Diabelska maszyna do szycia. Kresowa apokalipsa. Reportaże i perory - Wojciech Pestka - ebook

Diabelska maszyna do szycia. Kresowa apokalipsa. Reportaże i perory ebook

Wojciech Pestka

3,3

Opis

Diabelska maszyna do szycia to kolejny po Do zobaczenia w piekle i Gdyby Polacy nie byli Polakami zbiór reportaży Wojciecha Pestki: tematem jest wojna tocząca się od 2014 roku na wschodzie Ukrainy. Widzimy ją oczami dziennikarza Serhija Szapowała (Wojna nie zna się na żartach), dobrowolca Ajdaru, snajpera Serhija Pandraka (Selfik albo słit fota ze śmiercią), strażnika rezydencji Janukowycza w Meżyhirii Petra Olijnika (Petro Samozwaniec), Ihora Mazura, twórcy Prawego Sektora (Poszukiwany żywy lub martwy), milionera Wiaczesława Konstantynowskiego, ochotnika batalionu Kijów-1 (Sny braci Karamazow), Wiktora Hryszanowa, nauczyciela wiejskiej szkoły w obwodzie ługańskim (Życie bez gwarancji (na życie)). O tej wojnie napisano wiele, ale nie tak, jak zrobił to Pestka: niczego nie przyjmując na wiarę, nawet wojnie powiedział sprawdzam! (Zbigniew Fronczek, Lublin, Kultura i Społeczeństwo).

Wojciech Pestka był wielokrotnie nagradzamy w konkursach dziennikarskich, jego reportaże były nominowane do Nagrody im. J. Mackiewicza, uhonorowane Ogólnopolską Literacką Nagrodą im. B. Prusa, Międzynarodową Nagrodą Literacką im. Hryhorija Skoworody (Ukraina), Międzynarodową Nagrodą Literacką im. Mikołaja Gogola (Ukraina).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 345

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (4 oceny)
2
0
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Wojciech Pestka, 2020

© Copyright for this edition by Wysoki Zamek, Kraków 2020

Opieka redakcyjna

Jacek Tokarski

Redakcja

Katarzyna Szajowska

Korekta

Mariola Będkowska

Projekt okładki, opracowanie graficzne

Agnieszka Pasierska/Pracownia Papierówka

Skład

Iwona Tokarska

Wydawnictwo Wysoki Zamek

ul. Dzielskiego 2 lok. 225, 31-420 Kraków

tel. +48 12 411 05 56

e-mail: [email protected]

Zapraszamy do naszej księgarni internetowej:

www.wysokizamek.com.pl

ISBN  978-83-956802-4-3

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

WOJNA JEST TERAZ. WOJNA TO MY1

Konferansjerów było dwóch: starsza kobieta, której „krwawa kijowska junta” chciała odebrać ojczysty rosyjski język i starszy mężczyzna, górnik patriota, zagorzały stronnik wielkiego wodza Stalina. Ona zawsze kończyła swoje wystąpienia dwuwierszem: „Nam nie trzeba zachodnich padaczek, Donbas – Moskal, Donbas – nie skacze”. On deklaracją, że z radością przegryzie gardło posła Ołeha Laszki.

Serhij Szapował

Fot. Wojciech Pestka

Wojna nie zna się na żartach

– Pierwszy raz umarłem przez przypadek. Ta śmierć była niezawiniona. W telewizji podano listę poległych na Majdanie. Serhij Szapował. Padło moje imię i nazwisko. Zginął 18 lutego 2014 roku na ulicy Hruszewskiego, ugodzony dwoma pociskami. Jeden z nich trafił prosto w serce. Zdążyłem zadzwonić do żony, zanim odebrała pierwszy telefon z kondolencjami. Przez kilka dni od rana do wieczora – wyrazy szczerego, wyrazy nieszczerego współczucia. Już ze zwykłej ciekawości próbowałem się czegoś dowiedzieć o moim imienniku. Gdzie zginął, w jakich okolicznościach. Bez rezultatów.

Drugim razem sprowokowałem śmierć, chciałem sobie z niej zażartować. Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Najpierw obmyśliłem rolę dla siebie, później przeistoczyłem się w człowieka stamtąd, naciągając na grzbiet wilczą skórę, a kiedy już po wszystkim siedziałem zamknięty, wbijając wzrok w brudną ścianę, to mogłem tylko robić jedno: zastanawiać się, jak będę umierał.

Poniosła mnie wyobraźnia. Postanowiłem zaciągnąć się na ochotnika do „donieckich separów”. Uważam się za człowieka przebiegłego. Miałem dobre referencje: urodziłem się we właściwym miejscu, znałem zwyczaje i topografię terenu, żargon, który zastępował oficjalny język wyssałem z mlekiem matki. – Kiedy mówi, traci nad sobą kontrolę: gestykuluje, porusza dłońmi trochę zbyt nerwowo, nie wiem, czy to sprawa ostatnich przeżyć, czy jego wrodzonych skłonności, usposobienia, jakie ma z natury. Z jego słów wynika, że urodził się w Dnieprodzierżyńsku [przemianowane w 1936 roku na cześć Feliksa Dzierżyńskiego miasto do swojej nazwy Kamienskie wróciło w 2016 – przyp. autora], mieście równie nieciekawym jak Kielce, Białystok czy Radom. Strach przed życiem pozbawionym szans, trwaniem w prowincjonalnej próżni zmusił go do ucieczki: studia na Wydziale Systemów i Środków Masowej Komunikacji w oddalonym o 50 kilometrów Dniepropietrowsku [od 2016 roku nazwanym Dnieprem – przyp. autora] miały być przepustką do lepszego świata. Wybrał dziennikarstwo, chciał uniknąć egzaminu z angielskiego. W przeciwnym razie byłby teraz absolwentem historii, bo jest jej pasjonatem, fanatycznym wyznawcą. Historia pozwala mu widzieć szerzej, przewidywać następstwa. Dzięki temu jest zawsze „do przodu”. Jako dziennikarz śledczy miał swoją specjalność: kryminalne subkultury, ruchy radykalne. – Mam szczególne zdolności do zmiany skóry, wcielania się w różne postacie z marginesu: kiboli, narkomanów, oszustów… Gotowość do udziału w grze, szukania trudnych odpowiedzi, odzierania prawdy z pozorów jest we mnie od zawsze, tkwi w mojej psychice. Mogłem zdobyć genialny materiał, napisać TAKI reportaż!!

Kpina z rozumu – rozważania o piekle (czwartek, 24 kwietnia 2014)

Reportaż ze Słowiańska Kryminalne piekło Serhija Szapowała opublikował portal Wołyń Post. Jego bohaterem jest Danyło – bojownik samozwańczej „Republiki Donieckiej”, zmuszony do ucieczki ze Słowiańska, który dwa dni wędrował pieszo, by wydostać się z Donbasu. Serhij poznał go w holu hotelu Hloria w Charkowie. Danyło – pochodzi z mieszanej ukraińsko-greckiej rodziny. Nigdy nie zastanawiał się nad własną narodowością, uważa się za antyfaszystę w europejskim rozumieniu tego słowa. Uczy się na wydziale historycznym jednego z uniwersytetów, czuje się anarchistą-indywidualistą i jest urzeczony radykalnymi socjalnymi teoriami. Nosi koszulkę z Che Guevarą, szarą, pozbawioną oznaczeń wojskową kurtkę i bródkę a la Trocki. To zauroczenie ideami antyfaszyzmu i anarchii przyprowadziły 11 kwietnia młodego mieszkańca Słowiańska pod miejski oddział UMWS [MSW Ukrainy]. – Tam wygłaszali hasła i dawali automaty! – z błyskiem obłędu w oczach opowiadał Danyło. – Wszyscy czuliśmy się jak powstańcy Nestora Machna! Rozumiesz, ludzie, którzy przywykli, że nikt z nimi się nie liczy, nareszcie otrzymali szansę, by oznajmić o sobie! Zgodnie z jego słowami milicję i prokuraturę w Słowiańsku zajęli ludzie, którzy rozmawiali z wyraźnym rosyjskim akcentem. Wszyscy chcieli dostrzegać w nich braci Rosjan, ktoś powiedział, że to krymski „Berkut”. Ale bardzo szybko te „zielone ludziki” straciły swoją władzę nad uzbrojoną tłuszczą. W mieście równie nagle pojawił się na wpół kryminalny element z sąsiednich miast i obwodów. Również z obwodów rostowskiego i biełgorodzkiego przyjechali rosyjscy „dobrowolcy”, a w istocie element zdeklasowany: alkoholicy i narkomani. Skrzynka wódki na potrzeby „Donieckiej Republiki”! – Na ulicach miasta raptem zjawiły się dziesiątki ludzi: z automatami w kominiarkach i tanich sportowych dresach, którzy wchodzili do restauracji i konfiskowali wódkę. – Dopiero wtedy zrozumiałem, jaką „Doniecką Republikę” budujemy z uzbrojonymi małolatami, którzy chodzą i wymuszają od przedsiębiorców podatek – po 70 dolarów – opowiadał Danyło. Mieszkańcom zaczęli „rekwirować” samochody na potrzeby „Donieckiej Republiki”. Mój współrozmówca wyznał, że w mieście odbywały się zbiorowe gwałty na miejscowych kobietach. Nie ma możliwości obrony mieszkańców, ponieważ milicja przeszła na stronę separatystów. Ci obrońcy prawa, którzy nie chcieli ubabrać się we współpracy z kryminalistami, po prostu uciekli z miasta. Mimo że tak zwany „ludowy mer” Słowiańska Wiaczesław Ponomariow nazywa uzbrojoną hołotę niegdysiejszymi „afgańcami”, oni, jak przekonuje Danyło, nie potrafią obchodzić się z bronią. […] „Ludowa gwardia” zupełnie nie boi się ukraińskiej milicji ani wojska. Na odwrót, bandyci czekają na przejście ukraińskich mundurowych, żeby ich rozbroić albo uzupełnić swój arsenał. W rzeczywistości obawiają się „czarnych ludzików” – nieokreślonych ukraińskich nacjonalistów, którzy polują na separatystów. Ale prawdziwy strach wywołuje postać Kołomojskiego, który obiecał za każdego rosyjskiego dywersanta 10 000 dolarów. Po raz pierwszy ci bandyci poczuli się zwierzyną łowną. Rosyjscy „turyści” teraz boją się odwracać plecami do swoich donbaskich wspólników – boją się, że ci dadzą im po głowie i wydadzą Kołomojskiemu. Miejscowa ludność zmęczyła się tym zamętem. Ludzie już nie marzą o federalizacji i innej władzy, a po prostu chcą, żeby z ulicy zniknęli uzbrojeni bandyci (http://www.volynpost.com/articles/379-kryminalne-peklo).

Był człowiek, nie ma człowieka (dwa dni później, sobota, Łuck)

Po godzinie 15 przestał odbierać telefony, o 21 komórka została wyłączona. Dwa dni po publikacji tekstu, w sobotę 26 kwietnia, urywa się łączność z Serhijem Szapowałem. Milicja i prokuratura podejrzewają, że jego zniknięcie miało związek z tą publikacją, i wszczyna postępowanie z artykułu 115. ustęp 1. Kodeksu karnego Ukrainy o „umyślne spowodowanie śmierci”. Inaczej mówiąc – podejrzewa morderstwo.

Katerina Szapował (siostra, sobota 26 kwietnia, Kijów)

Chcę napisać kilka szczegółów o Serhiju. Jest rzeczywiście w Słowiańsku. Przez telefon powiedział, że z nim wszystko w porządku i jest tam z dobrej woli. Nie wierzę. Dlaczego? Zaproponowałam, żeby szybko wracał. Powiedział, że musi poradzić się gdzieś kogoś, po tym telefon został wyłączony. – Te słowa zamieszczone na Facebooku dotyczyły rozmowy, która miała miejsce w przeddzień, 25 kwietnia wieczorem. Według relacji portalu Telekrytyka Serhij Szapował zatelefonował do siostry z nieznanego numeru, wyjaśniając, że jego telefon uległ uszkodzeniu i leży rozbity gdzieś w rowie. Powiedział, że znajduje się w Słowiańsku. Gdzie dokładnie – nie sprecyzował. Pytałam, powiedział, że dali mu możliwość zadzwonienia, wywieźli za miasto, gdzie złapali sygnał. Ale słyszałam, że rozmawia z pomieszczenia. Powiedziałam mu, że nie mówi z samochodu, a z pomieszczenia, na co on odpowiedział, że tu są różne miejsca. Nie powiedział, że jest przetrzymywany. Powiedział, że nie może tak zwyczajnie wyjechać, bo jest na terytorium działań wojskowych i musi otrzymać dokument od komendanta. Jaki dokument – niezrozumiałe – miała powiedzieć dziennikarzowi jego siostra.

– Kazali mi, tak na wszelki wypadek, dla zatarcia śladów mówić, że telefonuję ze Słowiańska. – Później w trakcie spotkania z Serhijem dowiedziałem się, że wszystkie rozmowy zostały przeprowadzone z jego prowizorycznej celi w budynku administracji obwodowej w Doniecku.

„Sława Rosji – Donbasowi sława!” (nie wszystko, ale od początku, Serhij)

– Było trzech laureatów: Jewhen Hapycz, Jurij Leliawskij i ja. I prawie zaraz, w przeciągu tygodnia pojawiły się dwa nowe nazwiska na liście zaginionych w Słowiańsku i jedno na liście donieckiej. Wszystko zaczęło się od dziennikarskiego konkursu na serię artykułów o wydarzeniach na wschodzie Ukrainy ogłoszonego przez portal internetowy Telekrytyka. Pomyślałem o Charkowie, pierwszej, jeszcze z okresu międzywojennego, stolicy Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki. Wystarczyło kilka dni. Wrażenie przygnębiające, jakieś burdy, niezborne, nietrzymające się kupy akcje separatystów, starcia z miejscowymi „ultrasami”: kibolami Metalista, nacjonalistami z organizacji „Patriot Ukrainy”. Słowiańsk też odpadał, bo tam miał akurat miejsce początek operacji antyterrorystycznej i został Donieck, w którym właśnie „milicja ludowa” ogłosiła powszechną mobilizację. Dziennikarska intuicja, węch podpowiadał, żeby iść tym tropem. W Doniecku spokój z tych, co przed burzą, procesje wędrujące ulicami miasta pod wodzą samozwańczego batiuszki, modlitwy w intencji zwycięstwa „prawdziwego prawosławia”. W centrum miasta Majdan odtworzony nieporadnie, wręcz groteskowo: otoczony zasiekami z drutu kolczastego i barykadami budynek obwodowej administracji. Siedziba separatystów. Świat od środka i świat na zewnątrz to dwa różne światy. Jestem zainteresowany tamtą stroną. Nocuję w hotelu, rano zgłaszam się do punktu mobilizacyjnego. Poszło łatwo, nie zastanawiam się, czemu poszło tak łatwo. Wnętrze zdewastowane, sejfy rozprute, wszystko, co dało się ukraść – ukradzione. Dostaję materac, miejsce do spania na podłodze. Na oko – kryminaliści. Muszę ukryć notebooka, którego mam w plecaku. Z dawnych czasów mam w Doniecku znajomą, dzwonię. Zgadza się, żebym zostawił u niej na kilka dni komputer. Dostaję przepustkę na miasto, udaje mi się wyjść. Szczęście mi dopisuje. Ostrożność każe mi zostawić u niej nie tylko komputer, ale większość rzeczy, nawet plecak. Nigdy bym nie pomyślał, że wpadnę przez ten nadmiar ostrożności. Wracam na odprawę. Bojowe okrzyki, „Sława Rosji...”, na miasto ruszają kolejne patrole. Mnie zapraszają na rozmowę w gronie „przyjaciół”. „Bіеsіеdа” – swoiste poczucie humoru, którego nie potrafię docenić. Biesiada oznaczała przesłuchanie i to była standardowa procedura wobec osób spoza Doniecka. Wybiegnę do przodu, bo to jaskrawy absurd tej sytuacji: wszystkich, którzy zbyt emocjonalnie deklarowali swoje sympatie do Noworosji, podejrzewano o szpiegostwo, przesłuchiwano, poddawano torturom. Tych, co pod wpływem tortur się przyznali do szpiegostwa na rzecz Prawego Sektora albo Zachodu, zabijali. Kaleczyli, łamali ręce i nogi, wyrywali stawy, potem zabijali. Przesłuchanie w ich żargonie to „interwiew”, pokój przesłuchań – „gabinet dla prasy”, „słonik” – duszenie w masce gazowej pozbawionej dostępu powietrza, „jaskółka” – katowanie osoby zawieszonej za nogi przymocowane do drewnianego drąga głową w dół… Warto przypomnieć, że kiedy tam siedziałem, to dopiero zaczynały się starcia w Słowiańsku, była dopiero połowa kwietnia 2014 roku. Rozmawiał ze mną mężczyzna na oko sześćdziesięcioletni, raz przyjaźnie częstował papierosem i kawą, innym razem groził, waląc pięścią w stół. Później zmiana i kolejny. Cztery godziny bez przerwy. Na niczym mnie nie złapali. Odebrali mi telefon. A mnie zamknęli w pokoiku dwa na trzy metry na ósmym piętrze, zablokowali drzwi rozbitymi szafami pancernymi. Do wyjaśnienia. Nie mogłem spokojnie spać. Czekałem.

Fot. Wojciech Pestka

Wołyń Post (portal internetowy, 29 kwietnia, 15:58 Łuck)

Do redakcji Wołyń Post zatelefonował dziennikarz wydania Serhij Szapował. Zawiadomił, że przebywa w mieście Słowiańsk w obwodzie donieckim, przy czym z niewiadomych przyczyn nie może stamtąd wyjechać. Prócz tego Szapował powiadomił, że przygotował reportaż o sytuacji w Słowiańsku i jest gotów przekazać go redakcji w celu publikacji. Przy czym redakcja na razie nie otrzymała materiału. Telefoniczna rozmowa była krótka: łączność się urwała. Zanim do tego doszło, dziennikarz wyjaśnił, że w Słowiańsku prawie nie ma łączności komórkowej z tego powodu, że stacje przekaźnikowe zostały uszkodzone. Przy czym, jak informują krewni Serhija, zdążył zatelefonować do siostry i żony.

„Kroniki Słowiańska albo o co walczy ludowa milicja Donbasu” (30 kwietnia, wtorek)

Dla statystycznego Ukraińca, który widzi wydarzenia na donbaskim teatrze działań wojennych przez pryzmat ogólnokrajowych kanałów telewizyjnych, obraz wygląda dość jasno. Telewidzowie oglądają przedstawicieli oficjalnej władzy, która z pomocą aktywistów Majdanu prowadzi operację antyterrorystyczną przeciwko rosyjskiemu specnazowi i ogłupionym przez rosyjskie służby mieszkańcom obwodu donieckiego. Właśnie z podobnymi wyobrażeniami o tych wydarzeniach wyruszyłem do Donbasu z zamiarem napisania cyklu materiałów o rozbieżnościach światopoglądów między mieszkańcami różnych regionów. Ale znajomość z przedstawicielami donieckiego ruchu oporu częściowo zmieniła moje wyobrażenia o motywach, które skłoniły wschodnioukraińską młodzież do wzięcia do rak automatów – tymi słowami zaczynał się kolejny reportaż zamieszczony na stronie portalu Wołyń Post, opublikowany czwartego dnia po zaginięciu Serhija Szapałowa. Czy może opisywać wszystko, co widzi? Czy wpływają i jak wpływają na jego pracę nowi „gospodarze” Słowiańska? Pytania te na razie pozostawiamy bez odpowiedzi. – Redakcja poprzedziła tekst krótkim wstępem, w którym informowała, że jest przetrzymywany przez prorosyjskich separatystów i pozbawiony możliwości powrotu. Oto jak według oficjalnej wersji miał wyglądać moment spotkania: – Szpiegomania i Prawy Sektor. Idę do namiotów werbunkowych. Jest ich kilka rodzajów. Czerwone – komuniści, zielone – Narodowej Milicji Donbasu. Są też namioty bez „wyróżniających oznaczeń”. W donieckiej Milicji Donbasu powitano mnie dość przychylnie. Dowódca o pseudonimie „Niedźwiedź” długo prowadził ze mną rozmowę, być może podejrzewał we mnie operacyjnego współpracownika SBU [Służba Bezpieczeństwa Ukrainy]. Nie przekonała go nawet moja legitymacja dziennikarska. Tu warto zauważyć, że zwolennicy federalizacji dość sceptycznie odnoszą się do pracy przedstawicieli ukraińskich mediów, podejrzewając ich o brak obiektywizmu. Tolerują jedynie rosyjskie media. Ostatecznie „Niedźwiedzia” o prawdziwości moich słów przekonały teksty ściągnięte ze stron Wołyń Postu. „Ciekawie piszesz. Ale nie zawsze prawdę” – powiedział. Po niezbyt długiej dyskusji o obiektywizmie dziennikarskiej pracy, o prawie dziennikarza do ocen i własnych sądów oraz przebiegu informacyjnej wojny „Niedźwiedź” zaproponował mi napisanie cyklu materiałów o życiu „ludowej milicji” DNR [Doniecka Republika Ludowa].

Plecak, czyli życie albo śmierć (to, czego dowiedziałem się podczas przesłuchań, Serhij)

– Przypomnieli sobie, że przyszedłem z bagażem, zaczęli poszukiwania plecaka. Mnie nie naciskali. Sprawdzili wychodzące połączenia komórkowe, zagrali psychologicznie. Zadzwonili, powiedzieli, że wyjechałem do Słowiańska, jestem poza zasięgiem, kolega jutro zgłosi się po moje rzeczy. Następnego dnia specjalista od skasowanych plików odzyskał część danych z twardego dysku. Mimo wszystko miałem szczęście, kilka tygodni wcześniej wymieniłem w komputerze dysk. Gdyby znaleźli zdjęcia z Majdanu, byłbym martwy. Za to wpadła im w ręce moja legitymacja dziennikarska. Wtedy jeszcze o niczym nie wiedziałem, siedziałem zamknięty w tym pokoiku na ósmym piętrze i czekałem. Pozostało mi grać swoją rolę do końca, czekałem, nie wiedząc, czy decyduje się moje życie, czy śmierć – powie mi podczas rozmowy w Łucku.

Godzina 12 następnego dnia (niedziela, 27 kwietnia, Serhij)

– Drzwi nagle się otwierają, wpada grupa pięciu uzbrojonych ludzi w kominiarkach. Pokazują mi moją legitymację. Są wściekli. Zaczynają mnie bić, krzycząc, że jestem szpiegiem Prawego Sektora, zarzucają na głowę worek, a później wloką korytarzem do pokoju przesłuchań, który mieści się na tym samym piętrze, w redakcji miejskiej gazety „Życie”. Tam znęcają się fizycznie, torturują, używając noża, paralizatora, stawiają pod ścianą, krzyczą, że zabiją, wymachują pistoletem. Przyznaj się, uderzenie, wymień wspólników, uderzenie, nazwisko prowadzącego, uderzenie, kto jest twoim „kuratorem”, uderzenie. Bicie sprawia im widoczną przyjemność. Nie wiem, jak długo mnie biją, tracę rachubę. Wszystko jedno, żeby tylko nie bolało, żegnam się z życiem. (Później, już po kilku dniach, spytałem, czy rzeczywiście zamierzali mnie zabić. A dlaczego nie? Byli zdziwieni moim pytaniem, przy okazji dowiedziałem się od separatysty o pseudonimie „Patriot”, że ciała z rozprutymi brzuchami wrzucali nocą do rzeki, żeby nie wypłynęły).

Strzeż się pychy niepotrzebnej (tego samego dnia, Serhij)

– Któryś z separatystów postanowił zatelefonować do dziennikarzy z STB [ukraiński prywatny kanał telewizyjny] i pochwalić się tym, że w budynku Obwodowej Donieckiej Administracji torturują schwytanego dziennikarza. Może się mylę, może to było współczucie, a nie pycha, duma z sukcesu. Nie wiem. W każdym razie informacja bardzo szybko pojawiła się w wiadomościach telewizyjnych. Separatyści przestraszyli się, że mam wśród nich wspólnika. Bili mnie, żądając jego nazwiska, adresu, telefonu. Mniej więcej w tym samym czasie, być może z tych samych pobudek, ze sceny na placu przed budynkiem podano informację, że „ludowa milicja” schwytała ukraińskiego faszystę, dywersanta i szpiega, który podaje się za dziennikarza. I że właśnie nad nim „pracują”. To wywołało szaloną radość tłumu wokół administracji. Szybkość, z jaką zaczęła się rozprzestrzeniać informacja o przetrzymywanym dziennikarzu, wywołała jeszcze większy strach i niepewność. Po pierwsze: obawiano się, że udało mi się zebrać i przekazać dalej przez internet albo wspólnika jakieś istotne informacje, zdjęcia, pozwalające na identyfikację oprawców. Po drugie: ukrycie faktu przetrzymywania i torturowania dziennikarza stawało się trudniejsze. Trzeba było zatrzeć ślady. W powietrzu pojawił się smród, dlatego postanowiono zmienić strategię. Wraz z informacją w mediach pojawił się trzeci, nowy element: uświadomili sobie, że dziennikarz jest cenną zdobyczą, a do tego można go wykorzystać w wojnie propagandowej. W ostateczności jest towarem, którym można się wymienić albo sprzedać. Poprosili rosyjskich dziennikarzy z „ANNA-News” (Abhaska Agencja Informacyjna), którzy mieli swoją siedzibę w sąsiednim pomieszczeniu. Z pomocą flagi powieszonej na ścianie, kamizelki kuloodpornej, hełmu moi „koledzy” wyprodukowali fałszywy filmik ze Słowiańska. Kazali mi przeczytać oświadczenie, że jestem tu z własnej woli. Jak gdyby zaledwie kilka chwil wcześniej nie widzieli mnie pobitego, pokrwawionego, rozebranego do pasa. Później ten filmik umieścili w internecie.

Na swojej stronie dziennikarze Wołyń Post pisali: Serhija zmusili, żeby powiedział o tym, że u niego wszystko dobrze i znajduje się w Słowiańsku. Później wideo pokazali na YouTubie. Razem nagrali cztery filmiki, na których Szapował wygłaszał tekst napisany przez separatystów i rosyjskich dziennikarzy. Rozesłali także artykuły podpisane imieniem Serhija, w których separatystyczny ruch starano się pokazywać w pozytywnym świetle.

„Nam nie trzeba zachodnich padaczek” (kilka rad dla jeńców, Serhij)

– Rzecz na tyle stała się publiczna, że nie mogli puścić sprawy „na żywioł”. „Niedźwiedź” zawiadomił mnie, że jestem zakładnikiem Donieckiej Republiki Ludowej do czasu przeprowadzenia referendum, a po 11 maja zapadną szczegółowe decyzje co do moich dalszych losów. Że zostanę zwolniony albo wymieniony. Musiałem przygotować się na dłuższy pobyt, przestawić swoją psychikę. W pokoju miałem stół, biurową szafę na dokumenty, krzesło, stary materac i wiadro zamiast toalety. Z okna mogłem obserwować wejście do budynku, scenę, wokół której odbywały się mityngi, billboard, na którym wyświetlano wiadomości podawane przez rosyjskie media. „Wstawaj, kraju ogromny, wstawaj na śmiertelny bój…” – od siódmej rano do jedenastej w nocy przez potężne głośniki leciała Święta wojna albo Smuglianka Mołdawianka na zmianę z hymnem tak zwanej Noworosji. Od czasu do czasu ktoś wychodził na scenę, czytał komunikaty, petycje z żądaniami do Baracka Obamy i przywódców Europy albo wygłaszał płomienne przemówienia: „Ręce precz od Ukrainy, niech żyje Rosja…”. Wszystko, cokolwiek się działo, było zbrodnią Prawego Sektora albo zachodnioeuropejskich faszystów. Konferansjerów było dwóch: starsza kobieta, której „krwawa kijowska junta” chciała odebrać ojczysty rosyjski język i starszy mężczyzna, górnik patriota, zagorzały stronnik wielkiego wodza Stalina. Ona zawsze kończyła swoje wystąpienia dwuwierszem: „Nam nie trzeba zachodnich padaczek, Donbas – Moskal, Donbas – nie skacze”. On deklaracją, że z radością przegryzie gardło posła Ołeha Laszki. Przez okno mogłem też obserwować tłum emerytów atakujący konwojowanych jeńców. Czasami słyszałem za drzwiami okrzyki „korytarz!”, które oznaczały, że z sąsiednich pomieszczeń wyprowadzani są jeńcy na przesłuchania. Źródłem informacji o sytuacji wewnątrz budynku i innych więźniach byli tak zwani „dyżurni milicjanci” roznoszący jedzenie. Trzy rady dla ludzi, którzy trafią w ręce separatystów: nie rezygnować z jedzenia, nawet jeśli wywołuje mdłości, podkreślać swoje możliwości i dodawać sobie znaczenia, bo to zwiększa szanse na wymianę, i starać się zaprzyjaźnić ze strażnikami i „dyżurnymi”, bo to od ich decyzji i humorów zależy życie więźnia.

Nie zdechniesz (Serhij, ciąg dalszy)

– Przez trzy tygodnie siedziałem w zamknięciu. Od 25 kwietnia do 18 maja. Mogę powiedzieć, że mi się poszczęściło: zaprzyjaźniłem się z „dyżurnymi”, którzy mnie pilnowali, dzięki temu dość regularnie otrzymywałem jedzenie. W najgorszym wypadku raz na dobę, wyjątkowo raz na dwa dni. W pierwszym zaciągu do „ludowej milicji” zgłosił się ten lepszy element społeczny poszukujący przygód, wierzący w dobro i zło, o romantycznym usposobieniu. Wiek od dwudziestu pięciu do trzydziestu trzech lat. Wśród pilnujących był taki młody chłopak o pseudonimie „Reporter”. W rzeczywistości zwykły robotnik z budowy, za to gadatliwy. Interesowały go różne sprawy, dużo czasu spędzaliśmy, rozmawiając o broni, rodzajach kamizelek kuloodpornych, technikach walki wręcz. Czuł się za mnie odpowiedzialny, przynosił mi książki, cukierki, chleb. Większość z nich uciekła, zdezerterowała, kiedy górę zaczął brać element kryminalny, bandyci. „Reporter” też. Przez ścianę miałem sypialnię „ludowych milicjantów”, którzy nocami patrolowali miasto, słyszałem ich rozmowy: ile telefonów odebrali, ile wódki skonfiskowali, jakie samochody zarekwirowali z salonów albo zabrali właścicielom, jakie sklepy obrabowali. Chciało mi się śmiać, bo na domiar tego jeszcze okradali się wzajemnie. Ale były też straszne momenty. Opowiadali mi strażnicy, że ktoś przez kilka dni wrzucał granaty łzawiące do systemu wentylacyjnego. W końcu złapali chłopaka, złamali mu ręce i nogi i wrzucili do piwnicy, nie udzieliwszy pomocy. Po 2 maja, po wypadkach odeskich, kiedy w Domu Związków Zawodowych proukraińscy kibole spalili żywcem ponad trzydzieści osób, poszła fala ochotników. Do milicji zaciągali się masowo górnicy z donieckich kopalń, przychodzili w zorganizowanych grupach ze swoimi brygadzistami. Wiek od czterdziestki do emerytury. Na naszym piętrze stacjonowało ich wtedy ponad stu. Upijali się na umór na okrągło. Referendum to był szok. Paraliż. Nie mieli pomysłu, co robić. Rosja nie przygarnęła Donieckiej Republiki Ludowej, jak to zrobiła z Krymem, oficjalnie nie uznała nawet jej niepodległego bytu. Rozwiały się ich marzenia o rosyjskim dobrobycie. Rozpełzli się, poznikali bez śladu. Ich miejsce zajęli gówniarze, których podniecała broń, niezrównoważeni psychicznie desperaci, kobiety z marginesu z tak zwanego żeńskiego batalionu. Jeśliby nie było tam rosyjskiego uzbrojenia, rosyjskich żołnierzy, w tym stanie zakończyłoby się wszystko po miesiącu. „Nie zdechniesz” – odpowiedział mi taki małolat, kiedy waliłem do drzwi, krzycząc, że od dwóch dni jestem bez jedzenia i wody, że żuję z głodu papier toaletowy.

Drugie dno (lotnisko w Doniecku, 18 maja 2014)

– Obietnicy nie dotrzymano. Po 11 maja plac wokół sceny się wyludnił, zrobiło się cicho. 17 maja ktoś zajrzał do mojego pokoju przez uchylone drzwi, spytał o imię, nazwisko. Dalej nic. Następnego dnia o 15 „dyżurny” przyniósł jedzenie, kazał się umyć, ogolić, ubrać i czekać na konwojentów. Okazało się, że skradziono mój komputer, dyktafon, komórkę, plecak z ubraniem, zostały mi spodenki i tenisówki. Dostałem koszulkę z napisami „Narodowa Milicja Donbasu”. Około 19:20 nieznany mi człowiek cywilnym samochodem zawiózł mnie na teren lotniska w Doniecku. Wysadził na drodze i kazał iść w kierunku bramy. Tam czekała grupa ludzi. Kiedy podszedłem, rozpoznałem wśród nich Wiktora Medwedczuka i posła Hestora Szufrycza. Pogratulowali mi zwolnienia z niewoli. Byłem zdziwiony. Zaprowadzili do prywatnego samolotu. Już w samolocie spytałem: dlaczego ja? Odpowiedzieli mi, że zajmują się wymianą jeńców, byłem pierwszy na liście uwięzionych, którą pokazano im w Doniecku. Rzeczy zwykle mają drugie dno. Później miałem się dopiero dowiedzieć, że przypadkiem dziennikarze „Donieckych Nowostiej” sfotografowali ich w restauracji Puszkin w Doniecku z przedstawicielami tak zwanej Donieckiej Republiki Ludowej podczas nieoficjalnych rozmów i trzeba było naprędce znaleźć jakieś uzasadnienie dla ich obecności w tym miejscu. Po godzinie byłem na lotnisku w Kijowie.

Wskrzeszenie (w małej, prowincjonalnej skali)

Mimo że wróciłem, byłem fizycznie, oficjalnie wciąż mnie nie było. Po wszczęciu postępowania z artykułu 115. o umyślne zabójstwo zostałem uznany za osobę zaginioną. Trzeba było zmienić mój status z „zaginiony” na „żywy”, dokonać oficjalnego wskrzeszenia. Czekała mnie jeszcze długa biurokratyczna procedura.

Powrót do życia. Bo wskrzeszanie, które kiedyś było wyłącznym prawem Boga, dzisiaj jest w rękach urzędników, sędziów i milicji.

[wrzesień 2014]

Mój wnuk Artemko, który ma już trzy i pół roku, podczas rozmowy telefonicznej spytał: „Dziadku, a gdzie twoja noga?”. Odpowiedziałem: „Zabrał mi ją zły dziad”. A malec na to: „To ja tego dziada zabiję, żeby oddał ci nogę”.

Serhij Pandrak (ps. Siwy)

Fot. Serhij Pandrak, archiwum prywatne, autor nieznany

Selfik albo słit fota ze śmiercią

– To był sierpień 2014 roku, ciężkie boje toczyły się od kilku dni o skrzyżowanie dróg w pobliżu miejscowości Chriaszczuwate (strategiczna droga Izwaryno–Ługańsk dająca separatystom możliwość korzystania z dostaw z Rosji). Nakryli nas gradami i ogniem z moździerzy: nagle nadlatująca mina rykoszetowała o słup trakcji elektrycznej, spadając, zawadziła o głowę ukrytego za transporterem czołgisty, zamieniając ją w krwawą miazgę, i wybuchła, uderzywszy o ziemię. Wybuch urwał lewą nogę drugiemu z żołnierzy, który zajmował stanowisko obok. Krew, dużo krwi, szok, prowizoryczna opaska uciskowa, zastrzyk – ni z tego, ni z owego zaczęliśmy rozmowę o horrorze, koszmarach tej wojny. Teoretycznie sytuacja typowa, bo śmierć i wojna to dwie siostry, chadzają pod rękę. Mój rozmówca, „Leo” (Leonid Kordelczuk), żołnierz tego samego oddziału i bezpośredni uczestnik zdarzeń, uznał ją za przerażającą z dwu powodów: słów „jak mam umrzeć to tu, od razu” poprzedzających śmierć młodego dwudziestokilkuletniego czołgisty (nie wolno prowokować losu, wypowiadając na głos nieprzemyślane życzenia) i historii lewej nogawki spodni drugiego z żołnierzy, która zyskała swoje, niezależne od reszty garderoby i ich właściciela, „życie”. Nie padły żadne bliższe szczegóły, jego nazwisko czy pseudonim ani inne dane identyfikacyjne, ale sama relacja była na tyle zaskakująca, że została w pamięci. Byłem gotów iść o zakład, że nawet Alfred Hitchcock, niekwestionowany mistrz obrazów grozy, nie zaakceptowałby pewnych scenariuszy: wydawały się zbyt nieprawdopodobne, by mogły przekonać, wstrząsnąć widownią. Fabułę filmów Hitchcocka budowali profesjonalni scenarzyści, mroczne, makabryczne konstrukcje wznosząc według rzetelnych, sprawdzonych schematów. Logika emocji ludzkich jest dziwna: jeśli czegoś nie uzna za wiarygodne, nie wchodzi w stan pobudzenia przerażeniem, zgrozą. Wojna dla ziarna zdarzeń koszmarnych, okrutnych i pozbawionych logiki jest dobrym nawozem, ziarno rzucone nawet na skalisty grunt nie usycha, ale wydaje stokrotny plon. Życie, o którym prawdę miały przekazywać filmowe produkcje, nie było spętane w swoim nieumiarkowaniu takimi racjonalnymi, wydumanymi zakazami: biegiem spraw rządził kapryśny los, przypadek, lubujący się w niekonwencjonalnych rozwiązaniach.

– Rannego postanowiono odesłać na tyły. W pędzącym na złamanie karku ambulansie felczer wojskowym bagnetem odciął nogawkę spodni, która z butem wypadła z samochodu podczas slalomu pomiędzy lejami po pociskach. Do szpitala polowego urządzonego w podziemiach ługańskiego lotniska dotarli cało: mieli szczęście w nieszczęściu. – Leo z dezaprobatą wzrusza ramionami. Tu, myślę sobie, biorąc pod uwagę logikę zdarzeń, rozsądny narrator powinien postawić kropkę. Ale los stroi sobie swoje makabryczne figle, robi zabawne miny, lubi bawić się tam, gdzie zwykli ludzie płaczą. – Oto pojawiła się informacja, że ciężko ranny żołnierz odwieziony zaledwie kilka godzin temu do polowego szpitala, został zatrzymany, cały i zdrów, na ukraińskim posterunku kontrolnym [blok-poście] w pobliżu rejonu walk. Zaskoczenie było kompletne i szok narastał, i wkrótce z pewnością byłby jeszcze większy, bo w wojsku raczej w cuda mało kto wierzy. Telefonicznie przeprowadzono identyfikację – zatrzymany przedstawił legitymację prasową gazety „Nasza Sprawa” ze zdjęciem i odpowiednim nazwiskiem. Wpadł, bo los, zbieg okoliczności okazał się dla niego mało pomyślny. Miał pecha, przypadkiem wśród wielu żołnierzy, którzy pełnili służbę na blok-poście, znalazł się chłopak, którzy znał właściciela dokumentu. Rzecz miała prozaiczne wytłumaczenie – kłania się Hitchcock: w kieszeni lewej nogawki (tworzącej pewną całość z butem i fragmentami nogi), którą znalazł na drodze, znajdowała się legitymacja prasowa, więc postanowił, podając się za ukraińskiego dziennikarza, zrobić rozpoznanie po stronie przeciwnika. Okazał się szpiegiem separatystów. Nad losem szpiegów nikt nie leje łez.

Moja krew

To był ten pierwszy element łamigłówki, odprysk tak nazywanej „mówionej” historii, która wkrótce miała się zacząć układać w sposób płynny i uporządkowany w prawdziwy, chociaż dość zaskakujący obrazek. Wtedy jeszcze brakowało mi tej wiedzy „na przyszłość”, potraktowałem opowieść jak makabryczną anegdotę (makabreskę) osadzoną na zaczernionym sadzami, ponurym tle, ale osobną, pozbawioną innych zewnętrznych skojarzeń. Więc nie przywiązałem uwagi do listu felczera, Adrija z Połtawy, nie zobaczyłem w nim kolejnego elementu czerwono-czarnej układanki, zaczernionego szkiełka naznaczonego kroplą krwi w tym klejonym z mozołem przez przypadek kalejdoskopie.

13 sierpnia 2014 r. około siódmej godziny rano batalion „Ajdar”, prowadząc walkę, dotarł do zamieszkałego punktu Chriaszczuwate, rozpoczął się bój z wrogiem, pojawili się pierwsi zabici i ranni „Ajdarowcy”. Około 18 otrzymałem powiadomienie przez radiostację o kolejnym „trzechsetnym”, okazał się nim „Siwy” (taki pseudonim ma Serhij Pandrak). Kiedy nasza „szwydka” [ambulans pogotowia] pod ostrzałem moździerzy i gradów podjechała do tego skrzyżowania, w obronie którego walczyła II kompania „Ajdaru”, zobaczyłem, jak na płaszczu-pałatce dwaj żołnierze, a dokładnie – snajper Leonid Kordelczu („Leo”) i Rusłan Kaszluk („Rusłan”) ciągnęli rannego „Siwego”. Pomogli mi ułożyć go na drugiej półce w naszej „szwydce”, ponieważ na dolnej półce leżał zabity – młody chłopiec, 26-letni strzelec karabinu maszynowego, któremu snajper przestrzelił tętnicę szyjną. Po tym krzyknąłem do kierowcy: Pędź! Pędź! Obok upadły pociski nieprzyjaciela i nasza „szwydka” na złamanie karku pomknęła w stronę ługańskiego lotniska. Zrobiłem „Siwemu” zastrzyk przeciwszokowy i zacisnąłem na zranionej nodze opaskę. Trzy razy, kiedy jechaliśmy, ostrzeliwał nas nieprzyjaciel, dwa razy próbowali trafić w nas z granatnika. Po dwóch godzinach dotarliśmy do lotniska, desantowcy z lwowskiej 80. Brygady pomogli zanieść rannego do podziemnego bunkra. Osobiście widziałem, jak podpułkownik, lekarz chirurg z Czerniowców, Walerij Pasternak robił „Siwemu” amputację lewej nogi bagnetem, a ponieważ „Siwy” stracił dużo krwi, to część krwi, którą mu przetoczyli, to była moja krew, byłem jej dawcą.

Spotkanie na skraju drogi

Na pierwsze spotkanie z „Siwym” przypadek wyznaczył mi miejsce dość osobliwe: szerokie, wysypane grysem pobocze drogi Łuck – Kowel we wsi Majaki. Jeśli ktoś zna te okolice, to pamięta być może spożywczy sklep w pobliżu okazałej, strojnej w złote kopuły cerkwi. Spotkanie na skraju drogi – to brzmi intrygująco, co najmniej jak tytuł powieści sensacyjnej. Ale od początku. Czwartek 22 stycznia 2015 roku, godzina 8:30. Szkoła Podstawowa nr 11 w Łucku. Powód zasadniczy: ciekawość. Przypuszczalnie z tych, które prowadzą kuchennymi drzwiami wprost do piekła. Może to zabrzmi cynicznie, ale z czysto ludzkiej ciekawości rzecz wyglądała na wartą zachodu. Jasny, ociekający słodyczą, lukrowany obrazek: szkoła, dziecięce szczebiotanie, radosne podskoki, fruwające w powietrzu warkoczyki, zdumione, szeroko otwarte oczy i czarny, żałobny cień, brutalna rzeczywistość wojny, niebo i piekło. Głównym bohaterem spotkania miał być „Leo”, żołnierz II kompanii „Ajdaru”. Tak się złożyło, że został odkomenderowany z batalionu po odbiór samochodu dla oddziału. Po starego terenowego GAZ-a, któremu remont miał przywrócić życie. Nie wiem: uważał to za swój obowiązek, nie chciał, nie potrafił, nie znalazł sposobu, aby wykręcić się od spotkania w szkole? Przyznaję, mój pomysł nie był z najlepszych, pewnych rzeczy (zwłaszcza o sobie) człowiek nie powinien wiedzieć, to rodzi frustrację i przygnębienie. Tak było i tym razem, poczułem się zmuszony do zaakceptowania prawdy, w którą nie bardzo chciałem wierzyć, bo wydawała mi się sprzeczna z naturą życia: że wojna odbiera dzieciństwo, zmusza do dorosłości nawet dzieciaki w szkole. Ciemnozielone mundurki, żółto-niebieskie ukraińskie proporce w dłoniach i niedziecięca powaga. A nad tym apokaliptyczne przerażenie, paraliżująca zmysły myśl – jeśli ta wojna potrwa tak długo jak tamta w Afganistanie, te dzieci będą kolejnym pokoleniem, które ruszy na front. I później impuls, podświadoma decyzja, żeby uciec, nie zostać z tym przerażeniem, żeby czymś innym zająć głowę.

„Leo” zgodził się zabrać mnie do Majaków, znów poruszona wyobraźnia, ciekawość jak poprzednio: mieszkańcy zakupili zimowe umundurowanie dla ochotników walczących na Wschodzie, można porozmawiać, popatrzeć, zrobić kilka zdjęć, czyli kolejne schody w dół w stronę piekła… I to precyzyjnie wyreżyserowane przez los spotkanie przed sklepem w pobliżu okazałej cerkwi strojnej w złote kopuły. Tak go poznałem. Jechał do ortopedy w Kowlu, bo konieczna była regulacja hydrauliki w protezie. Powinienem zacząć łączyć, kojarzyć fakty, miałem już wystarczającą ilość danych. Powinienem…

Przestrzeń milczenia

Objęli się w milczeniu, z jakaś prostotą, niekłamaną serdecznością. Snajperzy, kiedy zostają w swoim gronie, częściej milczą, niż rozmawiają, nie zwierzają się ze swoich myśli. To milczenie oznacza i obezwładniającą rezygnację z prób szukania usprawiedliwień, i bezgraniczne zrozumienie. Ale o tym, że „Siwy” był też snajperem, dowiedziałem się później, podczas kolejnego spotkania. Rozmawialiśmy więc oparci o karoserię samochodu, pijąc gorącą kawę z papierowych kubków. Bez wchodzenia w szczegóły, rzeczowo i oficjalnie. Trzy zdania o UNSO – Ukraińskiej Samoobronie Narodowej, której był współzałożycielem, i jej paramilitarnych oddziałach. To od marca 2014 roku nic innego jak Prawy Sektor, tak zwane nacjonalistyczne zagrożenie dla liberalnego świata, który w wyborach parlamentarnych 26 października dostał 1, 80% głosów w skali całego kraju. Dwa zdania o wojnach, w których uczestniczył: w 1992 przeciwko Rosji w Naddniestrzu, w latach 1993–1994 przeciwko Rosji w Gruzji. Jedno zdanie o pięciu tajnych misjach, które ze specoddziałem wykonywał na wschodzie Ukrainy, zanim zdecydował się wstąpić do ochotniczej jednostki w ATO. Trzy zdania o szesnastoosobowym pododdziale, który wyszkolił i który od 1 sierpnia 2014 walczy w II kompanii 24 Batalionu Obrony Terytorialnej „Ajdar”. Jedno o uzbrojeniu, jakie otrzymali: dziesięciu automatach AKSU, dwudziestu magazynkach i czterdziestu ośmiu granatach. Jedno zdanie o felczerze oddziału. Jedno o dowódcy plutonu, do którego zostali wcieleni, Witaliju Gorcia, który w czasie konfliktu w Gruzji walczył po rosyjskiej stronie. Jedno o hydraulicznych protezach, które pozwalają jeździć na nartach i prowadzić samochód.

Tu mocny uścisk i znów samochody rozjeżdżające się w przeciwne strony. „Siwy” i „Leo”.

Dopiero później zrozumiałem, że swoimi pytaniami wtargnąłem w tę przestrzeń milczenia, którą chcieli, mieli prawo zachować tylko dla siebie.

Nie na darmo obiecywałem

Przeżyłem życie, widziałem dużo, ale takiego patriotyzmu, jak teraz, nie było nigdy. Wcześniej nikt tak nie był dumny ze swojej flagi. Pamiętam, szła kolumna i na transporterze BTR chłopcy powiesili flagę. Dowódca zastrzegł, żeby lepiej ją zdjęli i nie zwracali uwagi, a oni ją pozostawili. Poczynając z Majdanu, wielu z nas stało się innymi. Nawet ci ludzie, po których tego nie oczekiwałem. Większość z nas szanuje symbole swojego kraju i jest gotowa za niego umrzeć – od tych zaprawionych patetyzmem słów Walerija Pasternaka zaczynał się tekst opublikowany 5 listopada 2014 roku na stronie Cenzor.net [http://censor.net.ua/r310448].

Fot. Wojciech Pestka

Byłem pewien, że jestem na dobrym tropie. Do dramatycznej relacji czerniowieckiego lekarza z polowego szpitala zorganizowanego w piwnicach ługańskiego lotniska dołączono równie wstrząsające zdjęcia. Tytuł Bitwa o Ługańsk: Walerij Pestestenak – chirurg, który w warunkach ostrzału dokonał amputacji żołnierskim bagnetem sugerował, że we wspomnieniach pojawi się postać „Siwego”. Odszukałem ten fragment: Przywozili do nas ludzi z wiosek: i dorosłych, i dzieci. Były takie dni, że przyjmowaliśmy do 40 rannych, a czasami pracowaliśmy na okrągło. Mocno zapamiętałem dwie dziewczynki. Jedna – pięć i pół roku, a druga – dwa i pół. Z mamą trafiły pod ostrzał. Mamę ranili, udzieliliśmy jej pomocy i ewakuowaliśmy, a dziewczynki miały oparzenia. Trudno było na nie patrzeć. Dzieci zupełnie nie rozumieją, co się dzieje. Nasz Wania, sanitariusz, nosił je na rękach, dawał im suchary. Albo starych przywozili, którzy nie mieli pomocy. Po sąsiedzku z nami były dwie wsie: Chriaszczuwate i Nowoswietłowka, faktycznie zrównano je z ziemią. Ludzie siedzieli do końca w piwnicach, później i te piwnice zbombardowano. I pytasz ich, czemu nie wyjechaliście. A oni mówią: „Zrozumcie, to nasz dom i my nie mamy dokąd jechać”. Wszystko to – ogromna tragedia. W tych wsiach, jak opowiadali żołnierze, ludzie chronili się w cerkwiach, ale cerkwie też ostrzeliwali. Nawet nie mogę sobie wyobrazić, jak tak można […] Razem z nami był oddział „Ajdaru”, prowadzili działania bojowe w pobliskich wioskach. Przywozili od nich bardzo dużo rannych i pamiętam jednego z pierwszych – Serhija Pandraka. Bojowy gość. Kiedy go do nas przynieśli, jego nogi praktycznie nie było – cała poharatana, a on krzyczał: „Sława Ukrainie, chłopcy!”. Był ciężko ranny. Trafił do nas gdzieś w przybliżeniu półtorej, dwie godziny po zranieniu, jego noga była już prawie martwa. Ratując życie, amputowaliśmy ją, ale myśleliśmy, że nie wyżyje. Był w szoku. Zrobiliśmy narkozę, zrobiliśmy transfuzję krwi. Chociaż kiedy pojawiała się konieczność ratowania człowieka, przychodziło nam robić ją raz za razem. Dlatego braliśmy chłopców z taką samą grupą i robiliśmy transfuzję. Nie mieliśmy nawet czym odciąć kości. Kość udowa – bardzo mocna. Przepiłować ją nie tak prosto. Piłkę Gigliego znaleźliśmy dopiero później, bo część przyrządów została w samochodach. Powiedziałem chłopcom, że weźmiemy od żołnierzy bagnet i spróbujemy nim przepiłować kość. Zdezynfekowaliśmy nóż i zrobiliśmy operację. Później ewakuowaliśmy Serhija, bardzo bym chciał go znaleźć, porozmawiać z nim. Po tej publikacji odezwał się Andrij, sanitariusz „Ajdaru”. Swoje słowa kierował do „Siwego” – Wątpliwe, czy pamiętasz mnie, ale być może pamiętasz, jak ciągnęliśmy cię na płaszczu-pałatce, jak odmawialiśmy razem „ojcze nasz” po drodze z Chriaszczuwatego na lotnisko, jak nas trzykrotnie ostrzelali na tej drodze, jak wyliczałeś swoich najbliższych, a ja obiecałem, że będziesz jeszcze wnuki niańczył, jestem rad, że wyżyłeś, obiecałem to nie na darmo!

Dwa SMS-y

– Być może nigdy nie zapomnę tych dwu SMS-ów, które otrzymałem na telefon. Pierwszy, w niedzielę o 4:31 rano 1 sierpnia 2014 roku: „Drogi synu. Jestem w batalionie „Ajdar” w drugiej kompanii (dowódca „Zoła”). O 5:00 rano idziemy w bój. Wszystkich was bardzo mocno kocham. Twój ojciec”. Drugi, w czwartek o godzinie 12:30 14 sierpnia 2014 roku: „Ojciec został ciężko ranny”. Te wiadomości na zawsze zapiszą się w mojej pamięci, dlatego bo to jest rzeczywistość, dlatego, że to „dotknęło” mnie, mojej rodziny i ojczyzny – powiedział jego syn Adrij Pandrak.

Fota do przepustki

– Pocisku, który jest przeznaczony dla ciebie, nie usłyszysz ani nie zobaczysz. – „Leo” uprzedził mnie, że Serhij jest człowiekiem upartym, będzie obstawał przy swoim. – Będzie mówił, że pociski były dwa, jeden zabił czołgistę, drugi urwał mu lewą nogę, ale człowiek nie może zobaczyć pocisku, który w niego uderzy. Tak jak nie jest w stanie podać rzeczywistego przebiegu zdarzeń, ma tylko pewne bardzo subiektywne wyobrażenie, co się działo. Jego psychika wchodzi na inny poziom, modeluje zmysłowe bodźce według sobie znanego wzoru. A Serhij jest człowiekiem twardym i upartym, nie przyzna się do utraty przytomności, bo to słabość. Ciekaw jestem, czy przyzna się do własnej śmierci, czy powie, że uznano go za martwego, że śmierć zrobiła mu fotę do przepustki na tamtą, ciemną stronę nieżycia. Że złożyła na jego czole swój pocałunek.

Tak chciał Bóg

– Wzięliśmy skrzyżowanie, to była ostatnia z dróg, które łączyły Ługańsk z Rosją. Zaczęli nas ostrzeliwać snajperzy, działa, walić z rosyjskiej strony grady, moździerze. A później przyleciał dron. Na dużej wysokości. Nie było czym go zestrzelić, nie mieliśmy broni przeciwlotniczej. Kierował ogniem. Operatorzy byli profesjonalistami, strzelali z moździerzy bardzo celnie. Ukryłem się za czołgiem po jego lewej stronie. Pierwsza salwa za krótka – cztery pociski, druga trochę bliżej naszych pozycji, a trzecia dokładnie w nas. Kiedy idzie ostrzał, liczysz: jeden, dwa, trzy. Między trzy i cztery jest tylko świst miny. Byłem za czołgiem, pocisk uderzył prosto w kolano. Upadłem na plecy z automatem w rękach, karabin snajperski został na pancerzu. Krzyknąłem: zawiążcie nogę i założyli mi opaskę uciskową. Od razu na płaszcz-pałatkę, zaczęli wzywać medyków, podjechała „ajdarowska szwydka”, bez tylnych drzwi. Tam felczer Fedia (mówię: chyba Andrij, ale upiera się, że Fedia) jeszcze przewiązał mi nogę swoją opaską, zgodnie z zasadami sztuki medycznej, bo trzeba było ucisnąć arterię. Jeszcze wyciągnąłem z kieszeni strzykawkę, rozerwał zębami opakowanie i zrobił zastrzyk. Pod ostrzałem wyrwaliśmy się z pola walki. Później jeszcze pamiętam, jak felczer odciął mi lewą nogawkę i wyrzucił z ambulansu. Do lotniska w Ługańsku, którego od niemal czterech miesięcy bronili nasi desantowcy, było czterdzieści kilometrów. Tam w podziemiach znajdował się polowy szpital, do którego jeszcze przed pójściem do „Ajdaru” przywiozłem wyposażenie i lekarstwa. Taki zbieg okoliczności. W szpitalu polowym zrobili mi pierwszą operację – odcięli nogę ponad kolanem. Mam pierwszą grupę krwi, lekko ranni desantowcy i jeden „ajdarowiec” prosto obok stołu operacyjnego oddali mi swoją krew. Przewieźli mnie z ługańskiego lotniska do Charkowa w stanie bardzo ciężkim. Elektroniczna aparatura w karetce reanimacyjnej, która czekała na płycie lotniska, nie stwierdziła oznak życia. Uznali mnie za nieżywego. To znaczy, że helikopterem przywieźli mnie już martwego, jako „ładunek 200”. Sniżana, młodziutka siostra mająca dziewiętnaście, może dwadzieścia lat, mała, szczupluteńka, z wielkimi oczyma, nie mogła się z tym pogodzić. Miała dobry słuch, wyczuła ręcznym ciśnieniomierzem słabiutkie tętno – 60 na 20. Wtedy zaczęli mnie reanimować. 14 grudnia o godzinie 16 odzyskałem przytomność. Zaraz zrobili mi drugą operację, a po pięciu dniach w wojskowym szpitalu w Kijowie kolejne dwie.

– Przeżyłem dzięki „ajdarowcom” i lekarzom, bo tak chciał Bóg – powie podczas spotkania w Biłoczkie [Wiewióreczce], restauracji położonej kilka kilometrów od Łucka w kierunku Równego.

Na wschodzie Ukrainy – bez zmian

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

To nie nasza sprawa

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Sny „braci Karamazow”

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Petro Samozwaniec (strażnik prezydenckiego pałacu)

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Miał być raj, jest Krym…

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Poszukiwany żywy lub martwy (Najnowsza historia Ukrainy oczami działacza UNA-UNSO)9

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Na froncie (dez)informacji

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Jeden w dwu osobach

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Prezydent nie czyta moich wierszy (perora)

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Cerkiew bez Putina („Brexit” po ukraińsku)

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Dziewczyna z Majdanu (historia Olgi Kyryłownej ze Lwowa)

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Życie bez gwarancji (na życie)

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Prezydent czy „Sługa Narodu”? (perora)

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

DIABELSKA MASZYNA DO SZYCIA

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Marzyć o ważnym i nieważnym

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

„Lach, Żyd i sobaka”

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Wyjątek: A jak…

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Jak żyć godziwie?

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

1 cytat z wiersza Charlesa Bernsteina War Stories.

9UNA-UNSO (Ukraińskie Zgromadzenie Narodowe – Ukraińska Samoobrona Ludowa) – skrajnie nacjonalistyczna partia ukraińska.