Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wstrząsająca biografia ojca.
Trzydziesta książka Amélie Nothomb, nagrodzona Prix Renaudot 2021. Osobista, niesentymentalna, na pozór lekka, a jednak wstrząsająca powieść, w której autorka oddała hołd swojemu ojcu, mówiąc jego głosem.
Zaledwie trzy epizody z dzieciństwa i młodości Patricka Nothomba, belgijskiego dyplomaty, zupełnie wystarczyły pisarce, by po mistrzowsku przedstawić zarówno słabość, jak i siłę człowieka.
Sześcioletni Patrick zostaje wysłany na wakacje do dziadka poety, barona na zamku w Pont-d’Oye. Tam, pośród zgrai swoich małoletnich ciotek i wujków, przebywa w osobliwych warunkach: karmiony raczej kiepską poezją niż realną strawą, marznąc na kość w zimowe noce, zdany sam na siebie przechodzi prawdziwie darwinowską szkołę przetrwania. Po latach powie, że to właśnie tam rozwinął instynkt życia i hart ducha, które pozwoliły mu jako negocjatorowi stanąć twarzą w twarz z rewolucjonistami w Kongo i uratować setki zakładników.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 96
Do pierwszej krwi
Tytuł oryginału francuskiego Premier Sang
Copyright © Éditions Albin Michel, Paris 2021
Copyright © Nowela, Poznań 2022
Copyright © for the translation by Jakub Jedliński
Redaktor serii Emilia Zwoniarska
Opracowanie graficzne i skład JNK Graftekst Justyna Nowaczyk
Korekta Karolina Frąckowiak
ISBN 978-83-67029-90-2
Wydawnictwo Nowe
Nowela sp. z o. o.
ul. Żmigrodzka 41/49
60-171 Poznań
Dział handlowy (+48 61) 847 40 40
www.wydawnictwonowe.pl
e-mail: redakcja@wydawnictwonowe.pl
Mój ojciec jest dużym dzieckiem,
które miałem,
gdy byłem zupełnie mały.
Sacha Guitry
Prowadzą mnie przed pluton egzekucyjny. Czas się rozciąga, każda sekunda trwa stulecie dłużej niż poprzednia. Mam dwadzieścia osiem lat.
Przede mną stoi śmierć otwarzy dwunastu egzekutorów. Zwyczaj chce, aby jeden zkarabinów został nabity ślepymi nabojami. Dzięki temu każdy może wierzyć, że popełnione morderstwo nie będzie jego winą. Wątpię, by dziś zadośćuczyniono tej tradycji. Mam wrażenie, że żaden ztych mężczyzn nie potrzebuje złudzenia niewinności.
Kiedy przed dwudziestoma minutami wywrzeszczano moje nazwisko, doskonale wiedziałem, co to znaczy. Iprzysięgam, że odetchnąłem zulgą. Skoro mnie zabiją, nie będę musiał już mówić. Od czterech miesięcy negocjuję nasze życie, przed czteroma miesiącami rozpocząłem nieprzerwane pertraktacje mające odwlec naszą śmierć. Kto teraz będzie bronił pozostałych zakładników? Nie wiem ito mnie gnębi, ale jakaś część mnie czuje też ulgę. Wreszcie będę mógł zamilknąć.
Oglądam świat zfurgonetki wiozącej mnie pod pomnik izaczynam dostrzegać jego piękno. Żal opuszczać to cudowne miejsce. Żal – przede wszystkim – po dwudziestu ośmiu latach istnienia tak boleśnie to odczuwać.
Wyrzucili mnie zsamochodu, kontakt zziemią zachwyca: jest tak serdeczna iłagodna, ależ ja ją kocham! Cóż za zachwycająca planeta! Oileż bardziej umiałbym ją teraz docenić. Na to też jest już za późno. Niemal cieszy mnie myśl, że za kilka chwil moje martwe ciało zostanie porzucone na gołej ziemi.
Południe, słońce uparcie maluje światłem, powietrze sączy zachwycającą woń roślinności, jestem młody iwpełni sił– to takie głupie teraz umierać. Przede wszystkim nie wypowiadać wiekopomnych słów, marzę ociszy. Huk wystrzałów, które mnie zamordują, będzie przykry dla moich uszu.
Ipomyśleć, że zazdrościłem Dostojewskiemu doświadczenia plutonu egzekucyjnego! Teraz moja kolej przeżyć ów bunt wewnętrzny. Nie zgadzam się, odrzucam niesprawiedliwość mojej śmierci, żądam dodatkowej chwili, każdy moment jest tak intensywny, że samo delektowanie się upływającymi sekundami wprowadza mnie wstan uniesienia.
Dwunastu mężczyzn bierze mnie na cel. Czy przed oczami przeleci mi całe życie? Czuję tylko, jak dokonuje się we mnie niezwykła przemiana: żyję. Skoro każdą chwilę można wnieskończoność dzielić, śmierć mnie nie dopadnie. Zagłębiam się wtwardym jądrze teraźniejszości.
Teraźniejszość zaczęła się dwadzieścia osiem lat temu. Już wczasach, kiedy moja świadomość dopiero raczkowała, dostrzegam swoją niezwykłą radość zistnienia.
Niezwykłą, gdyż zuchwałą: wokół mnie królował smutek. Miałem osiem miesięcy, kiedy ojciec zginął podczas rozbrajania miny. To pokazuje, że umieranie jest tradycją rodzinną.
Ojciec był wojskowym, miał dwadzieścia pięć lat. Tego dnia miał uczyć się rozminowywania. Ćwiczenia okazały się krótkie, przez pomyłkę dano mu prawdziwą minę zamiast atrapy. Zmarł na początku tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku.
Dwa lata wcześniej ożenił się zClaude, moją matką. To była wielka miłość, jakie wówczas przeżywano wbelgijskich wyższych sferach, swą dyskrecją igodnością odwołująca się wprost do dziewiętnastego wieku. Fotografie ukazują młodą parę wtrakcie przejażdżki konnej po lesie. Rodzice są bardzo eleganccy, piękni, szczupli, zakochani. Niczym bohaterowie powieści Barbey’ego d’Aurevilly1.
Zdumiewa mnie, jak szczęśliwa na tych zdjęcia wydaje się matka. Nigdy jej takiej nie widziałem. Album zczasów jej małżeństwa kończy się na fotografiach zpogrzebu. Najwidoczniej matka planowała opisać zdjęcia później, wwolnej chwili. Ostatecznie nigdy na to się nie zdobyła. Jej życie małżeńskie trwało zaledwie dwa lata.
Wwieku dwudziestu pięciu lat przybrała wygląd wdowy inigdy już nie zdjęła tej maski. Nawet uśmiechała się zprzymusem. Oschłość odcisnęła piętno na twarzy matki ipozbawiła ją młodości.
Bliscy mówili: „Masz przynajmniej pociechę wdziecku”.
Spoglądała wstronę kołyski iwidziała ładnego, zadowolonego zżycia niemowlaka. Ta jowialność ją drażniła.
Ajednak kochała mnie, kiedy się urodziłem. Jej pierworodny był chłopcem izbierała ztego powodu gratulacje. Teraz wiedziała, że nie tylko jestem jej pierwszym dzieckiem, lecz także jedynym. Oburzała ją myśl, że mogłaby zastąpić miłość do męża miłością do syna. Nikt oczywiście wprost jej tego nie sugerował. Tak to jednak rozumiała.
Ojciec Claude był generałem. Bez trudu pogodził się ze śmiercią zięcia. Nie komentował jej. Stał się milczącym ucieleśnieniem neutralności armii2. Matka Claude była czuła iłagodna. Los córki ją przerażał.
‒ Podziel się ze mną swoim smutkiem, kochanie.
‒ Zostaw mnie, Mamo. Pozwól mi cierpieć.
‒ Cierp. Trochę jeszcze pocierpisz. Apotem znów wyjdziesz za mąż.
‒ Milcz! Nigdy już nie wyjdę za mąż. André był ijest mężczyzną mojego życia.
‒ Oczywiście. Teraz masz Patricka.
‒ Co za gadanie!
‒ Przecież kochasz syna.
‒ Kocham go. Ale pragnę ramion mojego męża, jego spojrzenia. Pragnę jego głosu, słów.
‒ Chcesz wrócić do domu?
‒ Nie. Zostanę wmoim mieszkaniu kobiety zamężnej.
‒ Może oddasz mi na jakiś czas Patricka?
Claude wzruszyła ramionami na znak, że się zgadza.
Szczęśliwa babcia wzięła mnie do siebie. Miała już dorosłą córkę idwóch synów, tymczasem trafiła jej się taka gratka: znów pojawiło się uniej niemowlę.
‒ Patrysiu, jaki ty jesteś śliczny, jaki kochaniutki.
Nie obcinała mi włosów istroiła wczarne albo niebieskie aksamitne ubranka zkoronkowymi kołnierzami zBurges. Nosiłem jedwabne rajstopki ibotki na guziczki. Brała mnie na ręce ipokazywała odbicie wlustrze:
‒ Widziałeś kiedyś równie cudnego dzidziusia jak ty?
Patrzyła na mnie ztakim zachwytem, że czułem się ładny.
‒ Widzisz, jakie masz długie rzęsy? Jak aktorka. Ajakie niebieskie oczy, jasną cerę, śliczne usteczka, czarne włoski. Zupełnie jak zobrazka.
Babcia przywiązała się do tej myśli. Zaproponowała córce, żeby pozowała ze mną znanemu wBrukseli malarzowi. Claude odmówiła. Jej matka wiedziała, że robi jej to na złość.
Matka oddała się życiu światowemu. Wcale nie lubiła przyjęć, ale też nie miała zamiaru robić tego, co sprawia jej przyjemność. Zzaskakującą elegancją nosiła publicznie żałobę, aby ją zrozumieć inadać jej zamierzony kształt. Nie miała innych aspiracji.
Rano budziła się zmyślą: „Co założę dziś wieczór?”. To zagadnienie porządkowało całe jej życie. Popołudnia spędzała uwielkich dyktatorów mody zentuzjazmem podejmujących się zadania odziania równie szlachetnej rozpaczy. Suknie ikostiumy doskonale leżały na tej wysokiej iszczupłej młodej kobiecie.
Od tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku wymuszony uśmiech Claude pojawia się na niemal wszystkich fotografiach zwieczornych przyjęć organizowanych przez belgijską śmietankę towarzyską. Wszędzie ją zapraszano, ajej obecność gwarantowała stylowość idobry smak każdego bankietu.
Mężczyźni wiedzieli, że uwodzenie mojej matki nie wiąże się zżadnym zagrożeniem ‒ ona bowiem nie ulegnie. Idlatego jej nadskakiwali. Było to przyjemne zajęcie.
Kochałem matkę miłością beznadziejną. Rzadko ją widywałem. Co niedzielę wpołudnie przychodziła na obiad do swoich rodziców. Zwracałem oczy ku tej cudownej kobiecie ibiegłem do niej zotwartymi ramionami. Miała szczególny sposób unikania uścisku, wyciągała ręce, żeby mnie nie podnieść. Czy robiła to zobawy oswoją toaletę? Ze zniecierpliwionym uśmiechem mówiła:
‒ Dzień dobry, Paddy.
Panowała wówczas moda na angielski.
Taksowała mnie wzrokiem od stóp do głów złagodnym rozczarowaniem, którego nie byłem wstanie przeniknąć. Jak mogłem zrozumieć, że zawsze miała nadzieję zobaczyć swojego męża?
Matka jadała bardzo mało ibardzo szybko. Byle tylko dostarczyć jedzenie do ust. Potem wyjmowała ztorebki piękne etui izapalała papierosa. Jej ojciec spoglądał na nią zgłęboką dezaprobatą – kobieta nie powinna palić. Wywracała oczami zwyrazem dyskretnej, jak jej się wydawało, pogardy. Gdyby była wstanie wydusić słowo, powiedziałaby: „Jestem kobietą nieszczęśliwą. To daje mi przynajmniej prawo do papierosa!”.
‒ No dobrze, Claude, opowiadaj – prosiła Babunia.
Mama mówiła okoktajlu uIksów, niezwykle interesującej rozmowie zMary, prawdopodobnym rozwodzie Teddy’ego iAnny, dość komicznym kostiumie Katherine – wszystkie imiona wymawiała zangielska izwracała się do swoich rodziców „Mommy” i„Daddy”. Żałowała, że nie istnieje „jakieś urocze angielskie zdrobnienie” jej własnego imienia.
Mówiła szybko iniewyraźnie, kładąc nacisk na „T” wprzeświadczeniu, że Anglicy tak właśnie mówią.
‒ Idę na herbatkę do Tatiany. Ona wcale nie jest tak przygnębiona, jak utrzymuje.
‒ Weźmiesz ze sobą Patricka?
‒ Chyba żartujesz, Mommy, zanudziłby się na śmierć.
‒ Nie, Mamo, bardzo chciałbym ci towarzyszyć.
‒ Nie upieraj się, kochanie, tam nie będzie innych dzieci.
‒ Przyzwyczaiłem się do tego, że nie ma dzieci.
Wzdychała ilekko unosiła podbródek. Ten gest sprawiał, że milkłem – rozumiałem, że zdaniem tej niedostępnej iwzniosłej kobiety popełniłem błąd.
Babunia czuła, że cierpię.
‒ Idźcie we dwójkę do parku, mały potrzebuje powietrza.
‒ Powietrza, powietrza, zawsze tylko powietrza!
Ileż to razy słyszałem te słowa zust matki? Zalecenia higienistów dotyczące przebywania na świeżym powietrzu wydawały jej się bzdurne. Oddychanie uważała za przereklamowane.
Kiedy wychodziła, byłem smutny, ale czułem też ulgę. Najbardziej mnie martwiła świadomość, że ona podziela to moje dwojakie odczucie. Claude mnie przytulała, rzucała smutne spojrzenie iznikała szybkim krokiem. Kiedy się oddalała, jej szpilki wspaniale stukały, sprawiając, że byłem chory z miłości.
1Barbey d’Aurevilly (1808–1889), pisarz francuski, autor powieści inowel zawierających elementy romantycznego satanizmu, jego pisarstwo cechuje barwny ibogaty styl [wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza].
2We Francji iwBelgii armia określana jest mianem Grande Muette (wielkiej niemowy), ze względu na przestrzeganie przez wojskowych neutralności politycznej.