De eF - Artur Żurek - ebook
NOWOŚĆ

De eF ebook

Żurek Artur

0,0

39 osób interesuje się tą książką

Opis

Pisarz Henryk Zamroz podejmuje się napisania fabularyzowanych wspomnień morderczyni, która po dwudziestu pięciu latach opuszcza zakład karny. Autor i była skazana ukrywają się przed oburzonymi obywatelami na Przedgórzu Sudeckim w uroczych Ząbkowicach Śląskich – miasteczku, które przez sześćset lat nosiło nazwę Frankenstein. Schronienie znajdują w domu entuzjastki lokalnej historii. Zło i tragiczne zdarzenia z przeszłości niemal dosłownie wylewają się na ulice uroczego miasteczka. 
– No właśnie. To o chłopcu pan słyszał. Tym, co go martwego na starym cmentarzu znaleźli. – Mężczyzna zamyślił się. – Właściwie cmentarz to dobre miejsce dla nieboszczyka. Byłoby gorzej, gdyby martwych z cmentarza wyciągali… Jak ci grabarze przed wiekami… /fragment książki/

Czy kobiety, z którymi Zamroz zamieszkał, są sprawczyniami zła czy jego ofiarami? Czy pisarz może je ochronić przed niebezpieczeństwem? A może to jego życie jest zagrożone?

De eF to kolejny mroczny kryminał Artura Żurka, w którym rzeczywistość miesza się z wyobraźnią, a dobro ze złem.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 460

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Win­nym

Pisz tak śmiało o czło­wieku,

pisz taką prawdę,

aby to, co pi­szesz, naj­pierw cie­bie sa­mego prze­ra­żało.

Nor­man Ma­iler

1606

W ty­siąc sześć­set szó­stym roku w dol­no­ślą­skim mia­steczku Fran­ken­stein zmarło po­nad dwa ty­siące do­ro­słych i dzieci. Jedna trze­cia wszyst­kich miesz­kań­ców. O sze­rze­nie śmierci zo­stali po­są­dzeni gra­ba­rze z miej­sco­wego cmen­ta­rza. W trak­cie szcze­gó­ło­wego i wni­kli­wego śledz­twa, z za­sto­so­wa­niem ów­cze­śnie zna­nych i po­wszech­nie sto­so­wa­nych me­tod, oskar­żeni przy­znali się do uśmier­ca­nia współ­miesz­kań­ców. W tym celu pro­du­ko­wali ze zwłok pro­szek, który na­stęp­nie roz­sy­py­wali na pro­gach do­mów ofiar, bądź sma­ro­wali nim klamki i ko­łatki. Po­wo­łano ko­mi­sję le­kar­ską, która sub­stan­cję zna­le­zioną w domu jed­nego z aresz­to­wa­nych uznała za tru­jącą. Wszy­scy oskar­żeni: pię­ciu męż­czyzn i trzy ko­biety, przy­znali się do winy, a na­wet wska­zali swo­ich wspól­ni­ków. Sie­dem­na­ście osób zo­stało ska­za­nych na śmierć przez oka­le­cze­nie i spa­le­nie żyw­cem. Ostat­nia eg­ze­ku­cja od­była się w lu­tym rok póź­niej.

Naj­pierw ich wszyst­kich opro­wa­dzano po mie­ście. Po­tem roz­dzie­rano ich roz­ża­rzo­nymi ob­cę­gami i ode­rwano im kciuki. Star­szemu gra­ba­rzowi oraz jed­nemu z po­moc­ni­ków ma­ją­cemu osiem­dzie­siąt sie­dem lat ob­cięto prawe dło­nie. Po­tem obu ra­zem przy­kuto do słupa, z da­leka za­pa­lano ogień i ich upie­czono. No­wemu gra­ba­rzowi ze Strze­go­mia roz­ża­rzo­nymi ob­cę­gami wy­rwano czło­nek mę­ski. Po­tem i jego wraz z in­nymi przy­kuto do słupa, go­to­wano i pie­czono. Po­zo­stałe osoby wpro­wa­dzono na stos i spa­lono1.

Tor­tury, wy­rok sądu, okrutna śmierć gra­ba­rzy i ich ro­dzin ni­czego nie zmie­niły. Za­raza na­dal zbie­rała żniwo w uro­czym Fran­ken­stein, a jego pra­wo­rządni miesz­kańcy wciąż szu­kali win­nych wśród swo­ich są­sia­dów.

1 Na pod­sta­wie Newe Zeyt­tung – ulotki, którą wy­dano w 1606 roku, opi­su­ją­cej wy­da­rze­nia zwią­zane z epi­de­mią dżumy w mia­steczku Fran­ken­stein (dzi­siej­sze Ząb­ko­wice Ślą­skie).

1998

Wy­rok w imie­niu Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej

…Sąd Okrę­gowy w War­sza­wie uznał… po­peł­nie­nia prze­stęp­stwa z art. 148 § 1 oraz § 2.1 k.k. … i ska­zał… na karę 25 lat po­zba­wie­nia wol­no­ści…

Uza­sad­nie­nie

…Wszyst­kie usta­le­nia stanu fak­tycz­nego mają swoje od­zwier­cie­dle­nie w ze­bra­nych i wszech­stron­nie prze­ana­li­zo­wa­nych środ­kach do­wo­do­wych…

Oko­licz­no­ści za­ostrza­jące wy­miar kary w ze­sta­wie­niu z oko­licz­no­ściami go ob­ni­ża­ją­cymi… uza­sad­niają orze­cze­nie kary po­zba­wie­nia wol­no­ści w orze­czo­nym wy­mia­rze…

Sąd przy­jął, wy­mie­rza­jąc… za zbrod­nię za­bój­stwa karę jed­nost­kową 25 lat po­zba­wie­nia wol­no­ści, iż w tym wy­mia­rze jest je­dyną, a za­ra­zem wy­star­cza­jącą karą, zmie­rza­jącą do osią­gnię­cia wszyst­kich jej ce­lów…

Kara 25 lat po­zba­wie­nia wol­no­ści jest karą za­mienną w sto­sunku do kary do­ży­wot­niego po­zba­wie­nia wol­no­ści… Ce­lem kary 25 lat po­zba­wie­nia wol­no­ści jest przede wszyst­kim za­bez­pie­cze­nie spo­łe­czeń­stwa przed sprawcą, a za­tem ma ona cha­rak­ter eli­mi­na­cyjny, co ozna­cza, że jej pod­sta­wo­wym ce­lem nie jest re­so­cja­li­za­cja sprawcy. Wy­jąt­ko­wość tej kary cha­rak­te­ry­zuje się tym, że po­winna być wy­mie­rzona wów­czas, gdy na­wet kara 15 lat po­zba­wie­nia wol­no­ści nie by­łaby wy­star­cza­jąca z punktu wi­dze­nia re­ali­za­cji wszyst­kich ce­lów kary…

Oko­licz­no­ści świad­czyły, że… jest osobą po­zba­wioną sza­cunku dla ludz­kiego ży­cia, bez naj­mniej­szych skru­pu­łów i ha­mul­ców mo­ral­nych.

…wy­mie­rze­nie… kary 25 lat po­zba­wie­nia wol­no­ści za przy­pi­saną zbrod­nię za­bój­stwa… nie na­ru­sza za­sady hu­ma­ni­ta­ry­zmu i god­no­ści czło­wieka.

2023

– 1 –

„Chyba wszy­scy, któ­rzy mieli ku­pić moje książki, już to zro­bili”, po­my­ślał po spraw­dze­niu stanu konta. Nie do­strzegł żad­nej no­wej wpłaty z wy­daw­nic­twa. „Który to już mie­siąc bez przy­cho­dów?” Hen­ryk Za­mroz wy­lo­go­wał się z ban­ko­wo­ści in­ter­ne­to­wej i ze zło­ścią wy­łą­czył kom­pu­ter. Za­ło­żył ręce za głowę i prze­cią­gnął się, aż strze­liły sześć­dzie­się­cio­dwu­let­nie ko­ści. Pod­szedł do okna i wyj­rzał na Mo­ko­tow­ską. Na ulicy w po­łu­dnie, w dzień ro­bo­czy do­mi­no­wali pra­cow­nicy po­bli­skich biur i mi­ni­sterstw spie­szący na szybki lunch. Od czasu do czasu tra­fiał się ktoś z miesz­kań­ców, prze­waż­nie pro­wa­dzący ospa­łego psa. W cza­sie week­en­dów Mo­ko­tow­ską na od­cinku mię­dzy pla­cem Trzech Krzyży i Piękną wy­peł­niali jed­no­dniowi tu­ry­ści, któ­rzy zbo­czyli z głów­nego szlaku obo­wiąz­ko­wych wę­dró­wek po War­sza­wie. Prze­waż­nie szybko wra­cali w Aleje Ujaz­dow­skie i skrę­cali w stronę Ła­zie­nek bądź w prze­ciwną, w kie­runku Sta­rego Mia­sta.

Za­mroz przyj­rzał się prze­chod­niom. Wy­glą­dali ni­jako. Nie był pe­wien, jaki jest dzień ty­go­dnia. „Nie mam wyj­ścia. Je­żeli ro­bo­czy, za­dzwo­nię. Czas naj­wyż­szy”, zde­cy­do­wał i się­gnął po smart­fon. Czwar­tek,6 lipca 2023 – prze­czy­tał na ekra­nie. „No tak, w piątki pra­cow­nicy zrzu­cają gar­ni­tury, a w kra­wa­tach to już od dawna mało kto cho­dzi”, my­ślał, prze­glą­da­jąc kon­takty. Wy­brał po­łą­cze­nie. Po trze­cim sy­gnale usły­szał za­sko­czony głos wy­dawcy:

– Pro­szę, pro­szę! Sam wielki Hen­ryk Za­mroz do mnie dzwoni! Czyż­byś zde­cy­do­wał się na po­wrót? Na­pi­sa­łeś coś w końcu?

– Wi­dzę, że jesz­cze nie wy­ma­za­łeś z pa­mięci mo­jego nu­meru…

– Z te­le­fonu nie wy­ma­zuję, a skle­rozy jesz­cze nie mam… – Wy­dawca gło­śno chrząk­nął. – Z czym dzwo­nisz?

– A może by­śmy się spo­tkali? Może zjemy coś ra­zem albo przy­naj­mniej kawę wy­pi­jemy?

– Hen­ryku, sporo za­ro­bi­łem na two­ich książ­kach, lu­bię cię i sza­nuję, dla­tego po­wiem wprost. – Gło­śno na­brał po­wie­trza. – Je­żeli nie masz nic kon­kret­nego, to zna­czy no­wej po­wie­ści, to wy­bacz, ale ja mu­szę pra­co­wać.

– Kie­dyś byś tak nie po­wie­dział…

– Kie­dyś było kie­dyś – uciął ostro wy­dawca. Po chwili do­dał ła­god­niej­szym to­nem: – Oczy­wi­ście, to może wró­cić. Czy­tel­nicy szybko so­bie cie­bie przy­po­mną. Masz go­towy tekst?

– Nie, nie mam. My­śla­łem o wzno­wie­niu mo­ich po­przed­nich po­wie­ści – wy­rzu­cił z sie­bie na jed­nym wde­chu.

– Co ta­kiego? Dzwo­nisz do mnie, żeby mi za­pro­po­no­wać nowe wy­da­nia two­ich sta­rych po­wie­ści? To jest ża­ło­sne. Ty chyba na­prawdę się skoń­czy­łeś. Wy­bacz, ale je­żeli wy­daw­nic­two zde­cy­duje o wzno­wie­niu, to dam ci znać. Na ra­zie nie ma na­wet po­wodu, żeby z tobą o tym roz­ma­wiać.

– Sam przed chwilą po­wie­dzia­łeś, że trzeba mnie przy­po­mnieć czy­tel­ni­kom. – Za­mroz z tru­dem po­wstrzy­my­wał chęć roz­bi­cia te­le­fonu o ścianę. Prze­łknął ślinę i wy­ce­dził: – Na­prawdę po­trze­buję pie­nię­dzy. Jak mam pi­sać, kiedy mu­szę my­śleć o za­le­głych ra­chun­kach…

– Prze­sta­łeś pi­sać, kiedy jesz­cze mia­łeś pie­nią­dze. Nie szu­kaj wy­mó­wek. Za­bierz się do ro­boty, to może, pod­kre­ślam, może wy­damy. Oczy­wi­ście, je­żeli to, co na­pi­szesz, bę­dzie do­bre. – Wy­dawca nie krył już ani roz­cza­ro­wa­nia, ani znie­cier­pli­wie­nia. – Mu­szę koń­czyć.

– Może cho­ciaż za­liczka? – Za­mroz prze­je­chał dło­nią po wy­go­lo­nej czaszce. – Nie musi być duża. Pro­szę…

– Nie pro­wa­dzę fun­da­cji po­mo­co­wej, tylko wy­daw­nic­two. Prze­cież ty na­wet nie masz po­my­słu na po­wieść. Prawda?

– To co mam te­raz ro­bić? – Za­mroz zi­gno­ro­wał py­ta­nie.

– Nie wiem. – Trzy szyb­kie od­de­chy za­brzmiały jak przy­go­to­wa­nie do osta­tecz­nego ciosu. – Mo­ko­tow­ska to je­den z naj­lep­szych ad­re­sów w War­sza­wie. Sprze­daj miesz­ka­nie albo przy­naj­mniej do­brze wy­naj­mij. Za­szyj się gdzieś, gdzie jest ta­niej niż w War­sza­wie, i pisz. Albo sta­niesz na nogi, albo przy­naj­mniej do­trwasz do eme­ry­tury. Nie dzwoń wię­cej. Znasz pro­ce­durę zgła­sza­nia no­wych tek­stów…

Za­mroz na­ci­snął czer­woną ikonkę. „Gno­jek”, pod­su­mo­wał w my­ślach roz­mowę. Sy­gnał prze­rwa­nego po­łą­cze­nia za­brzmiał jak wy­rok. Po­wo­do­wał nie­mal fi­zyczny ból. Scho­wał więc te­le­fon do pra­wej kie­szeni sztruk­so­wych spodni. Z le­wej wy­cią­gnął srebrną pier­siówkę marki Le­opold i po­trzą­snął. „Pu­sta… Na­wet brandy się skoń­czyła. Jak i ja”, po­my­ślał i prze­szedł do kuchni. W jed­nej z sza­fek zna­lazł nie­do­pitą bu­telkę ta­niej i pa­skud­nej wę­gier­skiej brandy Bu­da­fok. Dawno już nie ku­po­wał ulu­bio­nych, ale też i dro­gich trun­ków, ani hisz­pań­skiego tor­resa, ani na­wet grec­kiej me­taxy. Wzru­szył ra­mio­nami i wy­pił resztkę al­ko­holu. Skrzy­wił się z nie­sma­kiem i zre­zy­gno­wany opadł na sofę. Po­now­nie się­gnął po te­le­fon. Wy­brał po­łą­cze­nie z me­ce­na­sem Wa­li­górą.

– Abo­nent jest poza za­się­giem albo ma wy­łą­czony apa­rat… – usły­szał au­to­ma­tyczny ko­mu­ni­kat.

Za­mroz po­czuł zimny pot na czole. Wspól­nie z wy­dawcą prze­szli długą drogę. On od po­cząt­ku­ją­cego i ni­komu nie­zna­nego au­tora do roz­po­zna­wa­nego – nie tylko z na­zwi­ska, ale i z twa­rzy twórcy kilku be­st­se­le­rów prze­nie­sio­nych na ekran. Wy­dawca od ofi­cynki wy­da­ją­cej kilka ty­tu­łów rocz­nie do pręż­nej firmy, o któ­rej względy za­bie­gają nie tylko au­to­rzy i dys­try­bu­to­rzy, ale rów­nież re­cen­zenci i ju­ro­rzy kon­kur­sów li­te­rac­kich. W tym miej­scu ich drogi się ro­ze­szły. Wy­dawca nie zwol­nił i piął się da­lej w górę, z każ­dym ro­kiem zwięk­sza­jąc przy­chody i re­nomę ofi­cyny. Za­mroz zmie­nił kie­ru­nek. Z po­wo­dów, o któ­rych już chyba na­wet nie pa­mię­tał, prze­stał pi­sać. W końcu zo­stał nie­mal cał­ko­wi­cie za­po­mniany. Ry­wa­li­zo­wał z wła­snym kon­tem ban­ko­wym o to, kto pierw­szy się­gnie dna. Gdzieś w tle były pro­blemy ro­dzinne, które się skoń­czyły, gdy zo­stał sam. Przy­ja­ciół ni­gdy nie miał, a zna­jomi rów­nież znik­nęli. Albo ich ob­ra­ził, albo z róż­nych, nie za­wsze na­tu­ral­nych po­wo­dów, ode­szli z tego świata. Je­dyną osobą, z którą Za­mroz jesz­cze utrzy­my­wał kon­takty, był me­ce­nas Wa­li­góra. Po­znał ich ze sobą wy­dawca, klient ad­wo­kata. Star­szy od Za­mroza praw­nik mocno za­zna­czył swoją obec­ność w ży­ciu pi­sa­rza. Przede wszyst­kim za so­wite ho­no­ra­rium wy­cią­gnął go z wielu róż­nych kło­po­tów. Pa­no­wie ni­gdy nie na­zwali wza­jem­nych re­la­cji przy­jaź­nią. Po pro­stu się lu­bili i sza­no­wali na tyle, żeby od czasu do czasu ra­zem zjeść i wy­pić. Sy­gnał przy­cho­dzą­cego po­łą­cze­nia prze­rwał Za­mro­zowi bez­myślne wpa­try­wa­nie się w su­fit. Po kilku se­kun­dach ode­brał po­łą­cze­nie:

– Cześć…

– Cześć! – przy­wi­tał się gło­śno Wa­li­góra i od razu prze­szedł do rze­czy: – Dzwo­ni­łeś. Co się dzieje?

– Mu­szę po­ga­dać. Pil­nie. – Za­mroz sta­rał się brzmieć sta­now­czo.

– Su­shi? Za go­dzinę? Na Żu­ra­wiej?

– Tak, pa­suje mi, bar­dzo chęt­nie, tylko…

– Ja za­pra­szam. – Wa­li­góra się roz­łą­czył.

Za­mroz spoj­rzał na ze­ga­rek. Prze­je­chał dło­nią po za­ro­ście. Z wy­sił­kiem pod­niósł się z sofy. „Trzeba sta­nąć na nogi i prze­brać za czło­wieka. Przy­naj­mniej na to spo­tka­nie”, zde­cy­do­wał. W ciągu czter­dzie­stu mi­nut nie tylko się ogo­lił i wziął prysz­nic, ale na­wet wy­pra­so­wał ko­szulę. Prze­je­chał też szczotką po skó­rza­nych mo­ka­sy­nach. Z tru­dem wsu­nął je na spuch­nięte stopy. Zro­bił kilka kro­ków, wes­tchnął i się­gnął po la­skę. Zwa­żył ją w dłoni i obej­rzał, jakby wi­dział pierw­szy raz. Oparł o ścianę i wziął długi, kla­syczny pa­ra­sol. „Nie będę wy­glą­dał jak sta­rzec. Chyba się nie zła­mie, prze­cież nie mu­szę się cały czas pod­pie­rać”, zde­cy­do­wał i opu­ścił miesz­ka­nie. Kie­dyś drogę z miesz­ka­nia do su­shi na Żu­ra­wiej po­ko­ny­wał w nie­całe dzie­sięć mi­nut. Dzi­siaj po­trze­bo­wał pra­wie dwu­dzie­stu. Wa­li­góra już na niego cze­kał. Jak zwy­kle w nie­na­gan­nie skro­jo­nym, szy­tym na miarę gar­ni­tu­rze i śnież­no­bia­łej ko­szuli ze zło­tymi spin­kami. Brak kra­wata oraz le­żąca na sto­liku pa­nama prze­ła­my­wały pro­fe­sjo­na­lizm stroju i do­da­wały ele­ment fan­ta­zji. Na szczę­ście ad­wo­kat za­jął miej­sce przy sto­liku, a nie przy kon­tu­arze i Za­mroz nie mu­siał gra­mo­lić się na wy­soki sto­łek.

– Spóź­ni­łem się? – za­py­tał, opa­da­jąc na krze­sło i sta­ra­jąc unor­mo­wać płytki i przy­spie­szony od­dech.

– Mam nie­całą go­dzinę. Dla­tego już za­mó­wi­łem to, co zwy­kle. – Wa­li­góra zi­gno­ro­wał py­ta­nie i na­lał ja­śmi­nową her­batę.

– Wła­ści­wie to wo­lał­bym coś oprócz her­baty… – Za­mroz nie do­cze­kał się re­ak­cji ad­wo­kata, więc kon­ty­nu­ował: – Roz­ma­wia­łem dzi­siaj z wy­dawcą… Nie było miło. Po­trak­to­wał mnie jak de­biu­tanta.

– Jesz­cze piwo Asahi dla mo­jego go­ścia. – Wa­li­góra naj­pierw zwró­cił się do kel­nera, który roz­sta­wiał przed nimi ta­le­rzyki z ma­kami i ni­giri. Na­stęp­nie do Za­mroza: – Ro­zu­miem, że po nie­przy­jem­nej roz­mo­wie chcesz się na­pić. Ja nie mogę. Mam klienta.

– Nie za­py­tasz, o czym roz­ma­wia­li­śmy? – Za­mroz uniósł brwi. – Nie chcesz wie­dzieć, o co po­szło?

– Już wiem. Za­dzwo­nił do mnie, jak tylko prze­rwa­łeś po­łą­cze­nie. Bo prze­rwa­łeś, prawda?

Onie­miały Za­mroz ski­nął głową.

– Zda­wał mi re­la­cję z wa­szej roz­mowy, kiedy ty też do mnie za­dzwo­ni­łeś. Dla­tego nie mo­głem ode­brać. Chyba obaj mnie lu­bi­cie albo tylko lu­bi­cie się wy­pła­ki­wać w mój rę­kaw. – Wa­li­góra uśmiech­nął się lekko i wziął pa­łeczki. – Pa­dam z głodu.

Przez chwilę je­dli w mil­cze­niu.

– Skar­żył się na mnie? – Za­mroz prze­rwał ci­szę.

– Bez prze­sady. On się ni­gdy nie skarży. Co naj­wy­żej obu­rza. – Wa­li­góra zło­żył pa­łeczki, wy­tarł usta ser­wetką i do­pił her­batę. – Tym ra­zem roz­gnie­wała go twoja nie­wdzięcz­ność, bo tak ode­brał twoją pro­po­zy­cję. On chce cze­goś no­wego.

– Ja nie chcę pi­sać! Skoń­czy­łem z tym.

– Jest wielu lu­dzi, któ­rym się nie chce pra­co­wać, ale co­dzien­nie idą do biur czy fa­bryk, bo mu­szą pła­cić ra­chunki. Ty tak nie masz? – Wa­li­góra od­chy­lił się na krze­śle i przy­glą­dał pi­sa­rzowi.

– Do­brze wiesz, że ostat­nio ży­łem z tan­tiem. Przy­znam, że cał­kiem nie­źle. Nie­stety, książki mu­szą się sprze­da­wać, a do tego po­trzebne są wzno­wie­nia.

– Do­bra, nie będę wcho­dził w coś, na czym się nie znam. Sza­nuję cie­bie jako pi­sa­rza… i czło­wieka, ale z pew­no­ścią wła­ści­ciel wy­daw­nic­twa ma rów­nież swoje ra­cje. To on pro­wa­dzi biz­nes, nie ty.

Za­mroz od­sta­wił szklankę na stół gło­śniej, niż za­mie­rzał. „Prze­ka­ba­cił go, wy­dawca go prze­ka­ba­cił…”, my­ślał ner­wowo.

– Ja wiem jedno. – Wa­li­góra po­tarł brodę. – Gdy­by­ście mieli więk­sze za­ufa­nie do szcze­ro­ści in­ten­cji dru­giej strony, to unik­nę­li­by­ście wielu nie­po­ro­zu­mień. Ko­mu­ni­ka­cja nie jest wa­szą mocną stroną, dla­tego chyba ja po­wi­nie­nem wziąć na sie­bie re­la­cje wiel­kiego pi­sa­rza Za­mroza z wy­daw­cami jego ksią­żek.

– Ty? A co ty masz z tym wspól­nego? Bę­dziesz mnie na­ma­wiał do pi­sa­nia? – Za­mroz po­ru­szył się ner­wowo na krze­śle. Przy­cią­gnął uwagę kel­nera i po­ka­zał pu­stą szklankę. – Jak wcze­śniej wy­dawca, te­raz ty za­pro­po­nu­jesz mi wy­jazd na od­lu­dzie i wy­na­ję­cie ko­muś mo­jego miesz­ka­nia w War­sza­wie do czasu, aż coś na­pi­szę? Wy­bacz, ale od cie­bie spo­dzie­wa­łem się cze­goś wię­cej.

– Czego się spo­dzie­wa­łeś? My­śla­łeś, że będę się roz­czu­lał nad tobą i za­pro­po­nuję po­życzkę? Prze­cież obaj wiemy, że czuł­byś się pa­skud­nie, bo prze­cież nie miał­byś z czego od­dać.

Kel­ner po­sta­wił ko­lejne ja­poń­skie piwo i Za­mroz wy­pił spory łyk. Wes­tchnął, po­chy­lił się do przodu i po­wie­dział przez za­ci­śnięte zęby:

– Nie za­mie­rzam pi­sać żad­nej no­wej po­wie­ści, a je­żeli na­wet, to nie dla tego wy­daw­nic­twa! Nie będę cię też pro­sić o po­życzkę ani tym bar­dziej o do­bre rady.

– Uspo­kój się. Ty mnie źle zro­zu­mia­łeś. – Praw­nik uśmiech­nął się sze­roko. – Nie za­mie­rzam ci udzie­lać po­mocy ani tym bar­dziej jej na­rzu­cać. To ja po­trze­buję two­jej po­mocy.

– Ty? Mo­jej?

– Do­brze usły­sza­łeś. Mam pe­wien plan, więc po­słu­chaj uważ­nie. – Na­chy­lił się nad sto­li­kiem i szep­nął: – Je­den z mo­ich klien­tów nie­długo wyj­dzie na wol­ność. Spę­dził tro­chę, to zna­czy cał­kiem dużo czasu po dru­giej stro­nie mu­rów i jest bez gro­sza. Chciałby za­ro­bić na wy­da­niu wspo­mnień. Wy­dawca już ja­kiś czas temu się zgo­dził. Na­wet cał­kiem sporo za­pro­po­no­wał za prawa. Po­trzebny jest jed­nak ktoś, kto wy­słu­cha ca­łej hi­sto­rii, a na­stęp­nie szybko i spraw­nie prze­robi na po­wieść. Ja do­pil­nuję, żeby nie było pro­ble­mów praw­nych.

– Co to ma ze mną wspól­nego? Ni­gdy nie by­łem, nie je­stem i nie będę ja­kimś gho­stw­ri­te­rem. Wy­dawca z pew­no­ścią może zna­leźć ko­goś bie­głego w pi­sa­niu na ży­cze­nie i pod dyk­tando. Ta­buny nie­speł­nio­nych pi­sa­rzy wy­naj­mują się do spi­sy­wa­nia wspo­mnień ce­le­bry­tów. Ja do nich nie na­leżę. Nie je­stem pi­sa­rzem du­chem. – Za­mroz za­re­ago­wał z nie­ukry­wa­nym obrzy­dze­niem i ro­snącą eks­cy­ta­cją. – Na­prawdę tak ni­sko mnie oce­niasz? Na­prawdę zgo­dzi­łeś się, żeby prze­ka­zać mi taką pro­po­zy­cję? Po­mysł wy­dawcy? Płaci ci za to?

– Co cię dzi­siaj opę­tało?! Skup się, wy­słu­chaj mnie do końca, a po­tem mo­żesz so­bie wy­bu­chać. Po pierw­sze, nie znam się na pi­sa­niu, ale wiem, że nie cho­dzi o zwy­kłego gho­stw­ri­tera. Za­ło­że­nie jest ta­kie, że wspo­mnie­nia ukażą się jako fik­cja uda­jąca re­por­taż.

– Coś jak Zbrod­niarz, który ukradł zbrod­nię Ką­ko­lew­skiego?

– Nie wiem, nie znam się.

– Nie, tu­taj by­łoby na od­wrót. To ra­czej re­por­taż miałby uda­wać fik­cję… – Za­mroz wzru­szył ra­mio­nami. – Zresztą, nie moja sprawa…

– Po dru­gie – kon­ty­nu­ował Wa­li­góra, nie ry­zy­ku­jąc ko­lej­nego wy­bu­chu emo­cji pi­sa­rza – nie re­pre­zen­tuję wy­daw­nic­twa, tylko mo­jego klienta, który wy­cho­dzi na wol­ność. W jego imie­niu usta­li­łem wa­runki z wy­daw­nic­twem. Kasę, ter­miny i temu po­dobne. Po­wieść może się uka­zać pod pseu­do­ni­mem albo praw­dzi­wym na­zwi­skiem au­tora. De­cy­zję po­dej­mie mój klient po kon­sul­ta­cji ze mną, no i oczy­wi­ście z tobą. Jak wi­dzisz, nie jest to gho­stw­ri­ting, nie jest to wy­wiad rzeka, to jest po­wieść…

– Ale bez wy­my­śla­nia fa­buły. – Za­mroz po­stu­kał pal­cem w stół. – Dla­tego to nie jest dla mnie. Gdy­bym miał na­dal pi­sać, to by­łyby to hi­sto­rie zro­dzone w mo­jej gło­wie, a nie po­dyk­to­wane przez…

– No wła­śnie, nie za­py­ta­łeś o na­zwi­sko mo­jego klienta. – Wa­li­góra z we­wnętrz­nej kie­szeni ma­ry­narki wy­jął mały no­te­sik i duże wieczne pióro. Wolno od­krę­cił skuwkę, coś za­pi­sał, wy­rwał kar­teczkę. Na­stęp­nie zło­żył ją na pół i prze­su­nął do niego. – Może po­wi­nie­neś od tego za­cząć.

– Nie ob­cho­dzi mnie toż­sa­mość two­jego klienta – od­po­wie­dział, nie spusz­cza­jąc wzroku z ka­wałka pa­pieru. – Wy­ja­śnia­łem ci już, że pi­szę tylko hi­sto­rie mo­jego au­tor­stwa.

– Je­żeli uznasz, że to jest opo­wieść two­jego au­tor­stwa, za­in­spi­ro­wana praw­dziwą hi­sto­rią, to się pod­pi­szesz, wró­cisz na ry­nek i bę­dziesz wy­grany. – Wa­li­góra mó­wił wolno, żeby pod­kre­ślić lo­gikę wy­wodu. – Je­żeli nie uznasz tego za swoją opo­wieść, to so­bie wy­my­ślisz pseu­do­nim i nikt ni­gdy się nie do­wie, że mia­łeś z tym coś wspól­nego. Też wy­grasz, bo w jed­nym i dru­gim przy­padku sporo za­ro­bisz. Kwotę za­pi­sa­łem obok na­zwi­ska klienta. Oczy­wi­ście do­sta­niesz sporą za­liczkę… Ja cie­bie po­trze­buję.

– Nie, nie zmie­nię zda­nia. – Za­mroz wstał. – Dzię­kuję za su­shi i piwa.

– Przy­naj­mniej weź. Prze­czy­tasz w domu, prze­my­ślisz i dasz mi od­po­wiedź. Jak się zgo­dzisz, to usta­limy szcze­góły tech­niczne współ­pracy.

– Nikt i nic mnie nie skusi. – Wziął kartkę i wsu­nął do kie­szeni spodni. – Na­wet nie obie­cuję, że na nią spoj­rzę.

Wa­li­góra wstał i wy­cią­gnął dłoń na po­że­gna­nie.

– To jest pilne. Cze­kam na od­po­wiedź do ju­tra. Mo­żesz za­dzwo­nić… albo nie, le­piej wpad­nij do kan­ce­la­rii o dzie­sią­tej. Mam tro­chę pa­pier­ko­wej ro­boty, ale ani nie idę do sądu, ani nie mam spo­tkań. Za­pra­szam na bar­dzo do­bry, po­ranny ko­niak, nie­za­leż­nie od two­jej de­cy­zji. Chyba nie od­mó­wisz przed­niego trunku?

Za­mroz uści­snął po­daną dłoń.

– Wpadnę. Trzy­maj się.

Nie cze­kał, aż ad­wo­kat ure­gu­luje ra­chu­nek i wyjdą ra­zem. Z jed­nej strony był obu­rzony pro­po­zy­cją, z dru­giej do­brze wie­dział, że Wa­li­góra chce mu po pro­stu po­móc i dać za­ro­bić. „Jak on po­wie­dział? To ja po­trze­buję po­mocy… Ja cie­bie po­trze­buję… Cwa­niak”, Za­mroz po­krę­cił głową z uzna­niem. „Me­ce­nas ro­bił wszystko, że­bym się po­czuł ważny”. Po dro­dze do domu wstą­pił do sklepu. Ku­pił na ko­la­cję placki ziem­nia­czane i buł­gar­ską pli­skę. Po­po­łu­dnie po­świę­cił na prze­gląd do­mo­wej bi­blio­teki. Wy­brał książki, które na­stęp­nego dnia po­sta­no­wił sprze­dać w an­ty­kwa­ria­cie nie­opo­dal domu. Do­piero wie­czo­rem, kiedy z nie­sma­kiem prze­żu­wał go­towe da­nie i po­pi­jał rów­nie roz­cza­ro­wu­jącą brandy, przy­po­mniał so­bie o kar­teczce od Wa­li­góry. „Ko­góż to pan me­ce­nas nie wy­bro­nił przed wię­zie­niem?”, za­sta­no­wił się. Z cie­ka­wo­ścią się­gnął do kie­szeni. Roz­ło­żył po­gnie­ciony pa­pier i prze­czy­tał Ad­rianna Pa­liń­ska.

– O kurwa! O kurwa! – za­klął na głos, ko­men­tu­jąc toż­sa­mość ta­jem­ni­czej klientki, jak i po­ten­cjalny za­ro­bek.

Na­peł­nił ko­nia­kówkę i wy­pił jed­nym hau­stem. Od­su­nął na bok ta­lerz z nie­do­koń­czo­nymi plac­kami. Po­sta­wił przed sobą kom­pu­ter i uru­cho­mił wy­szu­ki­warkę. Pa­mięć go nie my­liła, to była ona. Nie miał wąt­pli­wo­ści, co ju­tro od­po­wie Wa­li­gó­rze.

– 2 –

Za­snął do­piero nad ra­nem, gdy zmo­rzyła go buł­gar­ska pli­ska. Spał w ubra­niu na so­fie. Na szczę­ście wcze­śniej na­sta­wił bu­dzik w te­le­fo­nie. Szybko zjadł czer­stwą bułkę z pla­strem sera, ale na prysz­nic i go­le­nie już nie star­czyło mu czasu. Ko­szulę, w któ­rej spę­dził noc, za­mie­nił na mniej nie­świeżą. Za­gnie­ce­nia za­sło­nił, wkła­da­jąc ma­ry­narkę. „Kry­guję się, jak na­sto­latka przed randką”, po­my­ślał ze zło­ścią. Wziął la­skę do pra­wej ręki. Ni­gdy nie na­uczył się jej pra­wi­dłowo uży­wać. Za­sada jest pro­sta, pod­par­cie po­winno być w ręce prze­ciw­nej do kon­tu­zjo­wa­nej nogi. Jed­nak jak po­słu­gi­wać się la­ską, kiedy ból spra­wiają oby­dwa ko­lana i krę­go­słup?

Po dro­dze do kan­ce­la­rii wspo­mi­nał Ma­rinę, swoją go­spo­dy­nię. Bra­ko­wało mu jej uśmie­chu i co­ty­go­dnio­wych roz­mów. Oczy­wi­ście, czy­ste miesz­ka­nie, wy­pra­so­wane ubra­nia i do­bre je­dze­nie też były mi­łym wspo­mnie­niem. Na­wet kiedy jesz­cze miał pie­nią­dze, dziwna lo­jal­ność nie po­zwa­lała mu na szu­ka­nie no­wej go­spo­dyni. Nie zniósłby obec­no­ści osoby, która mia­łaby za­stą­pić Ma­rinę. Te­raz, z braku przy­cho­dów i koń­czą­cych się oszczęd­no­ści stan sa­mo­ob­sługi, jak czę­sto okre­ślał swoje po­ło­że­nie, był je­dy­nym moż­li­wym. Du­sza po­grą­żona w apa­tii oraz ciało przy­zwy­cza­jone do le­ni­stwa spra­wiały jed­nak, że Za­mroz naj­czę­ściej wy­bie­rał cał­ko­wity brak ob­sługi. Za­równo sie­bie, jak i miesz­ka­nia. Na Żu­ra­wią, do kan­ce­la­rii Wa­li­góry, do­tarł zmę­czony i za­sa­pany. Gdyby winda w dzie­więt­na­sto­wiecz­nej ka­mie­nicy była ze­psuta, z pew­no­ścią zre­zy­gno­wałby ze spo­tka­nia.

Przy­wi­tała go nowa, tra­dy­cyj­nie młoda i bar­dzo atrak­cyjna re­cep­cjo­nistka.

– Pan Za­mroz, prawda? – Uśmiech­nęła się, od­sła­nia­jąc śnież­no­białe zęby. Nie cze­ka­jąc na po­twier­dze­nie, do­dała: – Me­ce­nas Wa­li­góra jest już wolny, pro­szę za mną. Co po­dać do pi­cia?

– Kawę. – Od­wza­jem­nił uśmiech. – Czarną jak noc i go­rącą jak grzech.

Twarz re­cep­cjo­nistki po­kryła się nie­zro­zu­mie­niem. Wska­zała otwarte drzwi do ga­bi­netu Wa­li­góry.

– Ce­nię punk­tu­al­ność – po­wie­dział ad­wo­kat na przy­wi­ta­nie i wska­zał je­den z dwóch du­żych fo­teli przy ka­wo­wym sto­liku, na któ­rym stała ka­rafka z bursz­ty­no­wym pły­nem i dwa kie­liszki. – Wi­dzę, że mia­łeś ciężką noc albo po­ra­nek, albo jedno i dru­gie. Mylę się?

W od­po­wie­dzi Za­mroz mruk­nął coś nie­wy­raź­nie i mach­nął wolną ręką. Usiadł i oparł la­skę o ścianę. Wa­li­góra na­peł­nił kie­liszki, a w tym cza­sie re­cep­cjo­nistka po­dała kawę.

– Do­my­ślam się, że to jest bar­dzo zdolna stu­dentka prawa – stwier­dził Za­mroz z uśmie­chem. – Można po­my­śleć, że dłu­go­no­gie blon­dynki naj­bar­dziej przy­kła­dają się do na­uki.

– A że­byś wie­dział. Sta­rają się, żeby oba­lić ste­reo­typy. Ka­sia jest rze­czy­wi­ście naj­lep­sza na roku, ale pew­nie nie uwie­rzysz… Za cie­bie.

– Wie­rzę, wie­rzę, za­wsze wie­rzę. – Wy­pił spory łyk. – Bar­dzo do­bry. Hen­nessy?

– Nie zga­dłeś. Hardy No­ces de Perle – po­chwa­lił się ad­wo­kat z dumą. – Pre­zent od klienta. Ja nie za­pła­cił­bym po­nad pię­ciu ty­sięcy za bu­telkę. Na­wet na taką oka­zję.

– Jaką oka­zję?

– Twój po­wrót do pi­sa­nia. Wyj­ście z nory, w któ­rej się za­mkną­łeś przed świa­tem.

– Po­wrót? Pi­sa­nie? Prze­cież jesz­cze nie wiesz, z czym przy­sze­dłem.

– Znam cię do­brze.

Pi­sarz spoj­rzał na sze­roki uśmiech ad­wo­kata i pod­kre­śla­jąc swój scep­ty­cyzm, skrzy­żo­wał ręce na pier­siach. – Nie bądź taki pe­wien. Za­dam ci dwa py­ta­nia i do­piero po­tem zde­cy­duję. Mam też wa­runki, ale za­cznę od py­tań.

– Śmiało, strze­laj. – Wa­li­góra nie stra­cił pew­no­ści sie­bie i gło­śno się ro­ze­śmiał. – Nie mam ta­jem­nic, z wy­jąt­kiem za­wo­do­wych.

– Dla­czego ja? Dla­tego, że pro­si­łem wy­dawcę o pie­nią­dze? Zli­to­wa­łeś się nade mną? Stąd taka kwota?

– Miały być dwa py­ta­nia…

– To było pierw­sze. Dla­czego ja? Tylko, pro­szę, nie ściem­niaj.

– Bo mam do cie­bie za­ufa­nie.

– Nie ro­zu­miem.

– Po­wieść musi po­wstać w ta­jem­nicy. Na ra­zie nic wię­cej nie po­wiem. – Przy­jął po­ważną minę. – A ho­no­ra­rium… to nie jest żadna li­tość. Je­stem do­brym ne­go­cja­to­rem. Po pro­stu do­brze re­pre­zen­to­wa­łem moją klientkę przed wy­daw­nic­twem.

– No tak. Współ­pra­co­wa­łeś z wy­dawcą i po­zna­łeś do­brze jego fi­nanse…

– No wła­śnie. Dru­gie py­ta­nie?

– Skąd wie­dzia­łeś, kiedy za­dzwo­nię do wy­dawcy?

– Nie ro­zu­miem… – Wa­li­góra nie uda­wał. – Nie wie­dzia­łem.

– Krę­cisz. Da­łeś mi mało czasu na od­po­wiedź. Gdy­bym wczo­raj nie za­dzwo­nił do wy­dawcy, który pew­nie był uprze­dzony, żeby mi nic nie da­wać, to nie za­dzwo­nił­bym do cie­bie i nie zło­żył­byś mi pro­po­zy­cji. By­łeś przy­go­to­wany… Kiedy za­pla­no­wa­li­ście ten te­atrzyk?

– To nie miało ze sobą związku. To przy­pa­dek, uwierz mi. – Wes­tchnął. – Wy­dawca nie wie i na ra­zie nie bę­dzie wie­dział, kto to pi­sze. Ro­zu­miesz?

– Nie, te­raz to już zu­peł­nie nie wie­rzę. Znam go. Nie pod­pi­sałby ni­czego w ciemno. – Za­mroz się­gnął po ko­niak i na­peł­nił kie­liszki. – Je­żeli mi tego nie wy­ja­śnisz, to tylko wy­piję strze­mien­nego i wy­cho­dzę.

– Mia­łem do cie­bie dzi­siaj za­dzwo­nić. Uła­twi­łeś mi roz­mowę, bo wczo­raj sam się ze mną skon­tak­to­wa­łeś. Twój wy­dawca nie ma z tym nic wspól­nego. Za­dzwo­nił do mnie bez związku z moją klientką.

– Czyli on na­wet nie wie, że da­łeś mi pro­po­zy­cję? Może się nie zgo­dzić? Nie będę go pro­sił.

– On nie ma nic do po­wie­dze­nia. Ty so­bie wy­my­śli­łeś, że to twoje stare wy­daw­nic­two. Ja tego nie po­twier­dzi­łem i nie za­prze­czy­łem. Ja mó­wi­łem tylko ogól­nie. Prawda?

– Masz ra­cję, pol­ski to nie an­giel­ski, nie ma „a” i „the”. Chyba wo­lał­bym, żeby to było inne wy­daw­nic­two. Jest?

– Były dwa py­ta­nia i od­po­wie­dzia­łem ci na nie. – Wa­li­góra uniósł kie­li­szek. – Wy­pi­jemy za współ­pracę i przej­dziemy do szcze­gó­łów tech­nicz­nych?

Za­mroz ob­ró­cił kie­li­szek w dłoni. De­cy­zję pod­jął wczo­raj, za­nim się upił, i nie za­mie­rzał jej zmie­niać. Jak­kol­wiek po tym, co usły­szał, ro­zu­miał jesz­cze mniej.

– Chcesz po­wie­dzieć, że wy­dawca za­płaci za­liczkę, a po­tem całe ho­no­ra­rium bez wpływu na wy­bór au­tora? Prze­cież to on bę­dzie mu­siał pod­pi­sać ze mną umowę.

– Mnie zo­staw sprawy for­malne i przy­go­to­wa­nie nie­zbęd­nych umów. Je­żeli się zgo­dzisz, to jesz­cze dzi­siaj prze­leję ci jedną trze­cią kwoty, którą wczo­raj za­pi­sa­łem. Resztę do­sta­niesz po za­koń­cze­niu po­wie­ści.

– Ty mi za­pła­cisz? – Za­mroz się skrzy­wił. – Czyli jed­nak li­tość?

– Prze­sta­łeś pi­sać, a przy oka­zji my­śleć. Ja nie ba­wię się w do­bro­czyn­ność wo­bec zna­jo­mych. – Od­sta­wił kie­li­szek, nie za­mo­czyw­szy ust, i spoj­rzał na ze­ga­rek. – Po­dej­mu­jesz się?

– Ter­min? Kiedy miał­bym skoń­czyć?

– Za­czniesz od razu. Bę­dziesz pra­co­wał w swoim tem­pie, ale bez przerw na nic­nie­ro­bie­nie. Za­leży mi na cza­sie, ale ty po­wiesz, kiedy skoń­czysz…

– Nie­zwy­kłe. Na­prawdę. – Za­mroz po­now­nie uniósł kie­li­szek i po­cze­kał, aż to samo zrobi Wa­li­góra. – Za hi­sto­rię two­jej klientki.

– Za cie­bie. – Ad­wo­kat gło­śno ode­tchnął. – Do­brze ro­bisz.

– Ja wcho­dzę w to, ale mimo wszystko po­wi­nie­nem ją spo­tkać i jesz­cze oboje po­win­ni­śmy zde­cy­do­wać, czy damy radę ze sobą współ­pra­co­wać. Nie wia­domo, czy bę­dziemy w sta­nie ze sobą roz­ma­wiać.

– To jest w two­ich rę­kach. Po­ra­dzisz so­bie, a ona na pewno nie po­wie „nie”.

– Jak dużo czasu będę mógł z nią spę­dzać? Na­dal jest w wię­zie­niu? W któ­rym?

– Nie bę­dzie­cie pra­co­wać w wię­zie­niu.

– Czyli bę­dzie na wol­no­ści. To gdzie bę­dziemy pra­co­wać? Bę­dzie przy­cho­dzić do mnie?

Za­mroz po­my­ślał, że bę­dzie mu­siał wy­na­jąć ko­goś do za­ję­cia się miesz­ka­niem.

– Nie, nie u cie­bie.

– U niej? Ona mieszka w War­sza­wie? Wy­da­wało mi się, że jest spoza…

– Nie, nie u niej. Wy­je­dzie­cie. Bę­dzie­cie mieć czas tylko na pracę. Ja wszystko zor­ga­ni­zuję…

– Nie ma mowy! – Za­mroz się obu­rzył.

– Ra­czej nie masz wy­boru…

– To pach­nie jak pen­sjo­nat Strzy­goń! Nie za­mie­rzam po­now­nie wy­jeż­dżać na ja­kieś od­lu­dzie. Jesz­cze mogę się wy­co­fać, bo ni­czego jesz­cze nie pod­pi­sa­łem. Ste­reo­typy… Wszy­scy my­ślą, że pi­sarz po­trze­buje od­lu­dzia. Ja nie!

– Nie cho­dzi o cie­bie, tylko o nią. To nie będą ba­gna na wscho­dzie i będą tam lu­dzie, in­fra­struk­tura, cy­wi­li­za­cja… Za­pew­niam, i wszystko zor­ga­ni­zuję – de­kla­ro­wał Wa­li­góra to­nem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu.

– Gdzie to jest?

– Do­wiesz się póź­niej.

– To może mi przy­naj­mniej po­wiesz, kiedy mam się spa­ko­wać i na jak długo. Prze­cież od czasu do czasu będę przy­jeż­dżał do War­szawy. Cho­ciażby, żeby zmie­nić ko­szule.

Pi­sarz spró­bo­wał za­żar­to­wać, ale był co­raz mniej za­do­wo­lony ze swo­jej de­cy­zji.

– Na miej­scu bę­dzie wikt i opie­ru­nek. – Me­ce­nas się uśmiech­nął. – Bądź go­towy za trzy dni, nie, le­piej za dwa. Jesz­cze po­twier­dzę. Je­żeli chcesz, to moja go­spo­dyni może wpaść do cie­bie. Zrobi pra­nie, pra­so­wa­nie i po­może się spa­ko­wać. Su­ge­ruję, że­byś wziął więk­szość rze­czy. Ona może też za­jąć się miesz­ka­niem pod twoją nie­obec­ność. Płacę jej tyle, że ty już nie mu­sisz nic do­rzu­cać.

– Dzię­kuję, przyda się po­moc. – Za­mroz ucie­szył się, że nie spę­dzi naj­bliż­szych dni przy de­sce do pra­so­wa­nia. – To wszystko brzmi bar­dzo ta­jem­ni­czo. Może jed­nak po­wiesz, do­kąd chcesz nas ze­słać.

– Jesz­cze nie je­stem pe­wien, ale my­ślę o uro­czym śre­dnio­wiecz­nym mia­steczku. Do­wiesz się wszyst­kiego.

– Czy ona, no wiesz, czy ona nie jest nie­bez­pieczna?

Za­mroz miał na­dzieję, że nie za­brzmiał zbyt po­waż­nie.

– Ona nic ci nie zrobi – wy­sy­czał ad­wo­kat przez za­ci­śnięte usta.

– W po­rządku. Dasz mi ja­kieś akta jej sprawy, coś, od czego mógł­bym za­cząć?

Wi­dać było, że pi­sarz nie po­czuł się uspo­ko­jony, i wo­lał zmie­nić te­mat.

– To nie bę­dzie ko­nieczne. Prze­cież to ma być po­wieść, a nie re­por­taż. Dam ci moje stresz­cze­nie, pod­su­mo­wa­nie.

Po tych sło­wach Wa­li­góra się­gnął do szu­flady. Ku za­sko­cze­niu Za­mroza, który spo­dzie­wał się gru­bej teczki akt, ad­wo­kat wy­jął tylko kilka kar­tek.

– Żar­tu­jesz…

– Jesz­cze o tym po­roz­ma­wiamy. Cie­szę się, że to ty bę­dziesz pra­co­wać nad hi­sto­rią mo­jej klientki. Zo­staw asy­stentce nu­mer konta.

– Dla­czego mam po­czu­cie, że po­wi­nie­nem ucie­kać od cie­bie i two­jej klientki tak szybko, jak to moż­liwe…

– Nie za­po­mnij tego, jak już bę­dziesz biegł… – Wa­li­góra par­sk­nął śmie­chem, pod­niósł się i po­dał la­skę swo­jemu go­ściowi. – Bę­dzie do­brze, nie oba­wiaj się.

– Gdy­bym cię nie znał tyle lat, to na­wet o la­sce bym ucie­kał. Dzię­kuję.

– Nie dzię­kuj. Za­dbaj tro­chę o sie­bie. Po­staw się na nogi, za­nim weź­miesz się do pracy.

– 3 –

Przed Za­kła­dem Kar­nym w Gru­dzią­dzu zgro­ma­dziło się kil­ka­dzie­siąt osób pro­te­stu­ją­cych prze­ciwko wyj­ściu Ad­rianny P. na wol­ność. Przy­po­mi­namy, że czter­dzie­sto­sied­mio­let­nia Ad­rianna od­była karę dwu­dzie­stu pię­ciu lat po­zba­wie­nia wol­no­ści za za­bój­stwo. Jej ofia­rami były dwie ko­biety o nie­usta­lo­nej do tej pory toż­sa­mo­ści. Praw­do­po­dob­nie matka i córka o nie­zna­nych po­wią­za­niach z mor­der­czy­nią. Lu­dzie zgro­ma­dzeni przed wię­zie­niem trzy­mali trans­pa­renty z na­pi­sami „Be­stia”, „Do­ży­wo­cie”, „Do wa­riat­kowa”, „Do Go­sty­nina”. Nie do­cze­kaw­szy się na wyj­ście Ad­rianny P., de­mon­stranci spo­koj­nie się ro­ze­szli. We­dług nie­po­twier­dzo­nych in­for­ma­cji Ad­rianna P. ostatni okres kary od­by­wała w in­nym, nie­poda­nym do pu­blicz­nej wia­do­mo­ści za­kła­dzie kar­nym. Zo­stała już zwol­niona i obec­nie prze­bywa na wol­no­ści w nie­zna­nym nam miej­scu.

Za­mroz prze­czy­tał do­nie­sie­nia in­ter­ne­to­wego por­talu oraz obej­rzał kilka zdjęć sprzed dwu­dzie­stu pię­ciu lat z za­trzy­ma­nia i roz­prawy są­do­wej. Ad­rianna miała oczy prze­sło­nięte czar­nym pa­skiem. Szczu­pła, śred­niego wzro­stu blon­dynka z wło­sami opa­da­ją­cymi na ra­miona. „Mam na­dzieję, że dzi­siaj nie przy­po­mina dziew­czyny z tych zdjęć”, pod­su­mo­wał. „Je­żeli się nie zmie­niła z wy­glądu, to pew­nie spo­tka ją jesz­cze wiele przy­kro­ści”. Spoj­rzał na ze­ga­rek i włą­czył te­le­wi­zor. Prze­łą­czał ka­nały, aż tra­fił na sta­cję, która na pa­sku in­for­mo­wała o ko­lej­nej pi­kie­cie pod mi­ni­ster­stwem spra­wie­dli­wo­ści. Nie­stety, nie do­cze­kał się dal­szych in­for­ma­cji. Te­le­fon za­sy­gna­li­zo­wał przyj­ście wia­do­mo­ści.

Mo­żesz scho­dzić

Gdy ją prze­czy­tał, wy­łą­czył te­le­wi­zor. Jesz­cze raz spraw­dził za­mknię­cie wszyst­kich okien. Za­krę­cił za­wory wody i gazu. Spoj­rzał na swoje od­bi­cie w lu­strze. Gdyby nie zmarszczki, pod­krą­żone oczy i po­sza­rzała twarz, nie wy­glą­dałby źle. Ja­sne chi­nosy, błę­kitna ko­szula i klu­bowa ma­ry­narka pa­so­wały za­równo do jego wieku, jak i po­dróży. Dzięki go­spo­dyni Wa­li­góry wszystko było wy­prane, wy­pra­so­wane i pach­nące. „Nie­mal Za­mroz sprzed lat”, uśmiech­nął się de­li­kat­nie. Prze­je­chał ręką po wło­sach przy­cię­tych wczo­raj przy sa­mej skó­rze czaszki. „Do ro­boty. Komu w drogę, temu czas”, zde­cy­do­wał i wziął sam­so­nite’a na czte­rech kół­kach oraz la­skę. Trzy razy spraw­dził za­mknię­cie drzwi i dwa razy pier­siówkę le­opolda w we­wnętrz­nej kie­szeni ma­ry­narki.

Po­tężne czarne BMW X6 par­ko­wało przed sa­mym wej­ściem do ka­mie­nicy. Wa­li­góra stał oparty o błot­nik. To­wa­rzy­szył mu męż­czy­zna w śred­nim wieku o wy­glą­dzie pod­ta­tu­sia­łego spor­towca. Niby bar­czy­sty i umię­śniony, ale z wy­raźną oponką. Oczy czujne, ale prze­krwione i nie­mal scho­wane w na­la­nej twa­rzy. Do tego wy­raź­nie za duża ka­mi­zelka węd­ka­rza, luźne spodnie i roz­czła­pane adi­dasy.

– To jest Bro­nek. Mój stary zna­jomy – przed­sta­wił Wa­li­góra. – Zgo­dził się nas za­wieźć na miej­sce.

Bro­nek tylko ski­nął głową. Bez słowa prze­jął rze­czy pi­sa­rza i umie­ścił w ba­gaż­niku, na­stęp­nie otwo­rzył tylne drzwi. „On nie pa­suje ani do sa­mo­chodu, ani do Wa­li­góry. Zna­jomy… Aku­rat…”, po­my­ślał Za­mroz, wsu­wa­jąc się do wnę­trza bmw. Do­piero wtedy do­strzegł ko­bietę. Sie­działa przy oknie z le­wej strony, nie­mal przy­kle­jona do drzwi. Nie od­wró­ciła głowy, zu­peł­nie jakby była gdzie in­dziej, a nowy pa­sa­żer nie miał z nią nic wspól­nego.

– Dzień do­bry, je­stem Hen­ryk Za­mroz… – przy­wi­tał się.

– Prze­cież wiem – od­po­wie­działa po dłuż­szej chwili za­chryp­nię­tym gło­sem.

Chrząk­nął i za­piął pas. Ką­tem oka do­strzegł, że Ad­rianna prze­je­chała po nim wzro­kiem, a po­tem oparła głowę o za­głó­wek i za­mknęła oczy.

– No to je­ste­śmy w kom­ple­cie i już się wszy­scy znamy – oznaj­mił Wa­li­góra, gdy Bro­nek skrę­cił w ulicę Piękną. – Za kilka go­dzin bę­dziemy na miej­scu. Za­leży od ru­chu.

– Zdra­dzisz mi w końcu, do­kąd je­dziemy?

– Na ra­zie do Wro­cła­wia.

– Aha. – Za­mroz po­wie­dział z prze­ką­sem. – Strasz­nie to wszystko jest ta­jem­ni­cze…

– Jak może za­uwa­ży­łeś w te­le­wi­zji albo in­ter­ne­cie, nie wszy­scy są za­do­wo­leni ze zwol­nie­nia Ad­rianny. – Wa­li­góra mó­wił, jakby ko­biety nie było w sa­mo­cho­dzie. – Na szczę­ście przy współ­pracy i do­brej woli ko­men­danta z Gru­dzią­dza za­bra­li­śmy ją wcze­śniej, jesz­cze w środku nocy i dla pew­no­ści przy­je­cha­li­śmy do War­szawy okrężną drogą. Bro­nek ma już sporo ki­lo­me­trów za sobą, ale jesz­cze da radę. Lubi pro­wa­dzić do­bre sa­mo­chody.

Pod­ta­tu­siały spor­to­wiec ski­nął głową, nie od­ry­wa­jąc wzroku od przed­niej szyby. Ad­rianna spała albo tylko uda­wała. Hen­ryk po­cząt­kowo spo­glą­dał na nią dys­kret­nie. Kiedy zdał so­bie sprawę, że współ­pa­sa­żerka nie ma za­miaru otwo­rzyć oczu, wga­pił się bez­czel­nie. Zu­peł­nie nie przy­po­mi­nała dziew­czyny sprzed dwu­dzie­stu pię­ciu lat. Ob­ci­sła su­kienka ści­śle przy­le­gała do czter­dzie­sto­sied­mio­let­niego ciała, nie po­zo­sta­wia­jąc wiele miej­sca wy­obraźni. Duże piersi wy­da­wały się cięż­kie i jędrne. Na brzu­chu nie two­rzyły się naj­mniej­sze fałdy. Silne, ale zgrabne uda spra­wiały wra­że­nie, że nie miesz­czą się pod ma­te­ria­łem. Ko­bieta nie była szczu­pła, ale też nie można było po­wie­dzieć, że miała nad­wagę. Była ma­sywna, nie­mal atle­tyczna, a jed­no­cze­śnie zgrabna i ko­bieca. Za­mroz na pra­wej łydce do­strzegł czarną różę z kol­cami. Ta­tuaż miał dłu­gość dzie­się­ciu, a może na­wet kil­ku­na­stu cen­ty­me­trów. Wy­glą­dał na dzieło do­świad­czo­nego ta­tu­aży­sty, a z pew­no­ścią ko­goś ma­ją­cego zdol­no­ści pla­styczne. „Ze­msta. Go­to­wość do ze­msty bez względu na cenę”, przy­po­mniał so­bie zna­cze­nie wię­zien­nej dziary. Za­ło­żył, że sym­bo­lika w wię­zie­niach ko­bie­cych jest taka sama jak w mę­skich. Prze­niósł wzrok na re­gu­lar­nie uno­szące się piersi ko­biety. Po­czuł pod­nie­ce­nie i nie­pew­ność, a może na­wet strach. Do­tarło do niego, że sie­dzi obok mor­der­czyni i że bę­dzie mu­siał z nią spę­dzić dużo czasu sam na sam. „Czy Wa­li­góra nie po­wie­dział, że ona ni­czego nie zro­biła? Ja­koś tak. Może jest nie­winna? Dla­tego wy­ta­tu­owała so­bie znak ze­msty”, my­ślał, przy­glą­da­jąc się twa­rzy Ad­rianny. Spra­wiała wra­że­nie lekko na­puch­nię­tej, co kon­tra­sto­wało z ostrym no­sem. Krót­kie czarne włosy ukła­dały się w nie­sforne loki. W ką­ci­kach oczu wi­doczne były wy­raźne zmarszczki. Pełne, po­cią­gnięte kar­mi­nową szminką wargi lekko się roz­chy­liły. Wolno prze­je­chał wzro­kiem po ide­al­nych ustach i za­trzy­mał na bro­dzie, która płyn­nie łą­czyła się z grubą szyją. Ad­rianna nie­malże nie miała pod­bródka. „Pew­nie ma pro­blemy z tar­czycą”, za­wy­ro­ko­wał. „Stąd ta chrypka”.

– Przyj­rza­łeś się? – za­py­tała, nie otwie­ra­jąc oczu.

„Nie bę­dzie ła­two”, od­wró­cił głowę do okna i zi­gno­ro­wał py­ta­nie.

Zje­chali z A2 na A1. Wa­li­góra od­wró­cił się do tyłu i po­wie­dział:

– Jesz­cze się na­cie­szy­cie sobą. Bę­dzie­cie mieć dużo czasu.

– Po­wiesz coś wię­cej o na­szym miej­scu do­ce­lo­wym? Gdzie bę­dziemy miesz­kać? Gdzie pra­co­wać? – zi­ry­to­wał się Za­mroz. – Czuję się, jak­bym je­chał z za­wią­za­nymi oczami. Ro­zu­miem, że nie chcesz dzien­ni­ka­rzy czy ja­kichś de­mon­stran­tów, ale po co te ta­jem­nice przede mną?

– O jed­nym za­po­mnia­łem… – Wa­li­góra zro­bił skru­szoną minę. – Twoja współ­pa­sa­żerka na­zywa się Da­nuta Frank. Za­pa­mię­taj: Da­nuta Frank.

– A nie Ad­rianna…?

– Danka je­stem. – Otwo­rzyła oczy i wy­cią­gnęła do niego rękę.

– Hen­ryk – wy­du­kał, ści­ska­jąc jej dłoń.

– Wszystko jest for­mal­nie. Od­po­wied­nio wcze­śniej wy­stą­pi­łem o zmianę imie­nia i na­zwi­ska. Moja klientka miała do tego prawo. Nowe ży­cie, obawy o wła­sne bez­pie­czeń­stwo. Były mocne pod­stawy do zmiany per­so­na­liów – wy­ja­śnił ad­wo­kat. – Za­miesz­ka­cie u mo­jej sio­strze­nicy. Prze­sym­pa­tyczna dziew­czyna. Mieszka sama w cał­kiem spo­rym domu. Jej ro­dzice nie żyją. Na­wet chcia­łem ją za­brać do War­szawy, po­móc, ale za­parła się, że nie zo­stawi ro­dzin­nego domu… – Wa­li­góra wes­tchnął i zro­bił nie­okre­ślony gest ręką. – Nie ro­zu­miem ta­kich sen­ty­men­tów…

Na­gle Ad­rianna-Danka oznaj­miła bez ogró­dek:

– Szczać mi się chce.

– Za­raz bę­dzie par­king i tam sta­niemy – po­in­for­mo­wał Bro­nek i nie­wzru­szony je­chał da­lej, uzna­jąc te­mat za za­mknięty.

– Chcę na sta­cji, a nie ja­kimś par­kingu w le­sie – za­chry­piała.

– Tam są lep­sze sa­ni­ta­riaty niż na więk­szo­ści sta­cji. Na­wet prysz­nice są.

– Wiele się zmie­niło przez ćwierć wieku, Da­nu­siu – po­parł kie­rowcę Wa­li­góra. – Za­raz zo­ba­czysz.

– Przy oka­zji, to nie wiem, jak kie­dyś, ale te­raz ra­czej nie uży­wamy słowa szczać – do­dał Za­mroz z nie­sma­kiem na twa­rzy.

– Mia­łam po­wie­dzieć, że po­trze­buję bar­daszki?

Pi­sarz do­strzegł nie­okre­ślony gry­mas na twa­rzy ko­biety i nie od­po­wie­dział. Za­uwa­żył też lekki wy­trzeszcz oczu. Nie wie­dział, czy spo­wo­do­wany emo­cjami, czy pro­ble­mami z tar­czycą. Po kilku mi­nu­tach wszy­scy zo­ba­czyli znak in­for­mu­jący o stre­fie od­po­czynku. Bro­nek włą­czył prawy kie­run­kow­skaz i zje­chał na nie­mal pu­sty plac. Za­trzy­mał sa­mo­chód z dala od in­nych po­jaz­dów, a jed­no­cze­śnie bli­sko par­te­ro­wego pa­wi­lonu z to­a­le­tami. Danka na­tych­miast wy­sia­dła i szyb­kim kro­kiem po­de­szła do wej­ścia. Za­mroz od­pro­wa­dził ją wzro­kiem, po­dzi­wia­jąc krą­głe bio­dra i silne po­śladki.

– Zróbmy to samo – po­le­cił mu Wa­li­góra. – Bro­nek chwilę za­czeka i pój­dzie po nas.

– Bo­isz się o sa­mo­chód?

– Nie boję. Je­stem tylko prze­zorny.

Prze­szli więc do pa­wi­lonu i sta­nęli przy są­sied­nich pi­su­arach.

– Nie masz opo­rów, żeby nas kwa­te­ro­wać u two­jej sio­strze­nicy?

– Nie – uciął Wa­li­góra. Do­piero gdy wró­cili do sa­mo­chodu, wy­ja­śnił: – Moja sio­strze­nica nie jest wta­jem­ni­czona i tak niech zo­sta­nie. Poza nami nikt o ni­czym nie wie. Nie po­trzeba nam roz­głosu.

– Mia­łem na my­śli bez­pie­czeń­stwo two­jej sio­strze­nicy…

– Da­nuta nie jest nie­bez­pieczna – syk­nął Wa­li­góra. – Już to mó­wi­łem, więc za­pa­mię­taj w końcu, ina­czej nie dasz rady pra­co­wać.

– Kim jest ten Bro­nek? Po­li­cjant? – wy­szep­tał ko­lejne py­ta­nie, gdy kie­rowca ich zo­sta­wił.

– Już mó­wi­łem. Uczyn­nym zna­jo­mym.

– Do­brze, niech tak bę­dzie. Nie chcesz, nie mów. – Mach­nął ręką. – Jed­nak je­stem roz­cza­ro­wany twoim bra­kiem za­ufa­nia.

– Cie­bie nie obo­wią­zuje ta­jem­nica ad­wo­kacka. – Wa­li­góra wy­buch­nął gło­śnym śmie­chem. – Roz­ch­murz się. Wra­cają, więc je­dziemy da­lej.

Wsie­dli do sa­mo­chodu. W ci­szy do­je­chali do ob­wod­nicy Wro­cła­wia. Ku zdzi­wie­niu Za­mroza Bro­nek nie wy­brał żad­nego ze zjaz­dów do mia­sta, tylko kon­ty­nu­ował jazdę trasą S8 w kie­runku po­łu­dnio­wym.

– Chyba mi­jamy Wro­cław – za­uwa­żył nie­śmiało Za­mroz. – Zmiana pla­nów?

– Nie, wszystko się zga­dza. Moja sio­strze­nica mieszka w Ząb­ko­wi­cach Ślą­skich.

– Mó­wi­łeś, że je­dziemy do Wro­cła­wia. Zro­zu­mia­łem, że tam mieszka.

– To tylko sie­dem­dzie­siąt ki­lo­me­trów da­lej. Za nie­całą go­dzinę bę­dziemy na miej­scu. Prawda, Bronku?

– Je­żeli nie bę­dzie kor­ków. Dwu­pa­smówka już się skoń­czyła. – Kie­rowca ani nie po­twier­dził, ani nie za­prze­czył.

– Moja sio­strze­nica, jak mó­wi­łem, jest bar­dzo in­te­li­gentną osobą – kon­ty­nu­ował z na­my­słem Wa­li­góra. – Go­ścinną, otwartą na lu­dzi. Jak­kol­wiek pierw­sze wra­że­nie może spra­wiać do­syć… za­ska­ku­jące.

– Ko­lejna ta­jem­nica? – za­kpił Za­mroz.

– Fran­ken­stein.

Da­nuta tylko rzu­ciła chra­pli­wie to jedno słowo, po czym da­lej igno­ro­wała współ­pa­sa­że­rów.

– Zga­dza się.

– Nie ro­zu­miem. Co Fran­ken­stein? – Pi­sarz miał wra­że­nie, że stroją so­bie z niego żarty. – Twoja sio­strze­nica to Fran­ken­stein? Mo­żesz prze­stać się zgry­wać.

– Nie moja sio­strze­nica, tylko Ząb­ko­wice Ślą­skie – ro­ze­śmiał się Wa­li­góra. – Tak się na­zy­wały przed wojną. Z pew­no­ścią po­znasz miej­scowe hi­sto­rie. Może cię za­in­spi­rują do no­wej po­wie­ści.

– Na ra­zie mam do­syć obec­nej, któ­rej jesz­cze na­wet nie za­czą­łem. – Osten­ta­cyj­nie od­wró­cił się do okna. – Przy­naj­mniej za­czy­nają się góry.

– Dla mo­jej sio­strze­nicy Da­nuta jest twoją asy­stentką. – Wa­li­góra nie prze­jął się jego sło­wami. – Chcesz w spo­koju pra­co­wać nad po­wie­ścią hi­sto­ryczną, a Da­nuta ma ci po­ma­gać. Tylko was uprze­dzam, co po­wie­dzia­łem sio­strze­nicy. Oczy­wi­ście, z ra­do­ścią zgo­dziła się po­móc pi­sa­rzowi… Nie bę­dzie wam prze­szka­dzać w pracy.

– Ko­lejna nie­spo­dzianka! – po­wie­dział gło­śno, ale już bar­dziej do sie­bie niż do Wa­li­góry.

Nie tak wy­obra­żał so­bie po­dróż. Oczy­wi­ście, był pe­wien obaw, ale pa­nu­jąca w sa­mo­cho­dzie at­mos­fera po­dejrz­li­wo­ści i ja­kie­goś na­pię­cia wy­jąt­kowo go wy­koń­czyła. Ode­tchnął, kiedy usły­szał ad­wo­kata udzie­la­ją­cego wska­zó­wek Bron­kowi. Po chwili za­par­ko­wali przed dużą po­nie­miecką willą. Po­mimo że czasy świet­no­ści od nie­mal wieku miała za sobą, to na­dal wy­glą­dała nie tylko so­lid­nie, ale i atrak­cyj­nie. Stała na spo­rej działce oto­czo­nej siat­ko­wym pło­tem z cza­sów PRL-u. Po­ro­śnięty sta­ro­drze­wem te­ren był oazą zie­leni po­mię­dzy dwu­pię­tro­wymi ka­mie­ni­cami. Willę po­krytą kre­mo­wym tyn­kiem wień­czył stromy dach z brą­zo­wej da­chówki. Po­dobny ko­lor miały nie­zbyt duże okna oraz fron­towe drzwi, do któ­rych od furtki pro­wa­dziła ka­mienna ścieżka, za­koń­czona czte­rema stop­niami. Za­mroz za­uwa­żył, że na par­te­rze po­ru­szyła się fi­ranka. „Przy­pa­dek albo ktoś nie mógł się nas do­cze­kać”, po­my­ślał.

Wy­gra­mo­lili się z sa­mo­chodu. Drzwi willi otwo­rzyły się i wy­bie­gła z nich dziew­czynka, która sko­czyła na Wa­li­górę i uwie­siła się na jego szyi. „Z pew­no­ścią córka sio­strze­nicy”, po­my­ślał Za­mroz.

– Wujku! – Głos zde­cy­do­wa­nie na­le­żał do do­ro­słej ko­biety.

Kiedy skoń­czyło się czułe, może tro­chę na po­kaz po­wi­ta­nie, Wa­li­góra do­ko­nał pre­zen­ta­cji.

– Moja sio­strze­nica, pani na tych wło­ściach, Jo­lanta Dę­bicka, a to moi zna­jomi: pi­sarz Hen­ryk Za­mroz z asy­stentką Da­nutą Frank, któ­rych ła­ska­wie zgo­dzi­łaś się go­ścić przez ja­kiś czas, oraz Bro­nek, który nas dziel­nie prze­wiózł przez pół Pol­ski.

– Przy­go­to­wa­łam tylko trzy po­koje, ale czwarte miej­sce też się znaj­dzie – po­wie­działa sio­strze­nica lekko za­kło­po­tana. – Nie uprze­dzi­łeś…

– Trzy po­koje to za dużo. – Wa­li­góra wziął Jo­lantę pod ło­kieć i skie­ro­wał się w stronę domu. – Ja i Bro­nek coś szybko prze­gry­ziemy i wra­camy do War­szawy. Tylko dwa po­koje są po­trzebne… Dla Hen­ryka i Da­nuty.

„Pan me­ce­nas prze­ra­sta sa­mego sie­bie. Co chwilę coś za­ska­ku­ją­cego”. Za­mroz wziął tylko swoją la­skę. Bro­nek niósł jego wa­lizkę i drugą, za­pewne na­le­żącą do Da­nuty. Trzy­ma­jący się pro­sto, śred­niego wzro­stu Wa­li­góra w to­wa­rzy­stwie sio­strze­nicy wy­glą­dał ni­czym ol­brzym. Ko­bieta nie mo­gła mieć wię­cej niż metr pięć­dzie­siąt wzro­stu. Dłu­gie, pro­ste czarne włosy oraz dżinsy i luźna spor­towa bluza tylko do­da­wały jej dziew­czę­cego, a na­wet dzie­cię­cego wy­glądu. „Ile ona może mieć lat? Dwa­dzie­ścia? Trzy­dzie­ści? Może tro­chę wię­cej?”, za­sta­no­wił się, pa­trząc na od­cho­dzą­cych. „Z pew­no­ścią jest do­ro­słą ko­bietą”.

Re­dak­cja: Bar­bara WronaKo­rekta: Olga Smo­lec-KmochPro­jekt okładki: To­masz Bier­natSkład: To­masz Bier­nat

Co­py­ri­ght by Ar­tur Żu­rek 2025Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion by Wy­daw­nic­two Nocą,War­szawa 2025

Druk i oprawa:Abe­dik S.A.

ISBN: 978-83-68037-67-8

WYDAW­NIC­TWO NOCĄul. Fi­li­piny Pła­sko­wic­kiej 46/8902-778 War­szawaNIP: 9512496374www.wy­daw­nic­two­noca.ple-mail: kon­takt@wy­daw­nictwonoca.pl