Dobrawa pisze CV - Janina Lesiak - ebook + audiobook + książka

Dobrawa pisze CV ebook i audiobook

Janina Lesiak

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dobrawa Przemyślidka jest utkana niczym patchwork. Z kawałków rozmaitych tkanin – delikatnych, miękkich, bogatych i zwyczajnych, prostych, nawet szorstkich… Rozmaite desenie i faktury tworzą portret kobiety niepospolitej i tajemniczej, więc autorka ma nadzieję, że jej kolejna bohaterka zasłuży na zainteresowanie i sympatię czytelników.

Z perspektywy tysiąclecia nic nie wydaje się oczywiste, więc opowieść o Dobrawie nie jest kroniką ani powieścią historyczną, tylko próbą przybliżenia postaci, o której wiadomo tak niewiele, chociaż tak wiele jej zawdzięczamy.

Autorka mówi: kiedy pozbieramy fakty, przyjrzymy się uważnie, przyłożymy do siebie skrawki i kawałki, dopasujemy je i pozszywamy, dojdziemy do wniosku, że tak być mogło… Więc spróbujmy przeczytać to CV pisane nie tylkoby przedstawić siebie, ale głównie by znaleźć miejsce w pamięci tych, którzy zechcą się nad nim pochylić.

Dobrawa Przemyślidka zaprasza do swojego świata…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 173

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 17 min

Lektor: Joanna Gajór
Oceny
3,7 (32 oceny)
9
9
9
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
M_rezo

Dobrze spędzony czas

No cóż? kto to wie? , tak mogło być. Polecam.
00

Popularność




Agnieszce Adamczuk,

Rozdział pierwszy

– Mama, jeść! – Mały Guncelin, nazywany też Ekkehardem albo Hekoszem, próbuje nadążyć za Dobrawą, ale nie daje rady.

Krótkie, tłuste nóżki grzęzną w gorącym piachu, więc malec najpierw siada gołą pupą na ścieżce, a potem na czworakach przesuwa się na skraj łąki, między miękkie babki, leciutkie, srebrne dmuchawce i pachnące rumianki o lśniących, białych główkach, z wypukłymi żółtymi oczkami. Tu jest trochę chłodniej.

Mocno trzymał się luźnej sukni sznurowanej po bokach cienkimi rzemykami, ale matka szła tak szybko, że się potknął, stracił równowagę i upadł obok świeżego kretowiska. Myślał, że się zatrzyma, że go weźmie na ręce, ale nawet nie zauważyła, kiedy został w tyle… Znowu była jak obca: nieobecna, zamyślona, daleka.

Od jakiegoś czasu Guncelin-Hekosz lgnie do matki; jeśli znajduje się dalej niż na długość jej wyciągniętych ramion, drętwieje z przerażenia, a jego serce tak wali, że podskakuje płócienna koszulka, ledwo przykrywająca biodra. Chłopiec przypomina małego zająca albo kuropatwę czujące niebezpieczeństwo, zanim jeszcze jastrząb albo ruda kania zawisną groźnym cieniem na błękitnym niebie. Wie, że jeśli zostanie sam, to się nie obroni. Podziobią go i rozszarpią!

Chce ją gonić, ale szybko pojmuje, że nie nadąży, więc zaczyna płakać, rozmazując na policzkach kurz i łzy. Szczypią go oczy, z zadartego noska leci wodnista ciecz, zamieniając się w przeźroczyste bąble: – Maaaamaaa – szlocha – jeeeśććć!

Wysoka, dobrze zbudowana kobieta jakby nie słyszała. Przyspiesza kroku, już prawie biegnie, trzepiąc tak gwałtownie głową, że spod skórzanej przepaski wysuwa się długi warkocz i fruwa niczym gruby bat, tnąc plecy i ramiona. Pisk dziecka staje się coraz cieńszy i słabszy, szloch i krzyk przechodzą w kwilenie, wreszcie cichną.

Kobieta zatrzymuje się, słucha, w końcu zawraca. Jej postać odcina się od jasnego nieba jak kometa ciągnąca za sobą w połowie rozpleciony warkocz. Przeskakując bruzdy i kamienie, gubi białą chustkę narzuconą na ramiona, ale nawet tego nie zauważa. Przyklęka przed synem.

– Ciiiicho – mówi. – Jestem. Nie bój się, przecież cię nie zostawię. Nigdy…

Chowa mokrą twarz w jego jasnozłotych włosach i gwałtownie, zachłannie tuli pulchne chłopięce ciałko, całując spocony karczek, policzki, oczy, ręce z dołkami przy nadgarstkach i łokciach. Mały zaczyna się kręcić i wyrywać: – Mama – powtarza – Hekosz głodny… nie ściskaj, boli!

Przez chwilę są tak blisko, jakby znowu byli jednym ciałem, jakby dwa lata temu nie rozdzieliła ich pępowina, przecięta po to, żeby każde szło własną drogą. Nawet oddychają w tym samym rytmie; płytko i szybko… usta przy ustach.

Jest prawie południe. Skwar taki, że suche powietrze stoi nieruchomo, bez najmniejszego oddechu wiatru.

Ciszy nie przerywa nawet cykanie świerszczy. Inne owady też się pochowały pod liśćmi, więc nie słychać ich zwyczajnego brzęczenia.

Pachnie rozgrzanym lasem, igliwiem i macierzanką. Na rudej, spękanej korze sosen pęcznieją i rozlewają się biało-złote, lepkie krople żywicy, błyszczące jak polerowane srebro. Kuszą, żeby ich dotknąć, ale trzeba uważać, bo potem na palcach zostaje ciemny, kleisty nalot, którego nie można niczym wyszorować.

Dobrawa siada na zwalonym pniu. Z rozcięcia lnianej ciasnochy wyjmuje dużą, kremowożółtą pierś, naciska ją i sprawdza, czy z brodawki kapie mleko. Zanim jeszcze pojawią się białe krople, mały otwiera buzię i zaczyna ssać. Prawą rączką obejmuje matkę, lewą ugniata jej dydek, zupełnie jak kociak albo szczeniątko. Sapie zadowolony; spod równo uciętej grzywki widać szare oczy z długimi, zagiętymi rzęsami. Patrzą coraz senniej, powieki się zamykają, krótki nosek pokrywają krople potu, różowy policzek klei się do matczynej skóry. Jeszcze chwila i będzie można go położyć na dopiero zakwitającym, pachnącym wrzosie. Niech śpi…

Zza młodej brzeziny wygląda czerwcowe słońce. Kiedy dopełznie do najgrubszego, białego konara i zawiśnie na nim jak złota miska, będzie środek dnia. Niebo jest czyste, bez jednej chmurki, tylko na zachodzie błękit zaczyna podbijać szara smuga. Na razie nie drga ani jeden listek, nie porusza się żadne źdźbło trawy, nawet skowronek przestał dzwonić nad seledynową łąką, ale Dobrawa wie, że niedługo świat poczernieje i rozpęta się piekło. Wszystko ściemnieje i zacznie dygotać jak jej serce stukające szybko i nierówno, albo walące tak, jakby chciało wyskoczyć zza ciasnych żeber. Tak się dzieje, od kiedy się dowiedziała, co dla niej szykują.

„Biedne – myśli. – Najpierw się tłucze, potem kłuje, szczypie i łaskocze, a jeszcze później zamiera i ledwo stuka. Dlatego nie mogę oddychać…”

Nie powinno tak być, bo jest zdrowa, silna, jeszcze młoda, chociaż nie wie, ile ma lat. Urodziła się podobno wczesną jesienią, ale roku nikt nie pamięta, mówią tylko, że dawno, więc nie jest młódką!

Jej ojciec Bolesław, dziad Wratysław i babka Drahomira to byli wszyscy, jakich znała w dzieciństwie. O matce nie wie nic… Mówili, że była młodziutka, delikatna jak polny kwiat i bardzo wątła, dlatego rodząc czwarte dziecko, córkę Mladę, pękła, tryskając przy tym krwią tak obficie, że po niedługiej chwili leżała biała jak śnieg i nawet nie miała siły otworzyć oczu, żeby spojrzeć na noworodka.

To musiał być cud, że obie dziewczynki chowały się zdrowo i wyrosły na ładne panny, bo potomstwo jej okrutnego ojca Bolesława miało być od kołyski przeklęte przez stryja Wacława, zamordowanego podczas uczty. Kto stał za tą zbrodnią? Nikt nie miał wątpliwości, że to brat zabił brata, tym bardziej że w tym strasznym dniu przyszedł na świat średni syn Bolesława – Chrystian, przeznaczony do stanu duchownego jako ofiara i przebłaganie za grzech ojca.

Stryja Wacława wychowała babka, święta Ludmiła. Młodszy Bolesław został przy matce, pogańskiej księżniczce, która Wacława nie lubiła i bała się jego nowej wiary uzależniającej Czechy od cesarstwa niemieckiego. Z częścią możnych panów knuła spisek przeciwko synowi, więc kiedy Bolesław objął rządy, wygnał z kraju matkę i brata, zmieniając niechęć między nimi w silną, zapiekłą i bezwzględną nienawiść.

Bolesław był chytry jak lis i tak samo jak lis umiał czekać na ofiarę.

Dotrwał do dnia świętych Kosmy i Damiana, przyczaił się w Starym Bolesławcu, dokąd zaprosił brata. Podczas uczty pierwszy sięgnął po miecz. Uderzył, ale za lekko… Uciekającego Wacława w kaplicy dobił rycerz Tira.

Prastara dynastia Przemyślidów, założona przez Przemysła Oracza i Libuszę, w dziesiątym pokoleniu została splamiona krwią bratobójczą, a Bolesława zaczęto nazywać Srogim albo Okrutnym,

Dobrawa zna historię własnego rodu. Umie czytać, jest mądra, liczą się z jej zdaniem, chociaż o wszystkim, co naprawdę ważne, decyduje jej ojciec.

Wychowała się w świecie mężczyzn. Ten świat ją przeraża, ale co ma robić? Godzi się na siłę, brutalność, pewność siebie i pychę, bo wie, że mężczyźni są jak pory roku, albo wichury, śnieżyce i gradobicia. Nikt ich nie powstrzyma; jeśli mają przyjść, to przyjdą. Chcą zniszczyć zasiewy, potłuc groch i jęczmień, to potłuką, połamać drzewa jak patyki, to połamią… Nie ma na to rady!

Mężczyźni niczego się nie boją! Mają ręce szorstkie i twarde jak dębowe maczugi i takie same serca. Nie znają żadnych uczuć oprócz nienawiści, złości i żądzy, no i ulgi, kiedy zostają one zaspokojone. Dobrawa nie lubi mężczyzn, ale nie pokazuje im niechęci. Po co? To byłoby niebezpieczne i nie opłaca się, bo w chwili szału mężczyźni zamieniają się w bestie i lepiej im wtedy ulegać albo schodzić z drogi.

Jej ojciec, człowiek chudy i żylasty, umiał jednym uderzeniem pięści roztrzaskać łeb wołu lub głowę człowieka. Nawet okiem nie mrugnął, bo życie ludzkie i zwierzęce były dla niego jednakowo mało warte. Dobrawa nie pamięta, aby się kiedykolwiek uniósł gniewem, ale jego senny spokój przerażał bardziej niż u innych wściekłość i wyklinanie, bardziej nawet niż zimne, żabie oczy margrabiego Miśni Guntera z Merseburga, który nie znał miary w rozpuście i szaleńczej odwadze na polu bitwy.

Mały Guncelin-Ekkehard jest jego synem…

Nie chciała, szamotała się, gryzła, ale co mogła zrobić? Był rozgrzany piwem i miodem, nie zwracał uwagi na to, że jest córką wielmoży! Zaciągnął ją do ciemnego kąta i posiadł siłą, jak klacz, od tyłu, na stojąco… Miała się skarżyć? Komu?

Dobrawa jest wysoka, dobrze zbudowana, silna. Gdyby się mocno zaparła, odwinęła, kopnęła kolanem w krocze, gdyby jak wściekła kocica przeorała pazurami jego czerwony pysk, gdyby mu skoczyła do gardła i ścisnęła tętnicę białymi, ostrymi zębami, to nawet Gunter z Merseburga nie dałby jej rady. Ale ona broniła się jakby we śnie, jej pięści były słabe, ruchy powolne, miękkie i przyzwalające, a głos przypominał skowyt psa.

„Kto się boi uległej i jęczącej suki, choćby była wielka jak owca? – myśli. – Nic dziwnego, że po wszystkim Gunter nie spieszył się i nie uciekał…” Z opuszczonymi portkami wyszedł na zewnątrz, oddał mocz, przeciągnął się tak szeroko, że aż mu zatrzeszczało w krzyżu, i dopiero wtedy ruszył do izby. Na nią, klęczącą w ciemnym kącie, nawet nie spojrzał. Była tylko jedną z wielu, które zniewolił, gdy mu się zachciało niewiasty. Gdyby ją spotkał następnego dnia, może by nie poznał, że ta jasnowłosa, foremna i ładna dziewczyna to Dobrawa, córka Bolka Srogiego? A gdyby poznał, to co? Kto by się za nią ujął? Ojciec?

Dobrawa zna Bolka i jego napady złości. Najpierw dopadłby ją, potem może gwałciciela, ale to nie jest takie oczywiste. Bolesław Srogi nie ma umiaru w okrucieństwie, ale umie kalkulować… Nic by mu nie dała awantura z margrabią Gunterem. Zresztą, o co mieliby się wadzić? O dziewczynę, która sama lazła w ręce?

Tak by powiedzieli, bo inaczej musiałoby dojść do kłótni, może nawet krwawej, chociaż zniewolenie dziewczyny to był zwyczajny postępek i wojen o to nie toczono! Zresztą dziewczyna też miała prawo do fizycznej rozkoszy zaznawanej to z tym, to z tamtym. Dopóki nie wyszła za mąż, mogła się do woli pokładać z różnymi mężczyznami i szukać swego kobiecego szczęścia.

Jednak tym razem to się mogło rozmaicie zakończyć, bo ta dziewczyna była córką czeskiego księcia o przydomku Okrutny albo Srogi, więc nie ze względu na nią, tylko za znieważenie miru domowego i honoru gospodarza Bolko mógł nie popuścić, choć ani on, ani margrabia Miśni nie cenili dziewictwa aż tak, żeby karać śmiercią za jego pohańbienie. Za nic im było białe prześcieradło z małżeńskiej nocy splamione pierwszą miłosną krwią!

Może w ten sposób uciekali od pogańskich obyczajów i przesądów każących w hymenie widzieć świadectwo przychylności dawnych bożków? Może się wstydzili tamtej wiary, bo była plebejska, prostacka i nie pasowała do wielmożów?

Dobrawa do końca swego życia nie zrozumie, dlaczego tak się wtedy stało, że margrabia właśnie ją pociągnął, chociaż dookoła kręciło się tyle innych dziewczyn. Musi jej wystarczyć wiara, że o jej losie zdecydował ktoś mądry i wszechwiedzący. Skazał ją na wielki trud, ale i zaszczyt, bo według Dobrawy bycie kobietą to wyróżnienie, radość i ciężki obowiązek.

Dobrawa podziwia niezwykłe kobiety. Jest ich wiele, sławi się je w pieśniach i legendach opowiadających o szlachetnych, mądrych, cnotliwych i pięknych białogłowach, które coraz pewniej wychodząc z cienia, zmieniały i rozjaśniały mrok dziejów.

Zna historię Radegondy, córki króla Turyngii, i jej przyjaciółki świętej Agnieszki – przełożonej klasztoru Świętego Krzyża w Poitiers, oraz Klotyldy burgundzkiej, która nawróciła na świętą wiarę katolicką króla Chlodwiga i doprowadziła do jego chrztu w Reims, chociaż droga do tego nawrócenia była długa i trudna. Podziwia Hrotswithę, przeoryszę z benedyktyńskiego opactwa w Gandersheim, uczoną, poetkę i zielarkę, słucha opowieści o królowej Teodelindzie z Bawarii oraz o żonie księcia Toledo – Teodozji, która nakłoniła męża do przyjęcia chrztu. Jest jeszcze Berta z Kentu, są pobożne mniszki zarządzające ogromnymi klasztorami lepiej niż niejeden mężczyzna. Można się na nich wzorować! To one zasługiwały na określenia: virgo, mater, domina, dając początek innym królowym, damom, mniszkom i zwyczajnym kobietom, które żyły i umierały, nadając swoim czasom wdzięk, szlachetność, mądrość i łagodność.

Szczególnie interesuje się królową Batyldą, żoną Chlodwiga II, słynną z wielkiej urody i odwagi. Nie poddała się ani piratom, ani możnowładcom, którzy korzystając z choroby jej męża, chcieli ją zmusić do oddania władzy. Wycofała się z życia dopiero wtedy, gdy sama uznała, że nadszedł taki czas…

Było jeszcze tyle, tyle innych znających się na polityce, dyplomacji, handlu… Dbających o dobre obyczaje i kulturę dnia codziennego. Bez nich mężczyźni zostaliby brutalnymi poganami nierozumiejącymi niczego oprócz walki.

„Czym byłby świat bez tych subtelnych, cichych, pięknych istot? – myśli Dobrawa. – Co by z nim zrobiły te ordynarne dzikusy, zanim by się wzajemnie nie pozabijały?”

Nasłuchała się, że najzaszczytniejszym obowiązkiem chrześcijanki jest nawrócenie poganina, na wzór Klotyldy, uczennicy Genowefy z Nanterre – pustelniczki żyjącej w ciszy, ubóstwie i z daleka od ludzi. Wie, że dla wyznawczyń Chrystusa nie ma lepszej patronki!

Genowefa była łagodna jak sarna, ale zamieniła się w lwicę, kiedy w 451 roku Hunowie zagrozili Paryżowi, paląc, niszcząc, gwałcąc i wyrzynając w pień okoliczną ludność. Przerażeni paryżanie rzucili się do ucieczki, widząc w tym jedyną szansę na przeżycie. Wówczas pustelnica Genowefa, z ramionami rozpostartymi w kształt krzyża, zagrodziła im drogę, krzycząc, że jedyna nadzieja na ocalenie jest nie w ucieczce, ale w pozostaniu i walce.

Na początku nie uwierzyli, chcieli ją nawet utopić w Sekwanie, żeby nie przeszkadzała, ale się nie poddała i nie zlękła. Wołała, że Bóg pomoże, a jej słowa potwierdzali biskupi Orleanu i Troyes… Mieli rację! Wielka bitwa na Campus Mauriaci jednak to udowodniła!

Odwaga, siła i świętość Genowefy zaimponowała wszystkim do tego stopnia, że powoli zaczęli słuchać kobiet. Zauważyli ich rozumną ofiarność, determinację i gorące serca, więc uchylili drzwi przed głosicielkami nowej wiary, a one w te drzwi weszły po swojemu: cicho i szybko, jak kotki lub kuny umiejące się prześlizgnąć przez każdy otwór i w zakamarkach, szczelinach, dołkach oraz jamach założyć swoje gniazda i domy.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział drugi

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział trzeci

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © 2017, Janina Lesiak

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-325-1

Projekt okładki: Elżbieta Chojna

Redakcja: Jolanta Stal

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com