28,00 zł
Powieściowe losy oficera Wehrmachtu i warszawskiego powstańca, które splotły się w niezwykłą historię
W lipcu 1944 roku Warszawa przygotowuje się do powstania. Janek Brodawski (Szakal), młody żołnierz niepodległościowego podziemia, marzy tylko o tym, żeby dobrać się wreszcie do skóry Niemcom. Przypadkowe spotkanie z tajemniczym oficerem Wehrmachtu, Ansgarem Reuschem, wywraca jego świat do góry nogami. Ich regularne mecze tenisowe przeradzają się w dziwną, podszytą przyjaźnią i wzajemną fascynacją relację kata i ofiary. Tylko kto zostanie katem, a kto ofiarą?
Tymczasem śledztwo w sprawie zabójstwa szefa SD i policji na dystrykt warszawski Generalnego Gubernatorstwa zatacza coraz szersze kręgi. Reusch musi stawić czoło podejrzeniom i lawirować między przełożonymi, żeby przetrwać i nie trafić na pierwszą linię zbliżającego się do Warszawy frontu.
Nieudany zamach na Adolfa Hitlera uruchomi lawinę zdarzeń, która wchłonie Reuscha i Szakala, stawiając ich przed najtrudniejszymi w życiu wyborami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 376
9 kwietnia 1942 roku
Zza chmur wychylało się słabe słońce, oświetlając warszawski chodnik, po którym stukały czarne niemieckie oficerki, wyglancowane na błysk pastą marki Erdal Rotfrosch. Solidna niemiecka robota, zarówno jeśli chodzi o pastę, jak i sposób jej wykorzystania.
SS-Hauptscharführer August Kretschmann oraz major Wehrmachtu Ansgar Reusch szli wolno ulicą Rozbrat w kierunku Fürstenstrasse1. Było wczesne popołudnie. Za plecami zostawili Deutsche Oberschule2, pierwszą niemiecką szkołę w Warszawie. Jej otwarcie, wówczas jako Deutsche Schule, uświetnił w 1939 roku sam gubernator Hans Frank.
— Uwielbiam wiosnę, Ans — zastępca komendanta Aresztu Centralnego Getta się uśmiechnął. — Świat budzi się do życia.
— Wolę środek lata — rzucił Reusch. — Kobiety chodzą lżej ubrane.
Wybuchnęli śmiechem. Dzień był przyjemny, trochę leniwy. W Warszawie wreszcie zrobiło się nieco cieplej. Tego dnia temperatura dochodziła do dziesięciu stopni Celsjusza, choć dzień wcześniej było chłodniej o pięć stopni. Kiedy Reusch spacerował rankiem po Seegarten3, z radością skonstatował, że drzewa wreszcie zaczynały pokrywać się zielenią, zrzucając smutny, zimowy kamuflaż.
— Wiosna, wiosna, gdzie ta wiosna? — zamruczał pod nosem SS-Hauptscharführer Kretschmann.
— Przyjdzie w końcu. Musi przyjść. To nie Rosja — uśmiechnął się Reusch.
— To jak to dokładnie jest z tym Żydem? — zapytał Kretschmann, nabierając w płuca świeżego zapachu miasta, budzącego się z zimowego odrętwienia.
— Mordechaj Apfelbaum zgromadził fortunę, drogi Auguście. Fortunę! Moi informatorzy ustalili, że oprócz dolarów ukrył gdzieś dzieła sztuki, obrazy, biżuterię, złoto i różne kosztowności. Powiem krótko. Zajmę się ustaleniem, gdzie dokładnie to trzyma, przejmę skarb, a znaleziskiem podzielimy się po pół. Jedyne, co musisz zrobić, to go wypuścić. Ja zajmę się resztą, możesz mi zaufać.
Z naprzeciwka szły dwie elegancko ubrane kobiety. „Szły to za mało powiedziane” — pomyślał Ansgar, one płynęły w ich stronę, kusząco poruszając biodrami. Miały misternie ułożone fryzury, zgodnie z obowiązującą modą. U jednej grzywka zaczesana była do góry, a na ucho z lewej strony spływała rzeka włosów. Druga miała włosy upięte z tyłu, a grzywka tworzyła morską falę. Kiedy się zbliżyły, Reusch popatrzył na ich szkarłatne wargi, porównując kształty. Zatrzymał wzrok na tej z lewej, a gdy ich oczy się spotkały, Reusch uśmiechnął się ciepło. Odwzajemniła uśmiech, a po chwili Niemców owiał zefir drogich francuskich perfum.
— Widziałeś te Niemki? — zagadnął Kretschmann.
— O, tak — Reusch nie przestawał się uśmiechać.
— Kuszące.
— Niektóre Polki też są niczego sobie — jakby od niechcenia rzucił Reusch i kątem oka spojrzał na Kretschmanna.
— Armię pobiliśmy bez trudu, ale z ich kobietami nie idzie już tak łatwo, co?
— Zależy od zasobności portfela. — W tym samym momencie odwrócili się, żeby spojrzeć na oddalające się dziewczyny, i ryknęli gromkim śmiechem.
— No dobrze. A co będzie, jak ja tego Żyda wypuszczę, a on ci zwieje? — zapytał Kretschmann.
— Nie ma takiej możliwości. Pięciu ludzi będzie nad tym pracować. Daj mi trzy… góra cztery tygodnie, a potem skarb będzie nasz. Pół na pół — Ansgar spojrzał w oczy Augusta.
— Zastanawiam się… — Kretschmann zawiesił głos — czy po prostu nie wyciągnąć wszystkiego z tego ścierwa podczas przesłuchania. Znasz moje metody.
— A widzisz! I tutaj proszę cię, abyś dobrze to wszystko przeanalizował. Przecież z tej fortuny żyć będzie cała jego rodzina. Wydadzą część na łapówki i znikną z getta, zanim się obejrzymy! Zdechnie podczas przesłuchania albo na złość nam popełni samobójstwo w celi i niczego się nie dowiesz. Taki śmierdzący Żyd to woli wyzionąć ducha, niż powiedzieć prawdę. Jemu już nie zależy na takim podłym życiu. A rodzinka może nam wszystko podprowadzić, zanim się obejrzymy. Tu trzeba delikatnie. A kiedy będzie po wszystkim, to i tak zastrzelę jego wraz ze wszystkimi zawszonymi krewnymi.
Kretschmann się uśmiechnął.
— Jesteś perfidny i wyrachowany.
— Rozmawiasz z asem Abwehry! Jeszcze żaden Żyd nie wyprowadził mnie w pole.
— Dobra. Umowa stoi. Pół na pół. Jutro o dziewiątej rano ta wesz wyjdzie na wolność. Niech twoi ludzie będą gotowi.
Fürstenstrasse — dziś ul. Książęca (wszystkie przypisy pochodzą od autora). [wróć]
Deutsche Oberschule — dzisiejsze Gimnazjum i Liceum im. Stefana Batorego w Warszawie. [wróć]
Seegarten — dziś Łazienki Królewskie w Warszawie. [wróć]
22 września 1942 roku
Samochód wił się krętą drogą wśród podwarszawskich lasów. Złota polska jesień ukazała swe piękno żołnierzom Wehrmachtu szukającym odpowiedniego skrętu. Towarzyszący im zakładnicy nie mieli ochoty podziwiać bajkowego krajobrazu, skomponowanego przez pokryte jesienną paletą liście. Nie interesowały ich ani przyprószone czerwienią i purpurą stuletnie dęby, ani poplamione jaskrawą żółcią buki. Nie zajmowały ich złotożółte lipy, pomarańczowe klony czy rdzawe graby. Samochód zwolnił. Za mercedesem W136, jechał motocykl bmw R75 sahara z koszem. Siedziało w nim dwóch żołnierzy. Kiedy auto wtoczyło się na leśną drogę, motocykl zwolnił i podskakując na nierównym podłożu, podążył za nim. Po przejechaniu kilku kilometrów pojazdy stanęły.
Jako pierwszy wysiadł oficer z aparatem fotograficznym na szyi, następnie kierowca, feldfebel Andreesen. Po chwili stało obok niego dwóch ludzi z motocykla. Niższy, nieco przysadzisty blondyn, wycelował MP40 w samochód. Wyższy, szczupły brunet o pociągłej twarzy zrobił to samo.
— Wysiadać! Schnell! — krzyknął feldfebel.
Z mercedesa powoli zaczęło wysiadać trzech szczupłych mężczyzn w podartych drelichach.
— Szybciej, wy żydowskie szczury! — krzyknął Reusch i wyjął pistolet z kabury.
Zakładnikom udało się wreszcie opuścić tylne siedzenia i stanąć przed Niemcami. Major Reusch zmierzył ich pogardliwym wzrokiem i splunął przed siebie.
— Trzech podludzi, niewartych nawet niemieckiej kuli — syknął, wykrzywiając twarz w grymasie obrzydzenia.
Więźniowie byli chudzi, zarośnięci i brudni, jakby od pół roku nie widzieli wody i mydła. Posklejane od krwi i brudu włosy pełne były strupów i świeżych ran. Ciężko oddychali. Spuścili głowy, w milczeniu czekając na wyrok.
— Wiecie, kim jesteście? — zapytał major Reusch i dodał, nie czekając na odpowiedź: — Jesteście gównem. Gównem na naszych niemieckich butach. Przypatrzcie się nam. No! Podnieś oczy, Żydzie! Popatrz sobie ostatni raz przed śmiercią na rasę panów. No, patrz!
Reusch krzyczał z nienawiścią. „Podludzie” wiedzieli, że to ich ostatnie minuty. Nie unieśli głów, nie zamierzali patrzeć oprawcom w oczy. Jeden z żołnierzy podniósł MP40 nieco wyżej.
— Nie tutaj — warknął Reusch. — Sam to zrobię. Tam.
Oficer pokazał ruchem głowy na gęsty las.
— Idziemy! Wy, Żydzi, przodem — ruchem ręki wskazał kierunek i dodał: — Zapakujcie się do samochodu, motocykla i czekajcie na mnie.
— Ale… — zaczął feldfebel Andreesen.
— Bez gadania. Wsiadajcie.
— Tak jest.
I poszli. Z przodu trzech Żydów, za nimi, w odległości czterech kroków, Ansgar Reusch z wycelowanym w ich plecy parabellum.
Po kilkunastu minutach ciszę złotej polskiej jesieni rozdarły trzy strzały.
12 lutego 1943 roku
Dochodziła północ, kiedy pluton SS bezszelestnie usadowił się na pozycjach od strony północnej. Od południa swoje stanowiska zajął już Wehrmacht. Wszyscy byli gotowi. Ciężarówki zaparkowano w odpowiedniej odległości, tak by dźwięk silnika nie wzbudził niczyich podejrzeń. Ansgar Reusch był pewien, że o sukcesie mogą decydować detale. Dlatego nalegał, żeby była to wspólna akcja SS i Wehrmachtu. I żadnej policji! Zawsze ufał żołnierzom, ale nigdy nie esesmanom. Podzielił się tą zasadą ze swoim przełożonym, Standartenführerem Frankiem Ottonem Bauerem. Ten jednak zbył uwagę Reuscha śmiechem i stwierdzaniem: „Ech, wy młodzi, ciągle ta rywalizacja… To zdrowe. Podnosi jakość naszych działań”.
Reusch miał dość mądrości Bauera. Ta akcja miała być jego sukcesem. Tylko jego. Spektakularnym i głośnym. Nie życzył sobie obecności jakiegoś SS-Standartenführera, który spiłby śmietankę. W końcu udało mu się przeforsować swój plan. Teraz czekał na odpowiedni moment. Wraz z sześcioma żołnierzami zajął miejsce na gruzowisku, jakieś pięćdziesiąt metrów na wprost głównego wejścia do starej fabryki. Obserwowali teren od półgodziny. Nikt jeszcze nie wyszedł z ruin budynku, który służył za miejsce spotkań bandytów. Przed dziurą, która kiedyś była głównymi drzwiami do firmy Stawski i S-ka, stało trzech mężczyzn palących papierosy. Leżący na ziemi śnieg odbijał światło księżyca, tak że Niemcy doskonale widzieli ich sylwetki. Zmarznięci przestępowali z nogi na nogę, wypuszczając co chwilę w powietrze kłęby białego dymu. „Słaba ta obstawa” — pomyślał Reusch. Popatrzył w górę na kikut komina górującego nad pozostałościami zakładu. „Mniej więcej godzinę temu zaczęło się zebranie przywódców”. Niemiec dokładnie znał datę, godzinę i miejsce spotkania. Teraz pozostawało tylko zgarnąć ich żywcem. Spojrzał na zegarek. „Dwudziesta trzecia pięćdziesiąt osiem. Zaczynamy!”
Kilkanaście reflektorów rozświetliło zgliszcza fabryki. Ciszę nocy przeszył huk pistoletów maszynowych. Trzech mężczyzn w cywilu stojących przed budynkiem nawet nie zdążyło zareagować. Bezwładnie padli na ziemię.
Reusch obserwował scenę jak widz w teatrze. Zza muru po lewej stronie wybiegło trzech esesmanów. Mieli do przebycia kilkanaście metrów, dzielących ich od najbliższej ściany fabryki. Trzech innych osłaniało ich ciągłym ogniem. W tym momencie z okien po drugiej stronie wyskoczyło dwóch mężczyzn z pistoletami w dłoniach. „Idioci” — pomyślał Reusch, ściskając w dłoni P08 parabellum. Przymierzył, ale nie zdążył oddać strzału. Szybka seria z prawej i Polacy zostali unieszkodliwieni.
Cisza. Reusch wziął do ręki mikrofon, a po chwili jego głos, wzmocniony siłą głośników telefunkena, niósł się po okolicy:
— Polacy! Jesteście otoczeni. Nie macie żadnych szans. Wyjdźcie z podniesionymi rękami. Natychmiast!
Reusch powtórzył polecenie po polsku i czekał. Esesmani zniknęli z pola widzenia, więc prawdopodobnie przylgnęli do ściany. W tym momencie na tyłach budynku rozległa się strzelanina. Żołnierze Wehrmachtu, znajdujący się obok Reuscha, klęczeli na górze cegieł z pistoletami maszynowymi MP40 wycelowanymi w wejście. Zza ich pleców padały na fabrykę snopy światła. Wybuch granatu zakończył wymianę ognia i znów zapanowała cisza.
— Po raz ostatni wzywam was do poddania się. Daję wam minutę na wyjście. Potem wysadzimy budynek!
Nie minęło trzydzieści sekund, a w czeluści głównej bramy zaczęli się pojawiać Polacy z rękami w górze. Reusch zaczął liczyć w myślach. „Siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście… Dwudziestu. Pięknie! Pełen sukces!”
Dziennik
26 czerwca 1944 roku
Spacerowali Königsberger Strasse1 w kierunku Sigismund Strasse2 i parku Praskiego. Wyglądali razem pięknie jak jakaś para filmowa. On — wysoki, dobrze zbudowany brunet z powabem kinowego amanta. Ona — delikatna blondynka seraficznej urody, z modnie zaczesanymi włosami i czerwonymi, pełnymi jak płatki lilii ustami. Nie było mężczyzny, który by się za nią nie obejrzał. Janka zawsze to irytowało, kilka razy nawet brał się do bicia, kiedy zbyt natrętny obserwator za wolno odwracał wzrok. Ale nie dziś. Dziś wzrok obcych nie miał dla niego znaczenia.
Minęli grupkę kobiet, głośno się spierających. Mimo że wykładały swoje argumenty, prawie krzycząc, do jego uszu nie dochodziły żadne dźwięki. Mógłby teraz nawet wydzierać mu się nad głową jakiś rozwścieczony policjant, Janek i tak by go nie usłyszał.
— Widziała go, łachudra magistracka, pieska jego niebieska, obiad zeżarł, ale stówy w kieszeni ni ma, hrabia de Nędza!
— A bo to moja wina?
— A czyja? A kto mnie takiego klienta podesłał?
— Ja podesłałam? Pierwsze o tem słyszę.
— I jeszcze się awanturował, szwarccharakter jeden.
— Trzeba było dać mu fangie w nos i nauczyć frajera szaconku dla kobiety.
— Albo tłuczkiem do kartofli w ciemię go znieważyć.
— A ty, Krycha, nie bądź taka cwana, bo mnie jeszcze za marchewkę nie oddałaś, co ci jom pożyczyłam w zeszłym tygodniu.
Kiedy weszli w alejkę parkową, Wanda wzięła go za rękę, ale Janek wyrwał dłoń po kilku krokach. Był wściekły. Na nią, na siebie, na cały świat.
— No co? — burknęła.
— Nie wierzę! Po prostu nie wierzę! Jak to się mogło stać? — pytał sam siebie.
— Nie wiesz? — parsknęła. — Taki duży chłopiec, a nie wie, skąd się biorą dzieci.
— Przestań — syknął. — Nie o to mi chodzi… Przecież to niemożliwe!
— Powiedziałam ci dokładnie to, co usłyszałam od lekarza. Stało się.
— Ale mówiłaś… mówiłaś… — zaciął się i przygryzł dolną wargę do bólu. — Teraz? Tutaj? Matko Boska!
— Nie mieszaj w to Matki Boskiej.
Kopnął z wściekłością kamień leżący na drodze. Wanda patrzyła na to rozbawiona.
— Wiesz, nawet rozkosznie wyglądasz, kiedy się wściekasz.
— Przestań! Jak możesz żartować w takiej chwili, dziewczyno!
— W jakiej chwili? No, w jakiej?
Wanda uśmiechała się do niego. Spodziewała się takiej reakcji. Wiedziała, że najpierw wybuchnie, jak to on, a potem się przytulą, szczęśliwi i zakochani. Szli parkową alejką kilka minut w milczeniu. „Jaki piękny ten czerwiec” — pomyślała. Ponownie spróbowała wziąć Janka za rękę. Wyrwał się i tym razem.
— Nie dotykaj mnie — warknął.
— Tak? A od kiedy to jaśnie panicz nie życzy sobie dotyku mego ciała?
— Jaki byłem głupi! Jak mogłem do tego dopuścić?
— Przestań się wreszcie nad sobą użalać, weź się w garść. Nie ty pierwszy zostaniesz ojcem w tym roku.
— Ty w ogóle nie rozumiesz powagi sytuacji!
Wanda roześmiała się głośno i wyrecytowała fragment ich ulubionego wiersza:
— „A jednak, gdyby teraz wśród tych urwisk dziczy / czuć na rękach dwie dłonie drobne i niewinne, / patrzeć na usta małe, ciche, półdziecinne / i w oczy naiwności pełne i słodyczy…”3
Janek chwycił ją silnie za ramiona i spojrzał prosto w te oczy, pełne naiwności i słodyczy.
— To nie jest zabawne! Nie wyobrażam sobie, żeby teraz, w tej sytuacji… żeby…
— Żeby co?
— Lada chwila wybuchnie powstanie — syknął przez zęby. — Mam dowodzić oddziałem, dziewczyno! To miasto zaraz zamieni się w piekło. Kto wie, jak zareagują ruscy. Może jak wypędzimy Niemców, trzeba się będzie bić z sowietami. Czekają nas najcięższe tygodnie, a ty przychodzisz rozanielona na randkę i oznajmiasz mi, że jesteś w ciąży?
Wyraz twarzy Wandy zmienił się w ułamku sekundy. Nie było w niej śladu naiwności i słodyczy rozbawionej nastolatki.
— A co według ciebie miałam zrobić? No, powiedz mi, geniuszu! — Dźgnęła go palcem w pierś. — Będziesz ojcem dziecka, które w sobie noszę. Wojna trwa piąty rok. Ludzie się pobierają, dzieci się rodzą, życie musi się jakoś toczyć.
— Masz dziewiętnaście lat! A ja dopiero dwadzieścia jeden! Ja chcę się bić z Niemcami, iść do powstania, chcę żyć, ile się da, możesz to zrozumieć?
— Nie wierzę… Janek, nie wierzę w to, co słyszę.
— Mam niańczyć dziewczynę z brzuchem? Mam się zastanawiać, jak ona się czuje podczas szturmu na hitlerowskie bunkry? Mam czuć, że powinienem być gdzie indziej, z nią, zamiast z idącymi na śmierć chłopakami, którymi będę dowodził?
— Boże, Janek, kim ty jesteś? — Wanda wbiła wzrok w jego oczy. — Co ty mówisz?
— Ja nie chcę żadnej ciąży! Żadnego dziecka! Żadnej żony!
— Musisz być odpowiedzialny.
— Zamknij się! Jestem za młody, żeby być odpowiedzialny za coś… za coś więcej niż grupka moich kumpli z karabinami. Nie chcę tego obciążenia, rozumiesz?
Był czerwony z wściekłości.
— Trzeba odpowiadać za to, co się robi.
— To twoja wina! — krzyknął.
Uderzyła go w twarz z całej siły.
— Jak możesz tak mówić? — Po policzkach spłynęły jej łzy.
Janek zacisnął zęby. Cały kipiał z wściekłości. Trzymał się, żeby się nie rozkleić, nie wziąć jej w ramiona, nie przytulić. Jeśli to zrobi, to będzie koniec. Przepadnie. Czuł, że nie może sobie na to pozwolić. Nie teraz, kiedy ma myśleć o sobie, o Polsce, o wojsku. No i o przyszłości, w której widział siebie jako bohatera powstania, prowadzącego brawurowe ataki, zdobywającego kolejne cele, robiącego karierę. Widział siebie jako pułkownika, stojącego u boku ministra wojny w wolnej Polsce. Wanda? Kochał ją, ale bardziej kochał siebie i swoje marzenia. Wolałby już zginąć w tym powstaniu, niż dać je sobie odebrać.
„Boże, co ja narobiłem, co ja narobiłem? Dlaczego teraz? Dlaczego ja?”
— Powiesz coś czy będziesz tak sterczał jak kołek?
— Nie mam ci nic do powiedzenia. Z nami koniec. Cześć.
— Janek… — próbowała chwycić go za ramię, ale wyrwał się jej i ruszył przed siebie. — Janek, nie wygłupiaj się! — krzyknęła za nim.
Nawet się nie odwrócił, poszedł dalej. Ku swoim marzeniom. I nieprzemijającej chwale polskiego oręża.
Königsberger Strasse — dziś ul. Jagiellońska. [wróć]
Sigismund Strasse — dziś al. Solidarności. [wróć]
A jednak, gdyby teraz wśród tych urwisk dziczy… — fragment wiersza Kazimierza Przerwy-Tetmajera. [wróć]
Młody chłopak biegł tak szybko, jak mógł. Pędził przed siebie z całych sił. Czuł, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi, a nogi odmówią posłuszeństwa. Ale wierzył, że mu się uda. Skoczył w lewo, po kilku krokach w prawo, potem znowu w lewo. Próbował biec wężykiem, ale nie najlepiej mu to wychodziło. Niemiec czekał. Trzydzieści metrów. Trzydzieści pięć. Czterdzieści. Czterdzieści pięć. Kar98k idealnie przylegał do ramienia. Już kilka razy miał chłopaka na muszce, ale wolał poczekać na lepszy moment. Kiedy młodemu wydawało się, że jest już wystarczająco daleko, żeby wymknąć się śmierci, padł strzał, który powalił go na bruk.
Pozorny chaos ogarnął ulicę. Bezradne krzyki, płacz i pokrzykiwania żołnierzy, którzy zapędzali pod ścianę grupkę kilkunastu osób. Ktoś patrzył na chłopaka, który jako jedyny postanowił wyrwać się przeznaczeniu. A teraz leżał w kałuży krwi na jednej z warszawskich ulic, na której rozlegały się okrzyki:
— Schnell, Schnell!
Po tym, jak esesmani uporali się z bezbronnymi Polakami i ustawili ich w rzędzie pod ścianą, jeden z dwóch kierujących akcją oficerów poszedł w kierunku leżącego chłopaka. Kiedy stanął nad rannym, próbującym jeszcze się czołgać, gwar ucichł. „Ta cisza jest gorsza niż hałas niemieckich pistoletów” — pomyślał Janek, wiedząc, co się zaraz wydarzy. Żołnierze czekali na dalsze rozkazy, przerażeni cywile patrzyli na oficera.
To był wyjątkowo gorący początek lipca. Upalne lato spłynęło na Warszawę i wszystkim dawało się we znaki. Zarówno okupantom, jak i mieszkańcom dawnej stolicy Polski. Niemiec zdjął oficerską czapkę, wyprodukowaną w Berlinie przez Robert Lubstein Militärmützenfabrik1. Przetarł ręką mokrą od potu łysą czaszkę i po chwili z powrotem założył swoją Allgemeine–SS Schirmmütze. Następnie zaczął powoli wyjmować z kabury parabellum. Robił to leniwie, z ociąganiem, spokojnie wpatrując się w plecy pełzającego dzieciaka. „Niech już to skończy, gnój jeden. Na co czeka, cholera jasna?” — zaklął w myślach Janek. Miał wrażenie, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie.
Żar lał się na ziemię z błękitnego nieba, a oficer SS celebrował moment, w którym stawał się panem życia i śmierci. Bogiem. W wyciągniętej ręce trzymał pistolet skierowany w tył głowy chłopaka. I czekał. Janek żałował, że nie przyjrzał się twarzy tego hitlerowca, Niemiec stał teraz plecami do niego. „Może mógłbym go kiedyś dorwać?”
W końcu bóg pociągnął za spust, po czym się odwrócił, spojrzał na drugiego oficera i skinął głową.
— Feuer! — krzyknął tamten i w mury kamienicy wbił się huk wystrzału z dwudziestu niezawodnych niemieckich karabinów kar98k. Żołnierze przeładowali, wycelowali i czekali na kolejną komendę.
Z niewielkiego stosu ciał wygramolił się czterdziestoletni mężczyzna i zaczął pełznąć w kierunku żołnierzy. Po kilku sekundach dały się słyszeć ciche jęki i bezwładna masa ludzi zaczęła pulsować. Ktoś ruszył ręką, ktoś inny próbował się podnieść.
— Feuer!
Kolejna kanonada i wszystko zamarło. Dwaj oficerowie podeszli do bezwartościowej sterty ludzkich ciał i oddali po kilka strzałów, celując na chybił trafił. Tak na wszelki wypadek.
Janek i Mietek obserwowali wszystko przez okno z pierwszego piętra domu, do którego udało im się wbiec w ostatniej chwili. Ich serca waliły mocno, a oddech nie mógł się uspokoić. Kolejny raz umknęli śmierci. Janek miał w kieszeni walthera P38, co Niemcy na pewno szybko by odkryli. Wtedy albo tortury na Szucha, albo od razu śmierć. „Raczej to pierwsze” — pomyślał.
Spojrzał na ciało dzieciaka, leżące na końcu ulicy dokładnie na wprost ich okna. Bezwiednie zacisnął pięści. Czuł, jak krew pulsuje w skroniach. Czaszka zaczęła pękać z bólu, a w głowie mieszały mu się dźwięki i obrazy z ostatnich dwóch dni. Wanda uderzająca go w twarz, jej płacz i pretensje, ćwiczenia w Świdrze i przypadkowo ranny kolega, wreszcie te cholerne okrzyki Niemców podczas łapanki i huk kar98k.
Robert Lubstein Militärmützenfabrik — firma istniejąca do dziś i zajmująca się produkcją czapek oraz replik. [wróć]
Reusch był wrażliwy na piękno architektury. Uważał, że co prawda Warszawa to nie Paryż, ale dla niego miała swój niezaprzeczalny urok. I ciekawą historię. Jego biuro znajdowało się w Palais Brühl, przy Weiden Strasse1, w pobliżu Sächsischer Garten2. W budynku tym miał swoją siedzibę gubernator dystryktu warszawskiego Generalnego Gubernatorstwa Ludwig Fischer. Ten rokokowy pałac był jedną z najpiękniejszych budowli w Warszawie. Powstał w połowie siedemnastego wieku dla Jerzego Ossolińskiego. Sto lat później kupił go hrabia Henryk Brühl, minister króla Augusta III Sasa. Pałac był wiele razy przebudowywany i remontowany. W 1787 roku pracami remontowymi kierował sam Dominik Merlini, słynny architekt królewski.
Zanim rozlokowali się w nim Niemcy, na przestrzeni ostatnich dwustu lat mieściły się tu: ambasady rosyjska i francuska, rezydencja wielkiego księcia Konstantego, siedziba Centralnego Biura Telegraficznego, a wreszcie Ministerstwo Spraw Zagranicznych Rzeczypospolitej Polskiej. Gubernator Fischer zajmował teraz gabinet, który wcześniej należał do polskiego ministra spraw zagranicznych Józefa Becka. Reusch uważał, że to ironia historii. Bo to właśnie Beck wygłosił w 1939 roku słynne na całą Europę przemówienie obrazujące polski charakter. „Przemówienie będące gwoździem do polskiej trumny” — śmiał się w myślach Reusch, wchodząc po schodach Palais Brühl. Fragmenty przemówienia znał na pamięć.
„Pokój jest rzeczą cenną i pożądaną — mówił Beck piątego września w polskim Sejmie. — Nasza generacja, skrwawiona w wojnach, na pewno na okres pokoju zasługuje. Ale pokój, jak prawie wszystkie sprawy tego świata, ma swoją cenę, wysoką, ale wymierną. My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest honor”. „Honor? Czy dzisiaj ktoś kieruje się jeszcze honorem?” — pomyślał.
Dzień zaczął się koszmarnie. Ansgar Reusch siedział w swoim biurze, zmęczony po nieprzespanej nocy, podczas której cztery razy wstawał na lampkę koniaku. Niestety, żadna z nich nie pomogła zasnąć. Planował objazd po obiektach sportowych i przygotowanie raportu dotyczącego ich stanu, kiedy na jego biurku zadzwonił telefon. Czuł przez skórę, że nie będzie to przyjemna pogawędka o sukcesach niemieckiego futbolu.
— Dlaczego, zeznając podczas śledztwa w sprawie morderstwa Standartenführera Franka Ottona Bauera, powiedział pan, że w dniu zabójstwa spędził noc w domu publicznym baronowej von Heidelberg?
SS-Standartenführer Heinrich Kuetzel, nowy szef SD i Policji Bezpieczeństwa na dystrykt warszawski Generalnego Gubernatorstwa, nie bawił się w czułe powitania.
— Nie rozumiem, o czym pan mówi, Herr Standartenführer — spokojnie odparł Reusch.
— Nie rozumie pan po niemiecku czy nie rozumie pan pytania?
— Powiedziałem prawdę, Herr Standartenführer.
— Jak to jest więc możliwe, że świadek widział pana wychodzącego z tej willi przy Nordsüd Allee3 o godzinie pierwszej w nocy?
— Polak? Czy ten świadek to Polak? Bo jeśli tak, to mogę mieć zeznania pięciu innych Polaków.
— Bzdura, Reusch! Wyszedł pan o pierwszej w nocy z tego burdelu? Tylko bez kłamstw!
— Nie. Byłem tam do rana, o czym zaświadczyła panna Monique.
— Panna Monika, bo to zwykłe polskie ścierwo, a nie żadna Monique, zniknęła. A to oznacza, że pana alibi również.
— Naprawdę? — zdziwił się Reusch. — A myślałem, że to Francuzka. Słowo honoru! Była taka przekonująca.
— Bez głupich żartów, Reusch.
— Zaraz, Herr Standartenführer. O ile mi wiadomo, panna Monika złożyła zeznania na piśmie.
— Nie graj ze mną, Reusch, oj, nie graj — syknął Kuetzel. — Bo ja ci tę grę wybiję z głowy.
— Coś jeszcze, Herr Standartenführer? — zapytał spokojnym głosem Reusch, choć w środku kipiał z wściekłości. — Bo mam pewne obowiązki do wykonania.
Nie usłyszał odpowiedzi. Standartenführer się rozłączył. Reusch cisnął słuchawką na widełki. Był wściekły. Przeczuwał, że koniec zbliża się wielkimi krokami. Jego koniec, koniec Rzeszy, koniec wojny, koniec Wehrmachtu.
„Czy mój czas już nadszedł? Nie wiadomo, ale trzeba działać. Trzeba walczyć do ostatniej chwili. Do ostatniego żołnierza. Do ostatniego pocisku”. Reusch się zamyślił. „Spokojnie. Kuetzel nic na mnie nie ma, skoro tylko dzwoni i się wścieka. Gdyby coś wiedział, przysłałby po mnie kilku gestapowców albo kazał przyjechać na Strasse der Polizei4”.
Podniósł słuchawkę.
— Koeppke, łącz mnie z Pawiakiem.
— Ale… — asystent Reuscha się zawahał.
— Z komendantem Frühwirthem! Szybko.
*
Po czterdziestu minutach wjeżdżał w bramę przy ulicy Dzielnej, a na siedzeniu pasażera leżała czarna skórzana teczka. Więzienie śledcze, popularnie nazywane Pawiakiem, zostało wybudowane w latach trzydziestych XIX wieku, zgodnie z projektem Henryka Marconiego, polskiego architekta włoskiego pochodzenia. Tego samego, który stworzył w Warszawie Hotel Europejski, pałac Zamoyskiego przy Nowym Świecie, pałac Paca–Radziwiłłów przy Miodowej czy kościół Wszystkich Świętych. Pawiak szybko stał się więzieniem politycznym dla Polaków walczących o niepodległość z rosyjskim zaborcą. Po pokonaniu Polski w 1939 roku więzienie było wykorzystywane przez Niemców. Od marca 1940 roku Pawiak był więzieniem śledczym Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa dystryktu warszawskiego.
Kompleks składał się z kilku budynków, położonych na obszarze półtora hektara między ulicą Pawią a Dzielną. Oddział kobiet zorganizowano w dawnym szpitalu wojskowym, oddział męski mieścił się w głównym budynku. Był to ogromny, czterokondygnacyjny gmach, długi na sto pięćdziesiąt i szeroki na dwanaście metrów. Na parterze, oprócz pokojów przesłuchań, cel oddziału pierwszego i drugiego, wartowni ukraińskich i niemieckich, ulokowano kancelarię przyjęć więźniów, kancelarię zastępcy komendanta oraz pokoje oberwachmajstrów. Na pierwszym piętrze, podobnie jak niżej, mieściły się cele, wartownie, pokoje oberwachmajstrów i pokoje przesłuchań, a ponadto poczekalnia dla nowo aresztowanych bądź wywożonych na przesłuchania, kancelaria główna oraz pokój zastępcy komendanta Engelberta Frühwirtha. W budynku głównym mieściły się także magazyny broni, trupiarnia i fryzjernia personelu.
Okna gabinetu Frühwirtha wychodziły na ulicę Dzielną, a dokładnie na bramę, domki wartowników i piękny, rozłożysty wiąz szypułkowy. Od ulicy Dzielnej więzienie otaczał wysoki mur.
— Ans! Jak się cieszę, że cię widzę! — SS-Oberscharführer Engelbert Frühwirth, zastępca komendanta, rozłożył szeroko ręce i wyściskał przyjaciela.
— Z wzajemnością — uśmiechnął się Ans. — Szyneczka smakowała?
— No masz! — Frühwirth aż zagwizdał. — Delicje!
— A figi?
— Niebo w gębie!
— Szwajcarska czekolada?
— Boska!
— Francuski koniak?
— Palce lizać! Dawno się tak nie objadłem, Ans. Bardzo ci dziękuję. Twój tato ma nieograniczone możliwości, nieprawdaż?
Reusch machnął ręką.
— Drobiazg. Jak coś trzeba, wal do mnie jak w dym.
— Ma się rozumieć, przyjacielu. — SS-Oberscharführer uśmiechnął się i dodał: — W czym mogę ci pomóc?
Major westchnął.
— Powiem wprost. Potrzebuję trzech Polaków. Na już.
— Ale… coś więcej powiedz. Kogo? Na co? W jakim stanie?
— Będę z tobą szczery, Engelbert, i mam nadzieję, że tego nie pożałuję — Reusch uśmiechnął się do przyjaciela.
— Możesz mi zaufać. Wiesz o tym. — Frühwirth puścił do niego oko.
— Prowadzę śledztwo. Nieważne, o co chodzi — Ansgar machnął ręką. — Ale wiesz, Engi, Fischer bez przerwy zawraca mi dupę swoimi pomysłami. Regaty, turniej tenisowy, kajaki. Nie zgadniesz, co ostatnio wymyślił.
— No… — Frühwirth się zaciekawił.
— Pokaz mody, Engi! Pokaz mody! Mam sprowadzić jakieś modelki z Wiednia.
— Z Wiednia? — ożywił się Frühwirth. — Przecież ja jestem z Wiednia! Mam kontakty.
— No tak! Popatrz, kompletnie wyleciało mi z głowy. Wiesz, chodzi o tę austriacką gwiazdę z tej rewii… no, nawet nie pamiętam, jak to cholerstwo się nazywa. Mam na to dodatkowy budżet, wiesz.
— Ależ ja ci we wszystkim pomogę, Ans! — Frühwirth poczerwieniał z podniecenia. — Ja mam takie kontakty, że…
— Świetnie. To słuchaj. Potem się zajmiemy tym Wiedniem, dobra? Tu masz… — Ans wyjął ze skórzanej teczki grubą kopertę i położył na biurku. — Tu masz zaliczkę. Jak ci dam znać, to zaczniesz działać w Wiedniu. To na wstępne koszty. Sprowadzić z Wiednia osiem tancerek to nie takie proste.
— Osiem? — oczy Frühwirtha się rozszerzyły.
— Tak. Ale spokojnie, Engi, mamy czas.
SS-Oberscharführer Frühwirth zajrzał do koperty. Kiedy jego oczom ukazał się gruby plik banknotów, omal nie zemdlał z wrażenia.
— A wracając do tych Polaków, to chodzi mi o to, Engi, że po prostu potrzebuję ze trzech podejrzanych. I tyle.
Reusch popatrzył SS-Oberscharführerowi prosto w oczy.
— No co ja będę szukał, latał po Warszawie, wysyłał ludzi, skoro i tak te śmiecie pójdą zaraz na rozwałkę.
SS-Oberscharführer pokręcił głową.
— Ans, przyznaj! Ty to się nie lubisz przepracowywać, co?
— Engi! Pokaz mody! Czy ja mam czas łapać bandytów? A skoro wy i tak to robicie, to dlaczego sobie nie pomóc?
— No pewnie, że trzeba sobie pomagać! Jakżeby inaczej, Ans! Jasna sprawa!
Engelbert Frühwirth schował kopertę do szuflady.
— Na kiedy ich chcesz?
— Na teraz. Zaraz. Z aktami. Wiesz… z dobrymi aktami. Żeby mi pasowały pod zabójstwo wysokiego oficera Wehrmachtu.
— Śledztwo Abwehry?
— Tak — przyznał Reusch, wzruszając ramionami.
— Załatwione. Będę miał dobrych kandydatów. Ale dwóch.
— Może być dwóch. Aha… no i zostaną zastrzeleni podczas próby ucieczki.
— Dobra. Ale to już bierzesz na siebie. Jak wyjadą poza bramy Pawiaka, mnie już nie interesują.
— Oficjalne pismo w sprawie tych dwóch będziesz miał na biurku jutro rano. Oczywiście z dzisiejszą datą. Pasuje?
— Idealnie. Czekaj — Frühwirth wstał. — Zaraz przyniosę ci akta.
— Aha, jeszcze tak dla formalności… — Reusch wyjął z kieszeni kartkę i położył przed Frühwirthem. — Pokwituj mi tę kasę. Po imprezie zniszczę kwit, ale wiesz, że lubię mieć porządek w dokumentach.
*
Czarny mercedes W136 jechał Litzmannstadtstrasse5. Tuż za nim podążał granatowy opel kadett. Reusch skręcił w prawo, w ulicę Płocką, a potem w lewo, w Forststrasse6. Po jakimś czasie skręcił ponownie i zatrzymał samochód przed bramą niewielkiej, zaniedbanej kamienicy. Za nim stanął opel. Na widok parkujących samochodów nieliczni przechodnie błyskawicznie poznikali w czeluściach bram. Reusch wysiadł z wozu i ruszył w kierunku drugiego auta.
— Dawać ich! — krzyknął do siedzących w środku funkcjonariuszy. Mężczyźni szybko wysiedli z opla, trzymając dwóch więźniów w pokrwawionych łachmanach.
— Polskie ścierwo — rzucił Reusch i splunął jednemu z mężczyzn w twarz. — Nadajecie się tylko pod ścianę. Tchórze!
Reusch się rozejrzał. Ulica była pusta.
— Dadzą radę iść? — zapytał Niemiec.
— Parę kroków zrobią — burknął kierowca opla, podtrzymując jednego z więźniów.
Reusch przyjrzał się Polakom. Twarze mieli zakrwawione i opuchnięte od wielogodzinnego bicia. Wyższy, lekko rudawy, z zajęczą wargą, miał ewidentnie złamany nos. Drugi, drobny blondyn, miał rozbity łuk brwiowy i twarz pokrytą skrzepami krwi. Do uszu majora dobiegał ich świszczący oddech. Blondyn miał prawdopodobnie złamaną nogę, widać było, że ledwo stoi, starając się nie opierać na niej ciężaru ciała.
— Do bramy — rzucił Reusch.
Ekipa ruszyła w stronę, którą wskazał oficer.
— Nie wy! Oni sami! Schnell! — warknął i wyjął pistolet z kabury. — Gdyby kto pytał, to próbowali uciekać. No, dalej! Jazda!
Puścili Polaków, którzy wspierając się na sobie, pokuśtykali przed Reuschem do bramy. Kiedy zniknęli w głębi kamienicy, funkcjonariusze przypalili sobie po papierosie. Po chwili usłyszeli cztery strzały. Reusch wyszedł z bramy wolnym krokiem, chowając pistolet do kabury. Podszedł do nich i rzucił:
— Dziękuję za współpracę, przyjaciele. Już wkrótce oczyścimy miasto z tego ścierwa. Heil Hitler!
Wsiedli do swoich samochodów. Opel ruszył pierwszy. Zanim Reusch odjechał w stronę Palais Brühl, upewnił się, że funkcjonariusze są daleko. Na fotelu pasażera leżały dwie teczki osobowe. Grube. „Idealni podejrzani” — pomyślał.
Weiden Strasse — dziś ul. Wierzbowa. [wróć]
Sächsischer Garten — dziś Ogród Saski. [wróć]
Nordsüd Allee — Al. Niepodległości. [wróć]
Strasse der Polizei — podczas okupacji siedziba Urzędu Komendanta Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa dystryktu warszawskiego (dziś al. Szucha 25). [wróć]
Litzmannstadtstrasse — dziś ul. Wolska. [wróć]
Forststrasse — dziś ul. Górczewska. [wróć]
Wanda Rawicz, pseudonim Osa, najpierw krótko uczyła się w Gimnazjum Sióstr Niepokalanek w Szymanowie, a potem zdała egzamin do szkoły dwóch Jadwig. Była to słynna na całą Warszawę placówka, prowadzona przez Czarną — Jadwigę Kowalczykównę — i Białą — Jadwigę Jawurkównę. Szkołę na Wiejskiej, bo tak była często nazywana, prowadziły od 1903 roku.
Świadectwo maturalne Wanda uzyskała w 1943 roku. Choć zawsze wolała matematykę i przedmioty ścisłe, polski poszedł jej wspaniale. Temat: „Warszawa w oczach Bolesława Prusa”. Wtedy szkoła już nie mieściła się przy ulicy Wiejskiej, dziewczęta uczyły się na tajnych kompletach w kilku różnych warszawskich mieszkaniach prywatnych. Wanda była jedną ze stu uczennic, które podczas okupacji zdały maturę w tej właśnie szkole. Po maturze kontynuowała tajną edukację. Marzyła, żeby zostać inżynierem. Skoro jej matka była najlepszym chirurgiem w Szpitalu Dzieciątka Jezus, to ona będzie najlepszym inżynierem w powojennej Warszawie, mówiła koleżankom.
Zapisała się na oficjalne Kursy Rysunku Technicznego Zenona Jagodzińskiego, gdzie wykładali pracownicy naukowi politechniki. Realizowany program w rzeczywistości odpowiadał pierwszym latom studiów politechnicznych i Wanda była jedyną dziewczyną w grupie, ale zupełnie się tym nie przejmowała. Szkoła mieściła się w przedwojennym szkolnym budynku przy ulicy Śniadeckich, zajęcia odbywały się popołudniami. I znowu udawało się wyprowadzić szkopów w pole. Nawet nie zdawali sobie sprawy, że pod przykrywką szkoły zawodowej młodzież uczyła się na studiach wyższych.
Przez sześć lat Wanda należała do harcerstwa, na początku jej drużynową była sama Jadwiga — Czarna. Młoda dziewczyna fascynowała się Czarną. Ta budząca respekt starsza kobieta, która pracę z młodzieżą zaczęła jeszcze podczas zaboru rosyjskiego, potrafiła natchnąć szalone nastolatki patriotycznym duchem bez wielkich słów czy patetycznych przemów. Wanda miała w niej oparcie, nawet kiedy Jadwiga Kowalczykówna coraz bardziej podupadała na zdrowiu i nie miała już tyle czasu dla swoich uczennic. „Co złego w was i co marne, to jako plewy i ziele złe zgarnę”1 — mawiała do nich Czarna i Wanda szczerze w to wierzyła.
W 1941 roku Wanda wstąpiła do organizacji Małego Sabotażu „Okoń”, a kiedy skończyła osiemnaście lat, nie bez trudu porzuciła mały sabotaż i wstąpiła do oddziału Janka. Nie bez trudu — bo chcieli zatrzymać ją w „Okoniu”, ale się nie zgodziła. Interweniowała nawet u dowódcy regionu. I udało się. Po kilku tygodniach formalnych sporów ulegli. Tam się z Jankiem poznali i w sobie zakochali.
Kiedy wybuchła wojna, Wanda miała czternaście lat. Do końca września 1939 roku razem z dziewczynami ze swojej drużyny harcerskiej pomagała uchodźcom na dworcach, rannym w szpitalach i mieszkańcom w odgruzowywaniu miasta. Ojciec zaginął gdzieś na Wschodzie. Był nauczycielem języków rosyjskiego i francuskiego oraz tłumaczem przysięgłym. Podoficer rezerwy, powołany do wojska w połowie sierpnia w trybie mobilizacji alarmowej, wyjechał do Wilna.
Aby zapewnić sobie względne bezpieczeństwo, Wanda pracowała w biurze informacyjnym PCK. Przychodziła tam na dwie–trzy godziny. Budynek mieścił się przy ulicy Czerwonego Krzyża. Dzięki tej pracy miała dobrą legitymację, która wiele razy uratowała ją z opresji. Ale od dwóch dni nie była w stanie pójść do pracy, nie mogła się ruszyć z domu.
Leżała teraz na posłaniu w swoim pokoju i zakrywszy głowę poduszką, płakała cicho. Cały świat walił jej się na głowę. W uszach dźwięczały ostatnie słowa Janka, które rzucił na pożegnanie. Nie tego się spodziewała po ukochanym. Od tamtej chwili żyła jakby w letargu. Trzy dni bez kontaktu z rzeczywistością.
Wiedziała, że jest chorobliwie ambitny, że ta wojna to dla niego coś więcej niż tylko pojedyncze akcje i starcia z Niemcami. Nie wątpiła, że walczył dla Polski, ale nigdy nie ukrywał swoich aspiracji. Pójść w ślady ojca, oficera dowództwa Korpusu Ochrony Pogranicza, a może nawet dalej. Zrobić prawdziwą karierę wojskową, zwieńczoną stopniem generała. Tak mówił: „prawdziwą karierę”. Nigdy tak naprawdę nie zastanawiała się nad tym głębiej. Każdy mężczyzna musi coś robić. „Jeden jest kolombofil, drugi pasowy szewc, trzeci profesor, czwarty zarządca, a piąty oficer” — myślała. Wydawało jej się, że to normalne. Ale kiedy życie wzywa do innych zadań, trzeba stawić temu czoła. Któż ma mieć odwagi w nadmiarze, jeśli nie żołnierz? A on uciekł jak zwykły tchórz. Ta ciąża komplikowała życie także Wandzie. Miała dopiero dziewiętnaście lat. Pewnie, że się trochę bała. Ona, wyróżniona absolwentka szkoły dwóch Jadwig, zaszła w ciążę bez ślubu. Ale przecież to można szybko nadrobić. A on…
W pokoju rozległo się pukanie. Wanda zerwała się na równe nogi, szybko otarła łzy i pospiesznie ułożyła włosy.
— Tak?
— Córeczko, koleżanka do ciebie — usłyszała głos matki.
— Proszę, wejdź.
Drzwi się uchyliły i wyjrzała zza nich wesoła twarz dziewczyny.
— Lenka — Wanda wysiliła się na uśmiech, który wypadł blado. — Wejdź, proszę.
Koleżanki wyściskały się czule i wycałowały. Mimo że widziały się dwa dni temu, był to ich stały rytuał. Aniela Hanasz, pseudonim Lenka, pracowała razem z Wandą w PCK przy ulicy Czerwonego Krzyża.
— Co się dzieje, kochana? Rozchorowałaś się? Od dwóch dni nie przychodzisz do pracy — odezwała się Lenka, kiedy usiadły naprzeciwko siebie. — Wanda, płakałaś?
— Nie, tak tylko…
Wanda popatrzyła na urodziwą twarz koleżanki. Lenka miała duże, piwne oczy, długie, brązowe włosy spięte w wysoki kok i śliczne, jakby zarysowane kredką, usta.
— Jak nie chcesz, to nie mów — szepnęła Lenka.
— Wszystko dobrze, tylko czasem człowieka taki smutek łapie… wiesz, ta wojna, okupacja, zbliżające się powstanie… sama już nie wiem, co o tym myśleć.
— Będzie dobrze, Wandziu, zobaczysz. Trzeba być dobrej myśli, wypiąć pierś do przodu i…
— No! Ty akurat masz co wypinać — przerwała jej Wanda.
Dziewczyny roześmiały się serdecznie.
— Myślisz, że będzie dobrze?
— No pewnie — rzuciła Lenka i zrobiła groźną minę, prostując plecy i nabierając powietrza, tak że jej klatka piersiowa urosła do imponujących rozmiarów.
Wanda ponownie parsknęła śmiechem i czule odepchnęła koleżankę.
— Z tobą to zawsze kupa śmiechu.
Były przyjaciółkami na śmierć i życie, jeśli można jeszcze wierzyć w prawdziwą przyjaźń.
— Ale między wami wszystko w porządku?
— Między mną a Jankiem? Nie no, jasne, że tak. Co ty? Wszystko wspaniale. Tylko się martwię, że gdy wybuchnie powstanie…
Lenka przytuliła przyjaciółkę. Trwały tak bez ruchu przez jakiś czas. W końcu przyjaciółka odsunęła się i powiedziała:
— No dobra, skoro u ciebie wszystko gra, stara, to będę lecieć. Przyjdź jutro do pracy, dobrze?
Wanda pokiwała głową.
— Przyjdę, jasne, że przyjdę.
— Gdybyś czegoś potrzebowała, to zawsze możesz na mnie liczyć. Jakbyś chciała się wygadać, to wiesz.
— Tak, dziękuję.
Lenka wstała i zrobiła krok w kierunku drzwi. Nagle zatrzymała się i delikatnie puknęła dłonią w czoło.
— Ale ze mnie gapa, byłabym zapomniała. Jutro o dziesiątej trzydzieści spotkanie naszej grupy. Na Pradze, tam, gdzie zawsze.
— Dziesiąta trzydzieści? — Wanda spojrzała na Lenkę pytającym wzrokiem. — Całej grupy?
— No masz! Jasne, że całej. A co? Nie chcesz się z kimś widzieć?
— Nie! Chcę — Wanda pokręciła głową. — W porządku, będę.
Co złego w was i co marne… — fragment Nocy listopadowej Stanisława Wyspiańskiego. [wróć]
Ansgar Reusch wszedł na pierwsze piętro dużej kamienicy, której historia sięgała osiemnastego stulecia. Wszystkie mieszkania zajęte były przez niemiecką administrację. Na korytarzu kłębiło się od ludzi. Mijani żołnierze salutowali mu i błyskawicznie znikali z pola widzenia. Kobiety ze stosami teczek pędziły po schodach w górę i w dół, sprawnie wymijając Reuscha. Zatrzymał jedną z nich i zapytał o Hauptmanna Klausa Nittkego. W budynku mieściło się kilka przeniesionych tu naprędce urzędów i instytucji.
Z jednego z mieszkań wyszło dwóch żołnierzy z ryngrafami na szyjach, na których widniał ten sam napis „Feldjägerkorps”1. Na lewym przedramieniu obaj mieli przyczepione czerwone opaski z napisem „Oberkommando der Wehrmacht — Feldjäger”. Wiedział, że jest na miejscu.
Po chwili wszedł do małego pokoju zaadaptowanego na gabinet szefa warszawskich feldjegrów. Był to krępy, lekko łysiejący mężczyzna, na pierwszy rzut oka przypominający Ansgarowi miniaturkę Göringa. Gdyby dodać mu dwadzieścia kilogramów i ukryć zakola pod czapką, mógłby robić za młodszego brata Reichsmarschalla, pomyślał z rozbawieniem Reusch, chociaż wcale nie było mu do śmiechu. Wezwanie do dowództwa żandarmerii nie wróżyło nic dobrego.
Hauptmann Nittke spojrzał spode łba na przybysza, szybko zweryfikował dystynkcje i przywitał się głośnym:
— Heil Hilter!
— Heil Hitler! — odpowiedział. — Major Ansgar Reusch.
— A… — twarz Hauptmanna się rozjaśniła. — Major Reusch. Nareszcie. Niezmiernie się cieszę, że mam okazję pana poznać. Dużo o panu słyszałem.
„Co za gnida — pomyślał Reusch — chce mnie wysłać na front, a bawi się w przyjacielskie gadki. Kolejny łapówkarz!”
Nittke wyszedł zza biurka i podszedł do Reuscha z wyciągniętą dłonią.
— Witam, witam, proszę usiąść.
Uścisnęli sobie ręce, a Nittke wydarł się na całe gardło:
— Wolf! Wolf!
Po chwili w drzwiach stanął młody gefreiter, najwyraźniej osobisty asystent Nittkego.
— Czego się pan napije, Herr Reusch? Mam dobrą kawę.
— Poproszę.
— Słyszałeś? Byle szybko, Wolf — warknął Hauptmann.
Usiedli naprzeciwko siebie, po dwóch stronach biurka.
— Może nie jest to tak wytrawna kawa, jaką zwykł pijać pan major, ale zapewniam, że się pan nie zawiedzie. Gdy zajęliśmy ten dom, w piwnicy trafiliśmy na przecudowny dwugrupowy ekspres ciśnieniowy victoria arduino S900 z 1933 roku. To istne dzieło sztuki! Król ekspresów z Turynu, stworzony przez artystę Piera Teresio Arduino. Oczyściłem bestię i działa! Znaleźliśmy też cały worek brazylijskiej kawy. Widniał na nim napis „Pluton”, nie wiem, co to oznacza. Co prawda kawa trochę zwietrzała, nie była przechowywana w najlepszych warunkach, rozumie pan…
Patrząc na zdziwioną minę Reuscha, dodał:
— Znam się na tym, przed wojną byłem szefem jednej z najlepszych hanowerskich kawiarni.
Reusch doskonale znał firmę Pluton. Ale nie zamierzał dzielić się swoją wiedzą z Nittkem. Spółka prowadziła kilka sklepów: w Warszawie, Poznaniu, Gdyni, Łodzi i Lublinie. Przed wojną działali niezwykle prężnie, dysponując aż trzydziestoma jeden sklepami. Ale trzeba przyznać, że podczas okupacji potrafili sobie radzić. Ich zatrudnienie urosło aktualnie do blisko dwustu pięćdziesięciu pracowników. Od 1940 do 1943 roku obroty firmy wzrosły niemal pięciokrotnie, z ponad trzech i pół miliona do piętnastu milionów złotych. Głównie dzięki temu, że otrzymali koncesję na sprzedaż towarów dla pracowników przemysłu zbrojeniowego. Reusch wiedział również, że zyski firmy nie rosły tak szybko jak obroty. W 1942 roku firma padła ofiarą sporej kradzieży sacharyny, a później spłonął ich magazyn z całą zawartością.
Po podbiciu Warszawy przez Niemców szefowie firmy wykazali się zaradnością i hartem ducha. Po zajęciu kont, utracie zapasów magazynowych w Gdyni i zarekwirowaniu zasobów kawy, herbaty i kakao szybko uruchomili hurtownię artykułów kartkowych, a ponadto zwiększyli produkcję kawy zbożowej. Zdecydowali się uruchomić również nową kawiarnię, która wkrótce stała się miejscem dosyć popularnym w okupacyjnej Warszawie. Reusch kiedyś bywał tam często. Nazywała się Fregata i mieściła przy dawnej Blumenstrasse. Równie chętnie pojawiał się w Café Bodo przy Foksal, Café Ekert przy Siegesstrasse czy u Lardellego przy Polnej. Miał te lokale dobrze rozpracowane. Dokładnie wiedział, gdzie pracują przedwojenni polscy artyści, którzy podawali do stolików, grali czy śpiewali. Reuschowi wpadła w oko jedna z pracownic Fregaty, przedwojenna polska aktorka teatralna Nina Andryczówna. Próbował nawet z nią flirtować i umówić się na kawę „w innym miejscu”, ale nic z tego nie wyszło. Zawsze była wobec niego chłodna i wyniosła, więc odpuścił.
Reusch doskonale znał kulisy funkcjonowania warszawskich kawiarni. Tę zagadkę rozpracował równie szybko jak tajemnicę przedwojennych polskich aktorów. Cech skupiający cukierników zaopatrywał się w surowce dzięki przychylności pewnej grupy Niemców. Polacy stworzyli tak zwaną Kooperatywę Kawiarzy i Cukierników, która miała za zadanie współpracować z okupantem w najprostszy z możliwych sposobów, a mianowicie poprzez przekupstwo.
Majętni warszawscy cukiernicy stworzyli przed wojną swój bank, do którego wpłacali spore składki. Przydały się bardziej, niż mogli przypuszczać. Od początku 1940 roku cech zarządził, że od każdego kilograma surowca do wspólnej kasy odprowadzano dwa złote. Zbierano ogromne kwoty, które oficjalnie inwestowano w personel i logistykę. W rzeczywistości pieniądze trafiały do Niemców. Reusch co jakiś czas aresztował któregoś skorumpowanego urzędnika dla przykładu. Kilka razy udało mu się wejść dzięki temu w posiadanie drogocennej biżuterii czy niewielkich kwot pieniędzy. Ale ponieważ funkcjonowanie warszawskich kawiarni nie stanowiło większego zagrożenia dla istnienia Trzeciej Rzeszy, nie przykładał do tego procederu większej wagi. Lista urzędników Dystryktu, Arbeitsamtu i Gestapo, którzy wyjeżdżali na urlop do rodziny zaopatrzeni w pokaźne pakunki kaw i słodyczy, leżała u niego w szufladzie na samym dnie. Może kiedyś z niej skorzysta.
— Czy Wolf potrafi zaparzyć dobrą kawę? — uśmiechnął się Reusch na wspomnienie chłodnej Andryczówny.
— Przyuczyłem gamonia. No ale cóż… — Nittke rozłożył bezradnie ręce. — Zaparzyć zaparzy, ale przed wojną pracy by u mnie w kawiarni nie dostał. Trzeba mieć to coś. Rozumie pan?
— Smykałkę?
— O! Idealnie pan to ujął. Do kawy trzeba mieć smykałkę.
Pokój, w którym urzędował Nittke, był kiedyś gabinetem właściciela mieszkania. „Polaka? Żyda?” — zastanawiał się przez chwilę Reusch. Widać, że niedawno przemeblowano lokal. Biurko, przy którym siedział Nittke, stało z dala od okna, przy ścianie, po lewej od drzwi. Na ścianę po prawej przesunięto smukłą trzyczłonową witrynę, być może dzieło węgierskiego stolarza Ferenca Steindla. „Niemal identyczna stała w gabinecie ojca w Hamburgu” — skonstatował Reusch. Może to naprawdę wyszło spod ręki słynnego Węgra w połowie XIX wieku?
Pod oknem ustawiono masywną dębową skrzynię zamykaną na klucz, prawdopodobnie przywleczoną tu z innego pokoju. Może z innego mieszkania? Reusch uważnie przyjrzał się meblowi. Pośrodku znajdowały się szerokie pasy z ornamentami roślinnymi i dwiema prostokątnymi płycinami. Narożne pasy wieńczone były twarzyczkami aniołków. W płycinach wyrzeźbiono koliste wieńce, a w ich środku umieszczono dwie główki aniołów. Obok jednej widniały cyfry od jeden do siedem, a obok drugiej od jeden do dziewięć. Boczne ściany ozdobione były w narożach liśćmi akantu. Do boków skrzyni przymocowano antaby. Wieko było gładkie. „Ciekawe, dlaczego Nittke przytaszczył tu skrzynię z 1719 roku” — pomyślał Ansgar.
Skończywszy wątek kawy, Nittke oblizał się i szybko przeszedł do kolejnego tematu.
— Żeby nie tracić czasu… — Hauptmann szperał w biurku. — Chciałbym, żeby pan major zapoznał się z tą listą. — Nittke podał Reuschowi kartkę.
— Co to za lista? — zapytał Reusch, przelatując wzrokiem po nazwiskach.
Hauptmann zrobił zatroskaną minę i zaczął:
— Jak pan doskonale wie, majorze, Rzesza jest w trudnym położeniu. Walczymy z całych sił o ostateczne zwycięstwo i z całego serca w nie wierzę.
— Ja również, Herr Hauptmann — wszedł mu w słowo Reusch.
— Nie wątpię, ale — kontynuował Nittke — są pewne kręgi, które utrudniają nam tę walkę. Są osoby, które szerzą defetyzm, ukrywają się, zamiast walczyć, prawda?
Reusch skinął głową.
— Tam — nie wiedzieć czemu Nittke wskazał palcem na okno wychodzące na zachód — nasi dzielni żołnierze przelewają krew za Tysiącletnią Rzeszę, stawiają dzielnie opór sowieckiej bandzie komunistów, a tutaj… Tak! Tutaj, niedaleko linii frontu, dekują się…
Rozległo się pukanie do drzwi.
— Wejść! — wrzasnął Nittke.
— Kawa, Herr Hauptmann — powiedział cicho Wolf i postawił na biurku srebrną tackę z dwoma miśnieńskimi filiżankami wypełnionymi aromatycznym czarnym płynem.
— Tutaj, za linią frontu musimy być szczególnie czujni. Należy kategorycznie przeciwdziałać wszelkim objawom rozprężenia. To nasz wkład w ostateczne zwycięstwo — dokończył Nittke, kiedy drzwi za Wolfem się zamknęły.
— Jak mogę panu pomóc? — zapytał rzeczowo Reusch.
— Jak pan doskonale wie, szukamy żołnierzy zdatnych do służby frontowej. To, że kogoś coś tam boli, wcale nie znaczy, że nie może walczyć. To, że wobec kogoś orzeczono niezdatność do służby wojskowej pół roku temu, dziś już nie ma znaczenia. To, że ktoś wykonuje jakąś nieistotną papierkową robotę, nie uchroni go przed pierwszą linią!
— Popieram pana w całej rozciągłości. Uważam, że rozkaz Führera z dwudziestego siódmego listopada 1943 roku, by uprościć kryteria zdatności do służby wojskowej, był słuszny i wydatnie przyczynił się do podniesienia morale naszej armii. Szczególnie jednostek walczących na pierwszej linii. Od kiedy usunięto różnice między kategoriami garnisondienstverwendungsfähig Feld2 a garnisondienstverwendungsfähig Heimat3 i stworzono kriegsverwendungsfähig4, dostrzegalna jest poprawa dyscypliny na tyłach.
— Widzę, że pan doskonale orientuje się w sytuacji. Zgadza się pan ze mną, że musimy za wszelką cenę utrzymać dyscyplinę? Nasz cel to przywrócić zdolność bojową jednostek frontowych przy użyciu wszelkich metod. Niesubordynacja będzie surowo karana!
— Zawsze byłem tego samego zdania.
— Lista, którą trzyma pan w ręku, zawiera pięćdziesiąt nazwisk. Przekazano mi ją z Oberfeldkommandantur5. To prawie pewne, że za tydzień, góra dwa, wszyscy się znajdą na pierwszej linii. Chciałbym, żeby powiedział mi pan, czy zna ludzi z tej listy.
— Tak, dwanaście osób. Reszta nazwisk nic mi nie mówi.
— Świetnie. A zatem potwierdza pan, że nadają się do służby frontowej?
— Jeśli lekarz wojskowy tak zadecydował, to ja nie widzę przeciwwskazań.
— Świetnie. — Nittke zanurzył usta w gorącym, życiodajnym płynie. — Wyborna.
— Faktycznie, pyszna kawa — przyznał Reusch, odstawiając filiżankę.
— Czy byłby pan tak uprzejmy, Herr Major, i dopisał do tej listy kilkanaście nazwisk? — zapytał bez ogródek Hauptmann. — Pan najlepiej wie, kto się jeszcze nadaje.
„Ach, to o to chodzi — pomyślał Reusch. — Po to cała ta szopka. Mam wysłać pod ruskie kule kilkunastu chłopaków”.
— Myślę, że znalazłoby się jeszcze kilku — odparł po chwili Reusch. — Tak się tylko zastanawiam, Herr Hauptmann…
— Tak? Słucham? — Nittke poprawił się w fotelu i wlepił wzrok w Reuscha.
— Służba dla Wehrmachtu to nie tylko strzelanie i rzucanie granatami w sowietów, zgodzi się pan ze mną?
— No… to zależy od sytuacji.
— Ale pan tego nie robi?
Nittke odchrząknął.
— Ja mam inne zadania.
— Umówmy się tak. Pańscy ludzie porozmawiają z oficerem oznaczonym na liście numerem trzydzieści osiem. Potem podejmiecie decyzję, czy wysłać go na front, czy nie. To mój podwładny, ma swoje zadania do realizacji, ale ostateczną decyzję pozostawiam wam. Oczywiście będę miał potem dla pana cztery nowe nazwiska.
— Właściwie to dlaczego nie? — Nittke z wahaniem spojrzał na Reuscha.
„Pies chce więcej mięsa” — pomyślał Reusch.
— A wie pan, Herr Hauptmann, tak się przypadkowo składa, że ojciec podeśle mi w przyszłym tygodniu worek świeżej brazylijskiej kawy. Nie zwietrzałej, z jakiejś tam starej piwnicy. Nie obrazi się pan, gdy zdeponuję go w pańskich rękach?
Kiedy Reusch wychodził z kamienicy na ulicę, odetchnął głęboko i spojrzał w niebo. „Skąd ja, do cholery, wezmę mu worek brazylijskiej kawy?”
Feldjägerkorps — korpus żandarmerii wojskowej. [wróć]
Garnisondienstverwendungsfähig Feld (niem.) — zdatny do służby garnizonowej. [wróć]
Garnisondienstverwendungsfähig Heimat (niem.) — zdatny do służby garnizonowej w ojczyźnie. [wróć]
Kriegsverwendungsfähig (niem.) — warunkowo zdatny do służby wojennej. [wróć]
Oberfeldkommandantur — Naczelna Komendantura Polowa. [wróć]
Mieszkanie przy ulicy Tarchomińskiej 3 na warszawskiej Pradze pękało w szwach. Janek Brodawski, pseudonim Szakal, i Mietek Szumowski, pseudonim Szumi, stali obok siebie, pod ścianą. Janek opierał się łokciem o duży, masywny kredens z połowy XIX wieku. Mietek zerkał dyskretnie w kierunku Wandy.
Dowódca batalionu Tadeusz Kaczyński, pseudonim Arka, stał pośrodku dużego pokoju i patrzył na ściśniętych wokół niego młodych ludzi. Kiedy mówił, powoli przenosił wzrok z jednego na drugiego. Aż w końcu zatrzymał się dłużej na Janku.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki