Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W zasypanej śniegiem i skutej mrozem Warszawie zapanował powszechny strach. Po ulicach grasuje bezwzględny morderca z łukiem, który pozostawia po sobie jedynie strzały i martwe ciała. Nikt nie jest bezpieczny, a każdy krok na ulicy może być ostatnim.
Walka o władzę pomiędzy rządem a prezydentem miasta przybiera coraz bardziej napięty charakter, podczas gdy lęk przed mordercą paraliżuje warszawiaków. Łucznik trzyma w szachu dwumilionowe miasto. Czy ktoś jest w stanie połączyć wszystkie elementy i znaleźć sprawcę, zanim dokona on kolejnego okrutnego czynu?
Na placu Zamkowym leżało co najmniej kilkanaście ciał. Zwłoki w obszernych zimowych paltach wyglądały jak worki na śmieci rzucone w krwiste kałuże rozlane na nieskazitelnej bieli. Pomiędzy tymi powiększającymi się plamami z obłędem w oczach biegali przerażeni ludzie. Wydawali się krzyczeć, ale z szeroko otwartych ust nie wydostawał się żaden dźwięk. Co kilkanaście sekund kolejna osoba trafiona długą strzałą padała bezwładnie na biały puch.
„Łucznik” to trzymająca w napięciu opowieść o pościgu za seryjnym mordercą w sparaliżowanej przez zimę i strach Warszawie, gdzie każde wyjście z domu jest śmiertelnym niebezpieczeństwem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 420
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 9 godz. 17 min
Copyright © 2023 ARTUR ŻUREK
All rights reserved / Wszelkie prawa zastrzeżone
Copyright © 2023 WYDAWNICTWO INITIUM
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja: DAGMARA ŚLĘK-PAW
Korekta: KATARZYNA KUSOJĆ
Projekt okładki oraz DTP: PATRYK LUBAS
Współpraca organizacyjna: ANITA BRYLEWSKA, BARBARA JARZĄB
Fotografia wykorzystana na okładce:
CRISTIAN BAITG SCHREIWEIS / ARCANGEL
WYDANIE I
ISBN 978-83-67545-57-0
Wydawnictwo INITIUM
www.initium.pl
e-mail: [email protected]
facebook.com/wydawnictwo.initium
– Ta pogoda mnie wykończy. Sypie i sypie. – Posterunkowy strzepnął z ramienia kurtki mundurowej rosnącą warstwę białego puchu. – Wszyscy siedzą pozamykani w domach, a my łazimy na tym mrozie.
– Nikt ci nie powiedział, co robi pies? – Starszy posterunkowy rzucił niedopałek papierosa w zaspę. – Twój pierwszy patrol?
– Nie, trzeci już. Cały czas na ulicę nas gonią. – Młodszy stopniem policjant potupał energicznie. – Ja z gór jestem, do zimy przyzwyczajony, tylko te buty są do niczego.
– Przemokły ci? – Starszy posterunkowy spojrzał na taktyczne trzewiki kolegi. – Tak coś słyszałem, że młodym dali te, które mieli wycofać z magazynu. Ktoś wygrał przetarg dzięki cenie, ale buty tanio szyte nie tylko nie grzeją, a jeszcze wciągają wodę jak gąbka.
– No właśnie. Pastuję, natłuszczam i gówno z tego. Cały czas wilgoć. – Westchnął. – Jeszcze odciski się robią.
– Tylko stóp w worki foliowe nie wkładaj, bo skóry nie poznasz… – Starszy stopniem oraz równo o rok stażem udzielał rad, żeby podkreślić swoje doświadczenie i rolę dowódcy patrolu. – Sypie coraz bardziej. Ruszajmy się szybciej, bo za chwilę będziemy wyglądać jak dwa bałwany. Coś gorącego bym wypił. – Wskazał brodą przebijający przez śnieżną zasłonę szyld stacji benzynowej. – Tam się ogrzejemy.
Przyspieszyli kroku. Nieopodal starszy mężczyzna w kożuchowej kamizelce oparł się o plastikową szuflę. Wyglądał, jakby poddał się w walce z zimowym żywiołem. Odprowadził wzrokiem nie tyle policjantów, ile ślady ich stóp błyskawicznie zanikające pod padającym puchem. Od wielu dni Warszawa była we władaniu niespotykanej od lat zimowej aury. Przygarbieni piesi przemykali do swoich zajęć, chroniąc twarze przed wilgotnym śniegiem. Jezdnie były równie białe jak chodniki. Samochodami poruszali się tylko najodważniejsi lub pozbawieni wyobraźni kierowcy. Mróz i śnieg zdziesiątkowały też komunikację publiczną. Co jakiś czas można było ujrzeć stojące na poboczu uszkodzone autobusy bądź sznur tramwajów czekających na odśnieżenie torowiska. Na przystankach rozstawiono dawno zapomniane koksowniki, żeby zmarznięci ludzie mogli się ogrzać, czekając na transport. Zmieniono termin zimowych ferii i już teraz zamknięto wszystkie szkoły oraz uczelnie.
– Co oni zwariowali? – Policjant pokazał na grupkę kilkunastu osób biegnących w ich stronę.
– Czegoś chcą. – Starszy posterunkowy zinterpretował nerwową gestykulację i mimikę biegnących. – Od nas chyba czegoś chcą.
Obaj stanęli niepewnie. Czekali.
– Tam jest! Tam jest! – Pierwszy dobiegł do nich trzydziestoparoletni mężczyzna w niebieskiej puchówce. – Łapcie go! Przez podwórka idzie.
– Nieprawda. Dwóch ich jest! – krzyknęła niska kobieta, która złapała jednego z policjantów za rękę. – Z dachu strzelają, panie władzo. Wszystkich nas zabiją!
Ludzie biegli, oglądając się nerwowo. Z przerażeniem w oczach mijali zaskoczonych funkcjonariuszy. Tęga kobieta szarpnęła policjanta.
– Róbcie coś. Na miłość boską, róbcie coś! – krzyknęła i dołączyła do uciekających osób.
– Kto zabije?! – krzyknął starszy stopniem. – Co tam się dzieje?!
– Łucznik! Łucznik! – odkrzyknęli oddalający się ludzie.
– Za mną! – Policjant odepchnął biegnącego z naprzeciwka chłopaka i ruszył w stronę podwórek pomiędzy czteropiętrowymi peerelowskimi bloczkami.
W wejściu do jednej z klatek schodowych tłoczyło się kilka osób.
– Tam są! – Jeden z mężczyzn z oszronionym wąsem pokazał palcem w niebo. – Na dachu.
– Schowajcie się do środka – zarządził starszy posterunkowy.
– Uciekają! – rozległo się z okna w bloku naprzeciwko. – Z tamtej klatki!
Policjanci dostrzegli dwie szczupłe postacie w czarnych strojach wychodzące z najbardziej oddalonej od nich klatki schodowej. Jedna z nich w prawej ręce trzymała długi, ponad półtorametrowy łuk. Druga niosła strzały.
– Stać! Policja! – krzyknął dowodzący patrolem.
Dwie twarze w czarnych kominiarkach odwróciły się jednocześnie. Postacie zastygły na ułamek sekundy, po czym ruszyły biegiem. Natychmiast zniknęły za rogiem budynku.
– Za nimi! – Starszy posterunkowy wydał komendę i wyciągnął pistolet z kabury. – Stać!
– Ale jazda! – rzucił młodszy i pobiegł za dowódcą. – To jakieś pieprzone ninje są!
Skręcili za budynkiem i w ostatniej chwili dostrzegli, jak uciekający znikają za rogiem kolejnego bloku. Przyspieszyli. Młodszy policjant wyraźnie zostawał z tyłu. Nie tyle z powodu braku formy, co ślizgających się butów. Zasapani wbiegli na kolejne podwórko. Na tyle duże, że zamaskowane postacie jeszcze nie zdążyły go pokonać.
– Stój! Stój, bo strzelam! – Starszy posterunkowy przeładował glocka 17. Wymierzył w niebo i pociągnął za spust.
Huk spotęgowany echem podwórka przysypanego śniegiem zabrzmiał jak wystrzał armatni. Jeden z uciekinierów poślizgnął się i upadł. Drugi, ten z łukiem, zatrzymał się koło kolegi. Kucnął, sięgnął po strzałę i założył ją na cięciwę. Starszy posterunkowy przyklęknął. Wymierzył trzymany oburącz pistolet, wyrównał muszkę ze szczerbinką i strzelił. Huk zabrzmiał przeraźliwie. Czarna postać odrzucona siłą dziewięciomilimetrowego naboju upadła na plecy. Nie zdążyła wypuścić strzały z łuku.
– Dwa ostrzegawcze były – rzucił starszy posterunkowy do drugiego policjanta i oddał jeszcze jeden strzał w powietrze. – Pamiętaj, dwa były, a dopiero za trzecim razem do niego strzeliłem.
Powoli zbliżył się do leżących postaci, które wciąż trzymał na muszce. Obok niego stąpał niepewnie drugi policjant z przestarzałym P-83 w dłoni.
– Schowaj pukawkę, sprawdź ich i kuj. – Dowódca wydał rozkaz.
Jedna z postaci siedziała z uniesionymi rękoma. Głośno płakała. Młodszy policjant drżącymi rękoma założył jej kajdanki i ściągnął kominiarkę. Następnie pochylił się nad drugim uciekinierem leżącym bez ruchu na plecach. Na piersi ninji wyrastała coraz większa ciemna plama. Śnieg pokrywał ją błyskawicznie, barwił się na czerwono i topniał. Policjant zerwał kominiarkę.
– To dziecko jest! Dzieciaka zastrzelili! – Podniosły się głosy ludzi gromadzących się na podwórku. – To ma być Łucznik?! Jaki morderca?! To tylko dziecko!
– Dzieciak nie dzieciak. Łucznik! Kto inny w śnieżycę z łukiem by ganiał. Teraz to nawet dzieci mordują! Żadnego szacunku dla starszych! – Niektórzy gapie mieli wyraźnie inne zdanie.
– Odsuń ludzi! – rzucił starszy policjant, po czym dodał przez radiostację: – Karetka i ekipa na Limanowskiego za Orlenem. Postrzał.
Klęknął, zsunął śnieg z twarzy chłopaka i bezradnie popatrzył na szeroko otwarte, wpatrzone w niebo oczy trzynasto-, góra czternastoletniego dzieciaka. Obok leżał łuk zrobiony ze zwykłej gałęzi i drewniana strzała bez grotu. „Zabiłem jakiegoś smarkacza”, pomyślał. Złapał drugiego dzieciaka za ramiona i mocno potrząsnął.
– Co wyście zrobili, gówniarze?!
– To kawał, tylko chcieliśmy ludzi postraszyć… – wydukał chłopak poprzez łzy. – To miał być tylko żart.
* * *
Warszawianki i warszawiacy, drodzy mieszkańcy stolicy, nie poddawajcie się emocjom, nie wpadajcie w panikę. Nasze ukochane miasto zostało zaatakowane nie tylko przez najsroższą od niemal pięćdziesięciu lat zimę, lecz również przez szaleńca. Kiedy my wszyscy walczymy z żywiołem o utrzymanie komunikacji miejskiej, o przejezdność ulic oraz dostawy ciepła i energii, zwyrodnialec, tak należy go nazwać, sieje zamęt i wzbudza strach w nas wszystkich. Niestety, ze smutkiem potwierdzam krążące od wielu tygodni plotki. Tak, w Warszawie grasuje morderca. Łucznik, który w ostatnich dwóch miesiącach strzałą zadał śmierć już trzem osobom. Nieznane są nam jego motywy. Policja prowadzi zdecydowane czynności w celu ustalenia jego tożsamości i ujęcia.
Drodzy mieszkańcy, sytuacja jest trudna i wszyscy musimy zachowywać się odpowiedzialnie. Razem pokonamy zwyrodnialca. Apeluję o zachowanie daleko posuniętej ostrożności. Proszę, ograniczcie wyjścia z domu do niezbędnego minimum i unikajcie otwartych przestrzeni. Wszelkie podejrzane osoby, zachowania i zdarzenia zgłaszajcie policji. W komendzie stołecznej działa specjalny numer telefonu.
Nie ulegajmy panice, ale miejmy oczy i uszy szeroko otwarte. Podchodźmy poważnie do zagrożenia. Razem złapiemy zwyrodnialca. Żaden bandyta nas nie pokona. Warszawiacy i warszawianki zwyciężą.
Henryk Zamroz skończył czytać apel prezydenta Warszawy. Wyłączył iPada i rozejrzał się po wagonie metra. Większość współpasażerów trzymała w dłoniach smartfony bądź czytniki. Sprawdzali wiadomości, wpisy w social mediach, korespondowali przez komunikatory, czytali e-booki. Kilka osób drzemało bądź patrzyło nieobecnym wzrokiem przed siebie. Zamroz niemal ze wzruszeniem spojrzał na osoby oddające się lekturze papierowych książek. Już dawno nie widział, żeby ktoś czytał którąś z jego powieści. Ostatnia, napisana po długiej przerwie, była bestsellerem. Jednak po jego stanowczej zapowiedzi, że pomimo sukcesu nie będzie następnej, wydawca stracił zainteresowanie promocją i sprzedaż coraz bardziej spadała. „No to teraz się zacznie”, wrócił myślami do apelu prezydenta miasta. „Wszyscy będą podejrzewać swoich sąsiadów i kolegów z pracy, a po kolejnej ofierze nawet samych siebie”. Zamroz nie miał wątpliwości, że Łucznik nie powiedział ostatniego słowa i będzie zabijał, dopóki nie zostanie złapany.
Oparł się mocno o laskę i z trudem uniósł z fotelika. Wyprostował, przezwyciężając ból kręgosłupa, i zbliżył do wyjścia z wagonu. Niedawno skończył sześćdziesiąt lat, ale po zawale jego ciało starzało się dwa razy szybciej, niż powinno. Czasami miał wrażenie, że jedynym organem, któremu może jeszcze ufać, jest mózg. Pozostałe coraz częściej go zawodziły. Pociąg wjechał na stację Świętokrzyska. Do mieszkania na Mokotowskiej miałby bliżej z Politechniki czy nawet Centrum, ale zamierzał wstąpić do księgarni na rogu Mazowieckiej, a potem przejść do Nowego Światu. Jeszcze rok temu bez problemu wróciłby do domu spacerem. Teraz był pewien, że na ostatnim odcinku skorzysta z autobusu. Z metra wyszedł na północno-wschodnim rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Najpierw zaskoczył go śnieg sypiący jeszcze mocniej niż przez ostatnie dni. Potem dostrzegł kilka policyjnych radiowozów i szpaler funkcjonariuszy utrzymujący gapiów w odpowiedniej odległości. Policjanci kierowali ruchem. Od Powstańców Warszawy do Marszałkowskiej utworzył się wielki zator. „Z pewnością duży wypadek”, pomyślał. „Nic dziwnego przy tej pogodzie”.
– Pewnie z dachu strzelał – powiedział dwudziestoparolatek obejmujący dziewczynę w czapce z nausznikami zawiązanymi pod brodą.
– Z jakiego dachu?! Z samochodu – wtrącił głośno stojący za nimi otyły mężczyzna w średnim wieku. – Strzelił i potem szybko odjechał.
– Łukiem z samochodu? Bzdura. Osobowy za niski jest. Chyba że z autobusu – skwitował młodszy i zwrócił się do dziewczyny: – Chodź, idziemy, nie ma się na co gapić.
– Łucznik znowu zabił? – zapytał Zamroz otyłego mężczyznę. – Pan to widział?
– A któż by inny? Łucznik. Wiadomo. – Pokręcił głową. – Nie widziałem, ale mówili ci, co wcześniej przyszli.
– Może to tylko wypadek?
– Coś pan? Jaki wypadek? Strzała. – Do rozmowy dołączyła kobieta z trzęsącym się kundelkiem na rękach. – Na własne oczy widziałam strzałę, zanim go przykryli. Jakiś młody chyba. W brzuch dostał.
– Strach, panie. – Otyły powrócił do rozmowy. – Strach nad Warszawą.
„Tak, strach nad miastem”, skonstatował Zamroz i odszedł w stronę Nowego Światu. „Jest stary francuski film o takim tytule. Z Belmondo”. O planowanej wizycie w księgarni przypomniał sobie dopiero, gdy wysiadał z autobusu koło placu Trzech Krzyży nieopodal swojego mieszkania w kamienicy na Mokotowskiej.
– Co za fiut! Dlaczego to zrobił? – Nadinspektor Piotr Cydzik, komendant główny policji, przejechał dłońmi po włosach, po czym energicznie rozmasował skronie i ciężko westchnął.
– Prezydent miasta? – Inspektor Jędrzej Barański, komendant stołeczny policji, zmrużył oczy, pochylił się w stronę przełożonego i też westchnął. – Wiadomo, polityka.
Policjanci znali się od lat, byli na jednym roku w szkole oficerskiej w Szczytnie. Ich kariera przebiegała podobnie, jakkolwiek w różnych miejscach Polski. Dopiero w ostatnich latach obydwaj trafili do Warszawy. Cydzik jako najważniejszy policjant w kraju, a Barański jako jego podwładny i główny w stolicy. Jechali na tym samym wózku, podczepieni pod tych samych polityków. Pozycja komendanta stołecznego była bardziej w rękach komendanta głównego policji i ministra spraw wewnętrznych niż władz miasta, za którego bezpieczeństwo odpowiadał. Cydzik i Barański nie tylko się lubili, ale – co było dużo ważniejsze – nie konkurowali ze sobą o wpływy i nie kopali pod sobą dołków. Jeden i drugi chciał już tylko uniknąć problemów, utrzymać obecne stanowisko, jak długo się da, a potem bez skandalu przejść na emeryturę. Korpulentny Cydzik zamierzał zaszyć się w domu na Mazurach i oddać wędkowaniu, a filigranowy Barański planował wraz z żoną prowadzić schronisko dla psów. Wcześniejsze wpadki Cydzika i Barańskiego oraz podległych im policjantów kończyły się zwykle tylko internetowymi memami. Jednak Łucznik był czymś dużo gorszym. Tajemniczy morderca terroryzujący Warszawę mógł panów inspektorów bardzo szybko pozbawić stanowisk.
– A kto inny miałby być fiutem? Wiadomo, że prezydent Warszawy. – Cydzik z sapnięciem zapadł w fotel i podniósł koniakówkę. – Mydłek jeden. Apel prezydenta miasta! Minister się wściekł. Zdrowie, za dorwanie tego idioty z łukiem.
– Za dorwanie! – Barański dołączył do toastu i z zadowoleniem wypił spory łyk stocka.
– Co z tym młodym kowbojem z prewencji strzelającym do dzieci? – Cydzik uspokoił się i przeszedł do sedna.
– Czeka na koniec postępowania. Na razie poszedł na zwolnienie. Nie ma się co dziwić, że sięgnął po broń. Skąd mógł wiedzieć, że to nie jest poszukiwany Łucznik, niebezpieczny przestępca. Chłopak był zamaskowany, wycelował z łuku…
– Nie pieprz, nie jesteśmy na przesłuchaniu. Jeden i drugi smarkacz mieli po czternaście lat, zrobili sobie łuk z patyka. Ci z prewencji albo odwracają wzrok, albo przeciwnie, rzucają się do bicia czy też strzelania, jak w tym przypadku.
– Nie ma czasu, żeby ich porządnie szkolić. Zresztą wiesz, kto teraz przychodzi do służby… Jeszcze ten sypiący śnieg. Krawężnik nie widział dobrze, kto do niego mierzy…
– Wiem, dobrze wiem, co robią niższe wymagania i wyższa kasa i kto teraz wkłada mundur. Niestety, takich żartownisiów jak te dzieciaki może być więcej. Twoje zuchy będą do wszystkich strzelać?
– Boję się, że teraz to nawet jak rzeczywiście będzie trzeba, nie sięgną już po broń.
– Dobra, do rzeczy. – Cydzik spojrzał na zegarek. – Jakieś nowe ustalenia? Tylko mów szczerze, a nie jak do kamer.
– Cztery ofiary wydają się całkowicie przypadkowe. Trzech mężczyzn, jedna kobieta. Od dwudziestu do sześćdziesięciu trzech lat. Różne miejsca, różne pory dnia. Zawsze tylko jeden strzał, ale śmiertelny. Trzy były w korpus. Jeden w szyję. Żadnych śladów. Nawet nie można było na sto procent ustalić, skąd padał strzał, jaka była trajektoria.
– Sama strzała to już jest ślad – podpowiedział Cydzik.
– Zawsze używał takich samych. Włókno węglowe zakończone stalowym grotem. Drogie, mocne strzały, no i przede wszystkim zabójcze. Dostępne w sklepach myśliwskich, z militariami, a co najgorsze, w internecie. Tajwański producent.
– Sprawdzacie sklepy, wysyłki, firmy kurierskie?
– Jasne, ale to droga donikąd. Sprawdzamy kluby sportowe, strzelnice, grupy rekonstrukcyjne, chyba wszystko…
– A ten specjalny telefon? Pewnie same świry dzwonią.
– Świry. Najgorsze, że trzeba go obsługiwać, potem sprawdzać, a ja już nie mam ludzi na to wszystko. Szukamy, ale nie mamy nic. Ani śladów, ani motywów, nawet nie wiemy, czy to jest jeden strzelec.
– Myślisz, że może być ich więcej? – Cydzik uniósł brwi.
– Wszystko zakładam. Może to jakaś sekta?
– Profiler coś powiedział?
– Same hipotezy, do tego wykluczające się.
– Czyli bełkot – skwitował nadinspektor.
– Tak można powiedzieć – przytaknął Barański. – Może gdybyśmy znaleźli jakiegoś lepszego eksperta, bardziej doświadczonego…
– Raczej wróżkę.
– O tym też myślałem…
– Dobra, dobra, żadnych takich. – Cydzik poruszył się w fotelu. – Już widzę te memy z kryształową kulą!
– Ale dobry profiler, może z zagranicy, przydałby się. Tylko nie naukowiec. Jeżeli jakiś profesor psychologii, to tylko taki z praktyką współpracy z FBI czy innym Kriminalamtem.
– Porozmawiam z ministrem. – Komendant główny spojrzał ponownie na zegarek. – Zaraz do niego jadę. Opieprzy mnie zdrowo. Nic nowego mi nie powiedziałeś, co znaczy, że ja jemu też nic nie powiem.
Policjanci wstali i zbliżyli się do wyjścia z gabinetu Cydzika.
– Jest jedna sprawa. Łucznik, jeżeli jest jeden, to musi się przemieszczać. Jakoś ten łuk i strzały przenosi i przewozi. To nie jest małe, ale przy tej śnieżycy ludzie chodzą w długich płaszczach…
– Mamy drony, ale może zamiast namierzać ludzi w długich płaszczach, niech skupią się na dachach, żeby dorwać skurwiela na gorącym, ale zanim zabije. – Cydzik nie zrozumiał intencji Barańskiego.
– Drony niewiele dają. Zła pogoda, a przede wszystkim słabi operatorzy. Dwie drogie maszyny już straciliśmy… – Komendant stołeczny pokręcił głową. – Ja mówię o tym, co na ziemi…
– Chyba nie chcesz kontrolować ludzi na ulicy. Będziesz im zaglądał pod ubranie i do bagażników w samochodach? Marzą ci się jakieś punkty kontrolne na ulicach?
– To może być konieczne. Jeżeli on zabija bez motywu, to go nie zidentyfikujemy. Będzie bezkarny, dopóki nie ograniczymy mu przestrzeni do działania.
– Na uliczne kontrole musi być zgoda ministra, a może i premiera. To byłoby jak wprowadzenie stanu wyjątkowego na terenie Warszawy. – Cydzik położył rękę na klamce i dodał: – A co, jak Łucznik przeniesie się do innego miasta?
– Albo ktoś z drugiego końca Polski weźmie z niego przykład… – dodał cicho Barański.
* * *
Minister od kilku minut patrzył przez okno odwrócony plecami do komendanta policji. W milczeniu trawił propozycję nadinspektora Cydzika, który siedział na brzegu fotela ze spuszczonym wzrokiem.
– Rozumiem, że zwykłe policyjne metody, normalne śledztwo nie wystarczają, żeby go złapać. To właśnie mi powiedziałeś, Cydzik. Prawda? Do tego to się sprowadza. – Minister odwrócił się gwałtownie i stanął przed komendantem na tyle blisko, że policjant nie mógł wstać z fotela. – Tobie się marzy państwo policyjne, co w sumie nie jest takie głupie…
– Panie ministrze, możliwe, że z pomocą świetnego profilera albo może przez jakąś przypadkową informację zidentyfikujemy tego Łucznika. – Cydzik głośno przełknął ślinę i starł pot z czoła. – Tylko to może potrwać i jeszcze wiele osób może zginąć. Oczywiście z każdą nową ofiarą będziemy bliżej schwytania…
– Nie brnij, Cydzik, nie brnij, bo zaraz się zapytam, ile trupów potrzebujesz, żeby go złapać. – Minister położył ręce na biodrach. – Jesteś pewny, że ten Barański sobie radzi? Może wystarczy go zmienić? Dać kogoś młodszego i bardziej ambitnego?
– Znam go od lat. On wie, co robi, naprawdę. Musimy kontrolami, obecnością funkcjonariuszy na ulicach uniemożliwić Łucznikowi działanie albo przynajmniej zmusić go do błędu i tak go złapać.
– Ja z tym nie mam problemu, ale jeżeli pomimo zaglądania ludziom do toreb na każdym rogu znowu ktoś zostanie przebity strzałą, to co wtedy? Czołgi na ulicach? Na wariata z łukiem? Będziemy pośmiewiskiem. – Minister nerwowo potarł dłonie. – To trzeba z głową i krok po kroku…
– Oczywiście, panie ministrze.
– Powolutku, bo inaczej inni będą za nas szukać tego Łucznika. – Minister usiadł na fotelu na wprost Cydzika. – Po pierwsze, sam się zwrócę do paru uczelni o rekomendacje najlepszych psychologów, również z zagranicy. Powoła się zespół, który będzie tobie, a raczej temu Barańskiemu pomagał. Może wymyślą, kim jest ten strzelec zza węgła.
– Może lepiej praktyków? W Stanach, w FBI jest…
– Nie o to chodzi. – Minister machnął ręką. – Może być i z Grenlandii, ale niech rekomendują profesorowie, a nie ty czy ja. Jak się nie uda, będzie na nich.
– Tak jest. Rozumiem.
– Po drugie. Porozmawiam z premierem i ministrem obrony. Zrobi się wspólne patrole policji i żandarmerii. Niech ludzie widzą, że pilnujemy porządku. Cały rząd, a nie tylko ja i policja. Jak trzeba będzie, to i leśników do Warszawy sprowadzimy. Będą chodzić z dubeltówkami…
– Panie ministrze, to może być niebezpieczne… – Cydzik pomyślał o nastolatku z łukiem zastrzelonym przez policjanta.
– Jasne, poniosło mnie. – Minister rozparł się w fotelu. – Oczywiście, żadnego kontrolowania, straszenia, żadnych checkpointów, Warszawa to nie Bejrut czy Jerozolima. Jeszcze nie…
– To może nie wystarczyć. – Cydzik zebrał się na odwagę. – Musi być kontrola.
– Nie martw się. Pokażemy, że pilnujemy, że się troszczymy, a jak on jeszcze kogoś zabije, to warszawiacy będą nas na kolanach prosić, żeby bez ostrzeżenia strzelać do każdego z większą torbą. – Minister roześmiał się nerwowo. – Grunt to krok po kroku. Tak się gotuje żabę. Stopniowo.
– Oczywiście.
– Po trzecie, zrobimy konferencję. Porządną konferencję, a nie jakieś tam oświadczenie czy apel. Będzie premier, ja, może ty… – Minister puścił oko. – No i trzeba by dać nagrodę za pomoc. Dużą jakąś. Najlepiej, żeby jakaś nasza spółka sypnęła kasą. Może ci od gazu albo ci od prądu. Poprawiliby sobie wizerunek, bo coś przy mrozach i śniegu same awarie mają. Ale to już nie twój problem, Cydzik.
Komendant wstał.
– Miej oko na tego Barańskiego. Pamiętaj, jak ty do mnie nie przyjdziesz w porę, żeby go zmienić za brak wyników, to ja mogę ciebie pierwszego zmienić.
– Pamiętam, panie ministrze.
– No to do roboty. Złap skurwysyna z łukiem. Bo jeszcze zrobi to jakiś gamoń ze straży miejskiej i prezydent miasta zostanie bohaterem.
Nadinspektor Cydzik wszedł do toalety. Przemył twarz zimną wodą. „Jeżeli nie zatrzymamy Łucznika, to zapanuje chaos. Będziemy bronić ludzi przed przypadkowymi samosądami, a nie tropić prawdziwego seryjnego zabójcę”, spojrzał na swoje odbicie. „Już nie wiem, kto jest groźniejszy, Łucznik czy politycy”.
Henryk Zamroz wstawił sztućce i talerz do zmywarki. Przeciągnął się. Z kubkiem kawy w ręku wyjrzał przez okno. Grube płatki śniegu wirowały w powietrzu. Coraz bardziej lubił swoje życie bez pisania. Pozbawione jakiejkolwiek presji, płynące leniwie od posiłku do posiłku. Tantiemy regularnie spływały na konto. Kwoty były coraz mniejsze, ale z drugiej strony jego potrzeby też nie były duże. Wciąż żył na poziomie, który większość ludzi uznałaby za spełnienie marzeń. Nie martwił się, że nie starczy mu na rachunki i drobne przyjemności, ale wiedział też, że jeżeli nie wróci do pisania i nie wyda czegoś dla wzmocnienia domowego budżetu, to niedługo może być zmuszony do ograniczenia wydatków. Może nawet do zwolnienia Mariny, która od ponad dwóch lat prowadziła mu dom. Czterdziestopięcioletnia Ukrainka mieszkała w Polsce od niemal dziesięciu lat. Doskonale opanowała język, a warszawską rzeczywistość znała lepiej od Zamroza i przeważnie to ona była jego przewodnikiem po szybko zmieniającym się świecie. Oczywiście Henryk korzystał z internetu i śledził wydarzenia, ale to Ukrainka, czy tego chciał, czy nie, informowała go o codziennym życiu, rosnących cenach, zmianach w komunikacji, a nawet o ulicznych plotkach. On przeważnie słuchał w milczeniu. Tylko czasami odwdzięczał się najnowszymi doniesieniami z wojny w Ukrainie lub jakimś wysłuchanym w BBC czy CNN komentarzem do sytuacji na froncie.
Krótki dźwięk zasygnalizował, że ktoś wpisał kod w domofonie i otworzył bramę wejściową. Po chwili usłyszał też głos klucza przekręcanego w zamku.
– Dzień dobry! – W drzwiach kuchni stanęła Marina. – Śnieg cały czas sypie.
– Dobry, dobry. – Wolno odwrócił się od okna. – Widzę, że sypie. Kawy na rozgrzewkę?
– Wolę herbatę. Zaparzę sobie. – Uśmiechnęła się. – Taką, jak lubię.
Marina najpierw zniknęła w łazience, skąd po chwili wyszła w swoim roboczym ubraniu. Granatowym, bawełnianym dresie i gumowych klapkach. Długie czarne włosy spięła gumką w koński ogon. Energicznymi ruchami napełniła wodą czajnik, nasypała herbaty do porcelanowego imbryka i zalała wrzątkiem. Po kilku minutach nalała esencji do filiżanki. Równo do jednej piątej wysokości, a resztę uzupełniła wodą. Wypiła mały łyk.
– Tego potrzebowałam. – Przymknęła oczy na kilka sekund.
– Nie wiesz, co tracisz. Prawdziwa rozkosz to kawa. Tylko kawa. Nic jej nie zastąpi – skwitował Henryk, żeby dopełnić ich poranną rutynę. – Przejdę się. Popatrzę na zimę.
– Oj, jest na co patrzeć. Pięknie, biało, ludzie chodzą jak obłąkani, a policji tyle, jakby dziesiąty dzień miesiąca dzisiaj był. – Piła na stojąco, oparta o szafkę. Łykami herbaty oddzielała fragmenty wypowiedzi. – W metrze i autobusie o jednym gadają. Nic, tylko Łucznik to, Łucznik tamto. Zupełnie jakby nic innego ludzie nie mieli w głowach.
– Pewnie nie mają. Zabójca z łukiem nie jest czymś zwyczajnym, dlatego cały czas o nim mówią.
– Żeby tylko mówili. – Odstawiła filiżankę i skrzyżowała ręce na obfitych piersiach. – Na Pięknej złapali jakiegoś chłopaka z… taką długą walizką. Dwóch go trzymało, a inni otworzyli walizkę i wywalili wszystko na chodnik.
– Policja?
– Nie, nie policja! Tacy zwykli chuligani. Pewnie im się nudziło.
– A co było w środku, w tej walizce?
– Instrument! A oni go rzucili na twardy chodnik, w brudny śnieg. Chłopak płakał.
– Czyli to był futerał, a nie walizka – poprawił Zamroz. – Co to za instrument był?
– Fagot po ukraińsku, a po polsku to nie wiem…
– Też fagot. Pewnie w wielu językach to fagot. – Zamroz pokręcił głową. – A policji nie było?
– Jak przyszli, to już tylko chłopak z płaczem wycierał ten fagot ze śniegu. Ludzie się śmiali. Dowcipkowali. Okropne. Zabawę mieli.
– A ty nie? Ty nie patrzyłaś? Tłum tak zawsze reaguje.
– Ja wiem, co może tłum, co mogą ludzie, i właśnie tego się boję, a nie Łucznika. Jak zaczną się bać jeden drugiego, to będą bić na oślep. – Nabrała powietrza. – Czas do roboty. Nie mam całego dnia, a dzisiaj jeszcze gotowanie oprócz sprzątania i prasowania.
„Ma rację. Strach zacznie rządzić ludźmi, a tłum miastem”, myślał, przyglądając się Marinie, która wypłukała imbryk i wstawiła z filiżanką do zmywarki. Następnie zaczęła wyciągać garnki. Najwidoczniej postanowiła zacząć pracę od ugotowania obiadu na kilka następnych dni. Zamroz lubił Marinę, podobała mu się. Nie była pięknością, ale jej czarne oczy, wystające kości policzkowe i zgrabne usta były pociągające. Podobnie ciało, które z pewnością nie było idealne, ale przyciągało uwagę. Jedni widzieli jej kobiece krągłości, inni tylko lekką nadwagę. Zamroz zmieniał zdanie o jej figurze w zależności od humoru albo tego, co Marina przygotowała mu do jedzenia.
– Przejdę się.
– Jak zwykle. – Odwróciła się w jego stronę i pokiwała głową z uśmiechem.
Marina przychodziła dwa razy w tygodniu. Sprzątała, prasowała, gotowała obiad na następne dni. Po wspólnej kawie i herbacie zaczynała pracę, a Zamroz wychodził. Czuł się skrępowany, gdy ona pracowała, a on nie miał nic do roboty poza czytaniem. W zależności od pogody czasami wracał, gdy kończyła pracę, a czasami, gdy już jej nie było. Jak zwykle położył odliczone pieniądze na szafce w przedpokoju. Włożył długą puchówkę i wełnianą czapkę. Na ramię zarzucił skórzaną torbę będącą czymś pomiędzy biznesową aktówką a chlebakiem. Do środka włożył tylko iPada oraz srebrnego Leopolda, nieodłączną piersiówkę z hiszpańską brandy Jerez.
– Do widzenia! – krzyknął w pustym przedpokoju i nacisnął klamkę.
Z domu do przystanku tramwajowego na placu Konstytucji miał tylko sześćset metrów. Jednak po drodze dostrzegł aż trzy dwuosobowe patrole policji i jeden trzyosobowy żandarmerii wojskowej. Marina miała rację, ludzie powariowali. Większość przechodniów, pomimo śliskich chodników, starała się iść szybko, co jeszcze można było usprawiedliwić pogodą. Jednak nerwowych spojrzeń na boki, a nawet na okna i dachy domów, w żaden sposób nie mógł wytłumaczyć sypiący śnieg. Zamroz nie dostrzegł na horyzoncie tramwaju, którym chciał podjechać do placu Unii Lubelskiej i odwiedzić empik. Zmienił plany i zdecydował się na dłuższy spacer. Krok za krokiem, z laską w ręce, przeciął Marszałkowską i wszedł w Koszykową. Kierował się do Hali Koszyki, gdzie zamierzał spędzić kilka godzin przy kawie i brandy z piersiówki albo paru lampkach prosecco. Pod arkadami dostrzegł sporą grupkę. Stali tyłem do niego, wyraźnie zainteresowani czymś, czego Zamroz nie mógł dostrzec.
– Parasole tarczowe! Pełna ochrona! – usłyszał, gdy stanął za plecami gapiów. – Parasol cię ochroni! Tarczowe parasole!
Uśmiechnięta, tęga kobieta przecisnęła się przez tłumek. W ręce trzymała coś, co rzeczywiście mogło przypominać parasol. Duży, nieporęczny i już na pierwszy rzut oka tandetnie wykończony.
– Co tam się dzieje? Coś sprzedają? – zwrócił się Zamroz do uszczęśliwionej kobiety.
– Patrz pan, co zmajstrowali – powiedziała i zwolniła grubą dźwigienkę na metalowym trzonie.
Czasza z głośnym pyknięciem częściowo się rozłożyła. Kobieta energicznymi ruchami wspomogła mechanizm i z dumą spojrzała na utworzony półkolisty pancerz. To, co w parasolach jest wykonane z jednego kawałka przeciwdeszczowego materiału, w tym urządzeniu było składanką wielu cienkich metalowych płytek. Każda miała kształt trójkąta o krótkiej podstawie i bardzo długich ramionach. Płytki nachodziły na siebie i tworzyły coś w rodzaju półkolistej tarczy.
– Wystarczy nosić nad głową i żaden skurczybyk mnie nie dosięgnie. Taki parasol to skarb, panie. Życie ratuje. – Z dumą uniosła parasol nad głową. – Będę się modlić za nich, że takie cuda ludziom zmajstrowali.
– Za darmo chyba nie rozdają? – Zamroz uśmiechnął się kpiąco.
– Trzysta – szepnęła. – Promocję teraz mają. Potem będzie czterysta. Idź pan i bierz. Zaraz ludzie wykupią.
Zamroz się rozejrzał. Rzeczywiście, kilka osób rozkładało nowy nabytek i z triumfalnym uśmiechem odchodziło w stronę Koszykowej bądź w głąb placu Konstytucji.
– Mogę? – Nie czekając na zgodę, popukał palcem w czaszę parasola. – No nie wiem, czy to wystarczy na strzałę z mocnym grotem.
– Wystarczy. Jak nie zatrzyma, to przynajmniej osłabi strzał – odpowiedziała kobieta bardzo logicznie.
– Drogie. Trzysta złotych… – Zamroz nie ustawał w krytyce.
– Jakie drogie? Zwykły jak nic stówkę kosztuje. A ten i przed śniegiem osłoni, i przed strzałami.
– Ale tylko z góry chroni. Jak ktoś z boku strzeli, to co? – Zamroz już nie starał się ukryć kpiny w głosie. – Zbroję pani kupi?
– A kupię. – Kobieta przysunęła się i powiedziała cicho: – Podobno pod Halą Mirowską mają takie kamizelki z drutu. Jadę tam teraz.
– Kolczugi? – Zdziwił się. „Pewnie ze spinaczy biurowych”, pomyślał.
– Nie wiem, jak się nazywają. Może, jak pan mówisz, kończugi. Idę, bo zabraknie.
– Kolczugi – poprawił odruchowo, ale kobieta już nie słyszała, odeszła w stronę przystanku.
Przecisnął się do sprzedawcy. Mężczyzna wyglądał jak narciarz, który właśnie zszedł ze stoku. Nie miał co prawda gogli i nart, ale reszta ubioru bardziej pasowała do Skrzycznego czy Korbielowa niż do stołecznej ulicy. Na rozłożonym przed nim stoliku turystycznym stało wielkie pudło z parasolami-tarczami.
– Dać jeden? A może dwa? Będzie dla małżonki albo kogoś innego. Idealny na prezent – zwrócił się sprzedawca do Zamroza.
„Pan żeruje na emocjach ludzi. Przecież to jest nie tylko brzydkie i nieporęczne, ale też tandetne i przed niczym nie chroni”, Henryk chciał głośno wyrzucić swoje myśli, ale powiedział tylko:
– Nie, dziękuję.
– Dla mnie cztery. Dla całej rodziny wezmę. A nie ma pan małych, dla dzieci? – Dobiegł go głos jakiegoś klienta, gdy już odszedł kilka kroków.
Skierował się do baru na samym środku Hali. Stanął przy kontuarze. Lubił atmosferę tego miejsca. Świetny punkt do obserwowania ludzi, co było jednym z jego ulubionych zajęć. Już miał zamówić prosecco, ale poczuł zmęczenie i ból pleców. „Muszę wygodnie usiąść”, pomyślał, patrząc na wysokie stołki. Zbliżającego się barmana odprawił gestem i przepraszającym uśmiechem. Przeszedł do całodobowej restauracji, w której w przeciwieństwie do baru były miejsca siedzące. Nie był jeszcze głodny, ale zamówił chorizo z konfiturą i oczywiście dużą brandy torres. Pierwszy kieliszek wypił, zanim otrzymał danie. Drugi potraktował jako deser. Delektując się aromatem dziesięcioletniego trunku, przejrzał serwisy informacyjne w internecie. Potem wpisał do wyszukiwarki kolczuga: …ma postać koszulki, często z rękawami… wykonana z kilkunastu tysięcy małych kółek metalowych… splatanych w taki sposób, aby łączyły się z sąsiednimi… masa do kilkunastu kilogramów… Pominął bogatą historię rozwoju kolczug od starożytności do siedemnastowiecznych chorągwi jazdy pancernej w Rzeczypospolitej. Kolczugi, między innymi, chroniły obrońców kresów przed tatarskimi i tureckim strzałami. Przeszedł do czasów współczesnych: …tak zwana plecionka kolcza jest stosowana jako element odzieży ochronnej, na przykład w rzeźniach, także dla nurków jako ochrona przed rekinami… istnieją kamizelki kuloodporne wzmacniane kolczugą dla lepszej ochrony przed ciosami nożem… Wyobraził sobie kobietę z parasolem w ciężkiej kolczudze. „Kolczuga nie jest głupim pomysłem. Powinienem docenić przedsiębiorczość ludzi, a nie tylko krytykować ich pomysły”, westchnął i dopił brandy. „Albo kolczuga ma rzeczywiście sens, albo udziela mi się nastrój ulicy”. Wyciągniętą ręką przywołał kelnera.
– Jeszcze jeden torres, ten sam, i od razu rachunek proszę.
– W tej sekundzie. – Chłopak w białej koszuli wskazał na tablet. – Widzę, że się pan przygotowuje.
Zamroz spojrzał na niego zaskoczony.
– Nie warto. Taka siatkowata zbroja nic nie daje. Tandetę sprzedają. Dobra musi być ciężka, a wtedy niewygodna. – Chłopak nie zdradzał oznak zażenowania swoim nachalnym wścibstwem. – Kombinezon motocyklowy to jest to. Tylko musi być wzmocniony kevlarem. Radzę kupić. Przynajmniej kurtkę.
– Brandy i rachunek wystarczą – powiedział Zamroz oschle. – Kartą płacę.
Komórka zasygnalizowała przychodzące połączenie. „Coś się pewnie Marinie zepsuło. Odkurzacz albo żelazko”, pomyślał. Nie spodziewał się telefonu od nikogo innego. Dlatego ze zdziwieniem przeczytał na ekranie: Marek Krawiec.
– Cześć, Marku. Coś się stało? – Odebrał zaniepokojony.
– Nie, wszystko w porządku. – Głos rozmówcy brzmiał pewnie i ciepło. – Dwóch pacjentów odwołało dzisiejsze wizyty i od popołudnia jestem wolny. Pomyślałem, że moglibyśmy rozegrać pozaplanową partyjkę. Co ty na to?
– Na szczęście ja nie muszę sprawdzać kalendarza. – Zamroz się zaśmiał. – Już od dawna nie muszę tego robić. Bardzo chętnie zagram.
– Siedemnasta u mnie? Zamówię sushi. Wino mam.
– Idealnie. Do zobaczenia. – Henryk się rozłączył.
Marek Krawiec, psycholog prowadzący prywatną praktykę na warszawskiej starówce, był jedną z niewielu osób, z którymi pisarz utrzymywał regularny kontakt. Raz na tydzień panowie spotykali się w mieszkaniu psychologa na partyjkę szachów połączoną z wczesną kolacją i rozmową o wszystkim i o niczym. Krawiec, młodszy o półtorej dekady, aktywny zawodowo, wysportowany, wydawał się nie mieć nic wspólnego z pisarzem, którego życie toczyło się już bez celu, tylko siłą bezwładności. Jednak oprócz amatorskiego zamiłowania do królewskiej gry panów łączyła też wysoka inteligencja oraz ironiczne poczucie humoru. Szanowali swoje tajemnice i prawie nigdy nie rozmawiali o przeszłości. Nie mieli zobowiązań rodzinnych, jakkolwiek Krawiec sprawiał wrażenie, że spotyka się z jakąś kobietą. Zamroz nigdy jej nie widział i nigdy nic o niej nie słyszał. Na podstawie strzępów wypowiedzi czy też trudnych do nazwania zmian w zachowaniu Marka domyślał się, że w życiu psychologa może być ktoś znaczący. Zakładał, że kobieta. Panowie poznali się przypadkowo, sześć, może siedem miesięcy temu, w urzędzie gminy na Kruczkowskiego. W tym samym czasie załatwiali jakieś formalności wymagające osobistej obecności. Czekając na wyświetlenie swoich numerków, wymienili kilka uwag na temat tłumu cudzoziemców tłoczących się w głównym holu, pożartowali z biurokracji. W końcu, od słowa do słowa, jakimś cudem doszli do szachów. Po załatwieniu spraw umówili się na następny dzień na partyjkę w Starbucksie na Nowym Świecie. Rozegrali trzy z rzędu. Zarówno pisarz, jak i psycholog grali na podobnym poziomie. Dobrze, ale wciąż tylko amatorsko. Ich umiejętności były bardziej wynikiem inteligencji niż nauki i doświadczenia. Po czwartym spotkaniu swoje pojedynki na szachownicy przenieśli z kawiarni do mieszkania Krawca. Kawa była tam lepsza, a przede wszystkim nie było innych ludzi. Zarówno Marek, jak i Henryk nie lubili hałasu. Zwłaszcza głośnych rozmów przez telefon. Zamroz pamiętał, że na propozycję spotkania w mieszkaniu Krawca początkowo zareagował zdziwieniem, a nawet podejrzliwością. Zgodził się tylko dlatego, że w sieciowej kawiarni nie serwowano alkoholu, co było dużym minusem. Jak wiadomo, w odpowiednich dawkach dobre wino i brandy wyostrzają umysł, co pomaga przy grze.
„Ciekawe, co pan psycholog powie o ludziach, którzy kupują metalowe parasole i kolczugi”, pomyślał Henryk, wychodząc z Hali Koszyki. Po drodze do domu kupił butelkę metaxy. „Wino do sushi pasuje, ale po jedzeniu musi być coś mocniejszego. Marek doceni”, podsumował w myśli. Tak jak tradycją było, że grają w mieszkaniu Krawca i on zamawia jedzenie oraz kupuje wino, tak zwyczajem było, że Zamroz przynosi mocny trunek.
Z Hali Koszyki na Mokotowską wracał spacerem przez Marszałkowską i Wilczą. Przed komendą rejonową policji parkowało kilka volkswagenów transporterów, z których wysiadali młodzi policjanci i ustawiali się w dwuszeregu. „Zapewne mają odprawę, zanim ich rozprowadzą na patrole”, pomyślał Zamroz i przeszedł na drugą stronę ulicy, gdzie utworzyła się już spora grupka gapiów.
– Złapcie go w końcu, nieroby jedne! – krzyknął ktoś.
– Głupie pały, jakiegoś pojeba nie mogą dorwać! – dodał inny.
Policjanci nie reagowali. Zapewne zdążyli się przyzwyczaić do wyzwisk.
– Strzała! Kryj się! – ryknął młodzieniec w pikowanej puchowej kamizelce i dresie z kapturem.
Kilka osób pobiegło w stronę pobliskich bram. Niektórzy policjanci kucnęli i niepewnie rozglądali się po dachach. Młodzieniec i towarzyszący mu dwaj koledzy zaczęli na przemian gwizdać i krzyczeć:
– Cy-ko-ry, cy-ko-ry!
Oficer wydał jakieś polecenie i kilku policjantów ruszyło biegiem w stronę żartownisiów, którzy rzucili się do ucieczki. Zniknęli w podwórkach prowadzących do Hożej. Zamroz czekał, co będzie dalej. Po kilku minutach policjanci wrócili ze spuszczonymi głowami.
– Samych siebie by nie złapali. Niech pan sam spojrzy. – Starszy mężczyzna w futrzanej czapce z daszkiem zwrócił się do Zamroza. – Przestraszeni i koślawi oni są. Jak się ludzie nie skrzykną, to takie durne krawężniki nigdy nie złapią Łucznika.
– Takie ORMO ma pan na myśli? – Zamroz zmierzył mężczyznę od stóp do głów. – Pewnie pan pierwszy pójdzie na ochotnika miasta pilnować, prawda?
– Jakbym był młodszy, to pewnie, że bym poszedł. – Mężczyzna pokręcił głową, odsunął się o kilka kroków i dodał: – Egoista i tchórz.
Zamroz miał już dosyć nie tylko spaceru, ale i miasta, którego mieszkańcy pogrążali się w strachu i jednocześnie dojrzewali do niekontrolowanego wybuchu.
Wiata przystanku autobusowego była szczelnie wypełniona ludźmi. Stali ściśnięci, bo w tłoku było im cieplej. Dodatkowo tafle pleksi chroniły przed śniegiem oraz przed mroźnym wiatrem, który na szczęście rzadko zawiewał od czoła. Osoby w pierwszym rzędzie rozglądały się nerwowo. Niektórzy, bardziej zdesperowani, próbowali poprzez drobne ruchy stóp i stały nacisk na stojących za nimi przesunąć się w głąb schronienia. Tam było nie tylko cieplej, lecz również bezpieczniej. Nikt nie chciał być żywą tarczą i osłaniać swoim ciałem ludzi w głębi pleksiglasowego pudełka. Dwudziestoparoletnia dziewczyna wolno przechadzała się wzdłuż przystanku autobusowego. Nie zwracała uwagi na tłoczącą się ciżbę. Rytmiczne ruchy głową oraz duże słuchawki wskazywały, że słucha muzyki. Spokojnie spacerowała na otwartej przestrzeni. Od czasu do czasu przeczesywała długie, ciemne włosy, na których zbierał się śnieg. Gdy się zatrzymywała, dla rozgrzewki przytupywała stopami obutymi w adidasy. Ani buty, ani cienki płaszczyk do połowy ud nie były odpowiednie na srogą zimę.
„Nie stać cię na ciepłą kurtkę i kozaki czy też jesteś lekkomyślna? Czy wiesz, że za chwilę ze świstem może dopaść cię śmierć? Nie wiesz. Tak samo jak nie wiesz, że w ciebie celuję. Prosto w szyję. No spójrz do góry. Może mnie zobaczysz. Unieś głowę, jeszcze trochę. Nie chcesz, to nie. Męcz się i żyj dalej, tak długo, jak ci pozwolę” – złowrogie myśli rozsadzały głowę ubranej na czarno postaci schowanej za balustradą na dachu kamienicy. Stalowy grot na końcu strzały wymierzonej w szyję dziewczyny przesunął się i wskazał plecy przygarbionego mężczyzny ciągnącego z wysiłkiem zakupową torbę na kółkach. Starszy pan z rozmysłem stawiał kroki. Patrzył na ośnieżony chodnik i wyraźnie szukał odpowiedniego miejsca dla swoich stóp. Jego również nie interesował świat dookoła. „Chyba nie jesteście świadomi, że w każdej chwili może dopaść was ze świstem śmiertelna strzała. Przekonam was, że to ja decyduję o waszym życiu bądź śmierci. O tym, czy zjecie jeszcze jeden posiłek, czy nie. To ja zdecyduję, kto i kiedy odejdzie z tego świata. Ja wszystko mogę”. Prowadzony pewnie grot strzały opuścił plecy mężczyzny i zatrzymał się na piersi trzydziestoparolatka. Na białej koszuli wystającej spod rozpiętego płaszcza niemal świecił jaskrawy czerwony krawat. Idący energicznie człowiek zdawał się nie zwracać uwagi ani na chłód, ani na innych przechodniów. Jedną ręką dociskał telefon do ucha, a w drugiej niósł czarną aktówkę. „Pan świata. Zabiegany, zalatany. Myślisz, że o czymś decydujesz?”, czarna postać pochyliła się w stronę balustrady. Sprawdziła, czy strzała jest dobrze wymierzona. „Naprawdę tak myślisz? Wierzysz, że coś od ciebie zależy? No to się przekonajmy, kto jest prawdziwym panem tego świata”. Grot wymierzony w pasek czerwonego krawata na białej koszuli odprowadził mężczyznę pod drzwi kawiarni. „Czy mam ci pozwolić na ostatnią kawę? Niech to będzie ostatnie życzenie skazańca. Idź i pij. Cały czas gadając przez telefon, nawet nie poczujesz smaku. Nie warto ci odbierać ani kawy, ani życia. Nie zauważasz i nie doceniasz ani jednego, ani drugiego. Ty już jesteś trupem, nie warto cię zabijać”.
Postać w czerni wolno przesuwała grot strzały z jednego przechodnia na drugiego. Jakby grzebała w drewnianej skrzynce ze skarbami z dzieciństwa, starając się znaleźć ulubioną zabawkę albo najcenniejsze wspomnienie. Dlaczego ten samochodzik albo ta lalka? Dlaczego to zdjęcie piłkarza albo ten zasuszony kwiatek? Wie tylko ten, kto w końcu z uśmiechem radości sięgnie po właściwy przedmiot. Nikt inny nie zrozumie wyborów szukającego we własnej przeszłości. Podobnie jak postronny obserwator nie pojmie decyzji podejmowanej przez postać w czerni. Dlaczego prowadzony przez nią grot pomijał jednych, a na dłużej zatrzymywał się na innych? Dlaczego raz strzelec decydował się wypuścić śmiertelną strzałę w kobietę, a innym razem w mężczyznę? Co powodowało, że raz wybierał kogoś młodego i energicznego, a kiedy indziej starszego i powolnego? Czy były jakieś kryteria? Czy tylko wolna wola osoby, która mogła zwolnić cięciwę lub nie? Dlaczego Bóg pozwala nielicznym dożyć setki, a tak często zabiera do siebie noworodki? Może, jak dziecko na strychu, kieruje się tylko impulsami albo wspomnieniami? Miłymi bądź smutnymi? Czy po prostu dokonuje przypadkowego wyboru, bo może, bo ma taką moc? Jeżeli postać w czerni nie była wolna od takich rozważań, to z pewnością zwolnienie cięciwy je przerwało.
Ludzie na ulicy w popłochu biegali w różnych kierunkach. Nawet ci stłoczeni pod osłoną przystankowej wiaty dokądś pobiegli. Tylko parę osób stanęło koło zwłok barwiących śnieżną biel na karmazynowo. „Idioci. Nawet nie rozumieją, że śmierć jest wyzwoleniem od ich głupawego życia. Powinni się cieszyć, że jeden z nich stał się wolny, a nie biegać jak przestraszone, bezmyślne barany”. Przejmujące sygnały radiowozów i ambulansów przerwały bezładne i niedojrzałe rozważania o życiu i śmierci.
Równo o szesnastej pięćdziesiąt dziewięć Zamroz stanął przed wejściem do osiemnastowiecznej kamienicy przy Bednarskiej. Wystukał numer mieszkania na panelu domofonu. Niemal natychmiast rozległ się brzęk zwolnionej blokady i ciężkie, drewniane drzwi ustąpiły pod lekkim naciskiem. Zamroz minął pierwsze wejście na klatką schodową. Po wyjściu z zadaszonego półkolistym sklepieniem przejścia znalazł się na dużym dziedzińcu. Przeciął je wąską alejką pomiędzy drzewami uginającymi się od mokrego śniegu, która zaprowadziła go do kolejnego budynku. Brama przejściowa prowadziła na następny, również kwadratowy, zabudowany z czterech stron wewnętrzny dziedziniec. Zatrzymał się przy kolejnym domofonie. Jak zwykle, zanim wybrał odpowiedni przycisk, drzwi zostały otwarte. „Jakby Krawiec miał kamerę albo odliczał czas od pierwszych drzwi do drugich. Muszę go kiedyś o to spytać”, postanowił, jak przy każdej wizycie, i zaraz o tym zapomniał. Znalazł się w zaniedbanej klatce schodowej kontrastującej z odnowioną fasadą zabytkowej kamienicy. Po skrzypiących drewnianych schodach wszedł na pierwsze piętro. Uśmiechnięty Marek Krawiec czekał w otwartych drzwiach. Obcisłe polo i wąskie dżinsy podkreślały jego smukłą, wysportowaną sylwetkę. Potarł dłonią po mocnym, kilkudniowym zaroście.
– Witaj. Czyżbyś aż z Mokotowskiej szedł na nogach? – zapytał. – Jesteś cały ośnieżony. Zdejmij płaszcz, zaraz podam coś na rozgrzewkę.
– Cześć. – Zamroz unormował oddech i wyjaśnił: – Dojechałem autobusem do Skweru Hoovera, ale wystarczyło przejść dwieście metrów i zostałem dokładnie zasypany.
Marek pomógł Henrykowi zdjąć płaszcz, strzepnął śnieg i powiesił okrycie w przedpokoju koło grzejnika. Na dużym stole w salonie czekał talerz sushi, butelka wina i dwa nakrycia. Na małym stoliku obok szachownicy stały koniakówki, butelka armaniaku oraz orzeszki.
– Najpierw rozgrzewka i zaostrzenie apetytu. – Marek napełnił kieliszki. Jeden podał Zamrozowi, a potem uniósł drugi. – Za koniec zimy.
– Naprawdę, zima stulecia to nic w porównaniu z tym, co mamy dzisiaj. Cud, że miasto jakoś funkcjonuje. – Henryk zmrużył oczy z lubością. – Znakomity trunek. Obawiam się, że metaxa, którą przyniosłem, w niczym mu nie dorównuje.
– Tę butelkę dostałem w prezencie od klienta, jak teraz nazywa się pacjentów. – Krawiec uśmiechnął się szeroko, odsłaniając równe, śnieżnobiałe zęby.
– Łapówka za więcej twojej uwagi podczas terapii czy za cieplejszy uśmiech? – zażartował Henryk.
– Prezent na koniec terapii, na pożegnanie. Zjemy?
Zajęli miejsca przy stole i pałeczkami zaatakowali maki, sashimi i nigiri.
– Jak ta historia z Łucznikiem działa na twoich pacjentów? Przepraszam, klientów. Sądząc po tym wariactwie, które widzę na ulicy, to na brak pracy nie możesz narzekać. – Henryk odłożył pałeczki. Sączył białe wino.
– Moi klienci reagują jak wszyscy inni. Boją się. Nikt nie chce być celem dla zabójcy. Na sesjach często o tym rozmawiamy. – Marek pokręcił kieliszkiem i zapatrzył się w wirujący trunek. – Paradoksalnie to pomaga w terapii. Zewnętrzne zagrożenie pozwala im spojrzeć z dystansem na siebie i na problemy, z którymi do mnie przyszli.
– Chyba nie chcesz powiedzieć, że Łucznik robi dobrą robotę dla zdrowia twoich podopiecznych? – Zamroz zaśmiał się głośno.
– W pewnym sensie tak jest – odpowiedział Krawiec. – Żałuję, że nie pracuję na uczelni. Zbadanie reakcji ludzi na Łucznika byłoby naprawdę ciekawe. Psychologowie i psychiatrzy, czy to w Polsce, czy za granicą, przeważnie badali seryjnych morderców. Oczywiście, po ujęciu, często już po wyroku. Jednak chyba nigdy nie badano bezpośrednio zachowań ludzi w odpowiedzi na takie zagrożenia. To ciekawe pole do badań. Zarówno psychologicznych, jak i socjologicznych.
– Nie znam się na tym, ale pewnie mógłbyś wyjść z inicjatywą i nawiązać współpracę z uczelniami albo jakimiś komercyjnymi ośrodkami badawczymi.
– Pewnie tak. Może tak zrobię…
– Partyjka? – Zamroz pokazał na szachownicę. – Pomogę ci sprzątnąć.
– W żadnym wypadku. Wstawię tylko talerze do zmywarki. Ty napełnij koniakówki.