Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Kiedyś Karolina wiedziała, czego chce od życia. Miała plan. A potem jedna decyzja wywróciła wszystko do góry nogami. Dziecko, które miało być ostatnim punktem na liście spraw, stało się pierwszym. Na szczęście udało jej się spaść na cztery łapy. Skończyła studia i zaczęła pisać doktorat. Znalazła atrakcyjną pracę, zamieszkała z Rafałem, a ich synek okazał się cudowny, zwłaszcza kiedy śpi. Kiedy nie śpi, potrafi dać w kość.
Nie ona jedna boryka się z kłopotami. Anka tylko udaje szczęśliwą. Związek z Tomkiem, który miał być spełnieniem marzeń, staje się złotą klatką. Do tego dochodzą przykre wypadki losowe, z których niełatwo będzie się wykaraskać.
Czy mierząca się z własnymi problemami Karolina znajdzie siłę i determinację, by ją uratować? Czy obserwując wzloty i upadki u Anki i Tomka, zacznie lepiej rozumieć siebie, swoje pragnienia i to, że życie jest nieustającym pasmem drugich szans?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 289
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 7 godz. 24 min
Lektor: Agata Skórska
Rozdział pierwszy
Ślub
Stoję w kwiaciarni, a florystka patrzy na mnie jak na kosmitę. Serio. W jej spojrzeniu są politowanie i odrobina pasywnej agresji. Że też ludzie potrafią patrzeć w ten sposób. Czuję się przez nią głupia, zagubiona i totalnie niedojrzała.
– Jest pani pewna? – pyta.
– Jestem pewna.
– No bo to taki dziwny wybór na bukiet ślubny. Panie zwykle chcą róże. Albo jakieś delikatne kwiaty…
Brak mi czasu na wykład z bukieciarstwa, zwłaszcza wygłoszony przez kogoś, kto uznał, że mnie nie lubi, bo nie jestem jak inne panie. Tak w ogóle to na nic nie mam czasu. Jestem mamą dwulatka. Nawet siedemdziesięciodwugodzinna doba byłaby za krótka na wszystko, co zostało mi do zrobienia. A zostało dużo, ślub za pasem.
– Rozumiem, że inni wolą róże, ale ja poproszę te, które wybrałam. Jasnopomarańczowe.
– One mają dość intensywne kolory.
– To niech będą dość intensywnie pomarańczowe.
Płacę zaliczkę, wyciągam z kieszeni listę i z ulgą stawiam znaczek przy pozycji numer jedenaście „Bukiet ślubny”. Zrobione. Ach, co to będzie za ślub.
Moim zdaniem kościoły to takie budynki, które potrafią się dostosować do okoliczności. Bywają poważne, smutne, czasem mroczne, ale też radosne, a nawet bardzo wesołe. Ten, przed którym stoimy, postanowił, że dostroi się do okoliczności, i jest bardzo, bardzo radosny. Aniołki, mimo że podpierają sklepienie, mają uśmiechnięte twarzyczki. Może to sklepienie nie jest ciężkie, a może one są tak mocarne, bo wcale nie mają delikatnych dziecięcych ciałek, tylko takie, jakby po godzinach trenowały do międzynarodowych zawodów sumo. Wiem, co mówię, w końcu na dziecięcym ciałku to się znam. Nie żebym była specjalistką, jedno dziecko nią nie czyni. W zasadzie dwoje czy troje też nie. Trzeba chyba urodzić z siedem, żeby uznać, że ma się jakąś wiedzę w kwestii macierzyństwa. Co oznacza, że ja specjalistką nie będę. Jedno mi wystarczy. Kiedyś, w zamierzchłych czasach przed urodzeniem Jaśka, marzyłam, by przeżyć coś ekstremalnego, wdrapać się na jakiś ośmiotysięcznik, pójść samotnie na camino, zajrzeć do czynnego wulkanu, skoczyć na bungee. Okazało się, że wobec macierzyństwa te wszystkie ekstremalne przygody to bułeczka z masełkiem. Macierzyństwo zapewnia takie skoki adrenaliny, że trudno to oddać słowami. W jednej chwili drzemiesz spokojnie, a w kolejnej prawie schodzisz na zawał.
Tak jak teraz, gdy ten uroczy, uśmiechnięty kościół jest pełen ludzi, którzy przyszli zobaczyć, jak dwoje zakochanych ślubuje sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że się nie opuszczą aż do śmierci, a ja nie umiem się skupić na niczym, tylko drę się szeptem na Rafała:
– Miałeś go pilnować!
Szeptem, żeby nie wzbudzić paniki w gościach. Moja mama strasznie się przejmuje, gdy się kłócimy. Mama Rafała… bądźmy szczerzy, najchętniej pozbawiłaby mnie praw rodzicielskich. W jej opinii nie nadaję się ani na matkę, ani na partnerkę jej syna. Jestem pewna, że ma notesik, w którym zapisuje moje wpadki. Pod dzisiejszą datą byłby wpis: „Zgubiła dziecko w kościele położonym blisko rzeki i ruchliwej ulicy”. Nie myśl o rzece i nie myśl o ruchliwej ulicy. Widziałaś go pięć sekund temu. Musi tu gdzieś być.
Rafał już chce powiedzieć, że to ja miałam pilnować naszego dziecka, gdy coś przykuwa jego uwagę. Odsłania zasłonkę konfesjonału, a tam stoi sobie Jasiek i dźga patykiem tę folię, którą obita jest kratka oddzielająca grzesznika od spowiednika. „Skąd on wziął patyk?”, zastanawiam się. I wtedy do mnie dociera, że dobór ozdób do tych małych bukiecików, którymi udekorowano ławki, nie był najfortunniejszy. Powinny być same kwiaty, i to z tych jadalnych: stokrotki, bratki i nasturcja. Pomalowane na niebiesko gałązki przykuły uwagę znudzonego dwulatka. Dlatego połowa bukiecików jest poszarpana. Zupełnie nie wiem, kiedy on to zrobił, ale zmiął, wymemłał, potarmosił i zdobył patyczek do robienia dziurek w folii. To się ksiądz spowiednik zdziwi.
Rafał rzuca mi pytające spojrzenie, więc daję mu znak, żeby nie przerywał Jaśkowi. Jeśli spróbujemy go odciągnąć, uderzy w płacz, a my tu mamy ślub do ogarnięcia.
Trochę trwało, zanim państwo młodzi stanęli na ślubnym kobiercu. No ale za chwilę w otoczeniu rodziny i przyjaciół powiedzą sobie sakramentalne „tak”. Panna młoda długo marudziła przy wyborze kreacji. Wbiła sobie do głowy kolor gołębi. Piękny, ale zupełnie nie pasował do jej karnacji. Wreszcie trafiła na écru, który cudownie podkreślał kolor jej oczu. Jeśli ktoś myśli, że w dzisiejszych czasach panna młoda może ot tak ruszyć do ołtarza, to jest w błędzie. Suknia to dopiero początek wyboistej drogi poszukiwań, bo przecież trzeba do niej dobrać buty, które muszą być zajebiste i wygodne, dodatki, fryzurę, bukiet. To wszystko zajmuje czas, którego młoda, pracująca osoba nie ma zbyt wiele. Na swoje szczęście ma przyjaciółki, na których może polegać.
– Pilnuj go, ja muszę już iść do zakrystii – mówię do Rafała.
Kiwa głową. Dziś jest wyjątkowo zgodny. Rozumie, jaki to ważny dzień. Ostatecznie, przynajmniej teoretycznie, ślub bierze się raz w życiu. Jak to wyjdzie w praktyce, zobaczymy.
Patrzę na tych wszystkich ludzi. Love is in the air, jak śpiewał Paul Young. I jak za chwilę zaśpiewa zatrudniona na dziś sopranistka. Bo to ślub tradycyjny, ale z nowoczesnymi akcentami. Powiem szczerze, że dla mnie trochę dziwne. Nie myślałam, że będzie kościelny.
Wchodzę do zakrystii. Urzędują tu moja babcia Irenka i Antoni, wcześniej znany jako pan Antoni, a teraz w zależności od tego, kto mówi, jako dada – to Jasiek, dziadek – Rafał, dziadek Antoni – to ja, drugi mąż mojej teściowej – to mój tata.
– To będzie piękny ślub – szepcze babcia.
– To prawda – przytakuję.
– Szkoda…
Wiem, co chce powiedzieć, więc podnoszę palec, by dać jej znać, że nie poruszamy tego tematu.
Bo nie, ja wcale nie żałuję, że to nie jest mój ślub. A sądząc po tym, co się dzieje między mną a ojcem mojego dziecka, do złożenia przez nas przysięgi małżeńskiej może nigdy nie dojść.
– Biorę bukiet i idę. Młodzi będą lada chwila.
Babcia wzdycha rozmarzona.
– Pamiętasz, Antoni, jak myśmy sobie ślubowali? Ja pamiętam jak dziś.
– Babciu, to było w zeszłym roku – przypominam.
– Nie rozumiem twojego komentarza, Karolino. Czyli że skoro coś było niedawno, to nie mogę tego pamiętać, czy właśnie mogę, bo z moją pamięcią coś nie tak?
– Nie jestem moim ojcem. Nie każda moja uwaga to złośliwość.
Znowu wzdycha, tym razem jest to westchnienie człowieka, któremu na piersi kładą worek kamieni.
– Powiem ci, moje dziecko, że nigdy nie zrozumiem, dlaczego moja córka mi to zrobiła. Mogła mieć każdego, a wyszła właśnie za tego… Powiedziałabym kogo, ale nie będę grzeszyć w przybytku Świętej Opatrzności. Cóż, wszystko jest darem Bożym, złe rzeczy także. Ma mnie to czegoś nauczyć.
– Ja już naprawdę muszę iść.
Babcia chwyta mnie za rękę.
– Tylko obiecaj, że zachowasz czujność. Możesz dostać znak, bo modlę się w waszej intencji do Świętej Joanny Beretty Molli, Świętego Antoniego i oczywiście Świętego Walentego.
– A on nie chroni od podagry? – pozwalam sobie na żart.
– Żaden święty nie ochroni cię przed gniewem Bożym, jeśli będziesz bluźnić w miejscu świętym.
Babcia spojrzeniem daje mi próbkę tego, z czym będę miała do czynienia, gdy rozzłoszczę, kogo nie powinnam. Opuszczam głowę i bąkam przeprosiny, co natychmiast zmienia jej nastrój.
– Tak stajemy przy ołtarzu po kolei, najpierw ja, teraz twoi przyjaciele, kolejna para za cztery miesiące. A ty z Rafałem… zwlekacie, choć macie dziecko.
– Zwlekamy właśnie dlatego, że mamy dziecko. – Chwytam bukiet i wychodzę.
Czas najwyższy. Limuzyna zajechała pod kościół. Anka pomaga Kindze wysiąść tak, by wyglądało to najmniej żenująco. Tafty, żorżety, jedwabie, koronki, tiule – w ciągu ostatniego półrocza dowiedziałam się więcej o tkaninach niż przez całe życie. Podobnie z tortami, zespołami muzycznymi, limuzynami, kwiatami. Od chwili gdy Kinga wrzuciła na Insta zdjęcie pierścionka, aż do dziś łączyła nas gorąca linia, na której omawiałyśmy wszystko, dosłownie wszystko związane ze ślubem. Dziś to się kończy. Będzie mi tego brakowało. Wprawdzie Anka i Tomek mają się pobrać jesienią, ale mało prawdopodobne, żebym stanowiła tak istotną część tego przedsięwzięcia, jak w przypadku Kingi. Niby się z Anką pogodziłyśmy, ale chyba już nigdy nie będzie między nami tak jak kiedyś.
– Karolino, czy ty masz łzy w oczach? – pyta Kinga.
– To ze szczęścia.
I trochę ze smutku. Raz, że jesteśmy dorośli, pracujemy, bierzemy śluby, mamy dzieci. To znaczy ja mam. I to w zasadzie główne źródło mojego smutku. Bo chciałabym mieć taki megafantastyczny ślub z sopranistką i trójwarstwowym tortem. Tylko… To skomplikowane. Ponieważ jedyną osobą, z którą aktualnie mogę wziąć ślub, jest Rafał. I jest to też ta osoba, co do której nie mam pewności, czy chcę z nią być całe życie. Wiszę więc sobie w dziwnej przestrzeni, gdzie sukces stanowi to, że udało się uśpić dziecko przed dwudziestą trzecią, jak piłeczka odbijając się od spraw ważnych, przekładając decyzje na później, które może nigdy nie nadejść. Mało pewności, dużo wątpliwości, tak bym opisała moją codzienność.
– Te kwiaty wyglądają inaczej niż te, które zamawiałam. – Kinga badawczo przygląda się bukietowi.
– To są dokładnie te same kwiaty. Jesteś zdenerwowana.
– To są margerytki? – upewnia się Kinga, a ja już wiem, że nawaliłam.
– Oczywiście – potwierdzam. Teraz rozumiem zdziwienie florystki. Tyle że ja się upierałam, a ona ustąpiła, bo w końcu to nie jej ślub. Chce ktoś aksamitki, to będzie miał aksamitki. – Pomarańczowe jak słońce. Symbol miłości.
Anka patrzy na mnie tak, że policzki mi płoną.
– Chodźmy już – mówi. A w jej głosie słyszę: „Tej pani za pomoc w organizacji ślubu już dziękujemy” i jeszcze: „Tu mi kaktus wyrośnie, zanim poproszę cię o pomoc”.
Robię minę, z której ma odczytać, że wcale a wcale nie zależy mi, żeby jej pomagać. Mam swoje życie do ogarnięcia. Kinga to co innego. W zasadzie Piotrek to co innego. To z jego powodu tak się zaangażowałam, bo to mój najlepszy przyjaciel i chciałam, żeby mieli wszystko perfekcyjnie. Tomek jest bogaty i może wynająć wedding plannerkę.
– Okropnie jestem zdenerwowana – mówi Kinga. – I niezmiernie się cieszę. To najwspanialszy dzień w moim życiu.
Uśmiecham się. A potem zerkam w stronę konfesjonału. Rafał unosi kciuk. Wszystko pod kontrolą. Super.
„Co ty, Kiniu, możesz wiedzieć o najwspanialszym dniu w życiu?”, myślę. Głośno tego nie powiem. Urodzi, to zrozumie.
Całą ceremonię przepłakałam. Dobrze, że użyłam wodoodpornych kosmetyków, serce tak doradziło, choć rozsądek mówił: „No co ty, Karolina, nie będziesz ryczała”. Ale w głębi serca jestem niepoprawną romantyczką. I kiedy Kinga i Piotrek stanęli naprzeciwko siebie, a w oczach mieli tyle prawdziwej miłości, pomyślałam: „Jam to, nie chwaląc się, uczyniła”. Wiem, że oryginalnie ten tekst pada w mocno dramatycznych okolicznościach, no ale tam też wszystko kończy się ślubem.
Wcześniej Anka przeczytała fragment z Biblii. Kinga wybrała inny niż wszyscy, nie ten o miłości cierpliwej, tylko coś ze Starego Testamentu, o parze radującej się weselem. Nie znałam tego urywka. No ale Kinga została panią doktorantką filologii polskiej, więc tajemnice tekstów nie były jej obce. Tak jak mnie nie były obce składy chemiczne kosmetyków dziecięcych. I owszem, nie znajdowało się tam nic strasznego, ale też nic jadalnego. A Jasiek raz wcisnął sobie do buzi krem do smarowania tyłka. Do dziś nie wiem, jak on to zrobił. Odłożyłam tubkę poza zasięg lepkich łapek i patrzyłam na małego drania. Tyle że patrzenie nic nie daje. On zawsze znajdzie lukę w systemie i wykorzysta ją, by targnąć się na swoje zdrowie.
Ksiądz ogłasza, że są teraz mężem i żoną. Dwójka moich najlepszych przyjaciół stała się małżeństwem. Tylko głaz nie lałby łez w tak wzruszających okolicznościach.
– Płakałaś – stwierdza Rafał, gdy do niego podchodzę. Siedzi w bocznej nawie ze śpiącym Jaśkiem na kolanach.
– Troszkę się wzruszyłam.
– Nie tak troszkę.
No i czemu on się czepia?
– Nie można się wzruszyć na ślubie przyjaciół?
– Czy ja coś mówię?
Nie, jasne, że nie. Tylko to „Płakałaś” zabrzmiało tak, jakbyś miał pretensje. Tym samym tonem mogłeś powiedzieć: „Kradłaś”.
– Jedźmy już.
Rafał podnosi się bez trudu, choć Jasiek już swoje waży. W tych książkach o przygotowywaniu się do macierzyństwa powinny być rozdziały o siłowni. Coś w stylu: „Poślij swojego faceta, niech wyciska, sobie kup karnet, bo nie wydolisz. Gdy dziecko się rodzi, waży cztery kilogramy i to niby nic, bo jest malutkie, ale szybko rośnie i ani się obejrzysz, a z czterech robi się dycha. Weź sobie dziesięć kilo cukru i ponoś wieczorem po mieszkaniu, tak ze dwie godziny, bo tyle minimalnie trwa usypianie i musi się odbywać u mamusi na rączkach, inaczej jest płacz, a zrozumiesz, że siłownia jest ci niezbędna. I twojemu chłopu również”. Niestety, nikt nie udziela takich rad. Dobrze, że Rafał ma dziadka, który posiada ogród i któremu trzeba pomagać. Noszenie worków z torfem odkwaszonym fizycznie przygotowało mojego partnera do tacierzyństwa.
Tak właśnie o nim mówię. Mój partner. Chociaż tak naprawdę nasz układ mało ma wspólnego z partnerstwem. Tyle że trudno znaleźć odpowiednie określenie, bo na „mój chłopak” jesteśmy zbyt dorośli, a „ojciec mojego dziecka” niesie w sobie zbyt wielki dystans. Nie jesteśmy aż tak daleko od siebie.
Tyle że nie bardzo czuję, abyśmy byli blisko. Kiedy powiedziałam o tym mamie, bo chciałam usłyszeć kilka ciepłych słów wsparcia, zebrałam reprymendę. Serio. Dowiedziałam się, że nie mam powodu do narzekania, bo Rafał bardzo się angażuje. Ojciec nie spędzał ze mną nawet jednej trzeciej czasu, jaki Jasiek dostaje od swojego taty. I jeszcze, że Rafał bardzo nas oboje kocha, to widać. Dba o rodzinę, jest odpowiedzialny. Zwykle ludzie mają trochę czasu na dotarcie się, zanim w ich związku pojawia się dziecko. U nas jest inaczej, bo tak niefortunnie wyszło, więc muszę być cierpliwa. Wszystko się ułoży. Dla mnie to zabrzmiało mniej więcej tak: „Poszłaś z nim do łóżka, zaszłaś w ciążę i czego się spodziewałaś? I tak masz szczęście, że cię chce, bo mógł się wypiąć. Kąpie małego, usypia, zabiera na spacery. Czego chcesz więcej? Ja musiałam wszystko robić sama, a jak mąż wracał, to obiad z dwóch dań miał stać na stole. Nie narzekam, to były inne czasy. Ale w porównaniu z tym, co ja przeżyłam, u ciebie są luksusy, więc doceń”. Nic nie mówię, choć powinnam, bo nie wiem, skąd jej się ten obiad z dwóch dań wziął. Przez lata opowiadała, jak to ona za mną rozwrzeszczaną biegała wokół osiedla, bo nie chciałam zasnąć, a w domu nieposprzątane, niewyprane, tato wracał z pracy i wszystko ogarniał, a potem ganiał ze mną, a mama odsypiała, bo wiadomo, że w nocy też nie dawałam odpocząć. Widocznie w tak zwanym międzyczasie coś się pozmieniało we wspomnieniach i teraz te, w których ojciec jest fajnym tatą, nie pasują do MMM, czyli Matki Mów Motywacyjnych. Tak, stworzyłam specjalny skrót, bo tyle tego usłyszałam w ciągu ostatnich dwóch lat. Rozumiem, że mama chce pomóc, ale słabo jej to wychodzi. Już wolę babcię i jej porady. „Masz zapalenie piersi, skarbie? Nic się nie martw. Pomódl się do Świętej Agaty i zaraz ci przejdzie”. Oczywiście nie przechodzi, ale babcia przynajmniej nie twierdzi, że to moja wina, bo coś zrobiłam źle, a tak w ogóle to nie powinnam narzekać, bo za jej czasów macierzyństwo było prawdziwym wyzwaniem, nie to, co teraz, jednorazowe pieluchy, szkoły rodzenia, a zakupy kurier przynosi pod drzwi. Dawniej kiedy ktoś chciał mieć pieluszkę, musiał krosna do domu przytaszczyć i sobie utkać, a i to jedynie wtedy, kiedy miał znajomości, a te krosna to pożyczali wcale nie na długo, bo kolejka, tylko na jedną noc. I się tkało, a potem człowiek szanował tę pieluchę, bo miał jedną na trzy lata. Na szczęście babcia tego nie mówi. Wie, że ja wiem, że w czasach jej młodości było trudniej ze wszystkim, nie tylko z macierzyństwem. Kiedy się urodziłam, także było trudniej niż teraz. Tyle że macierzyństwo to nie jest kwestia pieluch, zabawek czy jedzenia w słoiczku. To te ciągłe myśli, żeby nie skrzywdzić, dopilnować, dobrze wychować i jeszcze żeby nie zachorowało. I w tej sprawie nic się nie zmienia. Babcia o mamę, mama o mnie, ja o Jaśka – wszystkie zamartwiamy się tak samo. Można by to zrozumieć, nie? Niestety, mama ma z tym pewne trudności. A jeszcze większe trudności ze zrozumieniem, że ja naprawdę robię, co mogę, ma mama Rafała. Ale nie będę o tym myśleć na ślubie i weselu moich najlepszych przyjaciół. Żadnych smutnych myśli. To postanowione.
Dojechaliśmy do domu weselnego i jesteśmy świadkami tradycyjnego powitania chlebem i solą. Potem Piotrek przenosi Kingę przez próg przy wtórze „Gorzko, gorzko”. On to musi ją bardzo kochać, skoro godzi się na to wszystko. Niektórzy to mają szczęście. Gdybym zaproponowała Rafałowi, żeby mnie podniósł, toby spojrzał na mnie wymownie. „A pomyślałaś o moim kręgosłupie?”, mówiłby jego wzrok. I miałby rację. W ciąży utyłam. Wszyscy mówili, żeby się tym nie martwić, bo będę karmiła piersią i szybko zrzucę. Początkowo wyglądało na to, że mają rację, ale coś poszło nie tak. Zamiast chudnąć, zaczęłam tyć. No i teraz mam dziesięć kilo nadwagi. „Zrób coś ze sobą”, wydają się mówić wszyscy, którzy na mnie patrzą. Okej, tylko jeszcze powiedzcie co. Bo jeśli chodzi o ruch, to zapewniam, że od piątej do dwudziestej trzeciej jestem na nogach. Dziecko, dom i uczelnia sprawiają, że nie mam kiedy usiąść. Zwłaszcza dziecko. Jeżeli zaś chodzi o dietę, to na sto procent mam deficyt kaloryczny. Są dni, kiedy leżąc w łóżku, uświadamiam sobie, że wszystko, co zjadłam, to wzgardzony przez Jaśka kawałek banana. I owszem, jestem głodna, ale jestem też zmęczona, poza tym istnieje ryzyko, że dźwięk, jaki wydają drzwi lodówki podczas zamykania, obudzi dziecko i będzie czekać mnie kolejna godzina usypiania, więc wybieram pozostanie w łóżku z pustym żołądkiem. Babcia by to nazwała postem i pewnie miałaby rację. Poszczę w słusznej sprawie powrotu do bycia hot laską. Tyle że nie bardzo mi idzie. Przed tym ślubem, gdy szukałam sukienki dla siebie, rozryczałam się w przebieralni. Nic na mnie nie pasowało, we wszystkim wyglądałam jak kaszalot. Mama mówi, że Rafał patrzy na mnie z miłością, ale co ona tam wie. Nie jestem tą śliczną, szczupłą dziewczyną, którą poznał. I pomyśleć, że wtedy myślałam o sobie, że mam nadwagę! Teraz to mam nadwagę, wówczas byłam szczuplutka, miałam piękne długie włosy, które musiałam ściąć. Jedyny plus, że Jaśka udało się odstawić, więc przynajmniej już nie śmierdzę jak lodówka w akademiku.
– Wszystko dobrze? – pyta Rafał.
– Jasne.
– Dziadek weźmie Jaśka, a my trochę potańczymy. Co ty na to?
Godzinę tańców później mam wątpliwości, czy to była dobra decyzja. Jasiek jest czarny. Jego biała twarzyczka, jasne włoski i ten piękny maluteńki garniturek, który mu kupiłam specjalnie na tę okazję, są pokryte grubą warstwą błota. Skąd on wziął to błoto? Mamy wyjątkowo upalny lipiec, a na dodatek od trzech tygodni nie spadła kropla deszczu. Wszyscy narzekają na suszę, a moje dziecko zdołało znaleźć miejsce zasobne w rozmiękłą ziemię.
– No ja nie pomyślałem – mówi dziadek Antoni. Zupełnie niepotrzebnie, bo przecież widać, że nie pomyślał.
Zapewniam, że nic się nie stało. Lista moich osobistych wpadek jest tak długa, że mogłabym się nią owinąć w pasie trzykrotnie. Chociaż teraz to właściwie nic innego nie robię, tylko myślę. Patrzę na świat nie po to, by się zachwycać jego pięknem, lecz by oceniać zagrożenia dla życia i zdrowia dwulatka. Zanim urodził się Jasiek, byłam przekonana, że kartonowe pudełko nie jest niczym innym jak pudełkiem. Teraz wiem, że można zjeść spore jego fragmenty. Można je włożyć sobie na głowę i idąc w ten sposób, rozciąć łuk brwiowy o futrynę. Niestety, w tym wypatrywaniu zagrożeń jestem, jeśli nie liczyć Włodka, osamotniona. Pozostali członkowie rodziny wydają się impregnowani na wiedzę, jaką próbuję im przekazać. A jak to się kończy? Właśnie tak.
– Nic się nie stało – powtarzam, bo dziadek Antoni wygląda wyjątkowo żałośnie. Przecież nie zrobił tego specjalnie. Po prostu nie nadaje się do pilnowania dziecka. Po to jest z nami mama Rafała. To ona miała się zająć Jaśkiem.
– Pewnie, że nic – potwierdza ze śmiechem Rafał. – Wezmę małego do mieszkania twoich rodziców i trochę opłuczę.
Super. A ja zostanę sama na weselu.
– A twoja mama? – przypominam, bo sama to zaproponowała. Mówiła, że należy nam się odrobina zabawy. A ja, głupia, się zgodziłam.
– Coś pilnego jej wyskoczyło. Musiała wracać.
Jasne. To było do przewidzenia. Jej sprawy są zawsze ważniejsze i pilniejsze od moich.
– Sama go zaprowadzę. To trzeba zaprać. – Tak naprawdę to nie jestem już w nastroju na wesele. Chcę być gdzieś sama i móc popłakać.
Rafał zachowuje się tak, jakby nie słyszał moich słów. Wyciera Jaśkowi buzię i bierze go za rączkę.
– To kawałek drogi. Piechotą będzie dłużej, podjadę raz-dwa. O co chodzi z tym zapraniem? Przecież mogę.
Chodzi o to, że chcę stąd uciec. Byłam szczęśliwa, a teraz jestem smutna.
– To pojedźmy razem – mówię.
– Nie ma sensu, żebyśmy jechali we dwoje. Poza tym musisz tu być, to wesele Piotrka i Kingi. Masz się bawić.
Poprawka. Miałam się bawić, ale twoja mama wszystko popsuła. Bardzo jej ode mnie podziękuj. Nie mówię tego, choć mam ochotę. Buzuje we mnie i boję się, że wybuchnę. Nie chcę się kłócić z Rafałem, bo zdecydowanie zbyt często to robimy. Czasem odnoszę wrażenie, że nasze jedyne normalne rozmowy miały miejsce podczas wyjazdu w góry, kiedy się poznaliśmy. A to było przed stu laty, w zupełnie innej epoce, która nie nazywała się ani związkiem, ani rodzicielstwem.
– A co wy tu tak stoicie? – pyta moja babcia.
Antoni wskazuje na Jaśka.
– No i co? – Babcia nie rozumie.
– Bo on tak trochę… i Karolina chce zaprać… umyć może…
Babcia wzdycha, wyciąga z torebki chustkę do nosa, na której widok jakiś muzealnik na pewno dostałby palpitacji serca z ekscytacji, bo ten przedmiot ma prawie sto lat i jest przykładem zaawansowania technologicznego małych manufaktur tkackich w Górnych Łużycach czy jakoś tak. Wyciera nią twarz swojego prawnuka. Poprawia rękawem żakietu. Patrzy na dzieło.
– No, i dobrze jest. Z włosów się wykruszy, jak wyschnie.
– A ubranko? – pyta dziadek Antoni, wpatrzony w babcię z miłością i podziwem.
– Gdzie on w tym jeszcze pójdzie? – Babcia wzrusza ramionami. – I tak zaraz wyrośnie. Chodź, skarbie, z babcią. Babcia da ciasteczko. – I piorunuje mnie wzrokiem, żebym przypadkiem nie spróbowała oponować.
Nic nie mówię. Bo też nie mam nic do powiedzenia. Choćby nie wiem co babcia i tak zrobi po swojemu. Pod tym względem niczym się nie różni od Jaśka.
– To nie miejsce dla dziecka. On się tu nudzi. Wezmę go na spacerek.
Kiwam głową, że dobrze, niech babcia go weźmie. Każdy z moich bliskich ma odmienne podejście opiekuńczo-wychowawcze. Babcia to typ pielgrzymkowy, opierający się na chodzeniu do kapliczki, do krzyżyka, do kościółka i tak w kółko, i wierze, że cukier krzepi. Moja mama natomiast uważa, że dziecko powinno być zabawiane. Dlatego gdy to jej przypada w udziale zajmowanie się Jaśkiem, odpala śpiew, taniec i małe formy teatralne. Krówkę robi tak, że Stanisławski płakałby ze wzruszenia. Mama również jest #TeamCukier, głęboko przekonana, że droga do serca mężczyzny wiedzie przez żołądek, nawet jeśli ten mężczyzna ma dwa lata. Mój tato uznaje metody waldorfskie. „Dziadek tu sobie pospawa zawias, a ty siedź i patrz, może się czegoś nauczysz”. Potem ja trzy dni nie śpię, bo Jasiek, owszem, naśladuje. Dziadek Antoni zachowuje się tak jak Bronisław Malinowski na wyspach zachodniego Pacyfiku – obserwować, nie ingerować. Mama Rafała wierzy w edukację, dlatego kupuje Jaśkowi zeszyty do kaligrafii i oczekuje cudów.
Jedyne solidne wsparcie mam we Włodku, który jest z nami od początku, więc wie, kiedy obserwować, a kiedy stymulować. Gdyby nie on, to nie mam pojęcia, co bym zrobiła.
Z zamyślenia wyrywa mnie Rafał.
– Nie przyszliśmy tu po to, by stać – mówi, obejmuje mnie i prowadzi na parkiet.
„I żadnych animatorów, zabaw, rzucania muszką”, zastrzegła Kinga. „Nie jesteśmy przedszkolakami, żeby nam ktoś czas organizował. Będziemy tańczyć, tańczyć i jeszcze raz tańczyć”.
No i tańczymy. Skoczne rytmy się skończyły i lecą wolne kawałki. Rafał obejmuje mnie mocno, opiera brodę o moją głowę. Jesteśmy blisko, tak blisko. Czuję się kobietą. Nie doceniałam tego, jak ważne jest się nią czuć, a teraz mikrosekundy kobiecości zdarzają się wyjątkowo rzadko. Zdominowało mnie macierzyństwo. Wciąż słyszę: „Teraz, kiedy jesteś matką”. Wszyscy właśnie ją we mnie widzą. Przestałam być córką, wnuczką, koleżanką, ukochaną, kobietą, studentką, pracownicą. Stałam się matką. I jasne, kocham to. Ale też czasem nienawidzę. Chciałabym wyjechać ze swojego życia na tydzień, przemyśleć sobie i poukładać to wszystko, z czym się borykam, ale to niemożliwe.
– Chyba ci tego jeszcze nie powiedziałem – mówi Rafał wprost do mojego ucha, bo muzyka jest bardzo głośna – ale pięknie dziś wyglądasz.
Muska mój policzek ustami. Widać jemu również udzielił się romantyczny nastrój. Przytulam się do niego, bo czuję, że jesteśmy tą parą z gór – młodzi, szczęśliwi, zafascynowani sobą.
– Ty też świetnie wyglądasz, przystojniaku.
Otulają mnie ramiona Rafała i muzyka. Jest dobrze. Mam ładny makijaż i fajną fryzurę. Długie włosy są przereklamowane. Krótkie są naprawdę sexy. No i udało mi się kupić sukienkę, w której nie wyglądam jak kartofle w worku.
Czego można chcieć więcej?
Może tego, by twoje dziecko nie zaczęło się drzeć jak często wspominana przez babcię dusza czyśćcowa. Znam ten krzyk i wiem, że oznacza on jedno: „Gdzie, u licha ciężkiego, jest moja mamusia? Dawać ją natychmiast!”.
– Nasz syn mnie potrzebuje.
Rafał wzdycha. Wie, że tak właśnie jest. Nikt nie utuli Jaśka, gdy ten wrzeszczy w ten sposób, tylko ja.
– Iść z tobą?
– Poczekaj, zaraz wrócę – mówię, choć obawiam się, że może być inaczej.
Rozdział drugi
Honeymoon
Nie mogę zadzwonić do Kingi, która jest w połowie drogi na Grenlandię, dokąd udali się w podróż poślubną. Nie do końca rozumiałam, dlaczego ze wszystkich miejsc na Ziemi wybrali właśnie to.
– Bo chcemy ją zobaczyć, bo nie będzie upałów, bo nikt tam nie jeździ i wyobrażamy sobie zasko na twarzach ludzi, którym powiemy, że czas po ślubie spędziliśmy, oglądając Grenlandię – tłumaczyła. – A ty dokąd chciałabyś pojechać?
– Do Paryża – odpowiedziałam bez zastanowienia.
– No tak! – Kinga się roześmiała. – Rozumiem.
Tak naprawdę nie rozumiała. W Paryżu jest Disneyland i Jasiek na pewno świetnie by się tam bawił. Wiem, że podróż poślubna jest dla nowożeńców, ale my jesteśmy też rodzicami i nie wyobrażam sobie, byśmy pojechali dokądś na dłużej bez Jaśka.
Przeglądam zdjęcia na Insta, które potwierdzają, że to był piękny ślub i megaudane wesele. Czuję radość, bo to wszystko po części moja zasługa, i smutek. Nie, może nie smutek, bardziej nostalgię. Chciałabym z kimś pogadać, ale przecież nie zadzwonię do Kingi, która jest teraz na kopenhaskim lotnisku. Patrzę na Jaśka, który wkłada klocuszki do garnuszka, zupełnie ignorując zalecenia producenta, by dopasowywać kształt klocka do otworu. No a w zasadzie dlaczego nie ignorować, skoro bokiem wchodzi, trójkąt mieści się we wszystkie dziurki i tylko z gwiazdką są problemy, ale przy odrobinie determinacji da się ją wepchnąć w miejsce koła. Mam jakieś siedem i pół do dziewięciu minut. Sięgam po telefon i piszę do Anki: „Oglądam zdjęcia. Superślub”. Natychmiast pokazują się kropki. Gapię się w nie jak urzeczona, z niecierpliwością czekając, co napisze. I nic. Czuję rozczarowanie. Wtedy odzywa się telefon.
– Pomyślałam, że co ja będę pisać. Super było. Dawno się tak nie wytańczyłam. Szkoda, że wyszłaś tak wcześnie.
– Tego nie było w planach. – Wzdycham. – Zabrałam Jaśka do mieszkania rodziców, uśpiłam i sama zasnęłam.
– A teściowa nie miała ci pomóc?
– Wszyscy mieli mi pomóc – mówię z goryczą, która nawet mnie dziwi. – I wyszło jak zawsze. – Czuję gulę w krtani. – Sorry, nie mogę teraz rozmawiać. – Rozłączam się i płaczę.
Długo płaczę. Plusem bycia samą z dwulatkiem jest to, że on jeszcze nie wszystko rozumie. Owszem, zdarza się, że zobaczy mnie zapłakaną i wtedy zrobi smutną minę albo mocno przytuli, ale jeśli stanę przy zlewie, udając, że zmywam, to nie wie, co niżej znów sie dzieje. Mogę też odwrócić jego uwagę mazakiem. Gdy maże po kartkach, to się w tym zatraca i nie zwraca uwagi na to, co się dzieje dookoła. Wówczas matka może sobie spokojnie popłakać.
– Wszystko w porządku? – pyta Rafał po powrocie z pracy.
– Czemu pytasz?
– Wyglądasz, jakbyś płakała.
– Nie płakałam – kłamię.
Gdybym się przyznała, musiałabym podać powód. I jak znam życie, rozmowa potoczyłaby się nie tak, jak bym tego oczekiwała. Wyszłoby na to, że mam pretensje do jego mamy. „Jak zawsze”. Nie mam pretensji. Po prostu nie powinna była się deklarować. Moja mama oferowała opiekę na cały dzień i całą noc. To byłaby najlepsza opcja, ale w mamie Rafała odezwała się zazdrość, bo ona uważa, że faworyzuję moich rodziców. „Przecież ja mam czas, mogę pomóc”, tak powiedziała, a Rafał oczywiście nie potrafił jej odmówić. I jak to się skończyło? Winą za wszystko, również za to, że sam się bawił na weselu mojej BFF, obarczono mnie. Po co więc rozmawiać?
– Zjem coś i zdrzemnę się godzinkę, bo w pracy było chujowo.
– Nie przy dziecku – rzucam głosem androida.
– Przecież i tak nie rozumie.
– To, że niewiele mówi, nie znaczy, że nie rozumie. Kompetencje językowe dwuletniego dziecka są imponujące – przytaczam z pamięci zdania z artykułu na temat mowy u dzieci, który niedawno czytałam, zaniepokojona Jaśkowym brakiem postępów w porozumiewaniu się. Później się okazało, że postępy robi, tyle że nie uważa za stosowne poinformować o tym własnej matki.
– Okej, przekonałaś mnie – przerywa mi Rafał, jak zawsze niezainteresowany.
Tuż po narodzinach Jasia był bardziej zaangażowany. Teraz zachowuje się tak, jakby cierpliwie czekał na ten moment, gdy będą mogli pójść na rowery albo kopać piłkę. Odwiesza marynarkę i idzie pod prysznic. Chciałabym mu powiedzieć, że ja też mam pracę. Próbuję ją łączyć z wychowywaniem dziecka i jest to megatrudne. Na dodatek Włodek, wujek Rafała, od którego wynajmujemy mieszkanie na piętrze jego domu, wyjechał na lato do córki. Wiedziałam, że będzie mi bez niego trudno, ale nie myślałam, że aż tak. No ale to jego córka, ma prawo, dawno się nie widzieli i tak dalej. Chciałam się postarać na ten okres o miejsce w żłobku dla Jaśka, ale moja teściowa zaoponowała. Nie pozwoli, by jej wnuk spędzał czas w przechowalni. W jakiej przechowalni? Prywatny żłobek. Wiele osób zabiera dzieci na lato, więc były miejsca. Przecież to kilka godzin, i to nie codziennie. Socjalizacja także jest ważna. Jasiek całkiem dobrze odnajduje się wśród innych maluchów. No ale nie, a mój partner poparł swoją matkę. Jak zwykle. Raz jej się postawił, kiedy zażądała badań genetycznych. Teraz za każdym razem, gdy teściowa mówi: „Ależ Jasiek jest podobny do Rafała”, ja odpowiadam: „No nie wiem, może zróbmy testy genetyczne”. Ona udaje, że żartowałam, i się śmieje, by podkreślić, jaka to ja zabawna dowcipnisia jestem. Też się śmieję, choć do radości mi daleko.
Z zamyślenia wyrywa mnie dzwonek. Idę otworzyć. Jasiek oczywiście ze mną. W drzwiach staje Anka.
– Jaki on słodki. – Wyciąga ręce, a mały po chwili wahania daje się podnieść. Dziwi mnie to, bo ze wszystkich znajomych dorosłych ją widuje najrzadziej, a czasem nawet babci nie pozwala na taką czułość. Trudno rozkminić humory dwulatka. – Patrz, co ciocia przyniosła. – Anka wyciąga z torebki czerwony drewniany wóz strażacki. – Ma atesty – mówi do mnie.
– Dzięki!
Jasiek już jeździ po podłodze.
– Rafał w domu?
– Właśnie wrócił.
– To super.
– Bierze prysznic.
– Proponujesz, bym do niego dołączyła? – To ma być żart, ale mnie nie do śmiechu, Anka to widzi. – Przepraszam.
Kiwam głową, że nie ma sprawy, ale robi się jakoś sztywno. Pytam, czy napije się herbaty. Anka odmawia.
Rafał chyba usłyszał rozmowę, bo na szczęście nie wychodzi w ręczniku, tylko w dresach i T-shircie.
– Słuchaj, Rafał, jest sprawa. Muszę zabrać Karolinę na dwie, trzy godzinki. Dasz radę sam?
Jasne, że da. W końcu jest ojcem tego dziecka, prawdziwym facetem, który spłodził syna, myśli o domu i być może kiedyś posadzi drzewo.
Nie bardzo rozumiem, czego Anka tak nagle może ode mnie potrzebować, ale zgadzam się z nią iść. Gdy zmieniam szare dresy w czerwone marchewkowe maziaje na coś wyjściowego, myślę sobie, że może chodzi o ślub. Może coś trzeba rozliczyć, coś niezapłacone. A może Rafał, gdy został sam, z kimś flirtował? Na sto pro flirtował, widziałam zdjęcia. Może tam się stało coś więcej i Anka chce mi o tym powiedzieć?
– O co chodzi? – pytam, kiedy przekraczamy próg greckiej knajpki. Anka bardzo lubi to miejsce, ja tak sobie.
– O to, że dorośli ludzie czasem muszą pobyć w towarzystwie innych dorosłych ludzi. – Siadamy przy stoliku. – Płakałaś dziś. Wiem przecież – ucina moją próbę zaprzeczenia.
– Chyba zeszło ze mnie całe to napięcie związane ze ślubem.
Anka nie wygląda na przekonaną.
– Stresowałam się.
– Kinga nie powinna była cię tym obarczać.
– Sama chciałam.
– Ty to chciałaś się poczuć ważna i doceniona.
Nie wierzę własnym uszom. Wyciągnęła mnie z domu, by mówić mi takie rzeczy.
– Miłe to nie było.
– Miłe może i nie, ale przynajmniej szczere. Przyjaciółki są od tego, by mówić prawdę w oczy.
– W takim razie dziękuję za szczerość, ale chyba już pójdę, bo więcej nie zniosę. – Podnoszę się, a Anka chwyta mnie za rękę.
– Przepraszam, Karolina. Nie tak miała wyglądać ta rozmowa.
– A jak? – Wciąż nie zdecydowałam, czy wychodzę, czy zostaję.
– Normalnie. Jak kiedyś. Znamy się tyle lat. To Kinga do nas dołączyła, a teraz jest tak, że gdyby nie ona, to w zasadzie nie miałybyśmy kontaktu. Wiem, bywam okropna, ty też masz wady, ale kiedyś nam to nie przeszkadzało, a teraz przy byle okazji bierzemy się za łby.
Jednak siadam.
– Co się z nami stało? – pytam.
Anka wzrusza ramionami. Podchodzi kelnerka i przyjmuje nasze zamówienie.
– Czy ty możesz pić? – Anka patrzy wymownie na moje piersi.
– Tak. Zakończyłam produkcję dwa miesiące temu.
– Karmiłaś go prawie dwa lata? – dziwi się chwilę po tym, jak zamówiła butelkę wina.
– Wydaje mi się, że matki albo odstawiają szybko, albo karmią dopóty, dopóki dziecko samo nie zrezygnuje.
– Do osiemnastki?
– Zwykle między drugim a trzecim rokiem życia. Chociaż bywają różne przypadki. – Mówię poważnym tonem ekspertki w dziedzinie rodzenia, karmienia i wychowywania dzieci.
Prawda jest taka, że czuję swój brak kompetencji, ale inni nie muszą o tym wiedzieć. Zwłaszcza Anka. Ta myśl wytrąca mnie z równowagi. Dlaczego tak pomyślałam? Moja przyjaciółka numer jeden od podstawówki, a teraz robię sobie z niej wroga.
– No to twoim zdaniem co się z nami stało? – pytam.
– Sądzę, że głównie faceci.
– No ale to już sobie wyjaśniłyśmy.
– Jesteś pewna? Uważałaś, że podbijam do twojego mężczyzny, skończyłam z narzeczonym twojej przyjaciółki. Możesz się czuć zagrożona.
„Nawet z nadwagą jestem od ciebie ładniejsza”, myślę. Uznaję jednak, że ubiorę to w oględniejsze słowa.
– Nie, nie czuję się zagrożona. A ta roszada z Tomkiem wszystkim wyszła na zdrowie. Z Kingą do siebie nie pasowali.
– Nie pasowali czy ty nie chciałaś, żeby Piotrek chodził po świecie ze złamanym sercem?
Wzruszam ramionami. Może faktycznie takie były moje intencje, ale nie byłam tego świadoma.
– Gdybym się nie wmieszała, to nie tylko Piotrek chodziłby ze złamanym sercem.
– I chwała ci za to. – Anka podnosi kieliszek. – Uważam, że to jest ten jeden kamyczek, z którego wzniosłyśmy mur między nami.
Patrzę na nią pytająco, bo nie rozumiem, co ma na myśli.
– No bo przyznasz, że jest między nami mur. Budowałyśmy go przez ostatnie trzy lata. Jeden kamyk ja, drugi ty.
– I chcesz, żebyśmy go teraz zburzyły?
– Raczej rozebrały kamień po kamieniu. Ja zacznę. Wmieszałaś się w związek Kingi i dzięki temu ja dostałam faceta, na którym mi zależało. Nigdy ci tego nie powiedziałam, a powinnam była podziękować.
Tego się nie spodziewałam.
– Chyba mam żal, że nie zdradziłaś mi, co czujesz do Tomka.
– Też mam o to do siebie żal. Byłoby mi łatwiej, gdybyś wiedziała. Ale ty tak ich idealizowałaś.
– Nie idealizowałabym, gdybyś powiedziała.
Przez kolejne pół godziny nasza rozmowa wygląda podobnie. Byłam zła, że mi nie powiedziałaś, mam żal, że ukryłaś, było mi przykro, kiedy wyjawiłaś. Nie jest łatwo. Każde zdanie, które wypowiada Anka, tworzy mikrozranienie. Zarazem za każdym razem, gdy coś z siebie wyrzucam, czuję się lepiej. Wino znika szybko, musaka dużo wolniej.
– Mam też żal do siebie, że wtedy, kiedy… no wiesz, wylądowałaś w szpitalu, nie przyszłam do ciebie. Mam do siebie żal o ten egoizm, ale zastosowałam wyparcie i przeniesienie i jakoś tak mi to zostało w głowie, jakby to była twoja wina. Bardzo się wtedy bałam. Przecież gdybym nie przyszła na czas… Mogłam wszystko zostawić i pójść do ciebie. – To wyznanie nie przychodzi mi łatwo.
Anka wzdycha. Ciężko i ze smutkiem.
– Mogłaś przyjść, jasne. Nie mam pretensji, że tego nie zrobiłaś. Rozumiem. Wtedy… To był dla mnie bardzo trudny czas. Najtrudniejszy, jak dotąd. Nie próbowałam popełnić samobójstwa. Chciałam tylko zwrócić na siebie uwagę. Tak sobie myślę, że po tym, co powiem, to może już nigdy nie będziemy przyjaciółkami, ale jak się powiedziało „a”, to trzeba wyrecytować ten pieprzony alfabet. Specjalnie zostawiłam te opakowania na wierzchu, żebyś myślała, że próbowałam się zabić. Żebyś miała wyrzuty sumienia i żebyś mi nadskakiwała. W moim życiu wszystko się waliło. Bałam się, że skoro tobie się udaje, to mnie zostawisz. Kto by chciał takiego przegrywa? Ojciec namieszał mi w głowie. Bez względu na to, co kto mówił, ja słyszałam swojego starego: „Jesteś nic niewarta, nic nie osiągniesz”. Wciąż słyszę ten głos… Ostatnio przez niego znów zrobiłam coś strasznie durnego. Pewnie ci powiem, ale nie dziś, bo teraz sprzątamy ten bajzel między nami.
Anka niespodziewanie urywa. Myślałam, że doda coś jeszcze, ale ona milczy i patrzy na mnie wyczekująco. Co mam powiedzieć? Że jestem wściekła? No jestem. Ale też się cieszę, że wyznała prawdę. Pytanie „Co by było, gdyby…?” wracało do mnie nocami i wybijało ze snu. Teraz wiedziałam, że nic by nie było. Padłam ofiarą manipulacji.
– Powiedz coś – prosi Anka.
– Co mam powiedzieć?
– Że jesteś wściekła.
– To też.
– Wiesz, wtedy… Ja już na drugi dzień żałowałam. Tylko bałam się powiedzieć. Tak bardzo się bałam, że mnie porzucisz, że sama zaczęłam się od ciebie oddalać. Taka samospełniająca się przepowiednia. No i ostatecznie nie było mnie w pobliżu, gdy najbardziej mnie potrzebowałaś.
– Dałam sobie radę – mówię głosem wypranym z emocji.
– Jasne. Wtedy tak. Teraz nie musisz. Dobra. To jeszcze jedna szczera a bolesna rzecz. Wydaje mi się, Karolina, że ty teraz jesteś bardziej pogubiona niż ja wtedy.
Chcę zaprzeczyć, powiedzieć, jak bardzo się myli. Chcę wyjść, wrócić do moich chłopców, ale nie mogę. Przed oczami mam mgłę. To łzy. Już ich nie zatrzymam. Leją się strumieniem. Anka przesuwa krzesło, siada obok i mnie tuli. A ja płaczę, płaczę i płaczę.
Rozdział trzeci
Zaręczyny
Ustaliłyśmy z Anką, że odtąd będziemy szczerze ze sobą rozmawiać. Zero tajemnic i pretensji. Każdy związek przechodzi kryzys, naszej przyjaźni również się to przytrafiło, ale mamy tyle fajnych wspólnych wspomnień, cały ten czas od przedszkola, szkoda tego. Poza tym naprawdę się lubimy, rozumiemy i znamy. Wiele razem przeszłyśmy. Na przykład liceum, które, nie oszukujmy się, było jak pole walki i które przetrwałyśmy tylko dlatego, że miałyśmy siebie. Nad relacją, nawet najlepszą, trzeba pracować.
I teraz, w ramach pracy nad naszą relacją, spotykamy się raz, dwa razy w tygodniu. Ponieważ jest to czas rekonwalescencji po tym, jak się raniłyśmy i oczyszczałyśmy, poruszamy neutralne tematy. Ja opowiadam o Jaśku, Anka o pracy. To nowa praca.
– Grosze zarabiam, ale ten rok w korpo mnie wypalił i potrzebowałam oddechu.
Wiedziałam, że Anka zmieniła pracę, ale miałam trochę inny obraz. Według Kingi: „Znowu jej odbiło i nie wie, czego chce. Dokładnie tak jak ze studiami. Rok, góra dwa i zmiana”. Postanawiam nie oceniać. Jedni znajdują od razu, inni potrzebują więcej czasu na poszukiwania. Moim zadaniem jest wspieranie przyjaciółki. Podoba jej się – super. Przestanie się podobać, pomogę szukać czegoś nowego.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki