Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Anna Jagiellonka to władczyni, o której wiemy sporo, i kobieta, o której nie wiemy prawie nic… Miłosna kareta Anny J. to opowieść o siostrze, narzeczonej, żonie i ciotce czterech polskich królów, czyli o pokerowej karecie, którą miała w ręce Anna J. To także opowieść o kochanych przez nią królach: jej bracie Zygmuncie Auguście, niedoszłym mężu Henryku Walezym, faktycznym mężu Stefanie Batorym i siostrzeńcu Zygmuncie III Wazie.
Grała z mistrzami, więc ten królewski poker nie mógł się dla niej dobrze skończyć! Anna J. to kolejna bohaterka sprzed stuleci przypominająca się współczesnym czytelnikom i licząca na to, że zrozumieją oni jej walkę o siebie i o miłość, lepiej ją poznają i może polubią…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 181
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Anna Jagiellonka – córka wielkiej królowej Bony z włoskiego rodu Sforzów i Zygmunta Jagiellona zwanego Starym, siostra Izabeli, królowej Węgier, Zofii, księżnej brunszwickiej, Katarzyny, królowej Szwecji, i Augusta, który bezpotomnie zakończył panowanie polskiej dynastii, żona Stefana Batorego i królowa Polski – ostrożnie siada w fotelu obitym kordobańską skórą.
Stanik sukni, wypchany watą i usztywniony fiszbinami, trzyma figurę, więc łatwo jej zachować godną, wyprostowaną postawę i po królewsku uniesioną głowę.
Szyję i brodę chowa w kryzie z igiełkowej koronki, węższej, niż nakazuje moda, i zaprasowanej w ósemkowe fałdy. Anna nie lubi stuartowskich kołnierzy dochodzących aż do krawędzi ramion.
„Paskudztwo – myśli. – Jakby kto sobie na plecy zarzucił wachlarz wielki niczym młyńskie koło, tak to wygląda. Która koślawa albo krzywa, niech nosi, ja nie muszę!”
Faktycznie; Anna jest bardzo zgrabna, szczupła, gdzie trzeba przyjemnie zaokrąglona, zbudowana wdzięcznie i proporcjonalnie. Tylko ta twarz… ale trudno, nie można mieć wszystkiego!
Na sukni nosi kloszową ropę z bufiastymi rękawami, uszytą z cieniutkiego aksamitu w jasnoseledynowym kolorze celadon.
Jej zmęczoną cerę rozjaśniają perły umocowane w złotych kasztach i wszyte w bramkę atłasowego czepka; spod niej spływa rańtuch z cieniusieńkiego, flandryjskiego płótna owijający ją jak biała chmura.
Dłonie w rękawiczkach tak opiera na złoconych poręczach, żeby mogła, niby przypadkiem, dotknąć ręki króla. Te rękawiczki mają rozcięte palce, więc widać pierścienie Anny, szczególnie jeden, z olbrzymim rubinem tak szlifowanym, że wygląda jak czerwona kropla.
Nosi szmaragdową kolię i złoty kanak zakończony misterną plecionką. W uszy wpięła markazytowe kolczyki oprawione w platynę, za ciężkie dla niej, ale tego wieczora chce wyglądać szczególnie ładnie i młodo.
Ma pięćdziesiąt pięć lat.
Ubrała się zbyt strojnie, te szaty i klejnoty do niej nie pasują, ale kiedy małżonek jest blisko, stara mu się podobać i zasłużyć na ciepły błysk w jego ciemnych, wypukłych oczach.
Widują się rzadko, ale dziś okazja jest szczególna i niezwykła… W największej komnacie zamku królewskiego w Jazdowie odbędzie się prapremiera sztuki mistrza Jana z Czarnolasu zatytułowanej Odprawa posłów greckich, która uświetniać będzie wesele podkanclerzego koronnego Jana Zamoyskiego z Krystyną Radziwiłłówną, córką marszałka wielkiego litewskiego Mikołaja Czarnego i Elżbiety Szydłowieckiej.
Panna młoda jest ładniutką siedemnastolatką, jej małżonek trzydziestopięcioletnim wdowcem, poślubiającym dziewczynę wyłącznie dla korzyści politycznych.
Zamoyski puchnie z dumy! Jest drugą osobą w państwie, człowiekiem odważnym, dzielnym wodzem, zręcznym dyplomatą i niezłym pisarzem, do tego dziś dochodzi jeszcze jeden splendor: oto zyskuje nieśmiertelną sławę i, co nie do pogardzenia, spore wpływy na Litwie.
Nie szczędzi więc grosza, żeby wydarzenie miało wyjątkową oprawę, tym bardziej, że wśród gości znajduje się para królewska. Wie, że to mu się opłaci!
Anna podziwia umiejętności dekoratorów, którzy przysposobili salę tak, że udaje scenę palladiańską!
Siedzenia dla widowni ustawiono jak w amfiteatrze, dookoła umieszczono posągi i kolumny, zbudowano sztuczną perspektywę, a sufit pokryto malowidłami symbolizującymi niebo nad Troją; czysty lazur z jednej strony, z drugiej – chmury zwiastujące burzę.
Są też wygodne loggie dla szlachetnie urodzonych gości i krzesła królewskie dla Anny Jagiellonki i jej małżonka Stefana Batorego, którzy dzisiaj patrzą na siebie przyjaźnie i nie dają nikomu powodu do plotek.
Scena jest nieduża, elegancka, wygodna i klasycznie harmonijna. Czuwający nad całością uczony humanista i lekarz Wojciech Oczko osobiście dopilnował, aby wydarzenie okazało się sukcesem, a królewscy sekretarze: Reinhold Heidenstein i Zbigniew Ossoliński w ciągu dwóch niedziel spośród najstarszych i najbogatszych rodów wybrali aktorów, dopasowali im kostiumy i ustawili sceniczne sytuacje…
Wszyscy szepcą, że szykuje się spektakl, jakiego jeszcze nie było.
To nie tylko pierwsza polska sztuka napisana według klasycznych reguł, ale i utwór polityczny, wystawiany specjalnie tuż przed sejmem uchwalającym podatki na wojnę z Moskwą, a na tej wojnie Stefanowi Batoremu zależy szczególnie!
Kiedy rozlegają się końcowe słowa: „a teraz radźmy…”, wyraźnie poruszony król kładzie swoją gorącą rękę na dłoni małżonki i mocno ją ściska. Przez następny kwadrans ich splecione palce sprawiają, że po sali idzie szmer… Król i królowa w takiej nadzwyczajnej bliskości? To jest dopiero wydarzenie!
Anna jest wzruszona; przed chwilą widziała na scenie bohatera, który dla kobiety zaryzykował los państwa! Zupełnie tak jak niedawno Zygmunt August, jej brat… Patrzyła na starego władcę Troi, tak bardzo przypominającego jej ich ojca Zygmunta zwanego „dojutrkiem”, słyszała gorzkie słowa o nierządnym, bliskim zginienia królestwie… Serce wali jej z emocji.
To, co zobaczyła i usłyszała, sprawia, że potrzebuje czuć obok siebie mężczyznę silnego, odważnego i mądrego, który udźwignie ciężar rządzenia i zadba o naród tak, aby historia oglądana na scenie nie okazała się gorzką i trafną przepowiednią. Potrzebuje mu wierzyć, choć tyle razy ją zawiódł, obraził i upokorzył!
Przypomina sobie, co mówiła jej matka, wielka królowa Bona: Nie mieszaj pierza i smoły i nie wierz w to, że mężczyzna da ci więcej, niż chce i może. Masz okazję, to łap i trzymaj!
Kiedy więc Anna czuje niezwykłą przychylność męża, nie traci czasu… Oczy jej błyszczą, policzki się zaróżowiły… Jedwabna spódnica zgrabnie okrywa biodra, a co najważniejsze – nic ją nie boli, choć to przecież mroźny, skrzący się lodem styczeń, czas newralgii i skoków ciśnienia, dla Anny zwykle niedobry i niebezpieczny.
Ale tym razem król Stefan się uśmiecha, jest wesoły i życzliwy. Nie odwraca głowy, nie zaciska szczęk tak, że chodzą mu żuchwy, nie marszczy czarnych brwi.
Może nawet da się zaprosić na wieczerzę do komnat królowej? Może potem zostanie?
Przecież sam, z własnej woli uścisnął jej rękę, nie musiała się o to starać! Widać było, że jest miło usposobiony i w duszy przyklaskuje wszystkiemu, co słyszy.
Więc może, może, może?…
Jak to dobrze, że rankiem służebne natarły jej ciało migdałowym olejkiem, po którym skóra jest jak pachnący jedwab, obcięły paznokcie i wydłubały nagniotek na prawej stopie. Ten odcisk wiecznie się odnawia i jątrzy, bo Annę od lat boli biodro; nawet ciut utyka, więc ciężar ciała przenosi na jedną stronę i ustawia nogę tak, żeby ją jak najmniej obciążać. Wtedy druga noga jest napięta, a u podstawy palców tworzą się wielkie modzele. – Z tego kuśtykania wieczne odciski i otarcia – tłumaczy medyk Czeszer. – Wasza Królewska Mość musi chodzić prosto albo się czymś podpierać, inaczej żadna maść nie pomoże!
Chora stopa tak piecze, że Anna często syczy z bólu, ale akurat dzisiaj jej to nie dokucza, więc w skośnych oczach królowej nie ma zwykłego smutku… Radości wprawdzie też się nie zobaczy, ale leciutki uśmiech – kto wie?
Włosy ma świeżo umyte. Są gęste i puszyste, wydaje się nawet, że jest ich więcej niż zazwyczaj, bo wokół małych uszu i na skroniach układają się w piękne fale, połyskując jak ciemne złoto. Porusza się płynnie i z wdziękiem. Duże, kształtne piersi podkreślają szczupłość talii, nawet wąskie usta wydają się pełniejsze. Anna rzadko jest z siebie zadowolona, ale teraz zerka w zwierciadło i uznaje się za całkiem urodziwą. Skoro ona, krytyczna i wymagająca, widzi, jaka jest ładna, to i król powinien to zobaczyć.
Pewnie wrócą razem w zgodzie i przyjaźni. Może to nawet będzie początek lepszych dni między nimi?
Jakie to szczęście, że ma ulubioną marmoladę króla. Od węgierskich dworzan dostała przepis, który jej kucharze trochę zmienili i wyszło prawdziwe arcydzieło.
Więc kwiaty brzoskwini miesza się z białym muszkatem i ciemnym agrestem, potem krótko smaży na wolnym ogniu i zalewa płynnym, jasnym miodem. Do tego trzeba wsypać garść startych na proch brzoskwiniowych pestek, trochę cynamonowej kory, a na koniec dodać kusztyczek mocnej wódki i sok z cytryny. Smakuje wybornie, a jak pachnie! Konwaliami, bursztynem, akacją i piżmem…
Łudzi się tak do ostatniej chwili przed pożegnaniem. Nawet kiedy nakładają na nią sobolową szubę, jeszcze ma nadzieję. Niestety, do karocy wsiada już sama; kuli się w kącie, chowa nogi pod ciężką wilczurą i dopiero kiedy ruszą, pozwoli sobie na pierwsze chlipnięcie.
Zanim dojadą na zamek, będzie opuchnięta od płaczu.
Od razu pójdzie do łoża i przeleży w nim cały następny dzień. Potem wstanie i zacznie się tłuc po komnatach, zaglądając to tu, to tam, żeby tylko jakoś zająć sobie zły czas.
Przyjdzie kolejna pusta noc. Dalej następna i znowu, znowu…
W dzień da się wytrzymać, bo jest tyle projektów i spraw do załatwienia, choćby założenie wodociągów w Warszawie albo remont komnat królewskich w zamku. Ujazdów także przydałoby się przebudować i unowocześnić… Więc jest o czym myśleć!
Anna Jagiellonka od rana do zmroku krząta się, rozmawia z posłami i senatorami, oblicza, dodaje, odejmuje, planuje…
Za to wieczorami siedzi odęta jak sowa, nadsłuchując odgłosów zza okien i z komnat króla.
Wskazującym palcem skubie kciuk, odrywając pozawijane skórki przy paznokciu.
Syczy, bo jedna zadziora jest twarda i bolesna, więc dmucha w skaleczone miejsce, a potem zlizuje krew, żeby nie poplamić spódnicy w srebrno-bordowe pasy.
Od rana nic nie jadła.
Z głodu burczy jej w brzuchu, w kiszkach głośno bulgoczą gazy, do gardła podchodzi puste powietrze. Dawali jej kasatę, specjalnie gotowaną z bryndzą i żółtkami, ale nie chciała nic przełknąć. Musi być ostrożna, bo od paru dni po każdym jedzeniu ma rozwolnienie. Nie wolno ryzykować. Napcha żołądek, a może właśnie wtedy król przyśle pokojowca, żeby się szykowała do alkowy…
Gdyby jednak chciał spełnić małżeńską powinność, co ona wtedy zrobi?
Ma siedzieć na cebrze zamiast leżeć z królem w łożu? Wytrzyma. Z tego głodu się nie umiera.
Patrzy na augsburski, kaflowy zegar podobny do żaby. „Jeszcze wcześnie – myśli. – Jeszcze jest nadzieja…”
Dopiero kiedy przez szum wiatru z dziedzińca dochodzi gwar ludzkich głosów i plaskające końskie kopyta, domyśla się, że dzisiaj znowu nic z tego.
Król wyjechał.
Podejrzewała, że tak będzie, kiedy go zobaczyła w krótkim, sukiennym kopieniaku i sznurowanych półbotkach. Od razu czuła, że się wymknie; chyłkiem, po zmroku ucieknie przed nią, jak to robi od wielu tygodni. Schowa się w jakiejś karczmie, żeby go nie dopadła i nie domagała się miłości. Będzie wybierał przydrożne gościńce i zajazdy, zapadłe dziury i oberże, będzie kluczył jak lis zacierający ślady… Jak tchórz i złodziej…
„Zbrzydził mnie sobie, odkąd powiedziałam, że mam jeszcze dość młode łono, aby urodzić dziedzica! – myśli. – Nie uwierzył, a przecież ten jego doktor, arianin Buccella, dawał mi nadzieję! To samo mówił drugi medyk, Blandrata, zachęcający, żebym się jak najczęściej kładła z królem w łożu. Obaj zazwyczaj skakali sobie do oczu, ale w tej sprawie są zgodni”. – Trzeba siać, żeby wyrosło – mówili. – Jałowa ziemia zmienia się w ugór, Wasza Królewska Mość musi próbować!
Co z tego, kiedy król jej nie chciał. Podobno kpiąco powtarzał to, o czym szeptała cała Rzeczpospolita: zrób babie dziecko, a babie – sto lat!
Nic nie pomagało, bale, polowania, umizgi i prezenty odnosiły odwrotny skutek. Jechała za mężem do Krakowa, Tykocina, Warszawy, znowu do Krakowa… Goniła go jak na łowach odyńca lub jelenia, a on się cały czas wymykał!
Anna Jagiellonka płacze z bezsilnej złości. Dwórki nauczone, co robić w takich chwilach, uciekają z komnaty albo chowają się po kątach jak przerażone kuropatwy. Zostaje przy Annie tylko najbardziej zaufana, znająca ją od pieluch, doświadczona i cierpliwa. Siada bliżej i czeka.
W kominku palą się różowo srebrne kłody starych jabłoni. Pachną przejrzałymi owocami i wiatrem, sypią iskrami na środek komnaty, aż się trzeba odsuwać jak przed ognistym deszczem.
Mijają długie minuty, potem kwadranse. Anna pociąga nosem, wzdycha…
Już się można odezwać, więc stara, gruba kobieta w czarnym czepcu z błyszczącą riuszką pokasłuje, chrząka i zniża głos. – Wasza Królewska Mość musi być śmielsza w alkowie – szepce. Słusznie mówią, że król Stefan boi się niewiast… – Wasza Królewska Mość powinna obłaskawić małżonka delikatnością obejścia, ale też odważną pieszczotą naprawić żołnierskie obyczaje!
Ochmistrzyni Żalińska wygładza suknię na kolanach, potem strzepuje z niej niewidzialne pyłki, poprawia złocony łańcuch z krzyżem, podpięty w trójkąt na gorsecie ściskającym obfite piersi, omiata bystrymi oczami sypialnię królowej Anny, podziwiając piękne, rzeźbione kraty, i dodaje: – Królowa ma delikatne, ale mocne ręce… Takie ręce u kobiety to prawdziwy skarb… – przerywa, żeby się zorientować, czy Anna rozumie, ale szybko pojmuje, że musi tłumaczyć bardziej wprost, więc zbliża twarz do ucha swej pani, przymyka oczy i mówi coś tak prędko, że aż jej się trzęsie gruby podbródek.
Królowa słucha, jej żółtawe policzki stają się czerwone, potem purpurowe… Za to palce dłoni zaciśniętych na poręczy fotela bieleją od nagłego odpływu krwi. – Basta! – krzyczy. – Jak śmiesz gadać takie bezeceństwa?! Zapomniałaś, kim jestem? Wynoś się i nie wracaj!
Ochmistrzyni wycofuje się w półukłonie. Nisko pochyla głową, ukrywając lisi uśmieszek na wąskich, sinawych wargach. Nie przejmuje się złością królowej, spokojnie przymyka ciężkie drzwi, zostawiając prześwit na szerokość damskiego trzewika, żeby natychmiast wrócić, gdy tylko Anna zawoła. – Złość się, prychaj, fukaj – mruczy. – Ale słuchaj, jak ci kto mądrze radzi. Skąd niby masz wiedzieć, co robią białogłowy, żeby zachęcić małżonka do trykania? Od matki? Dla niej zawsze byłaś dzieckiem, na łokieć nie pozwalała ci wyjrzeć spod swojej spódnicy! Jej charciki miały więcej swobody!
Siada na stołku przykrytym kilimem i czeka. Bardzo dobrze zna swoją panią i jej temperament, więc wie, że za jakiś czas usłyszy głośne: Żaliiiińskaaaa!
Nieraz patrzyła na histeryczne sceny urządzane dwórkom, wybuchy gniewu i tupanie nogami, kiedy coś szło nie po myśli królowej. Przeczekiwała płacz, jaki nagle się zaczynał i tak samo kończył…
„Nic dziwnego – myśli. – W połowie Włoszka, do tego córka Włoszki, i to jakiej!? Och, królowa Bona, ta to dopiero potrafiła wywołać burzę z piorunami! Anna nie dorasta matce do pięt, chociaż też ma w sobie ogień… Ale różnica jest taka, że Bona płonęła jak pochodnia, a jej czwarta, niekochana córka to zaledwie ogarek, łojówka, świeczka w mosiężnym lichtarzu! Nie ma porównania!”
Anna czasami przypomina Żalińskiej przestraszoną, głodną mysz, która poczuła świeży podpłomyk, więc ostrożnie wysuwa się na środek kuchni.
Nie wie, że za piecem śpi piekarczyk, więc jest coraz śmielsza… Węszy, ruszając długim nosem, już prawie odgryza smaczny kęs, aż tu nagle chłopak kicha prosto w dzieżę z mąką! Mysz czmycha przerażona, ale nie jest już płowoszara, tylko białoszara… jeszcze mniej widoczna!
Każdą z czterech królewien stara ochmistrzyni widzi inaczej: Izabela to piękna, dumna i władcza pawica. Zofia – mądra, sprytna, zapobiegliwa perliczka, Katarzyna to łabędzica. Z Anną jest kłopot, bo Anna Żalińskiej do niczego nie pasuje. Nie tworzy całości. Jakieś kawałki z tego lub owego, ale złożyć ich do kupy nie można. Gryzoń, pliszka, może chuda kotka, a może wszystkiego po trochu, więc ochmistrzyni nie może się zdecydować, jak traktować swą panią: raz się jej kłania w pas, kiedy indziej patrzy na nią z góry i napomina, a bywa, że nawet krzyczy i łaje, jakby miała przed sobą nieposłuszne i krnąbrne dziecko!
Kocha Annę miłością zaborczą i wymagającą. Chciałaby ją oglądać w nieustającym majestacie, podziwiać jej rozum, wolę, charakter, skoro już nie da się zachwycać jej urodą… Czuje się zawiedziona i poddawana nieustannej próbie, bo Anna ją rozczarowuje; Żalińska nie rozumie miłości bezwarunkowej, szczególnie wtedy, gdy chodzi o władców!
Złości się, że przez to uganianie się za Batorym królowa się zestarzała i nie wygląda dobrze, od skrzydełek nosa do brody ciągną się głębokie, smutne bruzdy. Bardzo wysokie czoło przecinają poziome zmarszczki, skóra na skroniach jest cienka, pergaminowa i trochę się łuszczy. Anna smaruje twarz świeżym niesolonym masłem, robi sobie kompresy z serwatki, nawet próbuje się delikatnie różować, ale to nie pomaga. I te wstrętne, uparcie odrastające, twarde, sztywne włoski na brodzie i nad górną wargą. Wstydzi się ich, opala cienką drzazgą albo wyrywa rozgrzaną nitką moczoną w stopionym wosku. Ma potem popuchnięte usta, jakby ją pocięły pszczoły z knyszyńskiej pasieki.
Jednak najgorsze są włosy!
Zawsze były marne i rzadkie. Pozostałe siostry, szczególnie Izabela, szczyciły się puszystymi, gęstymi lokami, królowa Bona także miała lśniące kędziory, tylko Anna zaplatała mizerne warkoczyki, ukrywając je pod aksamitnymi toczkami i beretami. Jej wysokie, gładkie czoło nie wymagało golenia skroni, żeby twarz osiągnęła pożądany kształt serca, ale doczepiane loki trzeba było wzmacniać wstążkami albo dodawać do nich obce pasma, żeby uczesać modną fryzurę w kolorze filo d’oro.
Anna rzadko chowa włosy pod siatką z perłowymi rozetkami. Woli marszczone, oryginalnie rozcinane berety albo hiszpańskie, wysokie uczesania skrzące się od drogich kamieni i nadające całej sylwetce dostojnej godności i powagi.
Teraz nosi głównie toczek z perłową aplikacją albo biały czepiec, ale kiedy go zdejmuje, widać coraz szerszy, bladoróżowy przedziałek rozlewający się w małą łysinę. Nic na to nie pomaga, nawet modna i podobno skuteczna mikstura z wina i mysiego łajna. Włosy nadal rzedną i wyłażą!
Może dlatego mąż przed nią ucieka?
Znowu wzdycha i chlipie, ale już ciszej i rzadziej.
Przycupnięta za drzwiami ochmistrzyni wie, że mimo protestów i złości Anna zapamięta jej słowa i je przemyśli, bo głęboko zapadły w tę najwstydliwszą, najskrytszą część jej kobiecej natury, zagłuszaną modlitwami, postem i klęczeniem przed tabernakulum.
Po takim klęczeniu miała kolana popuchnięte jak pszenne bułki; panny służebne opowiadały, że muszą smarować nogi swej pani specjalnymi maściami z żywokostu i czarciego pazura lub owijać świeżymi liśćmi białej kapusty. Po paru godzinach spod płótna wyciągały suche, brązowe płatki, zetlałe od gorączki.
Dla hecy przesuwały ręce wyżej, na miękkie, szerokie uda, a potem jeszcze wyżej, aż do ciemnego znamienia przy pachwinie, pokrytego delikatnym meszkiem… Chichotały, bo Anna podskakiwała na krześle, sztywniała i zaczynała szybko i płytko oddychać. Jej biała skóra poznaczona fioletowymi żyłkami pokrywała się drobniutką wysypką.
– Zupełnie jak na oskubanej gęsi! – szeptały, ale tak, żeby nikt nie usłyszał, bo na dworze każde wypowiedziane słowo wcześniej czy później docierało do uszu Anny, szczególnie wrażliwej na takie figle!
Więc Żalińska jest przekonana, że to, co poradziła, żeby król Stefan był chętniejszy w małżeńskiej alkowie, na razie będzie leżało przysypane gniewem i strachem, ale wkrótce zacznie kiełkować i rosnąć jak ciasto w dzieży… Tak będzie!
Zna królewnę od lat. Wie, że z wierzchu ma twardą skórę, jest surowa, ostrożna, przesadnie dbająca o jagiellońską etykietę, humorzasta, kłótliwa, marudna, ciekawska i łatwo ulegająca wpływom innych. Za to w środku! Och, tutaj jest miękka i bezbronna jak świeżo wyklute pisklę. Łatwo ją skaleczyć!
U Anny Jagiellonki wszystko jest albo-albo… Nic do siebie nie pasuje. Ruchy ma zamaszyste, nieostrożne, szerokie, za to chodzi, drobnym kroczkiem stawiając stopy jedna przed drugą i wdzięcznie poruszając biodrami. Odzywa się niechętnie, ale jak już zacznie mówić, to bez końca. Gada i gada, zupełnie jak rozgdakana kura; gubi się w szczegółach, zapomina, co zaczęła, i znowu wraca do początku! Potrafi się śmiać z byle czego, ale i łzy ma na zawołanie. Je niedużo, ale szybko, a później stęka i narzeka na kolki. Żalińska czasami ma jej dosyć, ale wie przecież, jaka smutna, nieśmiała i samotna dziewczynka chowa się w tym niemłodym kobiecym ciele, więc żałuje królewny, bo się zestarzała, a nie dorosła… – Nikt mnie nigdy nie kochał – często powtarza. – Może ociupinę siostry Zofia i Katarzyna, ale jak powychodziły za mąż i wyjechały, musiałam się pogodzić ze swoim sieroctwem…
Ciężko wzdycha, a jej ciemne oczy pokrywają się mokrą mgłą. Ciągnie nosem, chrząka i udaje, że to nie wzruszenie tamuje jej oddech, tylko zwyczajny katar.
Do niedawna płakała na każde wspomnienie o rodzicach i zmarłym bracie, którego kochała bardziej niż matkę, ojca i nawet siostry… Nie myślała, że to ona go pochowa!
Otwiera szkatułkę z pięknie intarsjowanym wieczkiem i wyciąga miniaturę Zygmunta Augusta, pierwszego króla w jej pokerowej karecie i ostatniego Jagiellona, który miał szansę być wielkim władcą, a stał się grabarzem dynastii…
Myśli o rodzie Sforzów. O pradziadku Galeazzo Maria, któremu spiskowcy w ciągu minuty rozpruli sztyletami pierś i brzuch, zadając dwadzieścia trzy rany, o ojcu Gianio, na łożu śmierci żegnającym się głównie z psami i końmi, o babce Izabeli, kobiecie pięknej, mądrej i smutnej… O ich żelaznej woli i silnych charakterach, ale także o wybujałym erotycznym temperamencie, skłonnościach do samozniszczenia i pasjach artystycznych.
Znowu ssie zraniony kciuk, czując na języku kroplę słodkiej i trującej krwi kondotiera Muzio Attendolo, który dał początek rodowi Sforzów. Ta krew jest jak wilcza wiśnia, jej owoce rozluźniają napięte mięśnie i pomagają na nerwy, ale wystarczy dodać ciut ponad miarę i nie ma ratunku!
Taka krew musiała płynąć w skrzydlatych smokach albo w wężach połykających swe ofiary… Pewnie dlatego włoscy przodkowie Anny umieszczali je na swoich herbach.
Wszyscy Sforzowie byli samotnikami, wszystkich cechowała wybitna inteligencja i talent polityczny. Ona jedna się wyrodziła, jest jak skromna ostróżka na klombie dumnych róż w królewskiej purpurze.
Anna kocha róże, ale wie, że trzeba się z nimi obchodzić delikatnie, bo ranią nieostrożnych śmiałków, którym wydaje się, że miłość do róż i władców jest bezpieczna. Jakże się mylą!
Jej brat był podobny do tych najpiękniejszych, amarantowych, z płatkami tak aksamitnymi, że perląca się na nich kropla rosy nie wysychała nawet w upalne południe! Miały wysoką, zielono-brązową łodygę i lakierowane liście powycinane w strzępiaste serca.
Zygmunta wprawdzie karmiła polska mamka, ale to nie mleko wygrało wojnę o charakter, tylko gorąca, włoska krew i natura władców Mediolanu.
Ona też coś z nich miała… Na przykład znajdowała przyjemność w cierpieniu, jakby ono nadawało sens jej istnieniu. Bez cierpienia nie umiałaby żyć!
Do dziś zdarza się, że Anna, haftując, specjalnie wbija sobie igłę w palec.
To boli, ale pozwala odegnać złe myśli. Prawdę mówiąc, im jest starsza, tym bardziej to lubi. Czuje wtedy ulgę, więc celowo się rani, jak wówczas, kiedy była mała i po kryjomu wpychała sobie za koszulę palącą, majową pokrzywę!
Do dzisiaj pamięta to gorąco… Zaciskała powieki, unosiła ramiona, ale łokcie miała ciasno przyciśnięte do boków. Uda, kolana, kostki nóg przylegały do siebie tak dokładnie, że tworzyły prostą linię zatrzymującą ciepły strumyczek wypływający spod wzgórka łonowego… z tego miejsca, które też szczypało i piekło, ale przyjemnie i słodko.
Potem trzeba było się podcierać płócienną halką, więc Anna wsuwała skrawek materiału między nogi i poruszała kolanami. Ta umiejętność przydaje się jej do teraz, bo od niedawna popuszcza mocz, kiedy gwałtownie kichnie albo długo siedzi z pełnym pęcherzem, a potem nagle się podnosi… Bywa, że musi zmieniać pantalony!
Wiele rzeczy pamięta z dzieciństwa, ale najbardziej klatki z dziwnymi, kolorowymi ptakami o wielkich, zakrzywionych dziobach. Dostała je w prezencie od swego królewskiego ojca i odtąd całe godziny spędzała obserwując ich niezwykłą urodę.
Było jej żal, że nie mogą pofrunąć w jasne niebo i zakosztować wolności, więc wsuwała palce między pręty i gładziła twarde, woskowane pióra. Kiedyś otworzyła jedną klatkę i pozwoliła szmaragdowej papudze polecieć na pachnące miodem lipy.
Po dwóch dniach pokojowcy znaleźli ją rozwleczoną przez dzikie koty.
Pochorowała się wtedy. W gorączce majaczyła, że ratuje biedaczkę, tuli ją, kuruje rany i zadrapania od kocich pazurów, delikatnie dotyka seledynowego puchu na głowie i zagląda w jasne oczy obrysowane czarnymi kreskami. Nie jest jej straszny zakrzywiony, wielki dziób ani szponiaste pazury… Coś czule i miękko szepce, a potem jeszcze raz próbuje ją uwolnić.
Za każdym razem, gdy już miała to zrobić, papuga cofała się w głąb klatki i kręciła głową, jakby mówiła: nie, jeszcze nie teraz! Za wcześnie! Ale nie martw się, nadejdzie taki dzień, że obie pofruniemy do samego nieba! Bądź pewna, że nadejdzie. Poczekaj…
Anna widzi nieładną dziewczynkę w haftowanym czepku, pięknych trzewikach, bogatej sukience, z gorsetem mocno ściskającym talię i unoszącym małe piersi. Bawi się z siostrami w królewskich ogrodach, a wygląda tak, jakby siostry oddały jej wszystko, co u nich mniej foremne: oczy, nos, mocny owal twarzy, szare piórka zamiast włosów i kruche kości.
Biega, skacze, ale zawsze jest za nimi… nawet jeśli przypadkiem się przed którąś wyrwie, zaraz wraca na swoje miejsce za ich plecami. Jak cień…
Myśli, że była smutnym, nieśmiałym, niekochanym stworzeniem. Matki się bała, ojca prawie nie znała, jej serce biło tylko dla sióstr i brata. To on był jej pierwszym wymarzonym księciem, królewiczem ze snów i jawy… Uwielbiała go, choć nie było między nimi żadnej bliskości.
Prawie się nie widywali, zupełnie dla siebie obcy!
Anna Jagiellonka gładzi wspaniały tabin w odcieniu astrée, z jakiego utkano jej suknię. Ma piękną fakturę, bo gładki, śliski jedwab łączy się z wypukłymi pasami z grubszych, płóciennych nici, tworząc regularny, powtarzający się wzór.
Przypomina sobie, że z podobnego tabinu uszyto jej trzy suknie na ślub Katarzyny Jagiellonki wychodzącej za mąż za Jana, księcia Finlandii. Były piękne, strojne, bogato zdobione perłowymi aplikacjami. Wyglądała w nich dostojnie i prawie ładnie, więc na dnie jej serca trzepotało zdumione pytanie: czemu to nie ja idę do ołtarza?
Anna lubi tkaniny, zna się na ich gatunku i pochodzeniu. Myśli, że ona i Zygmunt są jak osnowa i wątek; utkani w jednej tkalni, na tych samych krosnach, ale z innej przędzy.
Chowano ją w cieniu następcy tronu, wmawiano jej, że musi go kochać, więc kochała… tym bardziej że był urodziwy, zręczny, inteligentny i miły.
Już w kołysce zaliczono go do elity cesarzy, królów i książąt.