Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
A czego Ty pragniesz? I czego się boisz?
Maren Yearly nie tylko łamie serca, ona je pożera. Do ostatniej kości jest horrorem, który prowokuje, wstrząsa, pochłania. To przede wszystkim jednak historia o głodzie miłości i akceptacji.
Love story na miarę XXI wieku.
Porzucona przez rodzinę nastoletnia kanibalka Maren wyrusza w podróż po Ameryce. Zabiera ze sobą trochę pieniędzy i kilka książek, ale też dręczące wspomnienia i swój nienasycony głód.
W drodze poznaje chłopaka. Pociągający i tajemniczy Lee widzi Maren taką, jaka jest. Bo i on jest kimś takim jak ona. Przy nim Maren nie czuje się już tak bardzo samotna i przerażona.
Dalej jadą razem, para wyrzutków skazanych na ukrywanie się przed ludźmi i… ich zjadanie. We dwójkę Maren i Lee są silni i nietykalni. Ale czy ta więź i bezwarunkowa miłość ocali ich przed samymi sobą i światem, do którego nie należą?
Do ostatniej kości to oryginalny horror i inteligentnie poprowadzona powieść grozy, która jest jednocześnie przejmującą opowieścią o dojrzewaniu, poszukiwaniu miłości i akceptacji.
Książka wytrąca ze strefy komfortu. Autorka stawia w nim ciekawe pytania na temat tabu, przymusu i pożądania
Nic dziwnego, że historią młodych kanibali szybko zainteresowało się kino.
Adaptacja filmowa książki Camille DeAngelis w reżyserii Luki Guadagnina była sensacją Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji i otrzymała nagrody za reżyserię i debiut aktorski. W głównych bohaterów wcielili się Taylor Russell i Timothée Chalamet, z którym reżyser spotkał się wcześniej na planie filmu Tamte dni, tamte noce (nakręconego na podstawie powieści André Acimana).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 351
Pewnego dnia się obudzę i zobaczę,
że wokół mnie zbudowali labirynt.
Wtedy poczuję ulgę.
Dla Kate Garrick
Rozdział 1
Penny Wilson bardzo chciała mieć dziecko, jednak w sposób najgorszy z możliwych. W każdym razie tak się domyślam, ponieważ jej zadaniem było tylko mnie przypilnować przez półtorej godziny, ale najwyraźniej kochała mnie odrobinę za mocno. Zapewne nuciła mi jakąś kołysankę, z czułością tuliła drobne paluszki moich rąk i nóg, całowała policzki i głaskała mnie po główce, dmuchając we włosy, jak gdyby chciała sobie powróżyć z dmuchawca. Miałam już zęby, ale byłam jeszcze zbyt mała, żeby przełknąć kości, więc kiedy mama wróciła do domu, znalazła je wszystkie w salonie, ułożone na dywanie w zgrabny kopczyk.
Gdy mama po raz ostatni widziała Penny Wilson, dziewczyna miała jeszcze twarz. Wiem, że mama głośno krzyczała, bo każdy by krzyczał. Później, kiedy byłam starsza, powiedziała mi, że tamtego popołudnia pomyślała, że moja opiekunka padła ofiarą wyznawców jakiegoś satanicznego kultu. Słyszała o przedziwnych rzeczach, jakie czasami zdarzają się na przedmieściach.
Tylko że to nie byli wyznawcy kultu. Bo gdybym wpadła w ich ręce, porwaliby mnie i robili ze mną różne straszne rzeczy, a ja leżałam pogrążona we śnie na podłodze obok kupki kości. Łzy nie zdążyły jeszcze obeschnąć na moich policzkach i krew wokół moich ust wciąż jeszcze była wilgotna. Już wtedy nienawidziłam samej siebie. Nie pamiętam nic z tamtego dnia, ale to jedno wiem na pewno.
Nawet gdy mama zauważyła krwawą plamę na moich śpioszkach i dostrzegła smugi krwi na mojej twarzy, nie rozumiała tego, co widzi. A kiedy rozsunęła mi wargi i włożyła palec wskazujący do środka – matki to najdzielniejsze istoty na świecie, a moja jest najdzielniejsza ze wszystkich – znalazła coś twardego, co utkwiło mi między dziąsłami. Wyciągnęła to i popatrzyła zdumiona. To był młoteczek z ucha Penny Wilson.
Penny Wilson mieszkała na naszym osiedlu, po drugiej stronie podwórka. Żyła samotnie i najmowała się do różnych dorywczych prac, więc przez wiele dni nikt nie zauważył jej zniknięcia. Wtedy po raz pierwszy musiałyśmy nagle zebrać wszystkie nasze rzeczy i szybko się wyprowadzić. Później często się zastanawiałam, czy mojej mamie przyszło do głowy tamtego dnia, jak wielkiej nabierze wprawy w takich ekspresowych przeprowadzkach. Kiedy ostatni raz musiałyśmy się przenieść do innego miasta, spakowała nas równo w dwanaście minut.
Niedawno spytałam mamę o Penny Wilson: „Jak ona wyglądała?”, „Skąd pochodziła?”, „Ile miała lat?”, „Czy czytała dużo książek?”, „Czy była sympatyczna?”. Siedziałyśmy akurat w samochodzie, choć tym razem nie jechałyśmy do kolejnego miasta. Nigdy nie rozmawiałyśmy o tym, co zrobiłam, bezpośrednio po tym, gdy to zrobiłam.
– Nie musisz o tym wszystkim wiedzieć, Maren – westchnęła mama, pocierając oczy kciukiem i palcem wskazującym.
– Po prostu chcę.
– Miała długie, jasne włosy i zawsze nosiła je rozpuszczone. Wciąż była młoda – młodsza niż ja – ale nie sądzę, by miała wielu przyjaciół. Mówiła cicho. – Potem głos mamy się załamał, gdy dotarła pamięcią do jakiegoś wspomnienia, o którym wolałaby zapomnieć. – Pamiętam, jak twarz Penny pojaśniała, gdy spytałam ją tamtego dnia, czy może cię przypilnować. – Mama wydawała się rozgniewana. Otarła łzy wierzchem dłoni. – Widzisz? Nie ma sensu rozmyślać o tych sprawach, jeśli nie możesz nic zrobić, żeby cokolwiek zmienić. Co się stało, to się nie odstanie.
Zastanowiłam się chwilę.
– Mamo?
– Tak?
– A co zrobiłaś z kośćmi?
Tak długo zwlekała z odpowiedzią, że zaczęłam się obawiać, co powie. W końcu zawsze woziłyśmy ze sobą taką walizkę, której nigdy przy mnie nie otwierała. Wreszcie się odezwała:
– Są pewne sprawy, o których nigdy ci nie opowiem, żebyś nie wiem jak bardzo prosiła.
Moja mama była dla mnie dobra. Nigdy nie mówiła takich rzeczy jak: „Co ty zrobiłaś?” albo „Popatrz, kim ty jesteś!”.
Mama zniknęła. Wstała przed świtem, spakowała kilka rzeczy i odjechała samochodem. Mama już mnie nie kochała. Jak mogłabym mieć jej to za złe, jeśli nigdy mnie nie kochała?
W niektóre poranki, gdy już mieszkałyśmy w jakimś miejscu na tyle długo, że mogłyśmy zacząć zapominać, budziła mnie piosenką z filmu Deszczowa piosenka:
– Dzień dobry. Dzień dobry! Rozmawialiśmy całą noc...
Tyle że gdy śpiewała te słowa, zawsze brzmiała jakoś smutno.
W dniu, w którym skończyłam szesnaście lat – trzydziestego maja – mama, wchodząc do mojej sypialni, znowu zaśpiewała tę piosenkę. To była sobota i zaplanowałyśmy dzień pełen różnych rozrywek. Objęłam poduszkę i spytałam:
– Dlaczego zawsze śpiewasz to w ten sposób?
Mama rozsunęła zasłony. Widziałam, że zamknęła oczy i uśmiechnęła się do siebie, stojąc w promieniach słońca.
– Czyli jak?
– Jakbyś raczej wolała położyć się spać o jakiejś rozsądnej porze.
Roześmiała się, usiadła w nogach mojego łóżka i przez kołdrę pogładziła moje kolano.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Maren.
Już dawno nie widziałam, żeby była tak szczęśliwa.
Przy naleśnikach z posypką czekoladową wsunęłam rękę do torby z prezentami i znalazłam w środku jedną wielką książkę – Władcę Pierścieni, wszystkie trzy tomy zebrane razem – oraz kartę podarunkową do sieci księgarń Barnes and Noble. Większość dnia spędziłyśmy w jednym z ich salonów. Wieczorem mama zabrała mnie do włoskiej restauracji, prawdziwej włoskiej restauracji, czyli takiej, w której kelnerzy i szef kuchni zwracają się do siebie w swoim ojczystym języku, na ścianach wiszą czarno-białe rodzinne fotografie, a zupa minestrone smakuje tak, że człowiek jest po niej syty przez wiele dni.
W środku panował półmrok i na zawsze zapamiętam czerwone światło ze szklanego świecznika na tealighty padające na twarz mamy, gdy unosiła łyżkę do ust. Rozmawiałyśmy o tym, jak idzie mi w szkole, jak wyglądają jej sprawy w pracy. Rozmawiałyśmy o tym, jak będzie, gdy pójdę do college’u, jakie przedmioty mogłabym wybrać na studiach i kim mogłabym zostać w życiu. W pewnym momencie na stole pojawiła się miękka kostka tiramisu z wetkniętą w nią świeczką i wszyscy kelnerzy zaśpiewali dla mnie po włosku Buon compleanno a te.
Potem mama zabrała mnie do kina na Titanica, na seans ostatniej szansy, i na trzy godziny zanurzyłam się w tej opowieści, podobnie jak wtedy, gdy czytam jakąś ulubioną książkę. Byłam piękna i odważna, jak ktoś, czyim przeznaczeniem jest kochać i przetrwać, cieszyć się szczęściem i pamiętać. W prawdziwym życiu nie miałam szans na żadną z tych rzeczy, ale w przyjemnych ciemnościach starego, zaniedbanego kina mogłam o tym na chwilę zapomnieć.
W domu padłam na łóżko wyczerpana i z przyjemnością pomyślałam, że rano będę mogła rozkoszować się tym, co zostało ze wspaniałej kolacji, i czytać nową książkę. Ale kiedy się obudziłam, w mieszkaniu panowała dziwna cisza i nie czułam zapachu kawy. Coś było nie tak.
Poszłam na dół i w kuchni na stole znalazłam list:
Jestem twoją matką i kocham cię, ale nie mogę już dłużej żyć w ten sposób.
To niemożliwe, żeby mama odeszła. To niemożliwe. Jak mogłaby?
Popatrzyłam na swoje dłonie, od góry i od spodu, ale wydawały się obce, jakby w ogóle nie były moje. Nic nie było moje. Nawet krzesło, na które się osunęłam. Ani stół, na którym położyłam głowę, ani okno, przez które patrzyłam. Nawet moja własna matka nie była już moja.
Nic z tego nie rozumiałam. Od ponad sześciu miesięcy nie zrobiłam tej złej rzeczy. Mama była zadowolona z nowej pracy i lubiłyśmy nasze mieszkanie. To wszystko nie miało sensu.
Pobiegłam do jej sypialni i na łóżku znalazłam jej pościel i kołdrę. Zostawiła nie tylko to. Na szafce nocnej leżały powieści, które ostatnio przeczytała. W łazience stały niemal puste buteleczki szamponu i balsamu do rąk. W szafie zobaczyłam kilka bluzek, ale nie było tych najładniejszych. Ubrania nadal wisiały na cienkich drucianych wieszakach, jakie można dostać w pralni. Zawsze zostawiałyśmy takie rzeczy, ilekroć musiałyśmy się przeprowadzić, ale tym razem to ja byłam jedną z tych rzeczy, które mama zostawiła, odchodząc.
Roztrzęsiona wróciłam do kuchni i jeszcze raz przeczytałam list. Nie wiem, czy można coś wyczytać między wierszami, jeśli na kartce jest tylko jedno zdanie, ale znalazłam tam wszystko to, czego mama nie wypowiedziała dość wyraźnie:
„Nie mogę cię już dłużej ochraniać, Maren. Nie wtedy, gdy to raczej resztę świata powinnam chronić przed tobą”.
„Gdybyś tylko wiedziała, ile razy zastanawiałam się, czy cię nie wydać, żeby cię gdzieś zamknięto, bo wtedy nie mogłabyś już tego robić...”.
„Gdybyś tylko wiedziała, jak bardzo nienawidzę siebie za to, że wydałam cię na świat...”.
Wiedziałam o tym wszystkim. I powinnam była się domyślić, co się święci, gdy zabrała mnie do miasta z okazji urodzin, ponieważ wszystko, co się wtedy działo, wydawało się zbyt niezwykłe i wyglądało na ostatnią rzecz, jaką zrobiłyśmy razem. Tak właśnie sobie to zaplanowała.
Zawsze byłam dla niej obciążeniem. Obciążeniem i źródłem przerażenia. Wszystko, co robiła przez cały czas, robiła tylko dlatego, że się mnie bała.
Czułam się dziwnie. W uszach mi brzęczało jak wtedy, gdy nagle zapada zbyt głęboka cisza, tyle że tym razem miałam wrażenie, jakbym oparła głowę o kościelny dzwon, który chwilę wcześniej zabrzmiał donośnie.
Potem dostrzegłam na stole coś jeszcze: grubą białą kopertę. Nie musiałam jej otwierać, żeby wiedzieć, co jest w środku. Pieniądze. Poczułam skurcz w żołądku. Wstałam i niepewnym krokiem wyszłam z kuchni.
Wróciłam do jej łóżka, wsunęłam się pod kołdrę i zwinęłam w kłębek tak mocno, jak tylko potrafiłam. Nie miałam pojęcia, co jeszcze mogłabym zrobić. Chciałam to wszystko przespać, a potem obudzić się i przekonać, że to się nie stało. Ale wiecie, jak to jest, kiedy człowiek rozpaczliwie pragnie zasnąć. Kiedy rozpaczliwie pragnie czegokolwiek.
Reszta dnia minęła mi w oszołomieniu. Ani razu nie sięgnęłam po Władcę Pierścieni. Nie przeczytałam ani słowa poza jej listem. Później wstałam znowu i chodziłam po domu, ale czułam się zbyt chora, żeby nawet pomyśleć o zjedzeniu czegokolwiek. Gdy zrobiło się ciemno, poszłam do łóżka i znowu leżałam w nim, całkiem przytomna, godzinami. Nie chciałam już żyć. Jakie życie mnie czekało?
Nie potrafiłam zasnąć w pustym mieszkaniu. Jednocześnie nie potrafiłam się rozpłakać, ponieważ mama nie zostawiła mi niczego, nad czym mogłabym zapłakać. Jeśli coś kochała, zabrała to ze sobą.
Penny Wilson była moją pierwszą i ostatnią opiekunką. Od tamtej pory mama zawsze posyłała mnie do przedszkola, bo zatrudnione tam kobiety były tak przepracowane i źle opłacane, że nie było najmniejszej szansy, by kiedykolwiek się do mnie uśmiechnęły.
Przez wiele lat nic się nie wydarzyło. Ponieważ byłam dzieckiem wzorowym, cichym, rozsądnym, chętnym do nauki, mama z czasem doszła do wniosku, że wcale nie zrobiłam tamtej strasznej rzeczy. Wspomnienia potrafią się zniekształcać, zamieniając się w prawdy, z którymi łatwiej żyć. Mama uznała, że w okolicy naprawdę działali wyznawcy jakiegoś satanistycznego kultu. Zamordowali moją opiekunkę, posmarowali mnie jej krwią i wetknęli mi w usta kawałek ucha wewnętrznego ofiary niczym smoczek. To nie była moja wina – to nie byłam ja. Nie byłam potworem.
Pod wypływem tego przekonania, kiedy miałam osiem lat, mama postanowiła wysłać mnie na obóz letni. W jedno z tych miejsc, w których chłopcy i dziewczynki mieszkają w drewnianych domkach po przeciwnych stronach jeziora. W stołówce także siedzieliśmy osobno i prawie nie pozwalano nam się wspólnie bawić. W godzinach zajęć poświęconych rękodziełu dziewczęta wyplatały bransoletki, które potem ofiarowywały sobie na znak przyjaźni, albo breloczki do kluczy. Potem nauczyłyśmy się zbierać chrust i budować ognisko, choć nigdy nie rozpalono go dla nas po zapadnięciu ciemności. Spałyśmy na piętrowych łóżkach w ośmioosobowych domkach i każdego wieczoru nasza opiekunka przeglądała nam głowy w poszukiwaniu kleszczy.
Każdego ranka pływałyśmy w jeziorze, nawet w pochmurne dni, gdy woda była zimna i mętna. Inne dziewczęta jedynie brodziły, zanurzając się najwyżej do talii, i stały bez ruchu w płytkiej wodzie, czekając na moment, gdy rozlegnie się dzwonek oznaczający porę posiłku.
Ale ja byłam dobrą pływaczką. Doskonale czułam się w zimnej, czarnej wodzie. W niektóre wieczory nawet zasypiałam w kostiumie kąpielowym. Pewnego ranka postanowiłam przepłynąć całe jezioro na drugą stronę – tam, gdzie mieszkali chłopcy – tylko po to, by móc się pochwalić, że to zrobiłam. Płynęłam więc i płynęłam, z radością czując siłę własnych rąk i nóg przecinających powierzchnię wody, i jedynie mgliście zdawałam sobie sprawę z gwizdków ratownika, który nawoływał mnie z brzegu do powrotu.
W końcu zatrzymałam się, żeby popatrzeć za siebie i sprawdzić, jak daleko dopłynęłam, i wtedy go zobaczyłam. Zapewne wpadł na ten sam pomysł, zamierzając przepłynąć jezioro na stronę, gdzie znajdował się obóz dziewcząt.
– Hej! – zawołał.
– Hej! – odpowiedziałam.
Zatrzymaliśmy się, młócąc wodę wokół siebie, w odległości może pięciu metrów, i jedynie popatrzyliśmy na siebie. Niebo było zaciągnięte chmurami. W każdej chwili należało się spodziewać deszczu. Na obu brzegach ratownicy gwizdali na nas jak opętani. Podpłynęliśmy nieco bliżej, na tyle blisko, żeby wyciągnąć rękę i dotknąć się czubkami palców. Chłopak miał jasnorude włosy i więcej piegów, niż kiedykolwiek w życiu widziałam u chłopca czy dziewczynki – był tak piegowaty, że niemal nie dało się dostrzec koloru jego skóry. Uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo, jakbyśmy znali się już wcześniej i umówili się na to spotkanie na środku jeziora, w którym poza nami nikt nie miał ochoty pływać.
Zerknęłam przez ramię.
– Zdaje się, że mamy kłopoty.
– Nie, jeśli zostaniemy tu na zawsze – odparł.
– Nie pływam aż tak dobrze. – Uśmiechnęłam się.
– Mogę ci pokazać, jak utrzymywać się na powierzchni przez wiele godzin. Musisz tylko spokojnie położyć się na wodzie i pozwolić, żeby twoje myśli odpłynęły. Widzisz?
Odchylił się do tyłu i zanurzył głowę w taki sposób, że jego uszy znalazły się pod wodą. Na powierzchni widziałam tylko jego twarz zwróconą w stronę nieba. Tam, gdzie powinno być słońce.
– I wcale się nie męczysz? – Specjalnie spytałam głośniej, żeby mógł mnie usłyszeć.
Chłopiec wynurzył głowę i wytrząsnął sobie wodę z uszu.
– Ani trochę.
Postanowiłam więc spróbować.
Znaleźliśmy się teraz blisko siebie – na tyle, że mógł wyciągnąć rękę i dotknąć mojej dłoni. Wynurzyłam głowę i roześmiałam się, przebiegając czubkami palców po jego ramieniu.
– Wiem – powiedział. – Jestem strasznym piegusem.
Ratownicy po obu stronach nie przestawali dmuchać w swoje gwizdki – słyszałam ich nawet wtedy, gdy zanurzałam uszy – ale wiedzieliśmy, że nie wejdą do wody i nie wyciągną nas na brzeg. Nawet ratownicy nie mieli ochoty na pływanie w tym jeziorze.
Nie wiem, jak długo unosiliśmy się na wodzie w ten sposób, ale zapewne nie aż tak bardzo, jak mi się potem wydawało. Domyślam się, że gdyby to była historia kogoś innego, nie moja, można byłoby powiedzieć, że spotkałam wtedy swoją pierwszą dziecięcą miłość.
Chłopiec miał na imię Luke i przez kilka następnych dni udawało mu się wynajdować różne sposoby na to, by się ze mną skontaktować. Dwukrotnie zostawił mi list na poduszce, a potem pewnego dnia zaprowadził mnie po lunchu na tyły jadalni. Pod pachą trzymał jakieś pudełko i gdy tylko znaleźliśmy ustronne miejsce, zdjął pokrywkę i pokazał mi kolekcję pancerzyków cykad.
– Znalazłem je w krzakach – oświadczył, jakby to był wielki sekret. – To są ich szkielety zewnętrzne. Zrzucają je raz w życiu. Czy to nie ekstra? – Wyjął jeden pancerzyk i wsunął do ust. – Są całkiem smaczne – powiedział, przeżuwając. – Dlaczego robisz taką poważną minę?
– Wcale nie robię.
– Robisz, robisz. Nie bądź taką babą. – Wyjął drugą skorupkę. – Masz, spróbuj. – Chrup, chrup. – Muszę przy kolacji ściągnąć ze stołu solniczkę. Będą smaczniejsze z odrobiną soli.
Położył skorupkę na mojej dłoni. Popatrzyłam na nią. Coś zamigotało w jakimś mrocznym zakątku mojego umysłu: wiedziałam, że pewne rzeczy nie są przeznaczone do tego, aby je zjadać.
Rozległ się gwizdek wzywający na popołudniowy apel. Wrzuciłam pancerzyk z powrotem do pudełka i uciekłam.
Wieczorem znalazłam pod poduszką trzecią karteczkę. Pierwsze dwa listy napisał tak, jakby się przedstawiał nowej korespondencyjnej koleżance:
Nazywam się Luke Vanderwall, jestem ze Springfield w Delaware. Mam dwie młodsze siostrzyczki. To jest moje trzecie lato na obozie Ameewagan. Wakacje to mój ulubiony okres w roku. Cieszę się, że tu jesteś. Teraz mam kogoś, z kim mogę popływać, nawet jeśli musimy złamać zasady, żeby to zrobić.
Tym razem list był krótki:
Spotkaj się ze mną na zewnątrz o 11 wieczorem. Pójdziemy razem do lasu i przeżyjemy wiele przygód.
Tego wieczoru miałam na sobie pod piżamą kostium kąpielowy. Leżałam w łóżku, czekając, aż wszyscy zasną, i gdy usłyszałam, że oddychają równo i głęboko, odsunęłam zasuwkę w drewnianych drzwiach i wymknęłam się z domku. Luke stał tuż za plamą światła padającego z ganku. Zeszłam do niego na palcach, a on wziął mnie za rękę i pociągnął w ciemność.
– Chodź – szepnął.
– Nie mogę. – W zasadzie: „Nie powinnam”.
– Oczywiście, że możesz. Chodź! Chciałem ci coś pokazać.
Trzymając się za ręce, przeszliśmy szybko obok ściany na tyłach jadalni w stronę obozu chłopców. Po kilku minutach dostrzegłam ich domki widoczne zza drzew, ale wtedy Luke pociągnął mnie głębiej w ciemność.
Las nocą okazał się pełen życia w sposób zaskakująco inny od dziennego. Nad szczytami drzew wisiał skrawek księżyca rzucający wystarczająco dużo światła, żebyśmy mogli się orientować w ciemnościach. Wszędzie wokół unosiły się świetliki, połyskując zielono i złoto, i zastanawiałam się, co takiego mówią do siebie nawzajem. Owionęła nas lekka nocna bryza, świeża i chłodna. Wyobraziłam sobie, że to sosny tak wzdychają w tym dobrym, czystym powietrzu. Cały las rozbrzmiewał niewidoczną orkiestrą odgłosów, pohukiwaniem sów i cykaniem koników polnych, a z oddali dobiegało rechotanie żab.
Poczułam zapach palonego drewna. Gdzieś poza granicami obozu Ameewagan, ale niedaleko, ktoś rozpalił duże ognisko.
– Chętnie zjadłbym parówkę – rozmarzył się Luke.
Chwilę później zamajaczył przed nami czerwony blask, ale gdy podeszliśmy bliżej, zobaczyłam, że to wcale nie jest ognisko.
W lesie stał bowiem, cały rozświetlony od środka, czerwony namiot. Ale nie taki prawdziwy, ze składanymi metalowymi masztami i zasuwanym zamkiem, jaki można kupić w sklepie. Ten namiot był zupełnie inny i właśnie dlatego wydawał się tak tajemniczy. Luke znalazł gdzieś płachtę czerwonego brezentu i zawiesił ją na kawałku sznurka rozciągniętego między dwiema sosnami. Na dłuższą chwilę zastygłam bez ruchu, podziwiając jego dzieło. Mogłam sobie łatwo wyobrazić, że ten namiot jest zaczarowany i jeśli wejdę do środka, w okamgnieniu znajdę się na marokańskim targowisku.
– Sam to zrobiłeś?
– Tak – powiedział. – Dla ciebie.
I właśnie w tym momencie poczułam to po raz pierwszy. Stojąc obok Luke’a w ciemnościach i wdychając ciepłe powietrze letniej nocy, zorientowałam się, że docierają do mnie wszystkie jego zapachy, nawet te, które wydzielały najdrobniejsze włoski między palcami u stóp. Chłopak nadal pachniał jeziorem – chłodną wonią nieco zgniłej wilgoci. Nie umył zębów po kolacji i w każdym jego oddechu wychwytywałam teraz woń chili ze wszystkich zjedzonych przez niego kanapek z mięsem i keczupem.
A potem powoli to do mnie dotarło i aż się cała zatrzęsłam. Poczułam głód oraz pewność. Nie wiedziałam nic o Penny Wilson. Miałam jednak poczucie, że zrobiłam kiedyś coś przerażającego, gdy byłam mała, i lada chwila może się to zdarzyć ponownie. Ten namiot wcale nie był zaczarowany i wiedziałam, że jedno z nas nigdy z niego nie wyjdzie.
– Muszę wrócić – stwierdziłam.
– Nie bądź takim tchórzem! Nikt nas tutaj nie znajdzie. Wszyscy śpią. Nie chcesz się ze mną pobawić?
– Chcę – wyszeptałam. – Ale...
Wziął mnie za rękę i wprowadził do środka.
Jak na kryjówkę skleconą naprędce namiot okazał się całkiem dobrze wyposażony: dwie puszki sprite’a, paczka fig Newtons i torebka chipsów Doritos, do tego niebieski śpiwór, pudełko z pancerzykami cykad, elektryczna lampka, powieść z serii Wybierz własną przygodę i talia kart. Luke usiadł ze skrzyżowanymi nogami i wyciągnął poduszkę ze swojego śpiwora.
– Pomyślałem, że moglibyśmy spędzić tutaj noc. Pozbierałem wszystkie patyki. Ziemia jest jeszcze twarda, ale wydaje mi się, że to dobry trening w sztuce przetrwania. Kiedy dorosnę, zamierzam zostać strażnikiem leśnym. Wiesz, kto to taki?
Pokręciłam głową.
– Patrolują lasy i sprawdzają, czy nikt nie ścina drzew albo nie zabija zwierząt, albo nie robi innych złych rzeczy. Tym właśnie zamierzam się zajmować.
Sięgnęłam po książkę z serii Wybierz własną przygodę. Nosiła tytuł Ucieczka z utopii. Na okładce dwoje dzieci zagubionych w dżungli, ziemia pęka pod ich stopami i otwiera się otchłań. „Wybierz jedno z trzynastu różnych zakończeń! Ten wybór może prowadzić do sukcesu albo katastrofy!” – przeczytałam na okładce.
„Katastrofa”. Miałam złe przeczucia.
– Chcesz może sprite’a? – Luke otworzył puszkę i mi podał. – Masz. Spróbuj także fig. – Wziął jedną i zaczął ją obgryzać. – Ale zanim zostanę strażnikiem leśnym, będę uczestniczył w triatlonach.
– Co to są triatlony?
– Takie zawody, kiedy musisz przebiec sto mil, a potem przejechać sto mil na rowerze i przepłynąć sto mil. I to wszystko jednego dnia.
– To szaleństwo – powiedziałam. – Nikt nie może przepłynąć stu mil.
– Skąd wiesz? Próbowałaś kiedyś?
Roześmiałam się.
– Oczywiście, że nie.
– No widzisz. Teraz już wiesz, jak unosić się na wodzie w nieskończoność. To dobry początek. Ja potrafię unosić się bez końca, ale muszę jeszcze nauczyć się pływać w nieskończoność. Dlatego będę trenował i trenował. Tak długo, jak trzeba, aż będę umiał. A potem będę jeździł na koniu po Górach Skalistych i zwalczał pożary, i będę mieszkał w domu na drzewie, który sobie sam zbuduję. Będzie miał dwa piętra jak prawdziwy dom, tylko trzeba będzie się do niego wdrapywać po sznurowej drabince, a na dół będzie się zjeżdżać po specjalnym drągu. – Nagle zmarszczył czoło, jakby coś sobie uświadomił. – Ale ten drąg do zjeżdżania będę jednak musiał zrobić z metalu, żeby mi się nie wbijały drzazgi.
– A jak będziesz jadł? Będziesz potrzebował kuchni, ale wtedy może się zdarzyć, że spalisz swój dom.
– Och, będę miał żonę, która będzie dla mnie gotować. Tylko jeszcze nie wiem, czy kuchnia będzie na ziemi, czy na drzewie.
– Czy twoja żona będzie miała własny dom na drzewie?
– Nie sądzę, żeby potrzebowała, ale będzie mogła mieć własny pokój na innej gałęzi, jeśli będzie miała ochotę. Moja żona będzie artystką albo kimś takim.
– To brzmi przyjemnie – powiedziałam smutno.
– O co ci chodzi? Myślałem, że lubisz być w lesie.
– Lubię.
– Myślałem, że to cię ucieszy.
– Cieszy mnie. Ale będziesz miał kłopoty, jeśli nie wrócisz do swojego domku kempingowego.
– Och, wszystko mi jedno. Najwyżej będę jutro za karę wycierać stoły w jadalni. – Niedbale machnął ręką. – Będę wiedział, że było warto.
„Jutro”. To słowo zabrzmiało dziwnie, jakby wyciekło z niego wszelkie znaczenie.
– Nie to miałam na myśli.
– Możesz się martwić o to jutro rano. Teraz usiądź tu koło mnie i zagramy w coś, a potem pójdziemy spać.
Usiadłam obok niego, a on wyciągnął talię kart i zaczęliśmy grać. Trzymał swoje karty w górze, a ja wyciągnęłam jedną (oczywiście trafiłam na Piotrusia). Wzięłam ją i pokazałam mu, a wtedy on pokręcił głową i powiedział, żebym potasowała jeszcze raz. Nie potrafiłam skupić się na grze. Cały czas czułam zapach papryki chili, zgniłych jajek i kłaczków bawełny. Jego energia, odwaga, pragnienie, żeby żyć w lesie – wszystko to także miało swój zapach, podobnie jak mokre liście, słona skóra i gorące kakao w kubku, który zna kształt jego dłoni.
– Nie chcę więcej grać – wyszeptałam i pomyślałam: „On nigdy nie dorośnie. Nigdy nie będzie strażnikiem leśnym. Nigdy nie będzie jeździł na koniu. Nie będzie walczył z pożarami lasów. Nigdy nie będzie mieszkał w domu na drzewie”.
Luke odłożył karty i wziął mnie za ręce.
– Nie odchodź, Maren. Chcę, żebyś została.
Nie chciałam zostać. Naprawdę, naprawdę nie chciałam. Pochyliłam się i go powąchałam. Zapach chili, zgniłych jajek, kłaczków bawełny. Przytknęłam wargi do jego gardła i poczułam, jak cały zesztywniał w oczekiwaniu. Położył rękę na moim warkoczyku i musnął go, jakby głaskał konia. Owionął mnie jego oddech, wyczułam w nim zapach chili i zrozumiałam, że nie ma odwrotu.
Niepewnym krokiem wyszłam z czerwonego namiotu i ruszyłam w stronę jeziora. Na skraju przystani wrzuciłam do wody plastikową torbę na zakupy. Potem ściągnęłam piżamę i odrzuciłam ją najdalej, jak mogłam. Przyglądałam się, jak moja koszulka z Małą Syrenką tonie, i usłyszałam bulgotanie wody w reklamówce.
Opadłam na brzeg i kołysząc się tam i z powrotem, z rękami mocno przyciśniętymi do ust, starałam się stłumić krzyk, ale wyrywał się z taką mocą, że wydawało mi się, że lada moment oczy wyskoczą mi z orbit. W końcu nie mogłam go dłużej powstrzymywać, więc położyłam się na deskach, zanurzyłam głowę i wypuściłam go z siebie. Krzyczałam tak z całych sił, dopóki woda nie wdarła mi się do nosa.
Dopiero gdy wracałam ścieżką wśród sosen – mokra i zziębnięta, trzęsąc się na zewnątrz, a jednocześnie przerażająco rozgrzana i pełna w środku – dopiero wtedy pomyślałam o mamie. „Och, mamo. Przestaniesz mnie kochać, kiedy usłyszysz, co zrobiłam”.
Możliwie jak najciszej zakradłam się do swojego domku i włożyłam na kostium kąpielowy zapasową piżamę. Gdyby ktoś mnie spytał, zamierzałam powiedzieć, że poszłam tylko do łazienki. Leżałam na łóżku i cała się trzęsłam, zwinięta w kłębek, mocno, jak najmocniej, jak gdybym mogła utrzymać cały świat jak najdalej od siebie. Chciałam być cykadą. Chciałam zrzucić skórę i zostawić ją za sobą w zaroślach, żeby nikt nie mógłby mnie rozpoznać, nawet moja matka. Byłabym wtedy zupełnie inną osobą i nie pamiętałabym o niczym.
Rankiem padało, a moje paznokcie miały czerwone obwódki. Zarzuciłam ponczo, schowałam dłonie pod spodem i szybko pobiegłam po łazienki. W nieskończoność szorowałam dłonie pod kranem, a mimo to ciągle to widziałam. Jedna z dziewcząt wyszła z kabiny umyć ręce i zrobiła głupią minę. Moje paznokcie były tak czyste, jak to tylko możliwe.
Poszłam za innymi dziewczynkami do jadalni tak odrętwiała, że nie czułam ziemi pod stopami. Stanęłam w kolejce do bufetu, wzięłam jakiegoś wafla, ale nie potrafiłam niczego przełknąć. Kierownik obozu stanął przed nami i włączył mikrofon.
– Bardzo nam przykro, ale musimy oznajmić, że zaginął jeden z waszych kolegów. Dla waszego bezpieczeństwa zawiadomiliśmy rodziców i wszyscy zostaniecie odebrani dziś po południu. Na razie skończycie śniadanie i wrócicie do swoich domków. Nikomu nie wolno wychodzić aż do przyjazdu rodziców.
Wyszłyśmy z jadalni i zobaczyłyśmy na parkingu samochody miejscowej stacji telewizyjnej. Kierownik obozu nie chciał rozmawiać z dziennikarzami.
Dziewczynki w moim domku stłoczyły się wokół turystycznego stolika stojącego pośrodku.
– Słyszałam, jak dyrektor rozmawiał z kimś pod łazienką – wyszeptała jedna z nich. – Oni myślą, że Luke został zamordowany.
Pozostałe westchnęły głośno.
– Dlaczego mieliby tak myśleć? I kto to zrobił?
– Dziewczęta! – przerwała im nasza opiekunka. Z rękami założonymi na piersiach stała w rozsuwanych drzwiach, obserwując, jak deszcz zamienia w błoto ścieżkę między drzewami. – Nie chcę więcej słyszeć takich rozmów. Na dzisiaj wystarczy.
Przedtem była bardzo wesoła, chętnie zaplatała nam warkocze albo pozwalała na różne zabawy. To była moja wina, że już się nie uśmiechała; moja wina, że Luke zniknął; moja wina, że wszyscy muszą pojechać do domu. Położyłam się na swoim łóżku i udawałam, że czytam.
Burza nadal szaleje, woda sięga ci do pasa i stoisz w rzece błota. Szłaś przez dżunglę wiele dni i nie możesz znaleźć suchego miejsca, żeby się przespać. Wyczerpana zamykasz oczy i osuwasz się pod powierzchnię wody, a wtedy rzeka cię porywa i unosi cię prąd.
KONIEC.
Zamknęłam książkę z głębokim westchnieniem. „Chciałabym, żeby tak było”.
– On powiedział, że Luke samowolnie poszedł do lasu ostatniej nocy – mówiła dalej pierwsza dziewczynka, tym razem ciszej. – Znaleźli jego śpiwór cały we krwi.
– Powiedziałam: wystarczy.
Nikt już się nie odezwał. Pozostałe dziewczynki zaczęły zaplatać nowe bransoletki, a ja leżałam w rogu domku i z całych sił pragnęłam zniknąć. Jakoś po godzinie przyjechali pierwsi rodzice i dziewczynki zaczęły wychodzić, jedna po drugiej, zabierając swoje bagaże.
Zjawiła się moja matka, blada i milcząca, i zaprowadziła mnie na parking. Pozostali rodzice stali w grupkach, z założonymi rękami albo nerwowo pobrzękując kluczykami od samochodu. Rozmawiali cicho, prawie szeptem, ale zdołałam uchwycić niektóre słowa:
– Samowolnie uciekł... Czego szukał w lesie... Na tym obozie nie ma żadnej dyscypliny...
– Ten kierownik udaje, że nic się nie stało... Po prostu dziękuję Bogu, że Betsy jest lepiej wychowana...
– Mówią, że to zdecydowanie nie był niedźwiedź...
– Śpiwór był cały przesiąknięty krwią. Mówią, że nie ma szans, by jeszcze żył...
– Przypuszczam, że przeszukają jezioro...
– Słyszałem, że przesłuchują wszystkich w promieniu dziesięciu mil. Podejrzewają, że to musiał być ktoś, kto mieszka w pobliżu.
Gdzie są jego rodzice? A jeśli przyjadą, zanim mama zdąży mnie zabrać, czy wystarczy, że na mnie popatrzą, i od razu się domyślą, że to ja? Puściłam rękę mamy i uciekłam z powrotem do domku.
Wszyscy już poszli i cała pościel leżała rzucona na stertę na drewnianej podłodze. Wczołgałam się na swoje miejsce piętrowego łóżka w rogu i opadłam na goły materac, chowając twarz w starej, pozbijanej poduszce. Mama weszła i usiadła na skraju łóżka.
– Maren – powiedziała cicho. – Maren, popatrz na mnie.
Uniosłam twarz znad poduszki, ale nie potrafiłam się zmusić, żeby spojrzeć jej w oczy.
– Popatrz na mnie.
Uniosłam wzrok. Była dziwnie spokojna jak na osobę, która wie, że jej córka kogoś zjadła.
– Powiedz mi, że to nieprawda – poprosiła.
Znowu skryłam twarz.
– Nie mogę.
Musiała mnie wynieść do samochodu.
„Biedna dziewczynka” – mówili inni rodzice. „Strasznie mocno to przeżywa”.
Mama chciała wyjechać natychmiast. Obóz Ameewagan znajdował się trzy godziny jazdy od naszego domu, ale kierownik miał w kartotece nasz adres i gdyby odkryli, że byłam tej nocy razem z Lukiem w namiocie, mogliby nas wytropić. Mama spokojnie mi to wszystko wyjaśniła i powiedziała, że będę musiała zebrać swoje rzeczy możliwie jak najszybciej.
– Po prostu musimy wyjechać?
Poluzowałam pas bezpieczeństwa i pochyliłam się do przodu, opierając policzek na przednim siedzeniu. Obserwowałam, jak wycieraczki z piskiem przesuwają się po przedniej szybie i asfalt znika, rozmazany, pod maską samochodu, aż wreszcie zmącił mi się wzrok. Poczułam się dziwnie. Mam iść do trzeciej klasy w innej szkole?
– Nie wiem, co jeszcze możemy zrobić.
– Powiedziałaś, że powinnam zawsze mówić prawdę.
Westchnęła.
– Tak. Ale myślałam o tym, Maren. Nie możemy nikomu nic wyjawić.
– Ale gdybym tak ja opowiedziała im o Luke’u, a ty o Penny...
– To nie takie proste. Czasami ludzie przyznają się do morderstwa, którego nie popełnili.
– Po co mieliby tak robić?
– Żeby ściągnąć na siebie uwagę, jak sądzę.
Jechałyśmy dalej w milczeniu. Słowa mamy zawisły między nami: morderstwo i to, że ja je popełniłam. A to oznaczało, że jestem morderczynią. Pomyślałam o Luke’u i jego koniu, o jego domu na drzewie i stu milach, które chciał przepłynąć. Starałam się nie myśleć o jego palcach oraz kanapkach, które zjadł, ani o tym, że jego krew była ciepła i miała smak starych monet.
W moim uchu utkwiła teraz jakaś cykada. Wydostała się ze swojej powłoki i siedziała, brzęcząc za moim prawym okiem. Skuliłam się na siedzeniu i oparłam czoło o szybę, ale brzęczenie tylko się nasiliło.
„Jestem strasznym piegusem”. „Nie bądź taką babą”. „Muszę jeszcze nauczyć się pływać w nieskończoność”.
Zaczęło mnie boleć ucho, ale powiedziałam sobie, że to nic w porównaniu z tym, co on czuł.
– Ale mówiłaś – wymamrotałam – że nikt tak naprawdę nie może uciec od niczego bezkarnie.
Przez kilka minut mama się nie odzywała i wydawało mi się, że już mi nie odpowie.
– Pewnego dnia będziesz musiała ponieść konsekwencje tego, co zrobiłaś. – Odezwała się wreszcie, wpatrując się w drogę przed sobą. – Pewnego dnia ktoś ci uwierzy.
„Wolałabym raczej odpowiedzieć za to teraz” – pomyślałam i potarłam ucho. „Zabierz mnie, kawałek po kawałku. Moje życie za jego życie”.
Mama popatrzyła na mnie w lusterku wstecznym.
– Co się dzieje?
– Ucho mnie boli.
Kiedy zajechałyśmy pod dom, ból nasilił się już tak bardzo, że przesłonił grozę minionej nocy. Słyszałam, jak mama mówi do siebie, gdy wyciągała mnie z samochodu:
– Wiedziałam, że to jezioro jest zatrute... Nie sądzę, żeby kiedykolwiek dawali wam krople do uszu po pływaniu. W ogóle nie powinnam była wysyłać cię na ten głupi obóz...
Jej głos brzmiał dziwnie, jakby spod wody, z odległości wielu mil. Położyła mnie do łóżka i wytrząsnęła z buteleczki kilka pastylek tylenolu.
Tej nocy jakiś mężczyzna klęczał obok mojego łóżka i grzebał w moim uchu, przebijając bębenek nożem tak ostrym, że aż niewidocznym. Oczywiście mężczyzny także nie potrafiłam dostrzec, ale wiedziałam, że tam jest i dźga mnie tym nożem w rytm uderzeń mojego serca. „Ukłucie. Obrót. Ukłucie. Obrót”. We śnie zobaczyłam, jak pokazuje mi bębenek mojego ucha, nabity na czubek noża, i przytyka mi go do warg. Mężczyzna miał długie, kościste palce i lodowaty oddech. Mama zostawiła w korytarzu zapalone światło, ale nie potrafiłam dostrzec jego twarzy. Może w ogóle nie miał twarzy.
Obróciłam się i jakiś cień pojawił się w korytarzu.
– Maren? – Mama podbiegła do łóżka i wsadziła palec do moich ust zupełnie jak wtedy, gdy byłam małym dzieckiem. – Co to jest? Co ty żujesz?
„Bębenek mojego ucha”.
Opadła na kolana, położyła policzek na łóżku i zaczęła płakać.
„Ona go widzi” – pomyślałam. „Ona go widzi i wie, kto to jest, ale nie może nic zrobić, żeby sobie poszedł”.
Rankiem usłyszałam, jak dzwoni do agencji pośrednictwa pracy i mówi, że musi zrezygnować ze swoich obowiązków. A potem weszła do mojej sypialni ze szklanką napoju imbirowego, starając się łyżeczką do herbaty rozmieszać bąbelki.
– Wiem, że on chce mnie ukarać – powiedziałam.
Przyjrzała mi się uważnie.
– Kto?
– Bóg.
– Maren... – Mama usiadła na skraju mojego łóżka, zamknęła oczy i potarła czoło u nasady nosa. – Nie ma żadnego Boga.
– Skąd o tym wiesz?
– Nikt tego nie wie. Ale sądzę, że można całkiem bezpiecznie powiedzieć, że Bóg to coś, co ludzie sobie wymyślili, by nadać swojemu życiu sens. By mieć kogoś, kogo mogliby obwiniać, kiedy dzieją się straszne rzeczy.
Słowa, których mama wtedy nie wypowiedziała, zawisły w powietrzu, kiedy już poszła i zostałam sama. „Jeśli nie ma Boga, nasze życie ma sens”.
Nie jadłam przez wiele dni. Nie wypiłam imbirowego napoju i mocno zaciskałam usta, ilekroć mama próbowała podać mi antybiotyk. Jakieś plamki zaczęły wirować mi przed oczami, moje wargi skurczyły się i popękały, czułam pustynię w ustach, ale nie dbałam o to. Ból w uchu osłabł i zamienił się w tępe pulsowanie. Niemal nie słyszałam mamy, gdy błagała mnie, żebym coś wypiła.
– Jesteś taka odwodniona. – Chwyciła mnie za ramiona i próbowała posadzić, ale byłam bezwładna. – Jeśli dalej będziesz tak robić, będę musiała zabrać cię do szpitala.
Nie słuchałam jej. Nie ruszyłam się. Wkrótce zamknęłam oczy i wszystko zniknęło.
Kiedy się zbudziłam, leżałam w szpitalu na oddziale pediatrycznym. Mama siedziała na krześle obok, obgryzając kciuki i wpatrując się w pustkę. Na jej kolanach dostrzegłam jakąś zaczytaną książkę w taniej oprawie. Po drugiej stronie łóżka kręciła się pielęgniarka, uśmiechając się niewyraźnie, gdy manipulowała przy igle wbitej w zgięciu mojego łokcia.
– Zaraz dojdziesz do siebie – wymamrotała kobieta, odgarniając mi włosy z czoła, jak gdyby dobrze mnie znała. – Teraz już wszystko będzie dobrze.
Mama odłożyła książkę na parapet i pochyliła się w moją stronę, gdy pielęgniarka przeszła na drugi koniec sali, żeby napełnić mały tekturowy kubek wodą z kranu. Wzięła mnie za rękę, ale nie powiedziała ani słowa. Mama nigdy nie starała się pocieszać mnie słowami, które nie były prawdziwe.
– Dlaczego mnie tu przywiozłaś? – Nawet po tym wszystkim, co zrobiłam, chciała, żebym żyła dalej.
– Jestem twoją matką – odparła. – Musiałam.
– Dlatego, że mnie kochasz?
Zawahała się na moment. Tak krótki, że nikt inny by tego nie zauważył.
– Oczywiście – powiedziała i puściła moją dłoń, gdy zjawiła się pielęgniarka z kubkiem wody.
– Musisz być bardzo spragniona – oświadczyła pielęgniarka radośnie.
Później tego samego dnia w drzwiach pojawiła się jakaś kobieta, która nie była pielęgniarką, i spytała, czy może porozmawiać z moją mamą. Odeszły razem korytarzem i długo nie wracały.
Pielęgniarka przyniosła nową kroplówkę.
– Brawo! Cieszę się, że trochę wróciły ci kolorki. Skoro już się obudziłaś, możemy dać ci coś prawdziwego do jedzenia. Co byś powiedziała na hamburgera na obiad? A na deser galaretka albo lody? – Wcisnęła pedał kosza na odpadki medyczne i wyrzuciła puste opakowanie po kroplówce. – A może galaretka i lody, co? – Uśmiechnęła się znowu w stylu „taki nasz mały sekret”. – Jutro, kiedy tylko zaczniesz jeść i pić, odstawimy kroplówki. Masz szczęście, Maren.
W ogóle nie czułam się szczęśliwa. Nieznana kobieta mówiła do mnie po imieniu w miejscu pełnym dziwnych zapachów, pospiesznych głosów i mechanicznego pikania i piszczenia różnych urządzeń. Słysząc swoje imię w jej ustach, skuliłam się w środku.
– Chcę moją mamę – powiedziałam. – Kim jest ta kobieta, która odeszła z moją mamą?
– To pracownica socjalna. Musi porozmawiać z twoją mamą o tym, co trzeba zrobić, żebyś się dobrze poczuła.
Kłamstwo, oczywiście. Popatrzyłam jej w oczy, a wtedy odwróciła wzrok i szybko wyszła z sali.
Po około godzinie mama wróciła. Wyglądała, jakby naprawdę była bardzo zmęczona.
– Czego ona chciała? – spytałam.
– Ona myśli, że cię nie karmię.
– I co jej powiedziałaś?
– Prawdę. W każdym razie większość prawdy. Powiedziałam, że jesteś bardzo przygnębiona, ponieważ na obozie letnim miałaś przyjaciela, który został... – Westchnęła. – Musiałam podać jej szczegóły, bo inaczej by mi nie uwierzyła. – Zbliżyła do siebie kciuk i palec wskazujący. – Tyle brakowało, a poszłabyś do rodziny zastępczej.
Popatrzyłam na nią zdumiona. Ktoś inny mógłby mieć ze mną problem.
– Proszę, po prostu jedz i pij wszystko, co ci przyniosą, żebyśmy mogły się stąd wydostać. Dobrze?
Następnego dnia z samego rana, zanim pojawiła się mama, pracownica socjalna wróciła ze swoją podkładką, do której miała przypięte różne papiery. Uścisnęła mi dłoń i powiedziała, że nazywa się Donna, a potem zadała mi mnóstwo pytań o mamę i o to, jak wygląda nasze życie. Powiedziałam jej, że bardzo o mnie dba i zawsze mam mnóstwo jedzenia, a Donna uważnie obserwowała, jak plastikowym widelczykiem wtykam sobie jajecznicę do ust. Wreszcie skończyły jej się pytania i zostawiła mnie w spokoju. Ani razu nie spytała o obóz letni.
Następnego dnia wypuścili mnie do domu. Mama objęła mnie ramieniem, kiedy odprowadzała mnie do samochodu. A gdy wsiadałam, zobaczyłam, że tylne siedzenie jest po jednej stronie zastawione aż po sufit plastikowymi torbami i tekturowymi pudełkami. Drugie tyle toreb leżało z przodu, na siedzeniu pasażera, i bez wątpienia jeszcze więcej mama upchnęła w bagażniku. Podczas gdy ja wyjadałam galaretkę z plastikowego kubeczka, mama starała się wepchnąć do naszego samochodu tak wiele naszych rzeczy, jak tylko się dało.