Długo i szczęśliwie - Kasia Bulicz-Kasprzak - ebook + audiobook + książka

Długo i szczęśliwie ebook i audiobook

Kasia Bulicz-Kasprzak

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedyś Karolina wiedziała, czego chce od życia. Miała plan. A potem jedna decyzja wywróciła wszystko do góry nogami. Dziecko, które miało być ostatnim punktem na liście spraw, stało się pierwszym. Na szczęście udało jej się spaść na cztery łapy. Skończyła studia i zaczęła pisać doktorat. Znalazła atrakcyjną pracę, zamieszkała z Rafałem, a ich synek okazał się cudowny, zwłaszcza kiedy śpi. Kiedy nie śpi, potrafi dać w kość.

Nie ona jedna boryka się z kłopotami. Anka tylko udaje szczęśliwą. Związek z Tomkiem, który miał być spełnieniem marzeń, staje się złotą klatką. Do tego dochodzą przykre wypadki losowe, z których niełatwo będzie się wykaraskać.

Czy mierząca się z własnymi problemami Karolina znajdzie siłę i determinację, by ją uratować? Czy obserwując wzloty i upadki u Anki i Tomka, zacznie lepiej rozumieć siebie, swoje pragnienia i to, że życie jest nieustającym pasmem drugich szans?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 289

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 24 min

Lektor: Agata Skórska

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział pierwszy. Ślub

Roz­dział pierw­szy

Ślub

Stoję w kwia­ciarni, a flo­rystka patrzy na mnie jak na kosmitę. Serio. W jej spoj­rze­niu są poli­to­wa­nie i odro­bina pasyw­nej agre­sji. Że też ludzie potra­fią patrzeć w ten spo­sób. Czuję się przez nią głu­pia, zagu­biona i total­nie nie­doj­rzała.

– Jest pani pewna? – pyta.

– Jestem pewna.

– No bo to taki dziwny wybór na bukiet ślubny. Panie zwy­kle chcą róże. Albo jakieś deli­katne kwiaty…

Brak mi czasu na wykład z bukie­ciar­stwa, zwłasz­cza wygło­szony przez kogoś, kto uznał, że mnie nie lubi, bo nie jestem jak inne panie. Tak w ogóle to na nic nie mam czasu. Jestem mamą dwu­latka. Nawet sie­dem­dzie­się­cio­dwu­go­dzinna doba byłaby za krótka na wszystko, co zostało mi do zro­bie­nia. A zostało dużo, ślub za pasem.

– Rozu­miem, że inni wolą róże, ale ja popro­szę te, które wybra­łam. Jasno­po­ma­rań­czowe.

– One mają dość inten­sywne kolory.

– To niech będą dość inten­syw­nie poma­rań­czowe.

Płacę zaliczkę, wycią­gam z kie­szeni listę i z ulgą sta­wiam zna­czek przy pozy­cji numer jede­na­ście „Bukiet ślubny”. Zro­bione. Ach, co to będzie za ślub.

Moim zda­niem kościoły to takie budynki, które potra­fią się dosto­so­wać do oko­licz­no­ści. Bywają poważne, smutne, cza­sem mroczne, ale też rado­sne, a nawet bar­dzo wesołe. Ten, przed któ­rym sto­imy, posta­no­wił, że dostroi się do oko­licz­no­ści, i jest bar­dzo, bar­dzo rado­sny. Aniołki, mimo że pod­pie­rają skle­pie­nie, mają uśmiech­nięte twa­rzyczki. Może to skle­pie­nie nie jest cięż­kie, a może one są tak mocarne, bo wcale nie mają deli­kat­nych dzie­cię­cych cia­łek, tylko takie, jakby po godzi­nach tre­no­wały do mię­dzy­na­ro­do­wych zawo­dów sumo. Wiem, co mówię, w końcu na dzie­cię­cym ciałku to się znam. Nie żebym była spe­cja­listką, jedno dziecko nią nie czyni. W zasa­dzie dwoje czy troje też nie. Trzeba chyba uro­dzić z sie­dem, żeby uznać, że ma się jakąś wie­dzę w kwe­stii macie­rzyń­stwa. Co ozna­cza, że ja spe­cja­listką nie będę. Jedno mi wystar­czy. Kie­dyś, w zamierz­chłych cza­sach przed uro­dze­niem Jaśka, marzy­łam, by prze­żyć coś eks­tre­mal­nego, wdra­pać się na jakiś ośmio­ty­sięcz­nik, pójść samot­nie na camino, zaj­rzeć do czyn­nego wul­kanu, sko­czyć na bun­gee. Oka­zało się, że wobec macie­rzyń­stwa te wszyst­kie eks­tre­malne przy­gody to bułeczka z maseł­kiem. Macie­rzyń­stwo zapew­nia takie skoki adre­na­liny, że trudno to oddać sło­wami. W jed­nej chwili drze­miesz spo­koj­nie, a w kolej­nej pra­wie scho­dzisz na zawał.

Tak jak teraz, gdy ten uro­czy, uśmiech­nięty kościół jest pełen ludzi, któ­rzy przy­szli zoba­czyć, jak dwoje zako­cha­nych ślu­buje sobie miłość, wier­ność i uczci­wość mał­żeń­ską oraz że się nie opusz­czą aż do śmierci, a ja nie umiem się sku­pić na niczym, tylko drę się szep­tem na Rafała:

– Mia­łeś go pil­no­wać!

Szep­tem, żeby nie wzbu­dzić paniki w gościach. Moja mama strasz­nie się przej­muje, gdy się kłó­cimy. Mama Rafała… bądźmy szcze­rzy, naj­chęt­niej pozba­wi­łaby mnie praw rodzi­ciel­skich. W jej opi­nii nie nadaję się ani na matkę, ani na part­nerkę jej syna. Jestem pewna, że ma note­sik, w któ­rym zapi­suje moje wpadki. Pod dzi­siej­szą datą byłby wpis: „Zgu­biła dziecko w kościele poło­żo­nym bli­sko rzeki i ruchli­wej ulicy”. Nie myśl o rzece i nie myśl o ruchli­wej ulicy. Widzia­łaś go pięć sekund temu. Musi tu gdzieś być.

Rafał już chce powie­dzieć, że to ja mia­łam pil­no­wać naszego dziecka, gdy coś przy­kuwa jego uwagę. Odsła­nia zasłonkę kon­fe­sjo­nału, a tam stoi sobie Jasiek i dźga paty­kiem tę folię, którą obita jest kratka oddzie­la­jąca grzesz­nika od spo­wied­nika. „Skąd on wziął patyk?”, zasta­na­wiam się. I wtedy do mnie dociera, że dobór ozdób do tych małych bukie­ci­ków, któ­rymi ude­ko­ro­wano ławki, nie był naj­for­tun­niej­szy. Powinny być same kwiaty, i to z tych jadal­nych: sto­krotki, bratki i nastur­cja. Poma­lo­wane na nie­bie­sko gałązki przy­kuły uwagę znu­dzo­nego dwu­latka. Dla­tego połowa bukie­ci­ków jest poszar­pana. Zupeł­nie nie wiem, kiedy on to zro­bił, ale zmiął, wymem­łał, potar­mo­sił i zdo­był paty­czek do robie­nia dziu­rek w folii. To się ksiądz spo­wied­nik zdziwi.

Rafał rzuca mi pyta­jące spoj­rze­nie, więc daję mu znak, żeby nie prze­ry­wał Jaś­kowi. Jeśli spró­bu­jemy go odcią­gnąć, ude­rzy w płacz, a my tu mamy ślub do ogar­nię­cia.

Tro­chę trwało, zanim pań­stwo mło­dzi sta­nęli na ślub­nym kobiercu. No ale za chwilę w oto­cze­niu rodziny i przy­ja­ciół powie­dzą sobie sakra­men­talne „tak”. Panna młoda długo maru­dziła przy wybo­rze kre­acji. Wbiła sobie do głowy kolor gołębi. Piękny, ale zupeł­nie nie paso­wał do jej kar­na­cji. Wresz­cie tra­fiła na écru, który cudow­nie pod­kre­ślał kolor jej oczu. Jeśli ktoś myśli, że w dzi­siej­szych cza­sach panna młoda może ot tak ruszyć do ołta­rza, to jest w błę­dzie. Suk­nia to dopiero począ­tek wybo­istej drogi poszu­ki­wań, bo prze­cież trzeba do niej dobrać buty, które muszą być zaje­bi­ste i wygodne, dodatki, fry­zurę, bukiet. To wszystko zaj­muje czas, któ­rego młoda, pra­cu­jąca osoba nie ma zbyt wiele. Na swoje szczę­ście ma przy­ja­ciółki, na któ­rych może pole­gać.

– Pil­nuj go, ja muszę już iść do zakry­stii – mówię do Rafała.

Kiwa głową. Dziś jest wyjąt­kowo zgodny. Rozu­mie, jaki to ważny dzień. Osta­tecz­nie, przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie, ślub bie­rze się raz w życiu. Jak to wyj­dzie w prak­tyce, zoba­czymy.

Patrzę na tych wszyst­kich ludzi. Love is in the air, jak śpie­wał Paul Young. I jak za chwilę zaśpiewa zatrud­niona na dziś sopra­nistka. Bo to ślub tra­dy­cyjny, ale z nowo­cze­snymi akcen­tami. Powiem szcze­rze, że dla mnie tro­chę dziwne. Nie myśla­łam, że będzie kościelny.

Wcho­dzę do zakry­stii. Urzę­dują tu moja bab­cia Irenka i Antoni, wcze­śniej znany jako pan Antoni, a teraz w zależ­no­ści od tego, kto mówi, jako dada – to Jasiek, dzia­dek – Rafał, dzia­dek Antoni – to ja, drugi mąż mojej teścio­wej – to mój tata.

– To będzie piękny ślub – szep­cze bab­cia.

– To prawda – przy­ta­kuję.

– Szkoda…

Wiem, co chce powie­dzieć, więc pod­no­szę palec, by dać jej znać, że nie poru­szamy tego tematu.

Bo nie, ja wcale nie żałuję, że to nie jest mój ślub. A sądząc po tym, co się dzieje mię­dzy mną a ojcem mojego dziecka, do zło­że­nia przez nas przy­sięgi mał­żeń­skiej może ni­gdy nie dojść.

– Biorę bukiet i idę. Mło­dzi będą lada chwila.

Bab­cia wzdy­cha roz­ma­rzona.

– Pamię­tasz, Antoni, jak myśmy sobie ślu­bo­wali? Ja pamię­tam jak dziś.

– Bab­ciu, to było w zeszłym roku – przy­po­mi­nam.

– Nie rozu­miem two­jego komen­ta­rza, Karo­lino. Czyli że skoro coś było nie­dawno, to nie mogę tego pamię­tać, czy wła­śnie mogę, bo z moją pamię­cią coś nie tak?

– Nie jestem moim ojcem. Nie każda moja uwaga to zło­śli­wość.

Znowu wzdy­cha, tym razem jest to wes­tchnie­nie czło­wieka, któ­remu na piersi kładą worek kamieni.

– Powiem ci, moje dziecko, że ni­gdy nie zro­zu­miem, dla­czego moja córka mi to zro­biła. Mogła mieć każ­dego, a wyszła wła­śnie za tego… Powie­dzia­ła­bym kogo, ale nie będę grze­szyć w przy­bytku Świę­tej Opatrz­no­ści. Cóż, wszystko jest darem Bożym, złe rze­czy także. Ma mnie to cze­goś nauczyć.

– Ja już naprawdę muszę iść.

Bab­cia chwyta mnie za rękę.

– Tylko obie­caj, że zacho­wasz czuj­ność. Możesz dostać znak, bo modlę się w waszej inten­cji do Świę­tej Joanny Beretty Molli, Świę­tego Anto­niego i oczy­wi­ście Świę­tego Walen­tego.

– A on nie chroni od poda­gry? – pozwa­lam sobie na żart.

– Żaden święty nie ochroni cię przed gnie­wem Bożym, jeśli będziesz bluź­nić w miej­scu świę­tym.

Bab­cia spoj­rze­niem daje mi próbkę tego, z czym będę miała do czy­nie­nia, gdy roz­złosz­czę, kogo nie powin­nam. Opusz­czam głowę i bąkam prze­pro­siny, co natych­miast zmie­nia jej nastrój.

– Tak sta­jemy przy ołta­rzu po kolei, naj­pierw ja, teraz twoi przy­ja­ciele, kolejna para za cztery mie­siące. A ty z Rafa­łem… zwle­ka­cie, choć macie dziecko.

– Zwle­kamy wła­śnie dla­tego, że mamy dziecko. – Chwy­tam bukiet i wycho­dzę.

Czas naj­wyż­szy. Limu­zyna zaje­chała pod kościół. Anka pomaga Kin­dze wysiąść tak, by wyglą­dało to naj­mniej żenu­jąco. Tafty, żor­żety, jedwa­bie, koronki, tiule – w ciągu ostat­niego pół­ro­cza dowie­dzia­łam się wię­cej o tka­ni­nach niż przez całe życie. Podob­nie z tor­tami, zespo­łami muzycz­nymi, limu­zy­nami, kwia­tami. Od chwili gdy Kinga wrzu­ciła na Insta zdję­cie pier­ścionka, aż do dziś łączyła nas gorąca linia, na któ­rej oma­wia­ły­śmy wszystko, dosłow­nie wszystko zwią­zane ze ślu­bem. Dziś to się koń­czy. Będzie mi tego bra­ko­wało. Wpraw­dzie Anka i Tomek mają się pobrać jesie­nią, ale mało praw­do­po­dobne, żebym sta­no­wiła tak istotną część tego przed­się­wzię­cia, jak w przy­padku Kingi. Niby się z Anką pogo­dzi­ły­śmy, ale chyba już ni­gdy nie będzie mię­dzy nami tak jak kie­dyś.

– Karo­lino, czy ty masz łzy w oczach? – pyta Kinga.

– To ze szczę­ścia.

I tro­chę ze smutku. Raz, że jeste­śmy doro­śli, pra­cu­jemy, bie­rzemy śluby, mamy dzieci. To zna­czy ja mam. I to w zasa­dzie główne źró­dło mojego smutku. Bo chcia­ła­bym mieć taki mega­fan­ta­styczny ślub z sopra­nistką i trój­war­stwo­wym tor­tem. Tylko… To skom­pli­ko­wane. Ponie­waż jedyną osobą, z którą aktu­al­nie mogę wziąć ślub, jest Rafał. I jest to też ta osoba, co do któ­rej nie mam pew­no­ści, czy chcę z nią być całe życie. Wiszę więc sobie w dziw­nej prze­strzeni, gdzie suk­ces sta­nowi to, że udało się uśpić dziecko przed dwu­dzie­stą trze­cią, jak piłeczka odbi­ja­jąc się od spraw waż­nych, prze­kła­da­jąc decy­zje na póź­niej, które może ni­gdy nie nadejść. Mało pew­no­ści, dużo wąt­pli­wo­ści, tak bym opi­sała moją codzien­ność.

– Te kwiaty wyglą­dają ina­czej niż te, które zama­wia­łam. – Kinga badaw­czo przy­gląda się bukie­towi.

– To są dokład­nie te same kwiaty. Jesteś zde­ner­wo­wana.

– To są mar­ge­rytki? – upew­nia się Kinga, a ja już wiem, że nawa­li­łam.

– Oczy­wi­ście – potwier­dzam. Teraz rozu­miem zdzi­wie­nie flo­rystki. Tyle że ja się upie­ra­łam, a ona ustą­piła, bo w końcu to nie jej ślub. Chce ktoś aksa­mitki, to będzie miał aksa­mitki. – Poma­rań­czowe jak słońce. Sym­bol miło­ści.

Anka patrzy na mnie tak, że policzki mi płoną.

– Chodźmy już – mówi. A w jej gło­sie sły­szę: „Tej pani za pomoc w orga­ni­za­cji ślubu już dzię­ku­jemy” i jesz­cze: „Tu mi kak­tus wyro­śnie, zanim popro­szę cię o pomoc”.

Robię minę, z któ­rej ma odczy­tać, że wcale a wcale nie zależy mi, żeby jej poma­gać. Mam swoje życie do ogar­nię­cia. Kinga to co innego. W zasa­dzie Pio­trek to co innego. To z jego powodu tak się zaan­ga­żo­wa­łam, bo to mój naj­lep­szy przy­ja­ciel i chcia­łam, żeby mieli wszystko per­fek­cyj­nie. Tomek jest bogaty i może wyna­jąć wed­ding plan­nerkę.

– Okrop­nie jestem zde­ner­wo­wana – mówi Kinga. – I nie­zmier­nie się cie­szę. To naj­wspa­nial­szy dzień w moim życiu.

Uśmie­cham się. A potem zer­kam w stronę kon­fe­sjo­nału. Rafał unosi kciuk. Wszystko pod kon­trolą. Super.

„Co ty, Kiniu, możesz wie­dzieć o naj­wspa­nial­szym dniu w życiu?”, myślę. Gło­śno tego nie powiem. Uro­dzi, to zro­zu­mie.

Całą cere­mo­nię prze­pła­ka­łam. Dobrze, że uży­łam wodo­od­por­nych kosme­ty­ków, serce tak dora­dziło, choć roz­są­dek mówił: „No co ty, Karo­lina, nie będziesz ryczała”. Ale w głębi serca jestem nie­po­prawną roman­tyczką. I kiedy Kinga i Pio­trek sta­nęli naprze­ciwko sie­bie, a w oczach mieli tyle praw­dzi­wej miło­ści, pomy­śla­łam: „Jam to, nie chwa­ląc się, uczy­niła”. Wiem, że ory­gi­nal­nie ten tekst pada w mocno dra­ma­tycz­nych oko­licz­no­ściach, no ale tam też wszystko koń­czy się ślu­bem.

Wcze­śniej Anka prze­czy­tała frag­ment z Biblii. Kinga wybrała inny niż wszy­scy, nie ten o miło­ści cier­pli­wej, tylko coś ze Sta­rego Testa­mentu, o parze radu­ją­cej się wese­lem. Nie zna­łam tego urywka. No ale Kinga została panią dok­to­rantką filo­lo­gii pol­skiej, więc tajem­nice tek­stów nie były jej obce. Tak jak mnie nie były obce składy che­miczne kosme­ty­ków dzie­cię­cych. I ow­szem, nie znaj­do­wało się tam nic strasz­nego, ale też nic jadal­nego. A Jasiek raz wci­snął sobie do buzi krem do sma­ro­wa­nia tyłka. Do dziś nie wiem, jak on to zro­bił. Odło­ży­łam tubkę poza zasięg lep­kich łapek i patrzy­łam na małego dra­nia. Tyle że patrze­nie nic nie daje. On zawsze znaj­dzie lukę w sys­te­mie i wyko­rzy­sta ją, by tar­gnąć się na swoje zdro­wie.

Ksiądz ogła­sza, że są teraz mężem i żoną. Dwójka moich naj­lep­szych przy­ja­ciół stała się mał­żeń­stwem. Tylko głaz nie lałby łez w tak wzru­sza­ją­cych oko­licz­no­ściach.

– Pła­ka­łaś – stwier­dza Rafał, gdy do niego pod­cho­dzę. Sie­dzi w bocz­nej nawie ze śpią­cym Jaś­kiem na kola­nach.

– Troszkę się wzru­szy­łam.

– Nie tak troszkę.

No i czemu on się cze­pia?

– Nie można się wzru­szyć na ślu­bie przy­ja­ciół?

– Czy ja coś mówię?

Nie, jasne, że nie. Tylko to „Pła­ka­łaś” zabrzmiało tak, jak­byś miał pre­ten­sje. Tym samym tonem mogłeś powie­dzieć: „Kra­dłaś”.

– Jedźmy już.

Rafał pod­nosi się bez trudu, choć Jasiek już swoje waży. W tych książ­kach o przy­go­to­wy­wa­niu się do macie­rzyń­stwa powinny być roz­działy o siłowni. Coś w stylu: „Poślij swo­jego faceta, niech wyci­ska, sobie kup kar­net, bo nie wydo­lisz. Gdy dziecko się rodzi, waży cztery kilo­gramy i to niby nic, bo jest malut­kie, ale szybko rośnie i ani się obej­rzysz, a z czte­rech robi się dycha. Weź sobie dzie­sięć kilo cukru i ponoś wie­czo­rem po miesz­ka­niu, tak ze dwie godziny, bo tyle mini­mal­nie trwa usy­pia­nie i musi się odby­wać u mamusi na rącz­kach, ina­czej jest płacz, a zro­zu­miesz, że siłow­nia jest ci nie­zbędna. I two­jemu chłopu rów­nież”. Nie­stety, nikt nie udziela takich rad. Dobrze, że Rafał ma dziadka, który posiada ogród i któ­remu trzeba poma­gać. Nosze­nie wor­ków z tor­fem odkwa­szo­nym fizycz­nie przy­go­to­wało mojego part­nera do tacie­rzyń­stwa.

Tak wła­śnie o nim mówię. Mój part­ner. Cho­ciaż tak naprawdę nasz układ mało ma wspól­nego z part­nerstwem. Tyle że trudno zna­leźć odpo­wied­nie okre­śle­nie, bo na „mój chło­pak” jeste­śmy zbyt doro­śli, a „ojciec mojego dziecka” nie­sie w sobie zbyt wielki dystans. Nie jeste­śmy aż tak daleko od sie­bie.

Tyle że nie bar­dzo czuję, aby­śmy byli bli­sko. Kiedy powie­dzia­łam o tym mamie, bo chcia­łam usły­szeć kilka cie­płych słów wspar­cia, zebra­łam repry­mendę. Serio. Dowie­dzia­łam się, że nie mam powodu do narze­ka­nia, bo Rafał bar­dzo się anga­żuje. Ojciec nie spę­dzał ze mną nawet jed­nej trze­ciej czasu, jaki Jasiek dostaje od swo­jego taty. I jesz­cze, że Rafał bar­dzo nas oboje kocha, to widać. Dba o rodzinę, jest odpo­wie­dzialny. Zwy­kle ludzie mają tro­chę czasu na dotar­cie się, zanim w ich związku poja­wia się dziecko. U nas jest ina­czej, bo tak nie­for­tun­nie wyszło, więc muszę być cier­pliwa. Wszystko się ułoży. Dla mnie to zabrzmiało mniej wię­cej tak: „Poszłaś z nim do łóżka, zaszłaś w ciążę i czego się spo­dzie­wa­łaś? I tak masz szczę­ście, że cię chce, bo mógł się wypiąć. Kąpie małego, usy­pia, zabiera na spa­cery. Czego chcesz wię­cej? Ja musia­łam wszystko robić sama, a jak mąż wra­cał, to obiad z dwóch dań miał stać na stole. Nie narze­kam, to były inne czasy. Ale w porów­na­niu z tym, co ja prze­ży­łam, u cie­bie są luk­susy, więc doceń”. Nic nie mówię, choć powin­nam, bo nie wiem, skąd jej się ten obiad z dwóch dań wziął. Przez lata opo­wia­dała, jak to ona za mną roz­wrzesz­czaną bie­gała wokół osie­dla, bo nie chcia­łam zasnąć, a w domu nie­po­sprzą­tane, nie­wy­prane, tato wra­cał z pracy i wszystko ogar­niał, a potem ganiał ze mną, a mama odsy­piała, bo wia­domo, że w nocy też nie dawa­łam odpo­cząć. Widocz­nie w tak zwa­nym mię­dzy­cza­sie coś się pozmie­niało we wspo­mnie­niach i teraz te, w któ­rych ojciec jest faj­nym tatą, nie pasują do MMM, czyli Matki Mów Moty­wa­cyj­nych. Tak, stwo­rzy­łam spe­cjalny skrót, bo tyle tego usły­sza­łam w ciągu ostat­nich dwóch lat. Rozu­miem, że mama chce pomóc, ale słabo jej to wycho­dzi. Już wolę bab­cię i jej porady. „Masz zapa­le­nie piersi, skar­bie? Nic się nie martw. Pomódl się do Świę­tej Agaty i zaraz ci przej­dzie”. Oczy­wi­ście nie prze­cho­dzi, ale bab­cia przy­naj­mniej nie twier­dzi, że to moja wina, bo coś zro­bi­łam źle, a tak w ogóle to nie powin­nam narze­kać, bo za jej cza­sów macie­rzyń­stwo było praw­dzi­wym wyzwa­niem, nie to, co teraz, jed­no­ra­zowe pie­lu­chy, szkoły rodze­nia, a zakupy kurier przy­nosi pod drzwi. Daw­niej kiedy ktoś chciał mieć pie­luszkę, musiał kro­sna do domu przy­tasz­czyć i sobie utkać, a i to jedy­nie wtedy, kiedy miał zna­jo­mo­ści, a te kro­sna to poży­czali wcale nie na długo, bo kolejka, tylko na jedną noc. I się tkało, a potem czło­wiek sza­no­wał tę pie­lu­chę, bo miał jedną na trzy lata. Na szczę­ście bab­cia tego nie mówi. Wie, że ja wiem, że w cza­sach jej mło­do­ści było trud­niej ze wszyst­kim, nie tylko z macie­rzyń­stwem. Kiedy się uro­dzi­łam, także było trud­niej niż teraz. Tyle że macie­rzyń­stwo to nie jest kwe­stia pie­luch, zaba­wek czy jedze­nia w sło­iczku. To te cią­głe myśli, żeby nie skrzyw­dzić, dopil­no­wać, dobrze wycho­wać i jesz­cze żeby nie zacho­ro­wało. I w tej spra­wie nic się nie zmie­nia. Bab­cia o mamę, mama o mnie, ja o Jaśka – wszyst­kie zamar­twiamy się tak samo. Można by to zro­zu­mieć, nie? Nie­stety, mama ma z tym pewne trud­no­ści. A jesz­cze więk­sze trud­no­ści ze zro­zu­mie­niem, że ja naprawdę robię, co mogę, ma mama Rafała. Ale nie będę o tym myśleć na ślu­bie i weselu moich naj­lep­szych przy­ja­ciół. Żad­nych smut­nych myśli. To posta­no­wione.

Doje­cha­li­śmy do domu wesel­nego i jeste­śmy świad­kami tra­dy­cyj­nego powi­ta­nia chle­bem i solą. Potem Pio­trek prze­nosi Kingę przez próg przy wtó­rze „Gorzko, gorzko”. On to musi ją bar­dzo kochać, skoro godzi się na to wszystko. Nie­któ­rzy to mają szczę­ście. Gdy­bym zapro­po­no­wała Rafa­łowi, żeby mnie pod­niósł, toby spoj­rzał na mnie wymow­nie. „A pomy­śla­łaś o moim krę­go­słu­pie?”, mówiłby jego wzrok. I miałby rację. W ciąży uty­łam. Wszy­scy mówili, żeby się tym nie mar­twić, bo będę kar­miła pier­sią i szybko zrzucę. Począt­kowo wyglą­dało na to, że mają rację, ale coś poszło nie tak. Zamiast chud­nąć, zaczę­łam tyć. No i teraz mam dzie­sięć kilo nad­wagi. „Zrób coś ze sobą”, wydają się mówić wszy­scy, któ­rzy na mnie patrzą. Okej, tylko jesz­cze powiedz­cie co. Bo jeśli cho­dzi o ruch, to zapew­niam, że od pią­tej do dwu­dzie­stej trze­ciej jestem na nogach. Dziecko, dom i uczel­nia spra­wiają, że nie mam kiedy usiąść. Zwłasz­cza dziecko. Jeżeli zaś cho­dzi o dietę, to na sto pro­cent mam defi­cyt kalo­ryczny. Są dni, kiedy leżąc w łóżku, uświa­da­miam sobie, że wszystko, co zja­dłam, to wzgar­dzony przez Jaśka kawa­łek banana. I ow­szem, jestem głodna, ale jestem też zmę­czona, poza tym ist­nieje ryzyko, że dźwięk, jaki wydają drzwi lodówki pod­czas zamy­ka­nia, obu­dzi dziecko i będzie cze­kać mnie kolejna godzina usy­pia­nia, więc wybie­ram pozo­sta­nie w łóżku z pustym żołąd­kiem. Bab­cia by to nazwała postem i pew­nie mia­łaby rację. Poszczę w słusz­nej spra­wie powrotu do bycia hot laską. Tyle że nie bar­dzo mi idzie. Przed tym ślu­bem, gdy szu­ka­łam sukienki dla sie­bie, roz­ry­cza­łam się w prze­bie­ralni. Nic na mnie nie paso­wało, we wszyst­kim wyglą­da­łam jak kasza­lot. Mama mówi, że Rafał patrzy na mnie z miło­ścią, ale co ona tam wie. Nie jestem tą śliczną, szczu­płą dziew­czyną, którą poznał. I pomy­śleć, że wtedy myśla­łam o sobie, że mam nad­wagę! Teraz to mam nad­wagę, wów­czas byłam szczu­plutka, mia­łam piękne dłu­gie włosy, które musia­łam ściąć. Jedyny plus, że Jaśka udało się odsta­wić, więc przy­naj­mniej już nie śmier­dzę jak lodówka w aka­de­miku.

– Wszystko dobrze? – pyta Rafał.

– Jasne.

– Dzia­dek weź­mie Jaśka, a my tro­chę potań­czymy. Co ty na to?

Godzinę tań­ców póź­niej mam wąt­pli­wo­ści, czy to była dobra decy­zja. Jasiek jest czarny. Jego biała twa­rzyczka, jasne wło­ski i ten piękny malu­teńki gar­ni­tu­rek, który mu kupi­łam spe­cjal­nie na tę oka­zję, są pokryte grubą war­stwą błota. Skąd on wziął to błoto? Mamy wyjąt­kowo upalny lipiec, a na doda­tek od trzech tygo­dni nie spa­dła kro­pla desz­czu. Wszy­scy narze­kają na suszę, a moje dziecko zdo­łało zna­leźć miej­sce zasobne w roz­mię­kłą zie­mię.

– No ja nie pomy­śla­łem – mówi dzia­dek Antoni. Zupeł­nie nie­po­trzeb­nie, bo prze­cież widać, że nie pomy­ślał.

Zapew­niam, że nic się nie stało. Lista moich oso­bi­stych wpa­dek jest tak długa, że mogła­bym się nią owi­nąć w pasie trzy­krot­nie. Cho­ciaż teraz to wła­ści­wie nic innego nie robię, tylko myślę. Patrzę na świat nie po to, by się zachwy­cać jego pięk­nem, lecz by oce­niać zagro­że­nia dla życia i zdro­wia dwu­latka. Zanim uro­dził się Jasiek, byłam prze­ko­nana, że kar­to­nowe pudełko nie jest niczym innym jak pudeł­kiem. Teraz wiem, że można zjeść spore jego frag­menty. Można je wło­żyć sobie na głowę i idąc w ten spo­sób, roz­ciąć łuk brwiowy o futrynę. Nie­stety, w tym wypa­try­wa­niu zagro­żeń jestem, jeśli nie liczyć Włodka, osa­mot­niona. Pozo­stali człon­ko­wie rodziny wydają się impre­gno­wani na wie­dzę, jaką pró­buję im prze­ka­zać. A jak to się koń­czy? Wła­śnie tak.

– Nic się nie stało – powta­rzam, bo dzia­dek Antoni wygląda wyjąt­kowo żało­śnie. Prze­cież nie zro­bił tego spe­cjal­nie. Po pro­stu nie nadaje się do pil­no­wa­nia dziecka. Po to jest z nami mama Rafała. To ona miała się zająć Jaś­kiem.

– Pew­nie, że nic – potwier­dza ze śmie­chem Rafał. – Wezmę małego do miesz­ka­nia two­ich rodzi­ców i tro­chę opłu­czę.

Super. A ja zostanę sama na weselu.

– A twoja mama? – przy­po­mi­nam, bo sama to zapro­po­no­wała. Mówiła, że należy nam się odro­bina zabawy. A ja, głu­pia, się zgo­dzi­łam.

– Coś pil­nego jej wysko­czyło. Musiała wra­cać.

Jasne. To było do prze­wi­dze­nia. Jej sprawy są zawsze waż­niej­sze i pil­niej­sze od moich.

– Sama go zapro­wa­dzę. To trzeba zaprać. – Tak naprawdę to nie jestem już w nastroju na wesele. Chcę być gdzieś sama i móc popła­kać.

Rafał zacho­wuje się tak, jakby nie sły­szał moich słów. Wyciera Jaś­kowi buzię i bie­rze go za rączkę.

– To kawa­łek drogi. Pie­chotą będzie dłu­żej, pod­jadę raz-dwa. O co cho­dzi z tym zapra­niem? Prze­cież mogę.

Cho­dzi o to, że chcę stąd uciec. Byłam szczę­śliwa, a teraz jestem smutna.

– To pojedźmy razem – mówię.

– Nie ma sensu, żeby­śmy jechali we dwoje. Poza tym musisz tu być, to wesele Piotrka i Kingi. Masz się bawić.

Poprawka. Mia­łam się bawić, ale twoja mama wszystko popsuła. Bar­dzo jej ode mnie podzię­kuj. Nie mówię tego, choć mam ochotę. Buzuje we mnie i boję się, że wybuchnę. Nie chcę się kłó­cić z Rafa­łem, bo zde­cy­do­wa­nie zbyt czę­sto to robimy. Cza­sem odno­szę wra­że­nie, że nasze jedyne nor­malne roz­mowy miały miej­sce pod­czas wyjazdu w góry, kiedy się pozna­li­śmy. A to było przed stu laty, w zupeł­nie innej epoce, która nie nazy­wała się ani związ­kiem, ani rodzi­ciel­stwem.

– A co wy tu tak sto­icie? – pyta moja bab­cia.

Antoni wska­zuje na Jaśka.

– No i co? – Bab­cia nie rozu­mie.

– Bo on tak tro­chę… i Karo­lina chce zaprać… umyć może…

Bab­cia wzdy­cha, wyciąga z torebki chustkę do nosa, na któ­rej widok jakiś muze­al­nik na pewno dostałby pal­pi­ta­cji serca z eks­cy­ta­cji, bo ten przed­miot ma pra­wie sto lat i jest przy­kła­dem zaawan­so­wa­nia tech­no­lo­gicz­nego małych manu­fak­tur tkac­kich w Gór­nych Łuży­cach czy jakoś tak. Wyciera nią twarz swo­jego pra­wnuka. Popra­wia ręka­wem żakietu. Patrzy na dzieło.

– No, i dobrze jest. Z wło­sów się wykru­szy, jak wyschnie.

– A ubranko? – pyta dzia­dek Antoni, wpa­trzony w bab­cię z miło­ścią i podzi­wem.

– Gdzie on w tym jesz­cze pój­dzie? – Bab­cia wzru­sza ramio­nami. – I tak zaraz wyro­śnie. Chodź, skar­bie, z bab­cią. Bab­cia da cia­steczko. – I pio­ru­nuje mnie wzro­kiem, żebym przy­pad­kiem nie spró­bo­wała opo­no­wać.

Nic nie mówię. Bo też nie mam nic do powie­dze­nia. Choćby nie wiem co bab­cia i tak zrobi po swo­jemu. Pod tym wzglę­dem niczym się nie różni od Jaśka.

– To nie miej­sce dla dziecka. On się tu nudzi. Wezmę go na spa­ce­rek.

Kiwam głową, że dobrze, niech bab­cia go weź­mie. Każdy z moich bli­skich ma odmienne podej­ście opie­kuń­czo-wycho­waw­cze. Bab­cia to typ piel­grzym­kowy, opie­ra­jący się na cho­dze­niu do kapliczki, do krzy­żyka, do kościółka i tak w kółko, i wie­rze, że cukier krzepi. Moja mama nato­miast uważa, że dziecko powinno być zaba­wiane. Dla­tego gdy to jej przy­pada w udziale zaj­mo­wa­nie się Jaś­kiem, odpala śpiew, taniec i małe formy teatralne. Krówkę robi tak, że Sta­ni­sław­ski pła­kałby ze wzru­sze­nia. Mama rów­nież jest #Team­Cu­kier, głę­boko prze­ko­nana, że droga do serca męż­czy­zny wie­dzie przez żołą­dek, nawet jeśli ten męż­czy­zna ma dwa lata. Mój tato uznaje metody wal­dor­fskie. „Dzia­dek tu sobie pospawa zawias, a ty siedź i patrz, może się cze­goś nauczysz”. Potem ja trzy dni nie śpię, bo Jasiek, ow­szem, naśla­duje. Dzia­dek Antoni zacho­wuje się tak jak Bro­ni­sław Mali­now­ski na wyspach zachod­niego Pacy­fiku – obser­wo­wać, nie inge­ro­wać. Mama Rafała wie­rzy w edu­ka­cję, dla­tego kupuje Jaś­kowi zeszyty do kali­gra­fii i ocze­kuje cudów.

Jedyne solidne wspar­cie mam we Włodku, który jest z nami od początku, więc wie, kiedy obser­wo­wać, a kiedy sty­mu­lo­wać. Gdyby nie on, to nie mam poję­cia, co bym zro­biła.

Z zamy­śle­nia wyrywa mnie Rafał.

– Nie przy­szli­śmy tu po to, by stać – mówi, obej­muje mnie i pro­wa­dzi na par­kiet.

„I żad­nych ani­ma­to­rów, zabaw, rzu­ca­nia muszką”, zastrze­gła Kinga. „Nie jeste­śmy przed­szko­la­kami, żeby nam ktoś czas orga­ni­zo­wał. Będziemy tań­czyć, tań­czyć i jesz­cze raz tań­czyć”.

No i tań­czymy. Skoczne rytmy się skoń­czyły i lecą wolne kawałki. Rafał obej­muje mnie mocno, opiera brodę o moją głowę. Jeste­śmy bli­sko, tak bli­sko. Czuję się kobietą. Nie doce­nia­łam tego, jak ważne jest się nią czuć, a teraz mikro­se­kundy kobie­co­ści zda­rzają się wyjąt­kowo rzadko. Zdo­mi­no­wało mnie macie­rzyń­stwo. Wciąż sły­szę: „Teraz, kiedy jesteś matką”. Wszy­scy wła­śnie ją we mnie widzą. Prze­sta­łam być córką, wnuczką, kole­żanką, uko­chaną, kobietą, stu­dentką, pra­cow­nicą. Sta­łam się matką. I jasne, kocham to. Ale też cza­sem nie­na­wi­dzę. Chcia­ła­bym wyje­chać ze swo­jego życia na tydzień, prze­my­śleć sobie i poukła­dać to wszystko, z czym się bory­kam, ale to nie­moż­liwe.

– Chyba ci tego jesz­cze nie powie­dzia­łem – mówi Rafał wprost do mojego ucha, bo muzyka jest bar­dzo gło­śna – ale pięk­nie dziś wyglą­dasz.

Muska mój poli­czek ustami. Widać jemu rów­nież udzie­lił się roman­tyczny nastrój. Przy­tu­lam się do niego, bo czuję, że jeste­śmy tą parą z gór – mło­dzi, szczę­śliwi, zafa­scy­no­wani sobą.

– Ty też świet­nie wyglą­dasz, przy­stoj­niaku.

Otu­lają mnie ramiona Rafała i muzyka. Jest dobrze. Mam ładny maki­jaż i fajną fry­zurę. Dłu­gie włosy są prze­re­kla­mo­wane. Krót­kie są naprawdę sexy. No i udało mi się kupić sukienkę, w któ­rej nie wyglą­dam jak kar­to­fle w worku.

Czego można chcieć wię­cej?

Może tego, by twoje dziecko nie zaczęło się drzeć jak czę­sto wspo­mi­nana przez bab­cię dusza czyść­cowa. Znam ten krzyk i wiem, że ozna­cza on jedno: „Gdzie, u licha cięż­kiego, jest moja mamu­sia? Dawać ją natych­miast!”.

– Nasz syn mnie potrze­buje.

Rafał wzdy­cha. Wie, że tak wła­śnie jest. Nikt nie utuli Jaśka, gdy ten wrzesz­czy w ten spo­sób, tylko ja.

– Iść z tobą?

– Pocze­kaj, zaraz wrócę – mówię, choć oba­wiam się, że może być ina­czej.

Rozdział drugi. Honeymoon

Roz­dział drugi

Honey­moon

Nie mogę zadzwo­nić do Kingi, która jest w poło­wie drogi na Gren­lan­dię, dokąd udali się w podróż poślubną. Nie do końca rozu­mia­łam, dla­czego ze wszyst­kich miejsc na Ziemi wybrali wła­śnie to.

– Bo chcemy ją zoba­czyć, bo nie będzie upa­łów, bo nikt tam nie jeź­dzi i wyobra­żamy sobie zasko na twa­rzach ludzi, któ­rym powiemy, że czas po ślu­bie spę­dzi­li­śmy, oglą­da­jąc Gren­lan­dię – tłu­ma­czyła. – A ty dokąd chcia­ła­byś poje­chać?

– Do Paryża – odpo­wie­dzia­łam bez zasta­no­wie­nia.

– No tak! – Kinga się roze­śmiała. – Rozu­miem.

Tak naprawdę nie rozu­miała. W Paryżu jest Disney­land i Jasiek na pewno świet­nie by się tam bawił. Wiem, że podróż poślubna jest dla nowo­żeń­ców, ale my jeste­śmy też rodzi­cami i nie wyobra­żam sobie, byśmy poje­chali dokądś na dłu­żej bez Jaśka.

Prze­glą­dam zdję­cia na Insta, które potwier­dzają, że to był piękny ślub i megau­dane wesele. Czuję radość, bo to wszystko po czę­ści moja zasługa, i smu­tek. Nie, może nie smu­tek, bar­dziej nostal­gię. Chcia­ła­bym z kimś poga­dać, ale prze­cież nie zadzwo­nię do Kingi, która jest teraz na kopen­ha­skim lot­ni­sku. Patrzę na Jaśka, który wkłada klo­cuszki do gar­nuszka, zupeł­nie igno­ru­jąc zale­ce­nia pro­du­centa, by dopa­so­wy­wać kształt klocka do otworu. No a w zasa­dzie dla­czego nie igno­ro­wać, skoro bokiem wcho­dzi, trój­kąt mie­ści się we wszyst­kie dziurki i tylko z gwiazdką są pro­blemy, ale przy odro­bi­nie deter­mi­na­cji da się ją wepchnąć w miej­sce koła. Mam jakieś sie­dem i pół do dzie­wię­ciu minut. Się­gam po tele­fon i piszę do Anki: „Oglą­dam zdję­cia. Super­ślub”. Natych­miast poka­zują się kropki. Gapię się w nie jak urze­czona, z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka­jąc, co napi­sze. I nic. Czuję roz­cza­ro­wa­nie. Wtedy odzywa się tele­fon.

– Pomy­śla­łam, że co ja będę pisać. Super było. Dawno się tak nie wytań­czy­łam. Szkoda, że wyszłaś tak wcze­śnie.

– Tego nie było w pla­nach. – Wzdy­cham. – Zabra­łam Jaśka do miesz­ka­nia rodzi­ców, uśpi­łam i sama zasnę­łam.

– A teściowa nie miała ci pomóc?

– Wszy­scy mieli mi pomóc – mówię z gory­czą, która nawet mnie dziwi. – I wyszło jak zawsze. – Czuję gulę w krtani. – Sorry, nie mogę teraz roz­ma­wiać. – Roz­łą­czam się i pła­czę.

Długo pła­czę. Plu­sem bycia samą z dwu­lat­kiem jest to, że on jesz­cze nie wszystko rozu­mie. Ow­szem, zda­rza się, że zoba­czy mnie zapła­kaną i wtedy zrobi smutną minę albo mocno przy­tuli, ale jeśli stanę przy zle­wie, uda­jąc, że zmy­wam, to nie wie, co niżej znów sie dzieje. Mogę też odwró­cić jego uwagę maza­kiem. Gdy maże po kart­kach, to się w tym zatraca i nie zwraca uwagi na to, co się dzieje dookoła. Wów­czas matka może sobie spo­koj­nie popła­kać.

– Wszystko w porządku? – pyta Rafał po powro­cie z pracy.

– Czemu pytasz?

– Wyglą­dasz, jak­byś pła­kała.

– Nie pła­ka­łam – kła­mię.

Gdy­bym się przy­znała, musia­ła­bym podać powód. I jak znam życie, roz­mowa poto­czy­łaby się nie tak, jak bym tego ocze­ki­wała. Wyszłoby na to, że mam pre­ten­sje do jego mamy. „Jak zawsze”. Nie mam pre­ten­sji. Po pro­stu nie powinna była się dekla­ro­wać. Moja mama ofe­ro­wała opiekę na cały dzień i całą noc. To byłaby naj­lep­sza opcja, ale w mamie Rafała ode­zwała się zazdrość, bo ona uważa, że fawo­ry­zuję moich rodzi­ców. „Prze­cież ja mam czas, mogę pomóc”, tak powie­działa, a Rafał oczy­wi­ście nie potra­fił jej odmó­wić. I jak to się skoń­czyło? Winą za wszystko, rów­nież za to, że sam się bawił na weselu mojej BFF, obar­czono mnie. Po co więc roz­ma­wiać?

– Zjem coś i zdrzemnę się godzinkę, bo w pracy było chu­jowo.

– Nie przy dziecku – rzu­cam gło­sem andro­ida.

– Prze­cież i tak nie rozu­mie.

– To, że nie­wiele mówi, nie zna­czy, że nie rozu­mie. Kom­pe­ten­cje języ­kowe dwu­let­niego dziecka są impo­nu­jące – przy­ta­czam z pamięci zda­nia z arty­kułu na temat mowy u dzieci, który nie­dawno czy­ta­łam, zanie­po­ko­jona Jaś­ko­wym bra­kiem postę­pów w porozu­miewaniu się. Póź­niej się oka­zało, że postępy robi, tyle że nie uważa za sto­sowne poin­for­mo­wać o tym wła­snej matki.

– Okej, prze­ko­na­łaś mnie – prze­rywa mi Rafał, jak zawsze nie­za­in­te­re­so­wany.

Tuż po naro­dzi­nach Jasia był bar­dziej zaan­ga­żo­wany. Teraz zacho­wuje się tak, jakby cier­pli­wie cze­kał na ten moment, gdy będą mogli pójść na rowery albo kopać piłkę. Odwie­sza mary­narkę i idzie pod prysz­nic. Chcia­ła­bym mu powie­dzieć, że ja też mam pracę. Pró­buję ją łączyć z wycho­wy­wa­niem dziecka i jest to mega­trudne. Na doda­tek Wło­dek, wujek Rafała, od któ­rego wynaj­mu­jemy miesz­ka­nie na pię­trze jego domu, wyje­chał na lato do córki. Wie­dzia­łam, że będzie mi bez niego trudno, ale nie myśla­łam, że aż tak. No ale to jego córka, ma prawo, dawno się nie widzieli i tak dalej. Chcia­łam się posta­rać na ten okres o miej­sce w żłobku dla Jaśka, ale moja teściowa zaopo­no­wała. Nie pozwoli, by jej wnuk spę­dzał czas w prze­cho­walni. W jakiej prze­cho­walni? Pry­watny żło­bek. Wiele osób zabiera dzieci na lato, więc były miej­sca. Prze­cież to kilka godzin, i to nie codzien­nie. Socja­li­za­cja także jest ważna. Jasiek cał­kiem dobrze odnaj­duje się wśród innych malu­chów. No ale nie, a mój part­ner poparł swoją matkę. Jak zwy­kle. Raz jej się posta­wił, kiedy zażą­dała badań gene­tycz­nych. Teraz za każ­dym razem, gdy teściowa mówi: „Ależ Jasiek jest podobny do Rafała”, ja odpo­wia­dam: „No nie wiem, może zróbmy testy gene­tyczne”. Ona udaje, że żar­to­wa­łam, i się śmieje, by pod­kre­ślić, jaka to ja zabawna dow­cip­ni­sia jestem. Też się śmieję, choć do rado­ści mi daleko.

Z zamy­śle­nia wyrywa mnie dzwo­nek. Idę otwo­rzyć. Jasiek oczy­wi­ście ze mną. W drzwiach staje Anka.

– Jaki on słodki. – Wyciąga ręce, a mały po chwili waha­nia daje się pod­nieść. Dziwi mnie to, bo ze wszyst­kich zna­jo­mych doro­słych ją widuje naj­rza­dziej, a cza­sem nawet babci nie pozwala na taką czu­łość. Trudno roz­k­mi­nić humory dwu­latka. – Patrz, co cio­cia przy­nio­sła. – Anka wyciąga z torebki czer­wony drew­niany wóz stra­żacki. – Ma ate­sty – mówi do mnie.

– Dzięki!

Jasiek już jeź­dzi po pod­ło­dze.

– Rafał w domu?

– Wła­śnie wró­cił.

– To super.

– Bie­rze prysz­nic.

– Pro­po­nu­jesz, bym do niego dołą­czyła? – To ma być żart, ale mnie nie do śmie­chu, Anka to widzi. – Prze­pra­szam.

Kiwam głową, że nie ma sprawy, ale robi się jakoś sztywno. Pytam, czy napije się her­baty. Anka odma­wia.

Rafał chyba usły­szał roz­mowę, bo na szczę­ście nie wycho­dzi w ręcz­niku, tylko w dre­sach i T-shir­cie.

– Słu­chaj, Rafał, jest sprawa. Muszę zabrać Karo­linę na dwie, trzy godzinki. Dasz radę sam?

Jasne, że da. W końcu jest ojcem tego dziecka, praw­dzi­wym face­tem, który spło­dził syna, myśli o domu i być może kie­dyś posa­dzi drzewo.

Nie bar­dzo rozu­miem, czego Anka tak nagle może ode mnie potrze­bo­wać, ale zga­dzam się z nią iść. Gdy zmie­niam szare dresy w czer­wone mar­chew­kowe maziaje na coś wyj­ścio­wego, myślę sobie, że może cho­dzi o ślub. Może coś trzeba roz­li­czyć, coś nie­za­pła­cone. A może Rafał, gdy został sam, z kimś flir­to­wał? Na sto pro flir­to­wał, widzia­łam zdję­cia. Może tam się stało coś wię­cej i Anka chce mi o tym powie­dzieć?

– O co cho­dzi? – pytam, kiedy prze­kra­czamy próg grec­kiej knajpki. Anka bar­dzo lubi to miej­sce, ja tak sobie.

– O to, że doro­śli ludzie cza­sem muszą pobyć w towa­rzy­stwie innych doro­słych ludzi. – Sia­damy przy sto­liku. – Pła­ka­łaś dziś. Wiem prze­cież – ucina moją próbę zaprze­cze­nia.

– Chyba zeszło ze mnie całe to napię­cie zwią­zane ze ślu­bem.

Anka nie wygląda na prze­ko­naną.

– Stre­so­wa­łam się.

– Kinga nie powinna była cię tym obar­czać.

– Sama chcia­łam.

– Ty to chcia­łaś się poczuć ważna i doce­niona.

Nie wie­rzę wła­snym uszom. Wycią­gnęła mnie z domu, by mówić mi takie rze­czy.

– Miłe to nie było.

– Miłe może i nie, ale przy­naj­mniej szczere. Przy­ja­ciółki są od tego, by mówić prawdę w oczy.

– W takim razie dzię­kuję za szcze­rość, ale chyba już pójdę, bo wię­cej nie zniosę. – Pod­no­szę się, a Anka chwyta mnie za rękę.

– Prze­pra­szam, Karo­lina. Nie tak miała wyglą­dać ta roz­mowa.

– A jak? – Wciąż nie zde­cy­do­wa­łam, czy wycho­dzę, czy zostaję.

– Nor­mal­nie. Jak kie­dyś. Znamy się tyle lat. To Kinga do nas dołą­czyła, a teraz jest tak, że gdyby nie ona, to w zasa­dzie nie mia­ły­by­śmy kon­taktu. Wiem, bywam okropna, ty też masz wady, ale kie­dyś nam to nie prze­szka­dzało, a teraz przy byle oka­zji bie­rzemy się za łby.

Jed­nak sia­dam.

– Co się z nami stało? – pytam.

Anka wzru­sza ramio­nami. Pod­cho­dzi kel­nerka i przyj­muje nasze zamó­wie­nie.

– Czy ty możesz pić? – Anka patrzy wymow­nie na moje piersi.

– Tak. Zakoń­czy­łam pro­duk­cję dwa mie­siące temu.

– Kar­mi­łaś go pra­wie dwa lata? – dziwi się chwilę po tym, jak zamó­wiła butelkę wina.

– Wydaje mi się, że matki albo odsta­wiają szybko, albo kar­mią dopóty, dopóki dziecko samo nie zre­zy­gnuje.

– Do osiem­nastki?

– Zwy­kle mię­dzy dru­gim a trze­cim rokiem życia. Cho­ciaż bywają różne przy­padki. – Mówię poważ­nym tonem eks­pertki w dzie­dzi­nie rodze­nia, kar­mie­nia i wycho­wy­wa­nia dzieci.

Prawda jest taka, że czuję swój brak kom­pe­ten­cji, ale inni nie muszą o tym wie­dzieć. Zwłasz­cza Anka. Ta myśl wytrąca mnie z rów­no­wagi. Dla­czego tak pomy­śla­łam? Moja przy­ja­ciółka numer jeden od pod­sta­wówki, a teraz robię sobie z niej wroga.

– No to twoim zda­niem co się z nami stało? – pytam.

– Sądzę, że głów­nie faceci.

– No ale to już sobie wyja­śni­ły­śmy.

– Jesteś pewna? Uwa­ża­łaś, że pod­bi­jam do two­jego męż­czy­zny, skoń­czy­łam z narze­czo­nym two­jej przy­ja­ciółki. Możesz się czuć zagro­żona.

„Nawet z nad­wagą jestem od cie­bie ład­niej­sza”, myślę. Uznaję jed­nak, że ubiorę to w oględ­niej­sze słowa.

– Nie, nie czuję się zagro­żona. A ta roszada z Tom­kiem wszyst­kim wyszła na zdro­wie. Z Kingą do sie­bie nie paso­wali.

– Nie paso­wali czy ty nie chcia­łaś, żeby Pio­trek cho­dził po świe­cie ze zła­ma­nym ser­cem?

Wzru­szam ramio­nami. Może fak­tycz­nie takie były moje inten­cje, ale nie byłam tego świa­doma.

– Gdy­bym się nie wmie­szała, to nie tylko Pio­trek cho­dziłby ze zła­ma­nym ser­cem.

– I chwała ci za to. – Anka pod­nosi kie­li­szek. – Uwa­żam, że to jest ten jeden kamy­czek, z któ­rego wznio­sły­śmy mur mię­dzy nami.

Patrzę na nią pyta­jąco, bo nie rozu­miem, co ma na myśli.

– No bo przy­znasz, że jest mię­dzy nami mur. Budo­wa­ły­śmy go przez ostat­nie trzy lata. Jeden kamyk ja, drugi ty.

– I chcesz, żeby­śmy go teraz zbu­rzyły?

– Raczej roze­brały kamień po kamie­niu. Ja zacznę. Wmie­sza­łaś się w zwią­zek Kingi i dzięki temu ja dosta­łam faceta, na któ­rym mi zale­żało. Ni­gdy ci tego nie powie­dzia­łam, a powin­nam była podzię­ko­wać.

Tego się nie spo­dzie­wa­łam.

– Chyba mam żal, że nie zdra­dzi­łaś mi, co czu­jesz do Tomka.

– Też mam o to do sie­bie żal. Byłoby mi łatwiej, gdy­byś wie­działa. Ale ty tak ich ide­ali­zo­wa­łaś.

– Nie ide­ali­zo­wa­ła­bym, gdy­byś powie­działa.

Przez kolejne pół godziny nasza roz­mowa wygląda podob­nie. Byłam zła, że mi nie powie­dzia­łaś, mam żal, że ukry­łaś, było mi przy­kro, kiedy wyja­wi­łaś. Nie jest łatwo. Każde zda­nie, które wypo­wiada Anka, two­rzy mikro­zra­nie­nie. Zara­zem za każ­dym razem, gdy coś z sie­bie wyrzu­cam, czuję się lepiej. Wino znika szybko, musaka dużo wol­niej.

– Mam też żal do sie­bie, że wtedy, kiedy… no wiesz, wylą­do­wa­łaś w szpi­talu, nie przy­szłam do cie­bie. Mam do sie­bie żal o ten ego­izm, ale zasto­so­wa­łam wypar­cie i prze­nie­sie­nie i jakoś tak mi to zostało w gło­wie, jakby to była twoja wina. Bar­dzo się wtedy bałam. Prze­cież gdy­bym nie przy­szła na czas… Mogłam wszystko zosta­wić i pójść do cie­bie. – To wyzna­nie nie przy­cho­dzi mi łatwo.

Anka wzdy­cha. Ciężko i ze smut­kiem.

– Mogłaś przyjść, jasne. Nie mam pre­ten­sji, że tego nie zro­bi­łaś. Rozu­miem. Wtedy… To był dla mnie bar­dzo trudny czas. Naj­trud­niej­szy, jak dotąd. Nie pró­bo­wa­łam popeł­nić samo­bój­stwa. Chcia­łam tylko zwró­cić na sie­bie uwagę. Tak sobie myślę, że po tym, co powiem, to może już ni­gdy nie będziemy przy­ja­ciół­kami, ale jak się powie­działo „a”, to trzeba wyre­cy­to­wać ten pie­przony alfa­bet. Spe­cjal­nie zosta­wi­łam te opa­ko­wa­nia na wierz­chu, żebyś myślała, że pró­bo­wa­łam się zabić. Żebyś miała wyrzuty sumie­nia i żebyś mi nad­ska­ki­wała. W moim życiu wszystko się waliło. Bałam się, że skoro tobie się udaje, to mnie zosta­wisz. Kto by chciał takiego prze­grywa? Ojciec namie­szał mi w gło­wie. Bez względu na to, co kto mówił, ja sły­sza­łam swo­jego sta­rego: „Jesteś nic nie­warta, nic nie osią­gniesz”. Wciąż sły­szę ten głos… Ostat­nio przez niego znów zro­bi­łam coś strasz­nie dur­nego. Pew­nie ci powiem, ale nie dziś, bo teraz sprzą­tamy ten baj­zel mię­dzy nami.

Anka nie­spo­dzie­wa­nie urywa. Myśla­łam, że doda coś jesz­cze, ale ona mil­czy i patrzy na mnie wycze­ku­jąco. Co mam powie­dzieć? Że jestem wście­kła? No jestem. Ale też się cie­szę, że wyznała prawdę. Pyta­nie „Co by było, gdyby…?” wra­cało do mnie nocami i wybi­jało ze snu. Teraz wie­dzia­łam, że nic by nie było. Padłam ofiarą mani­pu­la­cji.

– Powiedz coś – prosi Anka.

– Co mam powie­dzieć?

– Że jesteś wście­kła.

– To też.

– Wiesz, wtedy… Ja już na drugi dzień żało­wa­łam. Tylko bałam się powie­dzieć. Tak bar­dzo się bałam, że mnie porzu­cisz, że sama zaczę­łam się od cie­bie odda­lać. Taka samo­speł­nia­jąca się prze­po­wied­nia. No i osta­tecz­nie nie było mnie w pobliżu, gdy naj­bar­dziej mnie potrze­bo­wa­łaś.

– Dałam sobie radę – mówię gło­sem wypra­nym z emo­cji.

– Jasne. Wtedy tak. Teraz nie musisz. Dobra. To jesz­cze jedna szczera a bole­sna rzecz. Wydaje mi się, Karo­lina, że ty teraz jesteś bar­dziej pogu­biona niż ja wtedy.

Chcę zaprze­czyć, powie­dzieć, jak bar­dzo się myli. Chcę wyjść, wró­cić do moich chłop­ców, ale nie mogę. Przed oczami mam mgłę. To łzy. Już ich nie zatrzy­mam. Leją się stru­mie­niem. Anka prze­suwa krze­sło, siada obok i mnie tuli. A ja pła­czę, pła­czę i pła­czę.

Rozdział trzeci. Zaręczyny

Roz­dział trzeci

Zarę­czyny

Usta­li­ły­śmy z Anką, że odtąd będziemy szcze­rze ze sobą roz­ma­wiać. Zero tajem­nic i pre­ten­sji. Każdy zwią­zek prze­cho­dzi kry­zys, naszej przy­jaźni rów­nież się to przy­tra­fiło, ale mamy tyle faj­nych wspól­nych wspo­mnień, cały ten czas od przed­szkola, szkoda tego. Poza tym naprawdę się lubimy, rozu­miemy i znamy. Wiele razem prze­szły­śmy. Na przy­kład liceum, które, nie oszu­kujmy się, było jak pole walki i które prze­trwa­ły­śmy tylko dla­tego, że mia­ły­śmy sie­bie. Nad rela­cją, nawet naj­lep­szą, trzeba pra­co­wać.

I teraz, w ramach pracy nad naszą rela­cją, spo­ty­kamy się raz, dwa razy w tygo­dniu. Ponie­waż jest to czas rekon­wa­le­scen­cji po tym, jak się rani­ły­śmy i oczysz­cza­ły­śmy, poru­szamy neu­tralne tematy. Ja opo­wia­dam o Jaśku, Anka o pracy. To nowa praca.

– Gro­sze zara­biam, ale ten rok w korpo mnie wypa­lił i potrze­bo­wa­łam odde­chu.

Wie­dzia­łam, że Anka zmie­niła pracę, ale mia­łam tro­chę inny obraz. Według Kingi: „Znowu jej odbiło i nie wie, czego chce. Dokład­nie tak jak ze stu­diami. Rok, góra dwa i zmiana”. Posta­na­wiam nie oce­niać. Jedni znaj­dują od razu, inni potrze­bują wię­cej czasu na poszu­ki­wa­nia. Moim zada­niem jest wspie­ra­nie przy­ja­ciółki. Podoba jej się – super. Prze­sta­nie się podo­bać, pomogę szu­kać cze­goś nowego.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki