­nego ciosu. – Mo­ko­tow­ska to je­den z naj­lep­szych ad­re­sów w War­sza­wie. Sprze­daj miesz­ka­nie albo przy­naj­mniej do­brze wy­naj­mij. Za­szyj się gdzieś, gdzie jest ta­niej niż w War­sza­wie, i pisz. Albo sta­niesz na nogi, albo przy­naj­mniej do­trwasz do eme­ry­tury. Nie dzwoń wię­cej. Znasz pro­ce­durę zgła­sza­nia no­wych tek­stów…

Za­mroz na­ci­snął czer­woną ikonkę. „Gno­jek”, pod­su­mo­wał w my­ślach roz­mowę. Sy­gnał prze­rwa­nego po­łą­cze­nia za­brzmiał jak wy­rok. Po­wo­do­wał nie­mal fi­zyczny ból. Scho­wał więc te­le­fon do pra­wej kie­szeni sztruk­so­wych spodni. Z le­wej wy­cią­gnął srebrną pier­siówkę marki Le­opold i po­trzą­snął. „Pu­sta… Na­wet brandy się skoń­czyła. Jak i ja”, po­my­ślał i prze­szedł do kuchni. W jed­nej z sza­fek zna­lazł nie­do­pitą bu­telkę ta­niej i pa­skud­nej wę­gier­skiej brandy Bu­da­fok. Dawno już nie ku­po­wał ulu­bio­nych, ale też i dro­gich trun­ków, ani hisz­pań­skiego tor­resa, ani na­wet grec­kiej me­taxy. Wzru­szył ra­mio­nami i wy­pił resztkę al­ko­holu. Skrzy­wił się z nie­sma­kiem i zre­zy­gno­wany opadł na sofę. Po­now­nie się­gnął po te­le­fon. Wy­brał po­łą­cze­nie z me­ce­na­sem Wa­li­górą.

– Abo­nent jest poza za­się­giem albo ma wy­łą­czony apa­rat… – usły­szał au­to­ma­tyczny ko­mu­ni­kat.

Za­mroz po­czuł zimny pot na czole. Wspól­nie z wy­dawcą prze­szli długą drogę. On od po­cząt­ku­ją­cego i ni­komu nie­zna­nego au­tora do roz­po­zna­wa­nego – nie tylko z na­zwi­ska, ale i z twa­rzy twórcy kilku be­st­se­le­rów prze­nie­sio­nych na ekran. Wy­dawca od ofi­cynki wy­da­ją­cej kilka ty­tu­łów rocz­nie do pręż­nej firmy, o któ­rej względy za­bie­gają nie tylko au­to­rzy i dys­try­bu­to­rzy, ale rów­nież re­cen­zenci i ju­ro­rzy kon­kur­sów li­te­rac­kich. W tym miej­scu ich drogi się ro­ze­szły. Wy­dawca nie zwol­nił i piął się da­lej w górę, z każ­dym ro­kiem zwięk­sza­jąc przy­chody i re­nomę ofi­cyny. Za­mroz zmie­nił kie­ru­nek. Z po­wo­dów, o któ­rych już chyba na­wet nie pa­mię­tał, prze­stał pi­sać. W końcu zo­stał nie­mal cał­ko­wi­cie za­po­mniany. Ry­wa­li­zo­wał z wła­snym kon­tem ban­ko­wym o to, kto pierw­szy się­gnie dna. Gdzieś w tle były pro­blemy ro­dzinne, które się skoń­czyły, gdy zo­stał sam. Przy­ja­ciół ni­gdy nie miał, a zna­jomi rów­nież znik­nęli. Albo ich ob­ra­ził, albo z róż­nych, nie za­wsze na­tu­ral­nych po­wo­dów, ode­szli z tego świata. Je­dyną osobą, z którą Za­mroz jesz­cze utrzy­my­wał kon­takty, był me­ce­nas Wa­li­góra. Po­znał ich ze sobą wy­dawca, klient ad­wo­kata. Star­szy od Za­mroza praw­nik mocno za­zna­czył swoją obec­ność w ży­ciu pi­sa­rza. Przede wszyst­kim za so­wite ho­no­ra­rium wy­cią­gnął go z wielu róż­nych kło­po­tów. Pa­no­wie ni­gdy nie na­zwali wza­jem­nych re­la­cji przy­jaź­nią. Po pro­stu się lu­bili i sza­no­wali na tyle, żeby od czasu do czasu ra­zem zjeść i wy­pić. Sy­gnał przy­cho­dzą­cego po­łą­cze­nia prze­rwał Za­mro­zowi bez­myślne wpa­try­wa­nie się w su­fit. Po kilku se­kun­dach ode­brał po­łą­cze­nie:

– Cześć…

– Cześć! – przy­wi­tał się gło­śno Wa­li­góra i od razu prze­szedł do rze­czy: – Dzwo­ni­łeś. Co się dzieje?

– Mu­szę po­ga­dać. Pil­nie. – Za­mroz sta­rał się brzmieć sta­now­czo.

– Su­shi? Za go­dzinę? Na Żu­ra­wiej?

– Tak, pa­suje mi, bar­dzo chęt­nie, tylko…

– Ja za­pra­szam. – Wa­li­góra się roz­łą­czył.

Za­mroz spoj­rzał na ze­ga­rek. Prze­je­chał dło­nią po za­ro­ście. Z wy­sił­kiem pod­niósł się z sofy. „Trzeba sta­nąć na nogi i prze­brać za czło­wieka. Przy­naj­mniej na to spo­tka­nie”, zde­cy­do­wał. W ciągu czter­dzie­stu mi­nut nie tylko się ogo­lił i wziął prysz­nic, ale na­wet wy­pra­so­wał ko­szulę. Prze­je­chał też szczotką po skó­rza­nych mo­ka­sy­nach. Z tru­dem wsu­nął je na spuch­nięte stopy. Zro­bił kilka kro­ków, wes­tchnął i się­gnął po la­skę. Zwa­żył ją w dłoni i obej­rzał, jakby wi­dział pierw­szy raz. Oparł o ścianę i wziął długi, kla­syczny pa­ra­sol. „Nie będę wy­glą­dał jak sta­rzec. Chyba się nie zła­mie, prze­cież nie mu­szę się cały czas pod­pie­rać”, zde­cy­do­wał i opu­ścił miesz­ka­nie. Kie­dyś drogę z miesz­ka­nia do su­shi na Żu­ra­wiej po­ko­ny­wał w nie­całe dzie­sięć mi­nut. Dzi­siaj po­trze­bo­wał pra­wie dwu­dzie­stu. Wa­li­góra już na niego cze­kał. Jak zwy­kle w nie­na­gan­nie skro­jo­nym, szy­tym na miarę gar­ni­tu­rze i śnież­no­bia­łej ko­szuli ze zło­tymi spin­kami. Brak kra­wata oraz le­żąca na sto­liku pa­nama prze­ła­my­wały pro­fe­sjo­na­lizm stroju i do­da­wały ele­ment fan­ta­zji. Na szczę­ście ad­wo­kat za­jął miej­sce przy sto­liku, a nie przy kon­tu­arze i Za­mroz nie mu­siał gra­mo­lić się na wy­soki sto­łek.

– Spóź­ni­łem się? – za­py­tał, opa­da­jąc na krze­sło i sta­ra­jąc unor­mo­wać płytki i przy­spie­szony od­dech.

– Mam nie­całą go­dzinę. Dla­tego już za­mó­wi­łem to, co zwy­kle. – Wa­li­góra zi­gno­ro­wał py­ta­nie i na­lał ja­śmi­nową her­batę.

– Wła­ści­wie to wo­lał­bym coś oprócz her­baty… – Za­mroz nie do­cze­kał się re­ak­cji ad­wo­kata, więc kon­ty­nu­ował: – Roz­ma­wia­łem dzi­siaj z wy­dawcą… Nie było miło. Po­trak­to­wał mnie jak de­biu­tanta.

– Jesz­cze piwo Asahi dla mo­jego go­ścia. – Wa­li­góra naj­pierw zwró­cił się do kel­nera, który roz­sta­wiał przed nimi ta­le­rzyki z ma­kami i ni­giri. Na­stęp­nie do Za­mroza: – Ro­zu­miem, że po nie­przy­jem­nej roz­mo­wie chcesz się na­pić. Ja nie mogę. Mam klienta.

– Nie za­py­tasz, o czym roz­ma­wia­li­śmy? – Za­mroz uniósł brwi. – Nie chcesz wie­dzieć, o co po­szło?

– Już wiem. Za­dzwo­nił do mnie, jak tylko prze­rwa­łeś po­łą­cze­nie. Bo prze­rwa­łeś, prawda?

Onie­miały Za­mroz ski­nął głową.

– Zda­wał mi re­la­cję z wa­szej roz­mowy, kiedy ty też do mnie za­dzwo­ni­łeś. Dla­tego nie mo­głem ode­brać. Chyba obaj mnie lu­bi­cie albo tylko lu­bi­cie się wy­pła­ki­wać w mój rę­kaw. – Wa­li­góra uśmiech­nął się lekko i wziął pa­łeczki. – Pa­dam z głodu.

Przez chwilę je­dli w mil­cze­niu.

– Skar­żył się na mnie? – Za­mroz prze­rwał ci­szę.

– Bez prze­sady. On się ni­gdy nie skarży. Co naj­wy­żej obu­rza. – Wa­li­góra zło­żył pa­łeczki, wy­tarł usta ser­wetką i do­pił her­batę. – Tym ra­zem roz­gnie­wała go twoja nie­wdzięcz­ność, bo tak ode­brał twoją pro­po­zy­cję. On chce cze­goś no­wego.

– Ja nie chcę pi­sać! Skoń­czy­łem z tym.

– Jest wielu lu­dzi, któ­rym się nie chce pra­co­wać, ale co­dzien­nie idą do biur czy fa­bryk, bo mu­szą pła­cić ra­chunki. Ty tak nie masz? – Wa­li­góra od­chy­lił się na krze­śle i przy­glą­dał pi­sa­rzowi.

– Do­brze wiesz, że ostat­nio ży­łem z tan­tiem. Przy­znam, że cał­kiem nie­źle. Nie­stety, książki mu­szą się sprze­da­wać, a do tego po­trzebne są wzno­wie­nia.

– Do­bra, nie będę wcho­dził w coś, na czym się nie znam. Sza­nuję cie­bie jako pi­sa­rza… i czło­wieka, ale z pew­no­ścią wła­ści­ciel wy­daw­nic­twa ma rów­nież swoje ra­cje. To on pro­wa­dzi biz­nes, nie ty.

Za­mroz od­sta­wił szklankę na stół gło­śniej, niż za­mie­rzał. „Prze­ka­ba­cił go, wy­dawca go prze­ka­ba­cił…”, my­ślał ner­wowo.

– Ja wiem jedno. – Wa­li­góra po­tarł brodę. – Gdy­by­ście mieli więk­sze za­ufa­nie do szcze­ro­ści in­ten­cji dru­giej strony, to unik­nę­li­by­ście wielu nie­po­ro­zu­mień. Ko­mu­ni­ka­cja nie jest wa­szą mocną stroną, dla­tego chyba ja po­wi­nie­nem wziąć na sie­bie re­la­cje wiel­kiego pi­sa­rza Za­mroza z wy­daw­cami jego ksią­żek.

– Ty? A co ty masz z tym wspól­nego? Bę­dziesz mnie na­ma­wiał do pi­sa­nia? – Za­mroz po­ru­szył się ner­wowo na krze­śle. Przy­cią­gnął uwagę kel­nera i po­ka­zał pu­stą szklankę. – Jak wcze­śniej wy­dawca, te­raz ty za­pro­po­nu­jesz mi wy­jazd na od­lu­dzie i wy­na­ję­cie ko­muś mo­jego miesz­ka­nia w War­sza­wie do czasu, aż coś na­pi­szę? Wy­bacz, ale od cie­bie spo­dzie­wa­łem się cze­goś wię­cej.

– Czego się spo­dzie­wa­łeś? My­śla­łeś, że będę się roz­czu­lał nad tobą i za­pro­po­nuję po­życzkę? Prze­cież obaj wiemy, że czuł­byś się pa­skud­nie, bo prze­cież nie miał­byś z czego od­dać.

Kel­ner po­sta­wił ko­lejne ja­poń­skie piwo i Za­mroz wy­pił spory łyk. Wes­tchnął, po­chy­lił się do przodu i po­wie­dział przez za­ci­śnięte zęby:

– Nie za­mie­rzam pi­sać żad­nej no­wej po­wie­ści, a je­żeli na­wet, to nie dla tego wy­daw­nic­twa! Nie będę cię też pro­sić o po­życzkę ani tym bar­dziej o do­bre rady.

– Uspo­kój się. Ty mnie źle zro­zu­mia­łeś. – Praw­nik uśmiech­nął się sze­roko. – Nie za­mie­rzam ci udzie­lać po­mocy ani tym bar­dziej jej na­rzu­cać. To ja po­trze­buję two­jej po­mocy.

– Ty? Mo­jej?

– Do­brze usły­sza­łeś. Mam pe­wien plan, więc po­słu­chaj uważ­nie. – Na­chy­lił się nad sto­li­kiem i szep­nął: – Je­den z mo­ich klien­tów nie­długo wyj­dzie na wol­ność. Spę­dził tro­chę, to zna­czy cał­kiem dużo czasu po dru­giej stro­nie mu­rów i jest bez gro­sza. Chciałby za­ro­bić na wy­da­niu wspo­mnień. Wy­dawca już ja­kiś czas temu się zgo­dził. Na­wet cał­kiem sporo za­pro­po­no­wał za prawa. Po­trzebny jest jed­nak ktoś, kto wy­słu­cha ca­łej hi­sto­rii, a na­stęp­nie szybko i spraw­nie prze­robi na po­wieść. Ja do­pil­nuję, żeby nie było pro­ble­mów praw­nych.

– Co to ma ze mną wspól­nego? Ni­gdy nie by­łem, nie je­stem i nie będę ja­kimś gho­stw­ri­te­rem. Wy­dawca z pew­no­ścią może zna­leźć ko­goś bie­głego w pi­sa­niu na ży­cze­nie i pod dyk­tando. Ta­buny nie­speł­nio­nych pi­sa­rzy wy­naj­mują się do spi­sy­wa­nia wspo­mnień ce­le­bry­tów. Ja do nich nie na­leżę. Nie je­stem pi­sa­rzem du­chem. – Za­mroz za­re­ago­wał z nie­ukry­wa­nym obrzy­dze­niem i ro­snącą eks­cy­ta­cją. – Na­prawdę tak ni­sko mnie oce­niasz? Na­prawdę zgo­dzi­łeś się, żeby prze­ka­zać mi taką pro­po­zy­cję? Po­mysł wy­dawcy? Płaci ci za to?

– Co cię dzi­siaj opę­tało?! Skup się, wy­słu­chaj mnie do końca, a po­tem mo­żesz so­bie wy­bu­chać. Po pierw­sze, nie znam się na pi­sa­niu, ale wiem, że nie cho­dzi o zwy­kłego gho­stw­ri­tera. Za­ło­że­nie jest ta­kie, że wspo­mnie­nia ukażą się jako fik­cja uda­jąca re­por­taż.

– Coś jak Zbrod­niarz, który ukradł zbrod­nię Ką­ko­lew­skiego?

– Nie wiem, nie znam się.

– Nie, tu­taj by­łoby na od­wrót. To ra­czej re­por­taż miałby uda­wać fik­cję… – Za­mroz wzru­szył ra­mio­nami. – Zresztą, nie moja sprawa…

– Po dru­gie – kon­ty­nu­ował Wa­li­góra, nie ry­zy­ku­jąc ko­lej­nego wy­bu­chu emo­cji pi­sa­rza – nie re­pre­zen­tuję wy­daw­nic­twa, tylko mo­jego klienta, który wy­cho­dzi na wol­ność. W jego imie­niu usta­li­łem wa­runki z wy­daw­nic­twem. Kasę, ter­miny i temu po­dobne. Po­wieść może się uka­zać pod pseu­do­ni­mem albo praw­dzi­wym na­zwi­skiem au­tora. De­cy­zję po­dej­mie mój klient po kon­sul­ta­cji ze mną, no i oczy­wi­ście z tobą. Jak wi­dzisz, nie jest to gho­stw­ri­ting, nie jest to wy­wiad rzeka, to jest po­wieść…

– Ale bez wy­my­śla­nia fa­buły. – Za­mroz po­stu­kał pal­cem w stół. – Dla­tego to nie jest dla mnie. Gdy­bym miał na­dal pi­sać, to by­łyby to hi­sto­rie zro­dzone w mo­jej gło­wie, a nie po­dyk­to­wane przez…

– No wła­śnie, nie za­py­ta­łeś o na­zwi­sko mo­jego klienta. – Wa­li­góra z we­wnętrz­nej kie­szeni ma­ry­narki wy­jął mały no­te­sik i duże wieczne pióro. Wolno od­krę­cił skuwkę, coś za­pi­sał, wy­rwał kar­teczkę. Na­stęp­nie zło­żył ją na pół i prze­su­nął do niego. – Może po­wi­nie­neś od tego za­cząć.

– Nie ob­cho­dzi mnie toż­sa­mość two­jego klienta – od­po­wie­dział, nie spusz­cza­jąc wzroku z ka­wałka pa­pieru. – Wy­ja­śnia­łem ci już, że pi­szę tylko hi­sto­rie mo­jego au­tor­stwa.

– Je­żeli uznasz, że to jest opo­wieść two­jego au­tor­stwa, za­in­spi­ro­wana praw­dziwą hi­sto­rią, to się pod­pi­szesz, wró­cisz na ry­nek i bę­dziesz wy­grany. – Wa­li­góra mó­wił wolno, żeby pod­kre­ślić lo­gikę wy­wodu. – Je­żeli nie uznasz tego za swoją opo­wieść, to so­bie wy­my­ślisz pseu­do­nim i nikt ni­gdy się nie do­wie, że mia­łeś z tym coś wspól­nego. Też wy­grasz, bo w jed­nym i dru­gim przy­padku sporo za­ro­bisz. Kwotę za­pi­sa­łem obok na­zwi­ska klienta. Oczy­wi­ście do­sta­niesz sporą za­liczkę… Ja cie­bie po­trze­buję.

– Nie, nie zmie­nię zda­nia. – Za­mroz wstał. – Dzię­kuję za su­shi i piwa.

– Przy­naj­mniej weź. Prze­czy­tasz w domu, prze­my­ślisz i dasz mi od­po­wiedź. Jak się zgo­dzisz, to usta­limy szcze­góły tech­niczne współ­pracy.

– Nikt i nic mnie nie skusi. – Wziął kartkę i wsu­nął do kie­szeni spodni. – Na­wet nie obie­cuję, że na nią spoj­rzę.

Wa­li­góra wstał i wy­cią­gnął dłoń na po­że­gna­nie.

– To jest pilne. Cze­kam na od­po­wiedź do ju­tra. Mo­żesz za­dzwo­nić… albo nie, le­piej wpad­nij do kan­ce­la­rii o dzie­sią­tej. Mam tro­chę pa­pier­ko­wej ro­boty, ale ani nie idę do sądu, ani nie mam spo­tkań. Za­pra­szam na bar­dzo do­bry, po­ranny ko­niak, nie­za­leż­nie od two­jej de­cy­zji. Chyba nie od­mó­wisz przed­niego trunku?

Za­mroz uści­snął po­daną dłoń.

– Wpadnę. Trzy­maj się.

Nie cze­kał, aż ad­wo­kat ure­gu­luje ra­chu­nek i wyjdą ra­zem. Z jed­nej strony był obu­rzony pro­po­zy­cją, z dru­giej do­brze wie­dział, że Wa­li­góra chce mu po pro­stu po­móc i dać za­ro­bić. „Jak on po­wie­dział? To ja po­trze­buję po­mocy… Ja cie­bie po­trze­buję… Cwa­niak”, Za­mroz po­krę­cił głową z uzna­niem. „Me­ce­nas ro­bił wszystko, że­bym się po­czuł ważny”. Po dro­dze do domu wstą­pił do sklepu. Ku­pił na ko­la­cję placki ziem­nia­czane i buł­gar­ską pli­skę. Po­po­łu­dnie po­świę­cił na prze­gląd do­mo­wej bi­blio­teki. Wy­brał książki, które na­stęp­nego dnia po­sta­no­wił sprze­dać w an­ty­kwa­ria­cie nie­opo­dal domu. Do­piero wie­czo­rem, kiedy z nie­sma­kiem prze­żu­wał go­towe da­nie i po­pi­jał rów­nie roz­cza­ro­wu­jącą brandy, przy­po­mniał so­bie o kar­teczce od Wa­li­góry. „Ko­góż to pan me­ce­nas nie wy­bro­nił przed wię­zie­niem?”, za­sta­no­wił się. Z cie­ka­wo­ścią się­gnął do kie­szeni. Roz­ło­żył po­gnie­ciony pa­pier i prze­czy­tał Ad­rianna Pa­liń­ska.

– O kurwa! O kurwa! – za­klął na głos, ko­men­tu­jąc toż­sa­mość ta­jem­ni­czej klientki, jak i po­ten­cjalny za­ro­bek.

Na­peł­nił ko­nia­kówkę i wy­pił jed­nym hau­stem. Od­su­nął na bok ta­lerz z nie­do­koń­czo­nymi plac­kami. Po­sta­wił przed sobą kom­pu­ter i uru­cho­mił wy­szu­ki­warkę. Pa­mięć go nie my­liła, to była ona. Nie miał wąt­pli­wo­ści, co ju­tro od­po­wie Wa­li­gó­rze.

– 2 –

Za­snął do­piero nad ra­nem, gdy zmo­rzyła go buł­gar­ska pli­ska. Spał w ubra­niu na so­fie. Na szczę­ście wcze­śniej na­sta­wił bu­dzik w te­le­fo­nie. Szybko zjadł czer­stwą bułkę z pla­strem sera, ale na prysz­nic i go­le­nie już nie star­czyło mu czasu. Ko­szulę, w któ­rej spę­dził noc, za­mie­nił na mniej nie­świeżą. Za­gnie­ce­nia za­sło­nił, wkła­da­jąc ma­ry­narkę. „Kry­guję się, jak na­sto­latka przed randką”, po­my­ślał ze zło­ścią. Wziął la­skę do pra­wej ręki. Ni­gdy nie na­uczył się jej pra­wi­dłowo uży­wać. Za­sada jest pro­sta, pod­par­cie po­winno być w ręce prze­ciw­nej do kon­tu­zjo­wa­nej nogi. Jed­nak jak po­słu­gi­wać się la­ską, kiedy ból spra­wiają oby­dwa ko­lana i krę­go­słup?

Po dro­dze do kan­ce­la­rii wspo­mi­nał Ma­rinę, swoją go­spo­dy­nię. Bra­ko­wało mu jej uśmie­chu i co­ty­go­dnio­wych roz­mów. Oczy­wi­ście, czy­ste miesz­ka­nie, wy­pra­so­wane ubra­nia i do­bre je­dze­nie też były mi­łym wspo­mnie­niem. Na­wet kiedy jesz­cze miał pie­nią­dze, dziwna lo­jal­ność nie po­zwa­lała mu na szu­ka­nie no­wej go­spo­dyni. Nie zniósłby obec­no­ści osoby, która mia­łaby za­stą­pić Ma­rinę. Te­raz, z braku przy­cho­dów i koń­czą­cych się oszczęd­no­ści stan sa­mo­ob­sługi, jak czę­sto okre­ślał swoje po­ło­że­nie, był je­dy­nym moż­li­wym. Du­sza po­grą­żona w apa­tii oraz ciało przy­zwy­cza­jone do le­ni­stwa spra­wiały jed­nak, że Za­mroz naj­czę­ściej wy­bie­rał cał­ko­wity brak ob­sługi. Za­równo sie­bie, jak i miesz­ka­nia. Na Żu­ra­wią, do kan­ce­la­rii Wa­li­góry, do­tarł zmę­czony i za­sa­pany. Gdyby winda w dzie­więt­na­sto­wiecz­nej ka­mie­nicy była ze­psuta, z pew­no­ścią zre­zy­gno­wałby ze spo­tka­nia.

Przy­wi­tała go nowa, tra­dy­cyj­nie młoda i bar­dzo atrak­cyjna re­cep­cjo­nistka.

– Pan Za­mroz, prawda? – Uśmiech­nęła się, od­sła­nia­jąc śnież­no­białe zęby. Nie cze­ka­jąc na po­twier­dze­nie, do­dała: – Me­ce­nas Wa­li­góra jest już wolny, pro­szę za mną. Co po­dać do pi­cia?

– Kawę. – Od­wza­jem­nił uśmiech. – Czarną jak noc i go­rącą jak grzech.

Twarz re­cep­cjo­nistki po­kryła się nie­zro­zu­mie­niem. Wska­zała otwarte drzwi do ga­bi­netu Wa­li­góry.

– Ce­nię punk­tu­al­ność – po­wie­dział ad­wo­kat na przy­wi­ta­nie i wska­zał je­den z dwóch du­żych fo­teli przy ka­wo­wym sto­liku, na któ­rym stała ka­rafka z bursz­ty­no­wym pły­nem i dwa kie­liszki. – Wi­dzę, że mia­łeś ciężką noc albo po­ra­nek, albo jedno i dru­gie. Mylę się?

W od­po­wie­dzi Za­mroz mruk­nął coś nie­wy­raź­nie i mach­nął wolną ręką. Usiadł i oparł la­skę o ścianę. Wa­li­góra na­peł­nił kie­liszki, a w tym cza­sie re­cep­cjo­nistka po­dała kawę.

– Do­my­ślam się, że to jest bar­dzo zdolna stu­dentka prawa – stwier­dził Za­mroz z uśmie­chem. – Można po­my­śleć, że dłu­go­no­gie blon­dynki naj­bar­dziej przy­kła­dają się do na­uki.

– A że­byś wie­dział. Sta­rają się, żeby oba­lić ste­reo­typy. Ka­sia jest rze­czy­wi­ście naj­lep­sza na roku, ale pew­nie nie uwie­rzysz… Za cie­bie.

– Wie­rzę, wie­rzę, za­wsze wie­rzę. – Wy­pił spory łyk. – Bar­dzo do­bry. Hen­nessy?

– Nie zga­dłeś. Hardy No­ces de Perle – po­chwa­lił się ad­wo­kat z dumą. – Pre­zent od klienta. Ja nie za­pła­cił­bym po­nad pię­ciu ty­sięcy za bu­telkę. Na­wet na taką oka­zję.

– Jaką oka­zję?

– Twój po­wrót do pi­sa­nia. Wyj­ście z nory, w któ­rej się za­mkną­łeś przed świa­tem.

– Po­wrót? Pi­sa­nie? Prze­cież jesz­cze nie wiesz, z czym przy­sze­dłem.

– Znam cię do­brze.

Pi­sarz spoj­rzał na sze­roki uśmiech ad­wo­kata i pod­kre­śla­jąc swój scep­ty­cyzm, skrzy­żo­wał ręce na pier­siach. – Nie bądź taki pe­wien. Za­dam ci dwa py­ta­nia i do­piero po­tem zde­cy­duję. Mam też wa­runki, ale za­cznę od py­tań.

– Śmiało, strze­laj. – Wa­li­góra nie stra­cił pew­no­ści sie­bie i gło­śno się ro­ze­śmiał. – Nie mam ta­jem­nic, z wy­jąt­kiem za­wo­do­wych.

– Dla­czego ja? Dla­tego, że pro­si­łem wy­dawcę o pie­nią­dze? Zli­to­wa­łeś się nade mną? Stąd taka kwota?

– Miały być dwa py­ta­nia…

– To było pierw­sze. Dla­czego ja? Tylko, pro­szę, nie ściem­niaj.

– Bo mam do cie­bie za­ufa­nie.

– Nie ro­zu­miem.

– Po­wieść musi po­wstać w ta­jem­nicy. Na ra­zie nic wię­cej nie po­wiem. – Przy­jął po­ważną minę. – A ho­no­ra­rium… to nie jest żadna li­tość. Je­stem do­brym ne­go­cja­to­rem. Po pro­stu do­brze re­pre­zen­to­wa­łem moją klientkę przed wy­daw­nic­twem.

– No tak. Współ­pra­co­wa­łeś z wy­dawcą i po­zna­łeś do­brze jego fi­nanse…

– No wła­śnie. Dru­gie py­ta­nie?

– Skąd wie­dzia­łeś, kiedy za­dzwo­nię do wy­dawcy?

– Nie ro­zu­miem… – Wa­li­góra nie uda­wał. – Nie wie­dzia­łem.

– Krę­cisz. Da­łeś mi mało czasu na od­po­wiedź. Gdy­bym wczo­raj nie za­dzwo­nił do wy­dawcy, który pew­nie był uprze­dzony, żeby mi nic nie da­wać, to nie za­dzwo­nił­bym do cie­bie i nie zło­żył­byś mi pro­po­zy­cji. By­łeś przy­go­to­wany… Kiedy za­pla­no­wa­li­ście ten te­atrzyk?

– To nie miało ze sobą związku. To przy­pa­dek, uwierz mi. – Wes­tchnął. – Wy­dawca nie wie i na ra­zie nie bę­dzie wie­dział, kto to pi­sze. Ro­zu­miesz?

– Nie, te­raz to już zu­peł­nie nie wie­rzę. Znam go. Nie pod­pi­sałby ni­czego w ciemno. – Za­mroz się­gnął po ko­niak i na­peł­nił kie­liszki. – Je­żeli mi tego nie wy­ja­śnisz, to tylko wy­piję strze­mien­nego i wy­cho­dzę.

– Mia­łem do cie­bie dzi­siaj za­dzwo­nić. Uła­twi­łeś mi roz­mowę, bo wczo­raj sam się ze mną skon­tak­to­wa­łeś. Twój wy­dawca nie ma z tym nic wspól­nego. Za­dzwo­nił do mnie bez związku z moją klientką.

– Czyli on na­wet nie wie, że da­łeś mi pro­po­zy­cję? Może się nie zgo­dzić? Nie będę go pro­sił.

– On nie ma nic do po­wie­dze­nia. Ty so­bie wy­my­śli­łeś, że to twoje stare wy­daw­nic­two. Ja tego nie po­twier­dzi­łem i nie za­prze­czy­łem. Ja mó­wi­łem tylko ogól­nie. Prawda?

– Masz ra­cję, pol­ski to nie an­giel­ski, nie ma „a” i „the”. Chyba wo­lał­bym, żeby to było inne wy­daw­nic­two. Jest?

– Były dwa py­ta­nia i od­po­wie­dzia­łem ci na nie. – Wa­li­góra uniósł kie­li­szek. – Wy­pi­jemy za współ­pracę i przej­dziemy do szcze­gó­łów tech­nicz­nych?

Za­mroz ob­ró­cił kie­li­szek w dłoni. De­cy­zję pod­jął wczo­raj, za­nim się upił, i nie za­mie­rzał jej zmie­niać. Jak­kol­wiek po tym, co usły­szał, ro­zu­miał jesz­cze mniej.

– Chcesz po­wie­dzieć, że wy­dawca za­płaci za­liczkę, a po­tem całe ho­no­ra­rium bez wpływu na wy­bór au­tora? Prze­cież to on bę­dzie mu­siał pod­pi­sać ze mną umowę.

– Mnie zo­staw sprawy for­malne i przy­go­to­wa­nie nie­zbęd­nych umów. Je­żeli się zgo­dzisz, to jesz­cze dzi­siaj prze­leję ci jedną trze­cią kwoty, którą wczo­raj za­pi­sa­łem. Resztę do­sta­niesz po za­koń­cze­niu po­wie­ści.

– Ty mi za­pła­cisz? – Za­mroz się skrzy­wił. – Czyli jed­nak li­tość?

– Prze­sta­łeś pi­sać, a przy oka­zji my­śleć. Ja nie ba­wię się w do­bro­czyn­ność wo­bec zna­jo­mych. – Od­sta­wił kie­li­szek, nie za­mo­czyw­szy ust, i spoj­rzał na ze­ga­rek. – Po­dej­mu­jesz się?

– Ter­min? Kiedy miał­bym skoń­czyć?

– Za­czniesz od razu. Bę­dziesz pra­co­wał w swoim tem­pie, ale bez przerw na nic­nie­ro­bie­nie. Za­leży mi na cza­sie, ale ty po­wiesz, kiedy skoń­czysz…

– Nie­zwy­kłe. Na­prawdę. – Za­mroz po­now­nie uniósł kie­li­szek i po­cze­kał, aż to samo zrobi Wa­li­góra. – Za hi­sto­rię two­jej klientki.

– Za cie­bie. – Ad­wo­kat gło­śno ode­tchnął. – Do­brze ro­bisz.

– Ja wcho­dzę w to, ale mimo wszystko po­wi­nie­nem ją spo­tkać i jesz­cze oboje po­win­ni­śmy zde­cy­do­wać, czy damy radę ze sobą współ­pra­co­wać. Nie wia­domo, czy bę­dziemy w sta­nie ze sobą roz­ma­wiać.

– To jest w two­ich rę­kach. Po­ra­dzisz so­bie, a ona na pewno nie po­wie „nie”.

– Jak dużo czasu będę mógł z nią spę­dzać? Na­dal jest w wię­zie­niu? W któ­rym?

– Nie bę­dzie­cie pra­co­wać w wię­zie­niu.

– Czyli bę­dzie na wol­no­ści. To gdzie bę­dziemy pra­co­wać? Bę­dzie przy­cho­dzić do mnie?

Za­mroz po­my­ślał, że bę­dzie mu­siał wy­na­jąć ko­goś do za­ję­cia się miesz­ka­niem.

– Nie, nie u cie­bie.

– U niej? Ona mieszka w War­sza­wie? Wy­da­wało mi się, że jest spoza…

– Nie, nie u niej. Wy­je­dzie­cie. Bę­dzie­cie mieć czas tylko na pracę. Ja wszystko zor­ga­ni­zuję…

– Nie ma mowy! – Za­mroz się obu­rzył.

– Ra­czej nie masz wy­boru…

– To pach­nie jak pen­sjo­nat Strzy­goń! Nie za­mie­rzam po­now­nie wy­jeż­dżać na ja­kieś od­lu­dzie. Jesz­cze mogę się wy­co­fać, bo ni­czego jesz­cze nie pod­pi­sa­łem. Ste­reo­typy… Wszy­scy my­ślą, że pi­sarz po­trze­buje od­lu­dzia. Ja nie!

– Nie cho­dzi o cie­bie, tylko o nią. To nie będą ba­gna na wscho­dzie i będą tam lu­dzie, in­fra­struk­tura, cy­wi­li­za­cja… Za­pew­niam, i wszystko zor­ga­ni­zuję – de­kla­ro­wał Wa­li­góra to­nem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu.

– Gdzie to jest?

– Do­wiesz się póź­niej.

– To może mi przy­naj­mniej po­wiesz, kiedy mam się spa­ko­wać i na jak długo. Prze­cież od czasu do czasu będę przy­jeż­dżał do War­szawy. Cho­ciażby, żeby zmie­nić ko­szule.

Pi­sarz spró­bo­wał za­żar­to­wać, ale był co­raz mniej za­do­wo­lony ze swo­jej de­cy­zji.

– Na miej­scu bę­dzie wikt i opie­ru­nek. – Me­ce­nas się uśmiech­nął. – Bądź go­towy za trzy dni, nie, le­piej za dwa. Jesz­cze po­twier­dzę. Je­żeli chcesz, to moja go­spo­dyni może wpaść do cie­bie. Zrobi pra­nie, pra­so­wa­nie i po­może się spa­ko­wać. Su­ge­ruję, że­byś wziął więk­szość rze­czy. Ona może też za­jąć się miesz­ka­niem pod twoją nie­obec­ność. Płacę jej tyle, że ty już nie mu­sisz nic do­rzu­cać.

– Dzię­kuję, przyda się po­moc. – Za­mroz ucie­szył się, że nie spę­dzi naj­bliż­szych dni przy de­sce do pra­so­wa­nia. – To wszystko brzmi bar­dzo ta­jem­ni­czo. Może jed­nak po­wiesz, do­kąd chcesz nas ze­słać.

– Jesz­cze nie je­stem pe­wien, ale my­ślę o uro­czym śre­dnio­wiecz­nym mia­steczku. Do­wiesz się wszyst­kiego.

– Czy ona, no wiesz, czy ona nie jest nie­bez­pieczna?

Za­mroz miał na­dzieję, że nie za­brzmiał zbyt po­waż­nie.

– Ona nic ci nie zrobi – wy­sy­czał ad­wo­kat przez za­ci­śnięte usta.

– W po­rządku. Dasz mi ja­kieś akta jej sprawy, coś, od czego mógł­bym za­cząć?

Wi­dać było, że pi­sarz nie po­czuł się uspo­ko­jony, i wo­lał zmie­nić te­mat.

– To nie bę­dzie ko­nieczne. Prze­cież to ma być po­wieść, a nie re­por­taż. Dam ci moje stresz­cze­nie, pod­su­mo­wa­nie.

Po tych sło­wach Wa­li­góra się­gnął do szu­flady. Ku za­sko­cze­niu Za­mroza, który spo­dzie­wał się gru­bej teczki akt, ad­wo­kat wy­jął tylko kilka kar­tek.

– Żar­tu­jesz…

– Jesz­cze o tym po­roz­ma­wiamy. Cie­szę się, że to ty bę­dziesz pra­co­wać nad hi­sto­rią mo­jej klientki. Zo­staw asy­stentce nu­mer konta.

– Dla­czego mam po­czu­cie, że po­wi­nie­nem ucie­kać od cie­bie i two­jej klientki tak szybko, jak to moż­liwe…

– Nie za­po­mnij tego, jak już bę­dziesz biegł… – Wa­li­góra par­sk­nął śmie­chem, pod­niósł się i po­dał la­skę swo­jemu go­ściowi. – Bę­dzie do­brze, nie oba­wiaj się.

– Gdy­bym cię nie znał tyle lat, to na­wet o la­sce bym ucie­kał. Dzię­kuję.

– Nie dzię­kuj. Za­dbaj tro­chę o sie­bie. Po­staw się na nogi, za­nim weź­miesz się do pracy.

– 3 –

Przed Za­kła­dem Kar­nym w Gru­dzią­dzu zgro­ma­dziło się kil­ka­dzie­siąt osób pro­te­stu­ją­cych prze­ciwko wyj­ściu Ad­rianny P. na wol­ność. Przy­po­mi­namy, że czter­dzie­sto­sied­mio­let­nia Ad­rianna od­była karę dwu­dzie­stu pię­ciu lat po­zba­wie­nia wol­no­ści za za­bój­stwo. Jej ofia­rami były dwie ko­biety o nie­usta­lo­nej do tej pory toż­sa­mo­ści. Praw­do­po­dob­nie matka i córka o nie­zna­nych po­wią­za­niach z mor­der­czy­nią. Lu­dzie zgro­ma­dzeni przed wię­zie­niem trzy­mali trans­pa­renty z na­pi­sami „Be­stia”, „Do­ży­wo­cie”, „Do wa­riat­kowa”, „Do Go­sty­nina”. Nie do­cze­kaw­szy się na wyj­ście Ad­rianny P., de­mon­stranci spo­koj­nie się ro­ze­szli. We­dług nie­po­twier­dzo­nych in­for­ma­cji Ad­rianna P. ostatni okres kary od­by­wała w in­nym, nie­poda­nym do pu­blicz­nej wia­do­mo­ści za­kła­dzie kar­nym. Zo­stała już zwol­niona i obec­nie prze­bywa na wol­no­ści w nie­zna­nym nam miej­scu.

Za­mroz prze­czy­tał do­nie­sie­nia in­ter­ne­to­wego por­talu oraz obej­rzał kilka zdjęć sprzed dwu­dzie­stu pię­ciu lat z za­trzy­ma­nia i roz­prawy są­do­wej. Ad­rianna miała oczy prze­sło­nięte czar­nym pa­skiem. Szczu­pła, śred­niego wzro­stu blon­dynka z wło­sami opa­da­ją­cymi na ra­miona. „Mam na­dzieję, że dzi­siaj nie przy­po­mina dziew­czyny z tych zdjęć”, pod­su­mo­wał. „Je­żeli się nie zmie­niła z wy­glądu, to pew­nie spo­tka ją jesz­cze wiele przy­kro­ści”. Spoj­rzał na ze­ga­rek i włą­czył te­le­wi­zor. Prze­łą­czał ka­nały, aż tra­fił na sta­cję, która na pa­sku in­for­mo­wała o ko­lej­nej pi­kie­cie pod mi­ni­ster­stwem spra­wie­dli­wo­ści. Nie­stety, nie do­cze­kał się dal­szych in­for­ma­cji. Te­le­fon za­sy­gna­li­zo­wał przyj­ście wia­do­mo­ści.

Mo­żesz scho­dzić

Gdy ją prze­czy­tał, wy­łą­czył te­le­wi­zor. Jesz­cze raz spraw­dził za­mknię­cie wszyst­kich okien. Za­krę­cił za­wory wody i gazu. Spoj­rzał na swoje od­bi­cie w lu­strze. Gdyby nie zmarszczki, pod­krą­żone oczy i po­sza­rzała twarz, nie wy­glą­dałby źle. Ja­sne chi­nosy, błę­kitna ko­szula i klu­bowa ma­ry­narka pa­so­wały za­równo do jego wieku, jak i po­dróży. Dzięki go­spo­dyni Wa­li­góry wszystko było wy­prane, wy­pra­so­wane i pach­nące. „Nie­mal Za­mroz sprzed lat”, uśmiech­nął się de­li­kat­nie. Prze­je­chał ręką po wło­sach przy­cię­tych wczo­raj przy sa­mej skó­rze czaszki. „Do ro­boty. Komu w drogę, temu czas”, zde­cy­do­wał i wziął sam­so­nite’a na czte­rech kół­kach oraz la­skę. Trzy razy spraw­dził za­mknię­cie drzwi i dwa razy pier­siówkę le­opolda w we­wnętrz­nej kie­szeni ma­ry­narki.

Po­tężne czarne BMW X6 par­ko­wało przed sa­mym wej­ściem do ka­mie­nicy. Wa­li­góra stał oparty o błot­nik. To­wa­rzy­szył mu męż­czy­zna w śred­nim wieku o wy­glą­dzie pod­ta­tu­sia­łego spor­towca. Niby bar­czy­sty i umię­śniony, ale z wy­raźną oponką. Oczy czujne, ale prze­krwione i nie­mal scho­wane w na­la­nej twa­rzy. Do tego wy­raź­nie za duża ka­mi­zelka węd­ka­rza, luźne spodnie i roz­czła­pane adi­dasy.

– To jest Bro­nek. Mój stary zna­jomy – przed­sta­wił Wa­li­góra. – Zgo­dził się nas za­wieźć na miej­sce.

Bro­nek tylko ski­nął głową. Bez słowa prze­jął rze­czy pi­sa­rza i umie­ścił w ba­gaż­niku, na­stęp­nie otwo­rzył tylne drzwi. „On nie pa­suje ani do sa­mo­chodu, ani do Wa­li­góry. Zna­jomy… Aku­rat…”, po­my­ślał Za­mroz, wsu­wa­jąc się do wnę­trza bmw. Do­piero wtedy do­strzegł ko­bietę. Sie­działa przy oknie z le­wej strony, nie­mal przy­kle­jona do drzwi. Nie od­wró­ciła głowy, zu­peł­nie jakby była gdzie in­dziej, a nowy pa­sa­żer nie miał z nią nic wspól­nego.

– Dzień do­bry, je­stem Hen­ryk Za­mroz… – przy­wi­tał się.

– Prze­cież wiem – od­po­wie­działa po dłuż­szej chwili za­chryp­nię­tym gło­sem.

Chrząk­nął i za­piął pas. Ką­tem oka do­strzegł, że Ad­rianna prze­je­chała po nim wzro­kiem, a po­tem oparła głowę o za­głó­wek i za­mknęła oczy.

– No to je­ste­śmy w kom­ple­cie i już się wszy­scy znamy – oznaj­mił Wa­li­góra, gdy Bro­nek skrę­cił w ulicę Piękną. – Za kilka go­dzin bę­dziemy na miej­scu. Za­leży od ru­chu.

– Zdra­dzisz mi w końcu, do­kąd je­dziemy?

– Na ra­zie do Wro­cła­wia.

– Aha. – Za­mroz po­wie­dział z prze­ką­sem. – Strasz­nie to wszystko jest ta­jem­ni­cze…

– Jak może za­uwa­ży­łeś w te­le­wi­zji albo in­ter­ne­cie, nie wszy­scy są za­do­wo­leni ze zwol­nie­nia Ad­rianny. – Wa­li­góra mó­wił, jakby ko­biety nie było w sa­mo­cho­dzie. – Na szczę­ście przy współ­pracy i do­brej woli ko­men­danta z Gru­dzią­dza za­bra­li­śmy ją wcze­śniej, jesz­cze w środku nocy i dla pew­no­ści przy­je­cha­li­śmy do War­szawy okrężną drogą. Bro­nek ma już sporo ki­lo­me­trów za sobą, ale jesz­cze da radę. Lubi pro­wa­dzić do­bre sa­mo­chody.

Pod­ta­tu­siały spor­to­wiec ski­nął głową, nie od­ry­wa­jąc wzroku od przed­niej szyby. Ad­rianna spała albo tylko uda­wała. Hen­ryk po­cząt­kowo spo­glą­dał na nią dys­kret­nie. Kiedy zdał so­bie sprawę, że współ­pa­sa­żerka nie ma za­miaru otwo­rzyć oczu, wga­pił się bez­czel­nie. Zu­peł­nie nie przy­po­mi­nała dziew­czyny sprzed dwu­dzie­stu pię­ciu lat. Ob­ci­sła su­kienka ści­śle przy­le­gała do czter­dzie­sto­sied­mio­let­niego ciała, nie po­zo­sta­wia­jąc wiele miej­sca wy­obraźni. Duże piersi wy­da­wały się cięż­kie i jędrne. Na brzu­chu nie two­rzyły się naj­mniej­sze fałdy. Silne, ale zgrabne uda spra­wiały wra­że­nie, że nie miesz­czą się pod ma­te­ria­łem. Ko­bieta nie była szczu­pła, ale też nie można było po­wie­dzieć, że miała nad­wagę. Była ma­sywna, nie­mal atle­tyczna, a jed­no­cze­śnie zgrabna i ko­bieca. Za­mroz na pra­wej łydce do­strzegł czarną różę z kol­cami. Ta­tuaż miał dłu­gość dzie­się­ciu, a może na­wet kil­ku­na­stu cen­ty­me­trów. Wy­glą­dał na dzieło do­świad­czo­nego ta­tu­aży­sty, a z pew­no­ścią ko­goś ma­ją­cego zdol­no­ści pla­styczne. „Ze­msta. Go­to­wość do ze­msty bez względu na cenę”, przy­po­mniał so­bie zna­cze­nie wię­zien­nej dziary. Za­ło­żył, że sym­bo­lika w wię­zie­niach ko­bie­cych jest taka sama jak w mę­skich. Prze­niósł wzrok na re­gu­lar­nie uno­szące się piersi ko­biety. Po­czuł pod­nie­ce­nie i nie­pew­ność, a może na­wet strach. Do­tarło do niego, że sie­dzi obok mor­der­czyni i że bę­dzie mu­siał z nią spę­dzić dużo czasu sam na sam. „Czy Wa­li­góra nie po­wie­dział, że ona ni­czego nie zro­biła? Ja­koś tak. Może jest nie­winna? Dla­tego wy­ta­tu­owała so­bie znak ze­msty”, my­ślał, przy­glą­da­jąc się twa­rzy Ad­rianny. Spra­wiała wra­że­nie lekko na­puch­nię­tej, co kon­tra­sto­wało z ostrym no­sem. Krót­kie czarne włosy ukła­dały się w nie­sforne loki. W ką­ci­kach oczu wi­doczne były wy­raźne zmarszczki. Pełne, po­cią­gnięte kar­mi­nową szminką wargi lekko się roz­chy­liły. Wolno prze­je­chał wzro­kiem po ide­al­nych ustach i za­trzy­mał na bro­dzie, która płyn­nie łą­czyła się z grubą szyją. Ad­rianna nie­malże nie miała pod­bródka. „Pew­nie ma pro­blemy z tar­czycą”, za­wy­ro­ko­wał. „Stąd ta chrypka”.

– Przyj­rza­łeś się? – za­py­tała, nie otwie­ra­jąc oczu.

„Nie bę­dzie ła­two”, od­wró­cił głowę do okna i zi­gno­ro­wał py­ta­nie.

Zje­chali z A2 na A1. Wa­li­góra od­wró­cił się do tyłu i po­wie­dział:

– Jesz­cze się na­cie­szy­cie sobą. Bę­dzie­cie mieć dużo czasu.

– Po­wiesz coś wię­cej o na­szym miej­scu do­ce­lo­wym? Gdzie bę­dziemy miesz­kać? Gdzie pra­co­wać? – zi­ry­to­wał się Za­mroz. – Czuję się, jak­bym je­chał z za­wią­za­nymi oczami. Ro­zu­miem, że nie chcesz dzien­ni­ka­rzy czy ja­kichś de­mon­stran­tów, ale po co te ta­jem­nice przede mną?

– O jed­nym za­po­mnia­łem… – Wa­li­góra zro­bił skru­szoną minę. – Twoja współ­pa­sa­żerka na­zywa się Da­nuta Frank. Za­pa­mię­taj: Da­nuta Frank.

– A nie Ad­rianna…?

– Danka je­stem. – Otwo­rzyła oczy i wy­cią­gnęła do niego rękę.

– Hen­ryk – wy­du­kał, ści­ska­jąc jej dłoń.

– Wszystko jest for­mal­nie. Od­po­wied­nio wcze­śniej wy­stą­pi­łem o zmianę imie­nia i na­zwi­ska. Moja klientka miała do tego prawo. Nowe ży­cie, obawy o wła­sne bez­pie­czeń­stwo. Były mocne pod­stawy do zmiany per­so­na­liów – wy­ja­śnił ad­wo­kat. – Za­miesz­ka­cie u mo­jej sio­strze­nicy. Prze­sym­pa­tyczna dziew­czyna. Mieszka sama w cał­kiem spo­rym domu. Jej ro­dzice nie żyją. Na­wet chcia­łem ją za­brać do War­szawy, po­móc, ale za­parła się, że nie zo­stawi ro­dzin­nego domu… – Wa­li­góra wes­tchnął i zro­bił nie­okre­ślony gest ręką. – Nie ro­zu­miem ta­kich sen­ty­men­tów…

Na­gle Ad­rianna-Danka oznaj­miła bez ogró­dek:

– Szczać mi się chce.

– Za­raz bę­dzie par­king i tam sta­niemy – po­in­for­mo­wał Bro­nek i nie­wzru­szony je­chał da­lej, uzna­jąc te­mat za za­mknięty.

– Chcę na sta­cji, a nie ja­kimś par­kingu w le­sie – za­chry­piała.

– Tam są lep­sze sa­ni­ta­riaty niż na więk­szo­ści sta­cji. Na­wet prysz­nice są.

– Wiele się zmie­niło przez ćwierć wieku, Da­nu­siu – po­parł kie­rowcę Wa­li­góra. – Za­raz zo­ba­czysz.

– Przy oka­zji, to nie wiem, jak kie­dyś, ale te­raz ra­czej nie uży­wamy słowa szczać – do­dał Za­mroz z nie­sma­kiem na twa­rzy.

– Mia­łam po­wie­dzieć, że po­trze­buję bar­daszki?

Pi­sarz do­strzegł nie­okre­ślony gry­mas na twa­rzy ko­biety i nie od­po­wie­dział. Za­uwa­żył też lekki wy­trzeszcz oczu. Nie wie­dział, czy spo­wo­do­wany emo­cjami, czy pro­ble­mami z tar­czycą. Po kilku mi­nu­tach wszy­scy zo­ba­czyli znak in­for­mu­jący o stre­fie od­po­czynku. Bro­nek włą­czył prawy kie­run­kow­skaz i zje­chał na nie­mal pu­sty plac. Za­trzy­mał sa­mo­chód z dala od in­nych po­jaz­dów, a jed­no­cze­śnie bli­sko par­te­ro­wego pa­wi­lonu z to­a­le­tami. Danka na­tych­miast wy­sia­dła i szyb­kim kro­kiem po­de­szła do wej­ścia. Za­mroz od­pro­wa­dził ją wzro­kiem, po­dzi­wia­jąc krą­głe bio­dra i silne po­śladki.

– Zróbmy to samo – po­le­cił mu Wa­li­góra. – Bro­nek chwilę za­czeka i pój­dzie po nas.

– Bo­isz się o sa­mo­chód?

– Nie boję. Je­stem tylko prze­zorny.

Prze­szli więc do pa­wi­lonu i sta­nęli przy są­sied­nich pi­su­arach.

– Nie masz opo­rów, żeby nas kwa­te­ro­wać u two­jej sio­strze­nicy?

– Nie – uciął Wa­li­góra. Do­piero gdy wró­cili do sa­mo­chodu, wy­ja­śnił: – Moja sio­strze­nica nie jest wta­jem­ni­czona i tak niech zo­sta­nie. Poza nami nikt o ni­czym nie wie. Nie po­trzeba nam roz­głosu.

– Mia­łem na my­śli bez­pie­czeń­stwo two­jej sio­strze­nicy…

– Da­nuta nie jest nie­bez­pieczna – syk­nął Wa­li­góra. – Już to mó­wi­łem, więc za­pa­mię­taj w końcu, ina­czej nie dasz rady pra­co­wać.

– Kim jest ten Bro­nek? Po­li­cjant? – wy­szep­tał ko­lejne py­ta­nie, gdy kie­rowca ich zo­sta­wił.

– Już mó­wi­łem. Uczyn­nym zna­jo­mym.

– Do­brze, niech tak bę­dzie. Nie chcesz, nie mów. – Mach­nął ręką. – Jed­nak je­stem roz­cza­ro­wany twoim bra­kiem za­ufa­nia.

– Cie­bie nie obo­wią­zuje ta­jem­nica ad­wo­kacka. – Wa­li­góra wy­buch­nął gło­śnym śmie­chem. – Roz­ch­murz się. Wra­cają, więc je­dziemy da­lej.

Wsie­dli do sa­mo­chodu. W ci­szy do­je­chali do ob­wod­nicy Wro­cła­wia. Ku zdzi­wie­niu Za­mroza Bro­nek nie wy­brał żad­nego ze zjaz­dów do mia­sta, tylko kon­ty­nu­ował jazdę trasą S8 w kie­runku po­łu­dnio­wym.

– Chyba mi­jamy Wro­cław – za­uwa­żył nie­śmiało Za­mroz. – Zmiana pla­nów?

– Nie, wszystko się zga­dza. Moja sio­strze­nica mieszka w Ząb­ko­wi­cach Ślą­skich.

– Mó­wi­łeś, że je­dziemy do Wro­cła­wia. Zro­zu­mia­łem, że tam mieszka.

– To tylko sie­dem­dzie­siąt ki­lo­me­trów da­lej. Za nie­całą go­dzinę bę­dziemy na miej­scu. Prawda, Bronku?

– Je­żeli nie bę­dzie kor­ków. Dwu­pa­smówka już się skoń­czyła. – Kie­rowca ani nie po­twier­dził, ani nie za­prze­czył.

– Moja sio­strze­nica, jak mó­wi­łem, jest bar­dzo in­te­li­gentną osobą – kon­ty­nu­ował z na­my­słem Wa­li­góra. – Go­ścinną, otwartą na lu­dzi. Jak­kol­wiek pierw­sze wra­że­nie może spra­wiać do­syć… za­ska­ku­jące.

– Ko­lejna ta­jem­nica? – za­kpił Za­mroz.

– Fran­ken­stein.

Da­nuta tylko rzu­ciła chra­pli­wie to jedno słowo, po czym da­lej igno­ro­wała współ­pa­sa­że­rów.

– Zga­dza się.

– Nie ro­zu­miem. Co Fran­ken­stein? – Pi­sarz miał wra­że­nie, że stroją so­bie z niego żarty. – Twoja sio­strze­nica to Fran­ken­stein? Mo­żesz prze­stać się zgry­wać.

– Nie moja sio­strze­nica, tylko Ząb­ko­wice Ślą­skie – ro­ze­śmiał się Wa­li­góra. – Tak się na­zy­wały przed wojną. Z pew­no­ścią po­znasz miej­scowe hi­sto­rie. Może cię za­in­spi­rują do no­wej po­wie­ści.

– Na ra­zie mam do­syć obec­nej, któ­rej jesz­cze na­wet nie za­czą­łem. – Osten­ta­cyj­nie od­wró­cił się do okna. – Przy­naj­mniej za­czy­nają się góry.

– Dla mo­jej sio­strze­nicy Da­nuta jest twoją asy­stentką. – Wa­li­góra nie prze­jął się jego sło­wami. – Chcesz w spo­koju pra­co­wać nad po­wie­ścią hi­sto­ryczną, a Da­nuta ma ci po­ma­gać. Tylko was uprze­dzam, co po­wie­dzia­łem sio­strze­nicy. Oczy­wi­ście, z ra­do­ścią zgo­dziła się po­móc pi­sa­rzowi… Nie bę­dzie wam prze­szka­dzać w pracy.

– Ko­lejna nie­spo­dzianka! – po­wie­dział gło­śno, ale już bar­dziej do sie­bie niż do Wa­li­góry.

Nie tak wy­obra­żał so­bie po­dróż. Oczy­wi­ście, był pe­wien obaw, ale pa­nu­jąca w sa­mo­cho­dzie at­mos­fera po­dejrz­li­wo­ści i ja­kie­goś na­pię­cia wy­jąt­kowo go wy­koń­czyła. Ode­tchnął, kiedy usły­szał ad­wo­kata udzie­la­ją­cego wska­zó­wek Bron­kowi. Po chwili za­par­ko­wali przed dużą po­nie­miecką willą. Po­mimo że czasy świet­no­ści od nie­mal wieku miała za sobą, to na­dal wy­glą­dała nie tylko so­lid­nie, ale i atrak­cyj­nie. Stała na spo­rej działce oto­czo­nej siat­ko­wym pło­tem z cza­sów PRL-u. Po­ro­śnięty sta­ro­drze­wem te­ren był oazą zie­leni po­mię­dzy dwu­pię­tro­wymi ka­mie­ni­cami. Willę po­krytą kre­mo­wym tyn­kiem wień­czył stromy dach z brą­zo­wej da­chówki. Po­dobny ko­lor miały nie­zbyt duże okna oraz fron­towe drzwi, do któ­rych od furtki pro­wa­dziła ka­mienna ścieżka, za­koń­czona czte­rema stop­niami. Za­mroz za­uwa­żył, że na par­te­rze po­ru­szyła się fi­ranka. „Przy­pa­dek albo ktoś nie mógł się nas do­cze­kać”, po­my­ślał.

Wy­gra­mo­lili się z sa­mo­chodu. Drzwi willi otwo­rzyły się i wy­bie­gła z nich dziew­czynka, która sko­czyła na Wa­li­górę i uwie­siła się na jego szyi. „Z pew­no­ścią córka sio­strze­nicy”, po­my­ślał Za­mroz.

– Wujku! – Głos zde­cy­do­wa­nie na­le­żał do do­ro­słej ko­biety.

Kiedy skoń­czyło się czułe, może tro­chę na po­kaz po­wi­ta­nie, Wa­li­góra do­ko­nał pre­zen­ta­cji.

– Moja sio­strze­nica, pani na tych wło­ściach, Jo­lanta Dę­bicka, a to moi zna­jomi: pi­sarz Hen­ryk Za­mroz z asy­stentką Da­nutą Frank, któ­rych ła­ska­wie zgo­dzi­łaś się go­ścić przez ja­kiś czas, oraz Bro­nek, który nas dziel­nie prze­wiózł przez pół Pol­ski.

– Przy­go­to­wa­łam tylko trzy po­koje, ale czwarte miej­sce też się znaj­dzie – po­wie­działa sio­strze­nica lekko za­kło­po­tana. – Nie uprze­dzi­łeś…

– Trzy po­koje to za dużo. – Wa­li­góra wziął Jo­lantę pod ło­kieć i skie­ro­wał się w stronę domu. – Ja i Bro­nek coś szybko prze­gry­ziemy i wra­camy do War­szawy. Tylko dwa po­koje są po­trzebne… Dla Hen­ryka i Da­nuty.

„Pan me­ce­nas prze­ra­sta sa­mego sie­bie. Co chwilę coś za­ska­ku­ją­cego”. Za­mroz wziął tylko swoją la­skę. Bro­nek niósł jego wa­lizkę i drugą, za­pewne na­le­żącą do Da­nuty. Trzy­ma­jący się pro­sto, śred­niego wzro­stu Wa­li­góra w to­wa­rzy­stwie sio­strze­nicy wy­glą­dał ni­czym ol­brzym. Ko­bieta nie mo­gła mieć wię­cej niż metr pięć­dzie­siąt wzro­stu. Dłu­gie, pro­ste czarne włosy oraz dżinsy i luźna spor­towa bluza tylko do­da­wały jej dziew­czę­cego, a na­wet dzie­cię­cego wy­glądu. „Ile ona może mieć lat? Dwa­dzie­ścia? Trzy­dzie­ści? Może tro­chę wię­cej?”, za­sta­no­wił się, pa­trząc na od­cho­dzą­cych. „Z pew­no­ścią jest do­ro­słą ko­bietą”.

Re­dak­cja: Bar­bara WronaKo­rekta: Olga Smo­lec-KmochPro­jekt okładki: To­masz Bier­natSkład: To­masz Bier­nat

Co­py­ri­ght by Ar­tur Żu­rek 2025Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion by Wy­daw­nic­two Nocą,War­szawa 2025

Druk i oprawa:Abe­dik S.A.

ISBN: 978-83-68037-67-8

WYDAW­NIC­TWO NOCĄul. Fi­li­piny Pła­sko­wic­kiej 46/8902-778 War­szawaNIP: 9512496374www.wy­daw­nic­two­noca.ple-mail: kon­takt@wy­daw­nictwonoca.pl