Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Był gliniarzem. I to dobrym gliniarzem. Jedynym jego błędem było zeznawanie przeciwko skorumpowanym wrocławskim lekarzom. Usunięty ze służby za przestępstwo, którego nie popełnił, dzisiaj bierze sprawy, z jakimi lepiej nie iść na policję. Jeśli masz kłopoty i nikt inny nie potrafi ci pomóc – możesz go wynająć. A przynajmniej spróbować.
W pierwszej części kryminalnego cyklu Beaty i Eugeniusza Dębskich zdesperowany biznesmen oferuje Winklerowi sporą nagrodę za zdobycie dowodów obciążających domniemanego mordercę jego żony. Problem w tym, że główny podejrzany wydaje się czysty... Gdy śledztwo utyka w martwym punkcie, z pomocą przychodzą nietypowi sojusznicy: niespełna osiemdziesięcioletnia fanka sudoku i mocnych trunków oraz specjalistka od trudnej młodzieży. Żadne z nich nie przypuszcza nawet, że trop prowadzi w stronę dużo straszniejszej zbrodni...
Dwudziesta trzecia to współczesny miejski kryminał pełen barwnie nakreślonych postaci i podszyty sardonicznym poczuciem humoru, do tego wznowiony w nowej odświeżonej wersji. Wkrótce premierowo ukażą się kolejne części cyklu: "Zimny trop" i "Szwedzki kryminał". 2021 rokiem Winklera!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 384
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Paweł Sajewicz
Korekta: Jola Gomółka
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Opracowanie graficzne: Elżbieta Wastkowska
Redaktor prowadząca: Katarzyna Kubicka
ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa
Copyright © Agora SA, 2021
Copyright © Beata Dębska & Eugeniusz Dębski, 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone
Warszawa 2021
Wydanie II, poprawione
ISBN: 978-83-268-3699-2
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Odzyskała przytomność i od razu, przerażona, krzyknęła.
Czy może... Chciała krzyknąć?
Mrok jakby całkowicie pochłonął dźwięk. Panika chwyciła za gardło koszmarnymi cęgami.
Usiłowała poruszyć ręką, choćby palcem. Nie udało się. Podniosła głowę, ale nie była w stanie jej utrzymać, głowa opadła, stuknęła głośno i boleśnie w coś twardego, na czym leżała.
Zacisnęła zęby i zaczęła oddychać głęboko i szybko; z jakiegoś powodu uznała, że przyspieszając oddech, przyspieszy obieg krwi, a to przyspieszy... Co właściwie?
Druga fala paniki zalała ją niespodziewanie. Znowu usiłowała krzyknąć, ale zdławione spazmem gardło nie wypuszczało dźwięków. Nie słyszała nawet swojego oddechu. Zacisnęła powieki. Kilka razy mrużyła i otwierała oczy, wytrzeszczając je z całej siły.
Zobaczyła coś.
W ciemnościach czaiły się jaśniejsze plamy. Usiłowała się na nich skoncentrować, zrozumieć, czym są. Bez skutku.
Potem nagle dotarło do niej, że w statycznym otoczeniu, w mroku, coś się poruszyło. Długą chwilę mózg nie nadążał za zachodzącymi w ciemnościach zmianami, potem podpowiedział: „Plamy znikają!”.
Rzeczywiście – plamy pojawiały się i znikały. Jakby...
Ktoś albo coś się poruszało, przesłaniało je na krótką chwilę i odsłaniało po sekundzie.
– Kto... – zaskrzeczała.
Rozbłysło światło.
Dokoła biel. Białe ściany, biały sufit. Dwie blaszane, błyszczące chromowanym wnętrzem rynny z podwójnymi rurami jarzeniówek nad głową. Przemknęła spojrzeniem po suficie, chciała obejrzeć całe pomieszczenie, ale coś się poruszyło w okolicy jej stóp, szybko przeniosła wzrok w tamtą stronę.
Mężczyzna miał pomalowaną twarz. Arlekin cyrkowy. Pionowe czarne romby, w których znajdowały się źrenice. Czerwone usta. Kąciki ust wygięte w dół, w klasycznej oznace smutku. Staromodny, absurdalny melonik na głowie. Smoking. Czarna muszka. W ręku laseczka z gałką, stukał nią w otwartą dłoń. Opierał się o ścianę obok drzwi, stał właściwie na jednej nodze, druga, ugięta w kolanie, opierała się czubkiem buta o podłogę. Widząc, że kobieta na niego patrzy, uniósł rękę i pstryknął w rondo melonika. Zamrugał powiekami, długie na półtora centymetra sztuczne rzęsy zatrzepotały, niemal słychać było, jak się ze sobą zderzają.
Boże-e... Boże, co ja... Co on chce mi zrobić? Mamoooo! Nie-e!
Zrobił krok w jej kierunku. Nie odrywając spojrzenia od jej oczu, błyskawicznie uniósł laskę i uderzył gałką w kolano kobiety. Spazmatycznie napięła przeponę w oczekiwaniu bólu, ale nic nie poczuła. Tylko dziwny kostny dźwięk, trzask gwałtownego zetknięcia gałki z rzepką.
Mężczyzna szedł wolno, dziwnie unosząc się na palcach – zrozumiała, że tańczy, może nuci w głowie jakąś melodię. Gdy był blisko, od niechcenia zamachnął się i uderzył ją w drugie kolano. Jęknęła, usiłowała o coś błagać, ale bałagan w głowie i bezwład ciała nie ustępowały, ciągle była jak sparaliżowana, od brody w dół.
– Nie boli, prawda? Teraz nie boli, wiem. Ale już za chwilę będzie – poinformował beznamiętnie. Zbliżył się do stołu, ciągle świdrując ją wzrokiem, położył laskę w poprzek jej ciała, ułożył w zagłębieniu łona. Teatralnie wyciągnął dłonie, splótł palce, przekręcił nadgarstki. Miał na dłoniach lekarskie rękawiczki.
Kobieta wytrzeszczyła oczy. On się uśmiechnął – samymi ustami, z lodowatym spojrzeniem. I od razu spoważniał. Sięgnął do kieszeni z tyłu spodni, wyjął błyszczące chromowane nożyczki do cięcia ubrania, wygięte niczym kij hokejowy, obowiązkowe w samochodowej apteczce. Szczęknął ostrzami kilka razy, jakby chciał zwrócić na siebie uwagę. A przecież mimo panicznego przerażenia i koszmarnego parcia na pęcherz wpatrywała się w niego z maksymalną koncentracją. Jak niby miała go zlekceważyć?
Sięgnął do jej lewej piersi, chwycił tkaninę na sutku, pociągnął do góry, odciął naciągniętą bawełnę.
Kobieta zasyczała pod pokrywającym usta plastrem.
To nie była jej bluzka. Przebrał ją, gdy straciła przytomność. Pozbawił biustonosza. Wytrzeszczyła oczy, zalana kolejną falą paniki. Uniosła głowę. Sutek sterczał przez okrągły otwór wycięty jednym ruchem nożyczek. Niżej zobaczyła obcisłe getry, nigdy takich nie nosiła. Rozzłościło ją to, usiłowała poruszyć mięśniami brzucha, strącić laskę na podłogę, ale od szyi w dół jakby nie miała ciała, jakby dokleił jej głowę do nieruchomego korpusu manekina. Nie była przywiązana, choć przy przegubach i kostkach zobaczyła szerokie skórzane opaski, jakimi mógłby przymocować do stołu kogoś... żywszego.
Mężczyzna zrobił jeszcze krok, położył dłoń na jej czole i mocno nacisnął. Biała napudrowana guma śmierdziała intensywnie. Głowa uderzyła w stół i znowu nie zabolało.
Przesunął dłoń nad jej lewą pierś, chwilę trzymał ją o centymetr od ciała, jakby chwytał ciepło bijące z odsłoniętej skóry, potem uśmiechnął się i mocno pstryknął palcem w czubek sutka. Ten stwardniał i się wyprężył. Oprawca się uśmiechnął. Wciąż miał w ręku nożyczki, uniósł je, by zobaczyła. Usłyszała, że z jej ust wydobywa się cichy przeciągły skowyt. Przerażone, skrzywdzone szczenię. Zaczęła w śmiertelnej panice miotać głową w prawo i w lewo, uderzając o twardy drewniany podgłówek.
Oprawca szczęknął nożyczkami, chwycił tkaninę na prawej piersi, pociągnął do góry.
Nie!
Nie tkaninę!
Pociągnął w górę sutek, szybkim ruchem wziął go w rozwarcie nożyczek i energicznie złączył tkwiące w uchwytach palce.
Zobaczyła tylko cienki strumyczek krwi, tryskający w stronę brzucha. Mężczyzna szybko chwycił swoją laskę, jakby nie chciał, by splamiła ją krew. Odcięty sutek cisnął kobiecie w twarz. Gdy uderzył ją w policzek, poczuła ciepło i wilgoć. Stoczył się i opadł przy uchu. Poderwała głowę, ale mężczyzna wykonał błyskawiczny ruch prawą ręką, gałka laski uderzyła kobietę w skroń i pozbawiła ją przytomności.
Arlekin cmoknął z udawanym niezadowoleniem. Cofnął się o krok od stołu.
– Nie jesteś Adrienne Corri – powiedział z wyrzutem. – Ale ona też nie zagrała na maksa. Z tym sutkiem to jesteś od niej lepsza. – Prychnął przez nos, zadowolony z siebie, i szybko spoważniał. – Ty!... – wycedził przez zęby. Potem coś jeszcze, jakąś myśl obleczoną w nieartykułowany dźwięk.
Zamachnął się i z całej siły uderzył laską w brzuch kobiety.
Nie poruszyła się, nie drgnęła. Tylko ciało w miejscu uderzenia zapadło się na ułamek sekundy.
Uderzył jeszcze dwa razy, mierząc dokładnie w to samo miejsce.
Trafiał.
Piździ jak w Kieleckiem! – pomyślał, patrząc przez okno na snującą się nad placem zwiewną kurtynę drobnego deszczu. Chwilami wiatr skręcał długie i szerokie szarfy rozpylonej wody i ciskał je w ściany domów. Dwa razy trzepnął tak o szyby okien na drugim piętrze. Przez chwilę nie było widać nic: placu, drzew, nawet domów po drugiej stronie skweru ani tym bardziej irytującego billboardu z topmodelką, która, zdaniem agencji reklamowej, już znajdowała się na czele listy wszechświata, zdaniem Tomasza zaś, wyglądała jak seryjna morderczyni – oczy zaczernione, spojrzenie ujaranej ćpunki, usta rozchylone, jakby do obscenicznego oblizania krwawej piany... Tak, że w sumie było dobrze z tą błoną deszczu, ukrywającą „dziwoląga” przed spojrzeniem zniesmaczonego obserwatora.
Odsunął się od okna, podszedł do kuchenki, gdzie w rondelku kończyły czterominutową kąpiel we wrzątku duże białe jaja. Jaja naprawdę wiejskie, na które pozwalał sobie dość rzadko, warte były, co tu dużo mówić, dwudziestu dodatkowych groszy od sztuki. Żółtko pachniało żółtkiem i miało kolor żółtka. Ale kupując dziesięć wiejskich na targu, pozbawiał się czterech jaj zwykłych, gorszych i nie tak jajowych. Za tę samą kwotę dostałby, jednak, cztery więcej. Gorszych, ale więcej. Zresztą, babcia zjadała jedno jajo co dwa dni. Czyli dziesiątka starczała na trzy tygodnie, jak nie – sztukował jednym czy dwoma fermowymi.
Wrzucił do miseczki dwie kostki lodu, dolał zimnej wody, zdjął rondelek z gazu, odcedził wodę, a jaja ostrożnie przemieścił do miseczki z lodowatą kąpielą. Ot, i cały sekret miłego obierania – gwałtowne i radykalne ostudzenie. Po chwili opłukane kolosy spoczywały na talerzyku obok kromki chleba pokrojonej, jak to nazywały matka i babcia, w domki. Czyli małe kosteczki. Postawił talerzyk na tacy, dołożył filiżankę ze słabą herbatą, kieliszek z lekami. Ruszył długim przedpokojem do pokoju babci, deski skrzypiały rytmicznie, ale w różnej tonacji: te z lewej wysoko i gładko, środkowe z trzaskami, te z prawej – sucho i ze złością. Na szczęście z pokoju Tomasza do łazienki można było przemknąć pod ścianą bezgłośnie.
Puknął dwa razy czubkiem stopy w ościeżnicę. Miała już w tym miejscu wyraźne zabrudzenie.
– Śniadamy, babciu – powiedział do wpatrującej się w sufit starszej kobiety. Ta przeniosła spojrzenie na wnuka.
– A, Tomeczku... – stęknęła. – Nie wiem, czy mi się chce wstać, czy nie?
– Zdarza się. To ma pewnie jakąś swoją nazwę, taką typu poranna inercja czy jakoś tak. Wszystko zostało skatalogowane. Lęk przed lalkami? Jak jest?
– No pediofobia przecież! – obruszyła się babcia.
Codzienny test. Na szczęście ciągle go zdawała. Chociaż o heksakosjoiheksekontaheksafobię, czyli lęk przed liczbą 666, już nie pytał.
Postawił tacę na nocnym stoliku i przysiadł na skraju łóżka. Pogłaskał szczupłą, upstrzoną piegami dłoń.
– Proponuję tak: zjedz śniadanie, weź prysznic i wtedy zdecydujesz, co dalej. Jak myślisz?
Babcia się ożywiła.
– Ty masz zawsze takie dobre rady, Tomeczku. Tak zrobię. No właśnie, po co decydować cokolwiek, nie mając danych, bez namysłu...
Teraz ona pogłaskała dłoń wnuka, podciągnęła się.
Tomasz wygładził fałdy kołdry, wystawił nóżki tacy, ustawił ją nad brzuchem babci Romy, przytrzymał, gdy zmieniała pozycję, poprawił poduszkę.
– Mogę iść? Poradzisz sobie?
– Tak.
Skoncentrowała się na śniadaniu, sięgnęła po łyżeczkę.
Wyszedł z jej pokoju, zostawił drzwi uchylone, wrócił do kuchni, ściszył radio. Niby Trójka, niby najlepsze, co jest w eterze, a też nie mogą się oderwać od głupich audycji z durnymi telefonami na wymyślone tematy. „Czy warto jeździć na zimowych oponach?”. „Najdłuższa przerwa w podróży”. „Największe zaskoczenie na urodzinach pociechy”. Co to, kurna, jest? Po co? Komu?
Chwycił swoją filiżankę z ciepłą już tylko herbatą, podszedł znowu do okna. Skwer z placem zabaw pusty, kto w taką szarugę wyprowadzi dzieciaka na spacer? Piwoszy też nie ma. Pewnie stoją w podwójnej bramie pod siódemką, ciągną cienkie i tanie, obok miłośnicy nalewki pomarańczowej, ale tych jest mniej. Jednak nie każdy może od samego rana truć się i marnować resztę dnia.
Zerknął na zegarek. Dziewiąta dwadzieścia. Środa. Będzie „Polityka”. Nastawił ucha, z sypialni babci nie dobiegały żadne dźwięki. Inna sprawa, że jakie miały docierać? Mlaskanie? Siorbanie? Smarkanie? O nie, za dobrze wytresowano ją na pensji sióstr Mileckich. Tomasz był pewien, że kiedy będzie oddawała ducha Panu Bogu, zrobi to elegancko, godnie, z dostojeństwem. Właściwie. Żadnego rzężenia, wyciekającej z kącików ust śliny, krztuszenia się! Fe! Babcia popatrzy na wnu...
– Tomeczku!
– Już!
Odstawił herbatę i pognał do babci.
– Jednak wstanę, wiesz? – powiedziała, gdy uniósł tacę.
– Good idea!
– Fatalna wymowa, zdajesz sobie sprawę?
– Niemożliwe! W tak zacnej rodzinie?
– Tomaszu! Rodziny nie tykaj! – Babcia usiadła w łóżku i pogroziła mu palcem.
Puścił do niej oko i wyszedł z pokoju. W kuchni włożył naczynia do zmywarki, ustawił programator na trzynastą, na tańszy prąd. Słysząc kroki babci w korytarzu, odchylił się i zawołał:
– Ja wychodzę, tak?
– Dobrze!
Sprawdził gaz, zapałki i zapalniczki odkładał zawsze na górną półkę. Zawsze – od czterech miesięcy, kiedy babcia odkręciła gaz, a z zapałkami podeszła do palnika po kilku minutach. W przedpokoju najpierw zakręcił zawór przy gazomierzu, potem włożył buty, kurtkę z kapturem.
– Kropka? Chodź!
Nie usłyszał stukania pazurków o podłogę. Cwaniara. Deszcz...
Poszedł do pokoju babci. Na posłaniu Kropki nie było, leżała za drzwiami na bluzce, którą musiała sobie przynieść z łazienki.
– Chodź, spacerek, no?
Suczka, mieszaniec ratlerka i czegoś kudłatego, zwaliła się na plecy, odsłoniła brzuch. „Bij, katuj, ale na spacer nie pójdę!”.
– Nie chcesz, to nie, ale żebyś potem nie robiła scen rozpaczy.
Rzucił jeszcze okiem na stół, leżały tam dwie broszurki: 1000 jolek, 100 panoramicznych krzyżówek. Przecenione, po złotówce za parę. Treningowe.
Sprawdził, ile ma papierosów w paczce, były trzy, zostawił paczkę na stole, kupi nową.
Portmonetka, klucze. Komórka. Przed wyjściem zerknął jeszcze w terminarz. Nic na dziś. Zero spraw. Od kilku lat.
Szukając czegoś, jakiegoś adresu w starym terminarzu, nie mógł się nadziwić, jak dużo kiedyś miał rzeczy do załatwienia, codziennie. Każda linijka dziennego rozkładu wykorzystana, czasem sprawy spadały nawet na niedziele, a na soboty niemal zawsze.
Teraz – spokój. Luz. Pustka...
Zjechał na parter. Ekler cicho bzyknął, wędrując do góry. Tomasz poprawił czapkę. Przeczekał lekki atak wilgoci na szklane drzwi, potem musiał przepuścić wbiegające do bramy bliźniaki, zadowolone z awarii prądu w szkole. Wyszedł i pomaszerował umiarkowanie szybko w stronę kawiarenki U Spychały. Spychała piekł chleb na Pereca od wojny, potem dodał słodkie bułki, ciastka, lody, stał się niekoronowanym i niekwestionowanym królem słodyczy w całym wrocławskim Borku. Każdy, kto mieszkał tu dłużej niż dziesięć lat, a w Borku rzadko zmienia się adresy bez poważnego powodu, szczególnie pogrzebowego, miał jakieś słodkie spotkanie trzeciego stopnia z produktami Spychały. Pewnie z tuzin dentystów dochrapał się niezłego majątku na łataniu dziur w zębach spychałowych łasuchów. Cała rodzina robiła w ciastkach i dorobiła się sensownej kawiarenki, stylowo urządzonej, niedrogiej. Na uboczu tras wycieczkowych i spacerowych, rano było tam pełno wolnych miejsc, w tym niemal zawsze ulubione miejsce Tomasza, przy oknie, z dobrym światłem i możliwością obserwowania przechodniów i całego toczącego się za szybą życia.
Wszedł bocznymi drzwiami, zgarnął „Wyborczą”, „Politykę”, „Angorę”, pomaszerował do lady.
– Dzień dobry – posłał szeroki uśmiech Halince. – To samo. Tam. – Wskazał palcem swoje miejsce.
– No wiem przecież! – Uśmiechnęła się również, może nawet szczerze – o tej porze jeszcze nie była zmęczona, wkurzona, burkliwa.
Ułożył prasę na krześle, a po chwili kelnerka postawiła na stoliku filiżankę z americano, nazwał je specjale, żeby dziewczyny wiedziały, czego chce – podwójne espresso z dwudziestoma mililitrami wrzątku – obok talerzyk z kawałkiem sernika. Z samego rana można było kupić przecenione ciasta z wczoraj, chyba żeby nie było. Ale dziś było. Per saldo, droga kawa, tanie ciasto plus prasa za darmo – opłaca się jak cholera. Łyknął kawy, drugi raz, trzeci – na rozgrzewkę.
No dobra, prasówka. Wyciągnął „Wrocławską”, strona tytułowa nie obiecywała wiele. Młody lokalny architekt wygrał konkurs na halę targową z całorocznym torem saneczkowym, narciarskim, deskorolkowym lub innym, do wyboru, na dachu. Dobre!
Poza tym, niestety, tylko awarie wodociągów, drobne działania policyjne. Drobne, ale i tak ich nie pominął. Inspektor Marcin T. prowadzi dochodzenie... Czyżby Marcinek znowu awansował? To dlaczego zajmuje się takimi gównami? A tam, jego sprawa.
Wyciągnął lokalną „Wyborczą” i zaczął od wiadomości sportowych, czyli – o Śląsku. „Trener pochwalił zawodni...”.
– Dzień dobry – usłyszał nad sobą.
Podniósł głowę. Do jego stolika prowadziło kilka schodków, na środkowym stał czterdziestoparoletni, mniej więcej, mężczyzna. Blond włosy przycięte krótko, na jeża, jak kiedyś Baszanowski albo Młynarski, na szczęście nie wymodelował lądowiska wzorem Rutkowskiego. W pierwszej chwili wydawało się, że nieznajomy nosi się z modnym trzydniowym zarostem, ale widząc nieogoloną szyję, Tomasz uznał, że po prostu się nie goli. Golf z kaszmiru w dobrym, bardzo ciemnobordowym kolorze, niemal czerń, do tego ogromny i solidny jak szlaban, ale na pewno cholernie markowy i nie mniej cholernie drogi parasol w ręku. Tak, zdecydowanie przypominał Waldemara Baszanowskiego, mistrza świata, mistrza olimpijskiego i swego czasu gwiazdę reklam ubezpieczeniowych.
– Dzień dobry – rzucił Tomasz niemiłym tonem i udawał, że wraca do czytania.
Kto to jest? Znam gościa? Średniej wartości artycha, albo jeszcze gorzej – snobujący na artychę wał.
Wpił się wzrokiem w końcówkę tekstu z wypowiedzią kapitana zespołu.
– Pan Tomasz Winkler, prawda? Panie Tomaszu, bardzo będę wdzięczny, jeśli da mi się pan wygadać przez pięć minut. Nie czekają pana żadne przykrości, nie sprzedaję niczego, mam, po prostu, do pana sprawę zawodową...
Odsunął gazetę i popatrzył na intruza.
– My się znamy?
– Połowicznie. Ja pana znam, bo chciałem pana poznać i jakoś tam mi się udało to zrealizować. Przynajmniej do tego stopnia, że wiem, że jest pan potrzebną mi osobą.
– Wybaczy pan, ale ja pana nie za bardzo potrzebuję.
– Wiem. Znaczy – wiem, że pan tak myśli. Ale wiem też, że może pan zrobić coś dla mnie, dobrze przy tym zarabiając. – Mężczyzna wszedł na dwa stopnie, oparł parasol o barierkę. – Wiem, że jest pan osobą racjonalną, pracowitą... Na pewno pańskie wynagrodzenie wyniesie więcej niż w Klubie Przeżycia Aliny Studniarek czy na wakacyjnych klubach przetrwania dla dzieci nowopolskich.
Złożył gazetę i odchylił się w fotelu.
– Jakoś mnie to nie bawi, wie pan? – powiedział.
Mężczyzna zrobił krok i ustawił się obok drugiego fotela.
– Może jednak usiądę, bo zaczyna się robić nieprzyjemnie. Dopóki nie wyjaśnię panu szczegółów, może pan sobie myśleć o mnie niedobrze. Naprawdę – nic pan nie ryzykuje, jak już się wygadam, to może mnie pan pogonić i zapomnimy o sprawie.
Winkler otworzył usta, ale widząc, że mężczyzna już siada, zamknął je.
Szlag, niech powie i wypierdala. Inaczej tylko wkurw człowiekowi grozi.
– Słucham pana w takim razie. Ale zastrzegam sobie prawo do... – Pomachał palcami w powietrzu.
– Do wykopu, dobrze. – Mężczyzna usiadł, potrącając barierkę oparciem fotela, parasol runął z hukiem. Miało to dobre strony – wszyscy, a więc i kelnerki, skierowali na nich zaskoczone spojrzenia. – To samo, można? – rzucił nieznajomy do stojącej przy barze Lidki. Podniósł parasol i znowu oparł go w tym samym miejscu. Niech się wali, co mnie to?! – Dobrze, to spróbuję szybko zrównać wiedzę o mnie z danymi o panu, jakie udało mi się przejąć.
– Przejąć – rzucił Winkler. – Dobre.
Teraz miło by było zaciągnąć się dymem, ale...
– Nazywam się Roman Szeremeta. Pan mnie nie zna, bo nie było powodu, żebyśmy się poznali, dlatego zacznę od sedna. Rok temu zginęła... została zamordowana moja żona. Ja wiem, kto ją zabił. Tak sądzę. – Przez krótką chwilę wiercił spojrzeniem blat stolika. – Tak, jestem pewien. I mam dowody.
– Czyli ma pan coś, co uwielbia policja. Może pan dostarczyć sprawcę na tacy, proszę to zrobić. – Winkler udał, że sięga po gazetę.
– To są dowody, które oni odrzucili. Nie mają dla nich wartości, a przynajmniej tak twierdzą.
– Może pan to zaskarżyć w prokuraturze. – Tomasz wzruszył ramionami.
Cholera, dałem się wciągnąć w dyskusję z wariatem, a im w to graj.
– Tak, mogę, wiem. Ale nie chcę, straciłem wiarę w taki wymiar sprawiedliwości. – Zobaczył coś za plecami Winklera, pewnie nadchodzącą kelnerkę, urwał. Tomasz skorzystał z pauzy i żeby zademonstrować nikłe zainteresowanie, odkroił i przeniósł do ust kawałek sernika. Mężczyzna, który przedstawił się jako Szeremeta, odczekał, aż kelnerka postawi kawę i sernik, podziękował, niecierpliwie odsunął filiżankę i talerzyk. Łyżeczka złośliwie przeturlała się na brzeg stolika i – oczywiście – spadła. Szeremeta syknął ze złością i machnął ręką – niech leży. – Jest nieudolny, niesprawny, pasywny, wymiar sprawiedliwości, mam na myśli. Policjanci są niezadowoleni z płac, z tego, że brakuje szacunku do nich, może tęsknią do „panie władzo-oo” – sparodiował proszalny jęk. – Wydaje mi się, że nie ma tam rzetelnych fachowców, a jeśli nawet jakimś cudem, po tych weryfikacjach, zmianach, wymianach, jeszcze są, to są za starzy albo rozleniwieni. Nie wspomnę, że czasem bardziej się ich boję niż przestępców!
– Każdego policjanta ucieszyłaby pańska skrótowa i cokolwiek uproszczona diagnoza – mruknął Winkler. – Zwłaszcza ta część o biedauposażeniach.
Odkroił i zjadł z apetytem kolejny kęs sernika.
– A młodzi policjanci, panie Tomku, są tłamszeni przez starszych, którzy...
Panie Tomku? Może Tomeczku? Fala irytacji przeleciała przez umysł.
– Robercik – powiedział Winkler głosem Stuhra. – Gówno mnie obchodzą słabe i mocne strony policji, dobre i złe strony policji i wszystkie pierdolone aspekty pracy w policji.
Mężczyzna znieruchomiał i wpił w niego dziwne spojrzenie: pełne złości, pełne zdziwienia i... cierpienia?
– Żona tak czasem... w żartach... do mnie mówiła. A już po Seksmisji to była jej firmowa odzywka. Jak chciała mnie skarcić – powiedział w końcu cicho.
– No... Przepraszam. Ale ja też chciałem wyrazić pewną... dezaprobatę.
– Rozumiem, przecież wywalili pana ze służby. Trudno się dziwić, że ma pan z nimi kosę – odparł innym tonem Szeremeta. – Wdupili pana w aferę, cisnęli na pożarcie mediom. Akurat się komendant zmieniał, zamaszyście wymachiwał miotłą. Długo nie dowodził, bo to pisior był, ale pan się załapał na kilka jego ruchów. Potem też nikt się do pana nie zwrócił, sprawa nie została zrewidowana. Pan się pewnie obraził, słusznie, moim zdaniem. I od tej pory bez emerytury czy renty – nawet nie mundurowej, żadnej! – pędzi pan żywot skromny. Mieszkanie pan wynajmuje, jest z tego kilka złotych, mieszka pan z babcią, grosz do grosza, czyli do jej emeryturki, i jakoś da się żyć. Ale pan ma trzydzieści sześć lat. Ile będzie pan tak ciągnął od fuchy do fuchy, od wynajmu do wynajmu, od emery...
– Może by tak do adremu, jak mawiają kabareciarze? – zaproponował Winkler.
– Dobrze, już. Tylko dokończę – nie szukałem byle policjanta. Szukałem dobrego, dobrego rzemiechy i dobrego jako człowiek. Miałem kilka typów, nie wspominając agencji detektywistycznych.
– Długo mnie pan tak szacuje?
Winkler stracił apetyt, ale nie mógł przecież okazać słabości – zjadł jeszcze jeden kawałek sernika. Ostatni zostawił sobie na później.
Rozmówca położył płasko prawą dłoń na stoliku, uniósł kilka razy serdeczny palec i postukał nim o blat. Obrączka cicho pukała w drewno.
Obrączka na prawej – manifestacja? Demonstracja straty?
Szeremeta poruszył palcami, kilka razy obrócił kciukiem pierścionek.
– Kilka miesięcy – powiedział.
– No to ma pan już jakieś doświadczenie. – Tomasz pokazał centymetr między kciukiem i wskazującym – tyle ma doświadczenia Robert Szeremeta. – Może pan sam prowadzić dochodzenie. Zna pan winnego, ma pan dowody, trochę uporu...
– Proszę pana. – Szeremeta potarł czoło, przy okazji trącając łokciem swoją filiżankę z kawą, której nawet nie spróbował. – Nie mogę sobie pozwolić na amatorkę. Nie mogę sobie pozwolić na fuszerkę, na to, że nieudolnie działając, na samym zapale, coś spieprzę. Ostrzegę drania, dam mu zwiać... Przecież pan wie – teraz spieprzyć do Niemiec i dalej to pryszcz. Kto tam będzie ścigał domniemanego mordercę? Nawet nie tak – z lekka podejrzanego o morderstwo?
– Niemal to samo dotyczy i mnie, panie Szeremeta. Jestem cywilem, osobą prywatną, do niczego przez nikogo nie upoważnioną, nie usprawiedliwioną przez żadne okoliczności. Pana, jeśli przyłapią na śledzeniu podejrzanego, to najwyżej, powodowani współczuciem, zrugają i puszczą do domu. Mnie wpieprzą po całości, pewnie nawet z przyjemnością to zrobią. My nie jesteśmy spokrewnieni, ani nawet nie wypiliśmy brudzia, więc... – Pokręcił głową i wzruszył ramionami jednocześnie. – Nie mam, jak pan, rodzinnej motywacji, nie mam środków, wsparcia, zaplecza. Nie mam nawet tyle, ile ma durna agencja detektywistyczna.
– Ma pan dużo dobrego w głowie – z przekonaniem zaoponował Szeremeta. – Za miesiąc pracy zapłacę panu sto tysięcy.
– Skąd... – Winkler musiał odchrząknąć.
Szeremeta źle zinterpretował jego pytanie.
– Zarobiłem bardzo dużo na gwoździu. Na jednym jedynym gwoździu. Patent na jedyny na świecie gwóźdź, który można wbić dwoma uderzeniami młotka. I łatwo wykręcić z powrotem. „Tick-bick”.
Chciałem zapytać, skąd wiesz, co mam w głowie, a nie skąd masz szmal!
– Na tym można dużo zarobić? – zapytał Winkler, żeby tylko nie milczeć.
– Och, bardzo dużo. Patent kupił De Lombee, wie pan, ci od materiałów budowlanych. Są w każdej Castoramie, Praktikerze, Obi i wszędzie indziej. Zapłacili jak Totalizator albo i lepiej.
– Ale na czym polega urok tego patentu?
– Na prostocie. Do wkrętów trzeba mieć wkrętarkę. To jest strata czasu – sięgnąć po nią, odstawić, włożyć baterie, naładować, podłączyć, cokolwiek. A moje gwoździe to gwoździe – młotek i kilka sztuk w zębach, i można załatwić połowę więźby dachowej. I taniocha – młotek. I jeszcze jedno: jeśli się ktoś pomylił w pomiarach albo trzeba mocowanie zlikwidować – proszę bardzo. Wykręcamy niemal jak zwykły wkręt. Ale wkręt, jak już powiedziałem, trzeba wkręcić, a łatwiej jest wbić. Gwóźdź! Sekret polega na opatentowanym gwincie. – Wykonał ruch, jakby wbijał coś w stolik. W końcu sięgnął do filiżanki i łyknął swojej kawy, uniósł z uznaniem brwi.
– No dobrze, pana propozycja jest finansowo przekonująca. Atrakcyjna, wiadomo. Ale za dużo widzę w niej niedogodności dla siebie, za dużo niebezpieczeństwa, za dużo możliwości wpadki. – Winkler nadział na widelczyk ostatni kawałek sernika i włożył do ust. Teraz kawa. – Odnotował pan moją stabilizację finansową. Radzę sobie. I nie mam większych zapotrzebowań.
– A możliwość odegrania się?
Szeremeta bawił się obrączką coraz mocniej, mały palec, serdeczny i kciuk ocierały się o siebie, wszystkie trzy uczestniczyły w jakimś kameralnym spektaklu rozpisanym na trzech małych aktorów.
– Mianowicie?
– Nie chce pan wrócić do pracy? – Na sekundę przerwał zabawę z obrączką, coraz mocniej intrygującą Winklera. – Rozwikłanie mojej sprawy pomoże w tym, że tak powiem, niechybnie: ten lekarz...
Winkler uniósł brew: „O, co pan nie powie? Ciekawe, ciekawe...”.
– Tak, bo mordercą jest lekarz – kontynuował Szeremeta – jeden z tych, którzy zeznawali przeciwko panu, to była zmowa, pan wie przecież.
– Skąd ta imponująca wiedza o mnie i o sprawie mojej?
Rozmówca przestał walczyć z obrączką, ułożył dłoń na stoliku, ale już po ułamku sekundy zaczął nią postukiwać w blat.
– Wie pan, w przeciwieństwie do pana, który jest tak zwanym elementem napływowym, ja się urodziłem we Wrocławiu. Mam rodzeństwo, młodsze i starsze, wszyscy chodziliśmy do szkół, podstawowych, średnich i wyższych. Mamy kolegów i koleżanki wszędzie. W firmach, w urzędach. Jak mój brat się rozwiódł i z nową panią chciał wziąć szybko ślub cywilny, a nie było wolnych terminów, to zadzwoniłem do kolesiura z liceum i brat ledwo zdążył z zakupem garnituru, bo ślub był pojutrze. – Uśmiechnął się do wspomnień. – Więc teraz – popatrzył w oczy Winklerowi – kiedy załatwiam sprawę życiowo dla mnie ważną, to co pan myśli – nie znalazłem odpowiednich i odpowiednio wartościowych dojść tu i tam? – zaakcentował te dwa słowa, żeby słuchający zrozumiał, że znaczą to, co znaczą. – Znam dość dobrze pana życiorys. Jest pan porządnym człowiekiem, dobrym fachowcem, który nieostrożnie, nie wnikając w rządzącą polityczną opcję, układy i koterie, chciał rozbełtać skorumpowane lekarskie środowisko. Zamierzał pan udowodnić, że gadanie o łapówach, załatwianiu operacji na lewo, wykorzystywaniu państwowej aparatury, narzędzi i całych jednostek medycznych do celów wybitnie prywatnych i tak dalej jest nagminne i do udowodnienia. Nie mówiąc już o kilku paraliżujących przypadkach chamskiego wymuszania profitów, nie wspominając o przypadkach zakończonych zgonem pacjenta upartego, który nie chciał lub nie mógł dać w wysterylizowaną do operacji łapkę. Pan chyba pomyślał, że nowe przyszło i zadomowiło się, że już można, całą prawdę, od ucha do ucha, śmiało, po polsku. – Odchylił się w foteliku, wiklina zatrzeszczała, ale nie zwrócił na to uwagi. Wrócił do obracania obrączki. – I się pan przeliczył. Tak? – Odpowiedziała mu cisza. – No to ja uchylę lekko drzwi, za którymi siedzi klikunastu... tfu, co za freudowskie przejęzyczenie – klika to kliku? Kilkunastu doktorów i chichoce z pańskiego losu. Po prostu – któryś z pańskich koleżków uznał, że lepiej mu będzie z lekarzami po drodze, nie w sporze. Rozumie pan – leciwa mama, ojciec walczy o rentę... I pan doktor szybko zmontował paru kolesiów, naradzili się, popytali, może nawet ów kolega udzielił kilku cennych czy nawet wycenionych rad, po czym do sprawy wziął się znany wrocławski papuga. I też nie sam! Jeszcze kilka narad i nagle – wybucha bomba. Aspirant Tomasz Winkler bierze łapówki od lekarzy za przymykanie oczu i manipulowanie śledztwem! Lekarze zeznają, pokazują dowody, na przykład kopie doniesień wręczonych aspirantowi, który to aspirant te dowody zniszczył, bo inni lekarze dawali nie doniesienia, lecz pieniądze. Na koncie pojawiło się trochę kasy, prawda? – Winkler milczał. – W każdym razie tego syfu było trochę za dużo. Ktoś wnikliwszy i życzliwszy choćby na ten natłok jednoznacznie obciążających dowodów zwróciłby uwagę, ale nie miał pan w tym czasie nikogo życzliwszego w komendzie. I skończyło się tak, jak się skończyło. Teraz ochrania pan obozy przetrwania i inne militarne bzdety dla dzieci Nowych Polaków, którzy już nie posyłają synów i córek na angielski czy pianino, ale na szermierkę albo krav magę, wykłada tam techniki przesłuchań, śledzenia i tak dalej. I emeryturka babci. Dobra rzecz, bo nieodwołalna i regularna. – Chciał przełożyć z nogi na nogę na inną nogę na nogę, ale kopnął w stolik i niemal wylał swoją ledwie tkniętą kawę. – Kurwa-sz... Przepraszam. – Podniósł się, przestawił fotel, usiadł i konsekwentnie założył nogę na nogę, tak jak chciał. – Panie Tomaszu, bez kadzenia – to nie jest życie dla pana. Pan powinien albo być w policji, albo robić coś sam, na własną rękę. Nie jak osławiony Rutkowski może, ale coś pożytecznego, nie na surwiwalu dla paniczów przecież!
Winkler milczał.
Szkoda, że nie noszę obrączki czy sygnetu. Też bym sobie pokręcił, może to pomaga?
– Pan usiłował poczyścić trochę bagno, i co – zwolniony dyscyplinarnie z policji pięć lat temu! Wydział do Walki z Korupcją pozbył się pana lekką ręką, dla spokoju i dla pokazania, jak pięknie zmiata nowa miotła. A było to dziecinnie proste – szef, formalnej czy nie, lekarskiej mafii, Ozman Alfi, zwany Alfürer, zmontował grupę oskarżającą niejakiego Winklera o łapówki – grupa lekarzy poświadczyła sobie wzajemne alibi, potwierdzili fakty wręczania i pobierania łapówek. Na tajnym koncie Winklera znalazło się kilka niewytłumaczalnych wpłat po kilka tysięcy złotych. Zawsze od tego samego lekarza, który – jakoby – pośredniczył między grupą a wziątkowym policjantem. Winkler zaprzecza, że to jego konto, podpis na umowie jest niepewny. Adres na umowie – korespondencyjny – skrzynka pocztowa, własność Tomasz Winkler. No i Winkler wylatuje z pracy, bez świadczeń.
– Co do kolesiurów – przekonał mnie pan. Jest ich wielu i w dobrych punktach.
– Bez wątpienia. A mój pan doktor był jednym z tych – może nie z pierwszego szeregu – co zgodnie wciskali panu głowę pod wodę. Chyba z solidarności, bo sam raczej pod paragraf o wziątkach nie podpada. Robi co innego...
Winkler zabębnił palcem w stolik.
– Proszę się zgodzić. – Szeremeta pochylił się nad stolikiem. – Sto tysięcy dostaje pan za miesiąc pracy, bez względu na wynik dochodzenia. Trzysta tysięcy za satysfakcjonujące dowody, których nie podważy byle papuga czy nawet dobry papuga.
Winkler poruszył głową, żeby odwrócić się do baru, ale przypomniał sobie, że tu alkoholi nie serwują, po drugie, gdyby nawet serwowali, to takie zamówienie znaczyłoby, że się czymś przejął, że się denerwuje, ekscytuje, frustruje... Udał więc, że zwyczajnie kręci głową.
– To nie jest dobry pomysł. Jak pan sam zauważył – mam mało kolesiurów, nie mam wsparcia, nie mam pomysłu. Sprawa nie wzbudza we mnie emocji, wybaczy pan, ale – nie wzbudza.
– Mnie wystarczy, że wykona pan to, co wykonałby, pracując w policji. Nie dla zemsty, nie dla pieniędzy, po prostu – żeby bydlakowi się nie upiekło. Morderstwa powinny być karane.
Sprytne. Jak się zgodzę z tezą, to już się zgadzam ze zleceniem.
– Wyjdźmy na papierosa? – zaproponował.
– Oczywiście!
Szeremeta się poderwał, parasol zjechał po wykładzinie i z hukiem trzasnął masywną rączką w wygibas barierki. Znowu wszyscy obecni odwrócili się w ich stronę. Winkler przeskoczył nad parasolem, szybko wyszedł na zewnątrz, zapalił i zaciągnął się łapczywie. Gdy Szeremeta wyszedł ze szturmowym parasolem pod pachą, wyciągnął w jego stronę paczkę cameli. Poczęstowany pokręcił głową. Palił więc sam.
– Wie pan... – zaczął w połowie papierosa.
Nie, to idiotyczne, nie mogę mu powiedzieć, że ingerencja osób trzecich w toczące się postępowanie jest złamaniem prawa i podlega karze... Nie pamiętam, trzy lata? Jeżeli mu to powiem, to pomyśli, że się targuję o większą forsę. Głupio...
– Jeśli się pan zgodzi, to ja biorę na siebie wszystkie możliwe konsekwencje pana działania. Dostanie pan notarialnie poświadczony dokument, w którym oświadczam, że wszczynam własne postępowanie śledcze, mające na celu udowodnienie, że doktor taki a taki jest mordercą mojej żony. Wszystko, cokolwiek się stanie, co pójdzie niedobrze, co może dla pana obrócić się... powiedzmy, w niedogodność, biorę na siebie.
– Nie, to nie o to... – Winkler pokręcił głową. Zaciągnął się ostatni raz i nie zwracając uwagi na stojącą tuż obok popielnicę, pstryknięciem posłał niedopałek w stronę kratki ściekowej. Udało się.
– Panie Tomaszu, nie będę na pana naciskał. – Sięgnął do kieszeni, wyjął i wręczył Tomaszowi wizytówkę. – Pana komórkę mam. Proszę zadzwonić w dowolnym terminie. Do widzenia.
Nie podając ręki, ukłonił się lekko i zbiegł po schodkach. Powietrze ciągle było wilgotne, ale nie na tyle, by skorzystał z niesionego pod pachą molocha. Winkler zapalił jeszcze jednego camela.
Sto tysięcy... Rany. To ładne pieniądze.
Zaciągnął się.
Ale znasz siebie, dupku, prawda? Jak się podejmiesz, to będziesz chciał zasłużyć sobie na tę wypłatę. A wystarczy, żeby pan doktor taki-a-taki odkrył, że ktoś się koło niego kręci. Jeśli naprawdę zabił, to powinien być czujny. Doniesienie do policji. Ci poślą swoje dwa wozy i migiem zgarną cwanego byłego policmajstra, który postanowił sobie poprawić finanse i odzyskać komfort psychiczny. Ale jeśli to zrobi, to będzie znaczyło, że jest bardzo czujny, bo przecież ten policmajster nie będzie mu się pchał na oczy! A czujność nie będzie aby świadczyła, że ma coś na sumieniu? A o to chodzi Szeremecie...
Drugiego papierosa zgasił w popielniczce. Wszedł do wnętrza i skierował się do bufetu.
– Ten pan już zapłacił – poinformowała go Lidka. – I dla babci ciastka! – Sięgnęła do lodówki i podała Tomaszowi paczkę w firmowym kartonie. Obrazek w sepii: idyllicznie szczęśliwe dzieciaki, łagodnie uśmiechające się babcie, rześcy dziadkowie – wszyscy z ciastkami Spychały w ręku. – Dołożyłam nowe, jeżynowe. Pycha!
– Dziękuję.
Wziął paczkę i wrócił do stolika.
Pieprzony wynalazca! Szemrany Szeremeta. Jeszcze na wyjściu daje znaki, że wie wszystko o naszym życiu, Wujek Dobra Kasa. Babcia. Ciastka. Ciekawe, czy w skrzynce pocztowej będą saszetki dla Kropki? I dwie sztangi cameli dla mnie?
Była dwunasta. Zakupy? Biedronka czy u Marioli? Zdecydował, że ten drugi sklep, wybierze kilka ładnych śledzi, zrobią sobie z babcią kolacyjkę z zimną setą i śledziem w śmietanie, bez żadnych udziwnień typu koperek, brokuł, papryka czy nawet jabłko. Klasyka – duże kawałki śledzia, dość grubo pokrojona cebula, zimna gęsta śmietana...
Miło by było pokazać tym fiutom z dochodzeniówki dużego wała... Kurczę, jeśli Robercik... Szeremeta uważa, że ma dowody?
Ruszył ulicą Pereca w stronę Szczęśliwej.
Może te kutasy po prostu olały jego dowody, żeby sobie nie komplikować życia, może były chierowe, musieliby się przy nich jeszcze namęczyć, a nie chcieli. A może po prostu były do dupy i tylko jego zdaniem wskazywały na lekarza? Właśnie, a co ja mam – morderstwo rok temu i nazwisko ofiary? Na początek wystarczy. Poszukam!
Skręcił za róg, ukłonił się grzecznie dwom palącym na zewnątrz papierosy paniom z „salonu odzieży z przeżyciami”, u których często gęsto uzupełniał garderobę, przeszedł na drugą stronę ulicy i w narożnym spożywczaku dokonał zakupów, a potem, coraz bardziej podniecony, ruszył do domu.
W pokoju babci cicho popisywały się smyczki z Nowojorskiej Filharmonii. Albo z okresu Zubina Mehty, a może Kurta Masura. Innych dyrygentów tej najstarszej amerykańskiej orkiestry babcia nie słuchała. Zajrzał do pokoju.
– Jesteś już? – zdziwiła się staruszka. – Coś wcześnie dzisiaj. – Rzuciła okiem na rozłożoną na stole krzyżówkę. – Pomagaj: część ekranu na sześć liter, pierwsza „p”, trzecia „k”, przedostatnia „e”.
Zastanawiał się chwilę, w kuchni rozległ się gwizd postawionego na gazie czajnika, urwany, bo umyślnie nałożony lekko gwizdek spadł na podłogę. Winkler pokręcił głową. Cwaniara, zawór sobie odkręciła!
– Nie wiem – odwrócił się. – Coś do picia?
– Nie, dziękuję. Herbatkę już wypiłam, na kawkę za wcześnie. Ale dziękuję.
Zaparzył w imbryku dwie łyżeczki earl greya i po jednej assamu i black stronga. Zastanawiał się cztery minuty, tyle, ile odmierzał minutnik.
Kogo w komendzie można zahaczyć? Same wały zostały. Birecki... Może. Strachliwy, może się skitrać, a nawet zakabluje. Andrzej? Może. Borkońska? Też „może”.
Brzęknął minutnik. Tomasz zdjął imbryk z gazu, od razu wypełnił kubek do połowy esencją, dolał przegotowanej, przestudzonej już wody.
– Piksel! – krzyknął w stronę korytarza. – Babciu, piksel!
Przechodząc do swojego pokoju, zajrzał znowu do babci.
– Słyszałam – powiedziała z wyrzutem. – W naszej rodzinie nie głuchota jest problemem.
– Co? – wrzasnął, teatralnie przykładając dłoń do ucha.
Nagrodziła go oklaskami.
Poszedł do siebie. Chwilę trwało, zanim podłączył laptopa, monitor. Dwa miesiące temu przeczytał, że nawet na czuwaniu urządzenia pobierają prąd, że ładowarki, mimo odłączenia telefonu, nadal cykają licznikiem. Pilnował od tej chwili, żeby wszystko, co da się od prądu odłączyć, było odłączone.
Ekran rozjarzył się błękitem.
No to szukajmy. Najpierw „Robert Szeremeta, Wrocław”.
Oczywiście na pierwszym miejscu Facebook – jednak nie ten Szeremeta, jakiś szczyl w brązowym dresiku czekający na lajka pod zdjęciem. Dalej „Gastromarket” S.C. Szeremeta i s-ka z Gdańska, wreszcie mamy: Inżynier R. Szeremeta, absolwent Politechniki Wrocławskiej, budownictwo lądowe, specjalność: Teoria Konstrukcji. Nieco więcej: „Właściciel firmy Panoramistyka, specjalizującej się w architekturze wnętrz. Laur Wrocławskiej Izby Budowlanej za rewitalizację wnętrza wieży ciśnień na Grobli. Żonaty: Karolina. Bezdzietny. Hobby: brak danych”.
Nie za dużo. Nieaktualne, skoro od roku nie doczekał się statusu „wdowiec”. Ale jest Karolina. Sprawdźmy „Karolina Szeremeta”...
Tym razem kółeczko na ekranie wirowało nieco dłużej. Zero, prawie nic – odnośnik do notki o Robercie Szeremecie.
Ale tu jest! Karolina Szeremeta, Facebook – dwie Karoliny, jedna o trzech zainteresowaniach: „Czekoladoholicy”, „Papierosy są do dupy”. I „Pierdolę, idę spać!”. Druga znaleziona Karolina Szeremeta – mamuśka z milionem zdjęć oseska – brrrr, potem „Znany lekarz”: Karolina Szeremeta – pediatra reumatolog, trzydzieści lat – nieeee, to nie denatka. Twittera odpuścił.
Sprawdźmy „Karolina Sz.”. No i mamy. Dwudziestego ósmego listopada zeszłego roku. Dwie wzmianki w gazetach lokalnych, po jednej w lokalnym wydaniu „Gazety Wyborczej” i „Gazecie Wrocławskiej”.
„Wczoraj o świcie na terenie Cmentarza Żołnierzy Włoskich w parku Grabiszyńskim znaleziono ciało kobiety. Pogotowie stwierdziło zgon spowodowany głęboką raną na głowie denatki. Karolina Sz., mieszkanka Oporowa, zaginęła poprzedniego dnia wieczorem. Około północy jej zaginięcie zgłosił mąż, rozpoczęto rutynowe działania poszukiwawcze, ale dopiero wracająca z nocnej zmiany pracownica MPK odkryła obok alejki ciało zamordowanej. Dokładną przyczynę zgonu określi sekcja zwłok. Jej wyniki będą znane w ciągu 48 godzin. Na razie mieszkanki Oporowa i przyległych do parku dzielnic czują się zagrożone, mimo że policja nie widzi podstaw do obaw. Zbigniew Rosiak z Komendy Dzielnicowej Fabryczna: – Okoliczności i dane z terenu sugerują, że zgon nastąpił w innym miejscu, a denatka została do parku przetransportowana już po śmierci. – Czyli nie było krwi na trawie, śladów walki. – Wszystkie tropy będą bardzo skrupulatnie sprawdzane. Na razie zwiększamy ilość patroli w samym parku i otaczających go zamieszkałych obszarach”.
W „Wyborczej” nie było nic więcej. To samo, innymi słowy.
Tomasz uchylił okno, zapalił papierosa i rozsiadł się wygodnie w fotelu.
Mąż został oczyszczony z naturalnych podejrzeń. Nie wspomniał nic o tym, że był podejrzany, ale był na pewno. Nie uskarżał się na policję, w każdym razie nie na traktowanie przez organa ścigania. Tylko na ich bezwład i nieskuteczność. Gdyby mu dokuczali, na pewno rzuciłby przynajmniej: „Zabrali się nie za tego, za którego powinni!” czy coś w tym stylu.
Herbata ostygła, ostatni moment, za chwilę byłaby już zimna. Wypił trzema łykami, przepalił.
Pierwsze pytanie: dlaczego zginęła Karolina Szeremeta. Drugie: kto ją zabił. Trzecie... Dlaczego policja nie zajęła się dowodami Szeremety, jeśli jakieś istnieją? Czwarte: kto był podejrzany, skoro nie mąż. Co jest w protokole sekcji – jak zginęła, gwałt? Może była w ciąży? Okradziona? Znęcano się nad nią czy tylko uderzono raz? Inne ślady – sperma, ślina, perfumy, mocz, zadrapania, DNA... Ciekawe, co w ogóle zrobiła policja i na jakim etapie zabuksowała. W każdym razie w prasie lokalnej nie było większego popłochu. Ten przypadek umknął mi, zapomniałem, ale gdyby coś się więcej działo, inne sprawy czy choćby rozdmuchiwane dziennikarskie biadolenie albo straszenie biednych kur w okolicy, tobym pamiętał. Nie, to musiał być jednorazowy incydent. Zabita, porzucona w parku. Kropka. Ciekawe... Podstawowych klasycznych siedem pytań: co, gdzie, kiedy, jak, czym, kto, dlaczego. Na ile z tych złotych pytań policja ma odpowiedź?
Zerknął za zegarek. Druga.
Wszedł jeszcze na stronę dolnośląskiej policji. Nic się nie zmieniło. Archiwum kryminalne tylko dla upoważnionych.
Zastanawiał się chwilę. Od czasu zwolnienia nie wchodził tu, to znaczy na samą stronę WWW wszedł trzy czy cztery razy, ale przysięgał sobie, że nigdy nie skorzysta ze starego loginu do archiwum. Na myśl, że ktoś tam, w bufecie, powie: „Wiecie, że ten wywalony z firmy Winkler chciał dzisiaj dostać się do archiwum? Naiwniak pierdolony!”, zaczynały go piec uszy i słyszał zgrzyt szkliwa zaciskanych zębów.
Nie, kurwa. Niedoczekanie! Ale – zaraz! Inaczej. Przecież, po pierwsze, od tego czasu minęło prawie pięć lat, zmieniłem komputer, dostawcę internetu. I na dodatek zrobimy jeszcze inaczej...
Zachichotał.
Wszedł w ustawienia sieci, znalazł sąsiedzką niezabezpieczoną, dowcipnie nazwaną HWDP, migiem wpakował się do niej i ponownie wszedł na stronę dolnośląskiej policji.
No! Teraz archiwum. Znalazł dwudziestego ósmego listopada ubiegłego roku. Przeleciał wzrokiem skąpą notkę. Nic nowego. Ciało. Bez śladów gwałtu. Bez śladów walki na miejscu znalezienia ciała. Głęboka rana na tyle głowy, natychmiastowy zgon. Torebka z dokumentami, kluczykami do samochodu, bez portmonetki, pieniędzy, kart. Zabójca zabrał ofierze obrączkę, dwa pierścionki srebrne, kolczyki srebrne – konie, srebrny wisiorek – też koń. Rysunki skradzionej biżuterii. Brak telefonu komórkowego. Winkler zrobił screena, na wszelki wypadek.
Koniec danych.
Wyszedł z HWDP i chwilę gapił się na ekran. Po minucie uruchomił się wygaszacz ekranu, po to właśnie go ustawił – żeby wybudzał z bezmyślnego gapienia się.
Strasznie, kurwa, stałem się racjonalny – wyłączam standby, monitor, czajnik po dziesięciu sekundach, pralka i zmywarka na tanim prądzie. Czy to są oznaki spierniczenia-zdziadzienia? Już choćby dlatego powinienem coś wziąć do roboty... – Uśmiechnął się do siebie. – Proszę, jak ładnie sam siebie motywuję i usprawiedliwiam.
Przeciągnął się. Kwadrans po drugiej. Czas na obiad.
Idąc do kuchni, zdał sobie sprawę, że zachował się jak ostatni głupek – wszedł z obcej sieci, ale przecież jako „Rybcia”!
Przy obiedzie w bufecie ktoś pewnie powie: „Słuchajcie, wiecie, że Winkler, ten, co go wyjebali za łapki, wchodził dziś do firmowego archiwum? – Nie?! – Tak. – Głupi chujek, ze swoim loginem! – No nie-e?!”.
Zacisnął zęby.
Gdy przeczytał w „Kultura Wrocław” wywiad z Maj Sjöwall i dowiedział się, że Szwedka uważa Mankella za nudziarza, pomyślał, że uhonorowana nagrodą Wielkiego Kalibru babcia trochę przesadziła. Nie widział w Mankellu bóstwa kryminału, za Białą lwicę wpuściłby mu zaskrońca w bokserki, ale nudziarzem nigdy by go nie nazwał. A tu zasnął na kanapie z jego powieścią na piersi! Fakt, że czasem wydawało mu się, że autor ma pomocników, lepszych i gorszych, a wszyscy i tak odzyskują werwę, chęć do pracy i talent, dopiero gdy szef wchodzi do ich tajnej pracowni i pyta, kto tak spieprzył ten ostatni kawałek w nowo powstającej powieści. To by tłumaczyło, dlaczego zasnął.
– Babciu, kawka?
– Kawka, kawka! – zawołała. – Partyjka?
– Partyjka, partyjka!
Ekspres mrugał, sygnalizując podgrzewanie wody. Tomasz wdusił przycisk „lunga” i po chwili zaniósł kawy do pokoju babci. Kropka, siedząca już na „swoim” krześle, uważnie sprawdziła, czy nie postawił na stole talerzyka z ciasteczkami. Sapnęła z dezaprobatą. Babcia Roma zmieniła okulary, przesunęła w jego stronę bloczek i długopis. Zaczęła tasować karty.
Uderzyła kantami talii o stół, wyrównała je, podała do przełożenia.
Przełożył karty, trzema kreskami wyrysował tabelkę do tysiąca.
Babcia nie była w dobrym humorze. Wyraźnie parła do zwady. Rozdała karty, dwa musiki, reszta dla graczy. Układała swoje, ale jej wzrok lewitował gdzie indziej.
– Znalazł mnie pewien facet, niewiele o nim wiem – zagaił, wiedząc, jak można poprawić jej humor.
– Hm? – mruknęła, rzuciwszy jedno ostre spojrzenie znad okularów.
– Chce mnie zatrudnić.
– Masz się turlać po materacach z gówniarzami z dobrze sytuowanych, ale niedobrych domów?
– Nie. – Ułożył swoje karty. Sześćdziesiątka z ręki. Dama do osiemdziesiątki. – Ja sto.
– Dam dziesięć. A na czym ma polegać ta praca?
Udawał, że liczy.
– Sto dwadzieścia. Mam znaleźć dowody, że określony osobnik zabił jego żonę.
– Uuu! – Opuściła głowę i patrzyła na niego nad szkłami. – Brzmi nieźle.
– Tak. Choć trochę „nie halo” dla samotnego cywila.
– Myślisz? Trzydzieści.
– Graj.
Odkryła musik z prawej. Król karowy, walet kier, dziesiątka trefl. No to musi mieć setkę.
– A płaci?
Na to pytanie czekał. Był pewien, że odpowiedź wytrąci babcię ze złego humoru. Nieważne, weźmie to zlecenie czy nie. Będzie o czym gadać przez kilka następnych tygodni. Albo w stylu „co kupimy”. Albo „co moglibyśmy kupić, ale nie kupimy...”.
– Zaoferował sto tysięcy za miesiąc. Dałaś mi kartę? – rzucił niedbale.
Zwinęła nieskazitelnie, precyzyjnie ułożony wachlarz, plasnęła nim o stół.
– Powtórz, proszę.
– Pytałem, czy dałaś mi kartę.
– Tomaszu! Tak ci wpierdolę, że nie siądziesz na dupie.
Prychnął.
– Przecież ładnie się wyrażałem o słuchu w naszej rodzinie. Dobrze usłyszałaś. Sto tysięcy złotych za miesiąc dochodzenia. Bez względu na wynik. Jeśli udowodnię, że ten gość zabił jego żonę – trzysta tysięcy.
Rozważała chwilę tę propozycję.
– Coś dużo... – szepnęła w końcu.
– No, babciu, dużo, bo to nie w kij dmuchał, prawda? Jak mnie policja nakryje, to mało szans, że uda ślepą. Dobrze, jak nie oskarżą mnie o umyślne zacieranie śladów. A na pewno wpieprzą, tyle że mogą mocno, mogą słabiej, ale wpierdol nie ominie. To raz. Po drugie, jak to robić, nie mając papierów, nakazów, ogólnie mówiąc, mocy prawa? Po trzecie, zleceniodawca twierdzi, że ma dowody, ale policja ich nie chce. Co to znaczy?
– Albo policji jest na rękę ten stan, jaki teraz mają. Albo... – zawahała się – to, co on uważa za dowód, jest nic nie warte.
– Albo w ogóle nic nie ma, tylko tak gada, żeby mnie przekonać.
Milczeli oboje długą chwilę. Wiedzieli, i ona, blisko osiemdziesięcioletnia staruszka, niewierząca, nieutytłana przez poprzedni ustrój, racjonalistka i humanistka, i on, humanista, lekko sponiewierany przez układy w pracy, trzeźwo maszerujący przez życie, że sprawa może mieć, i pewnie ma, drugie dno, a może i trzecie.
Babcia nagle rozłożyła karty, zawistowała w asa kier. Zrzucił dziewiątkę.
– Sto! – Roma położyła damę kierową. Zabił ją dziesiątką. – Jednak miałeś, draniu – mruknęła pod nosem.
Były przecież dwa musiki, rozkład kart nie do końca pewny i przewidywalny.
– Sześćdziesiąt! – zameldował damą trefl. Nie przebiła, podłożyła waleta. Aha, zatem as jest w drugim musiku, warto go zgarnąć, czyli zaczaić się na ostatni sztych. – I po sześćdziesiąt! – Wycyckał babcię z trumfów królem. Oddała dziewiątkę, dziesiątkę zostawił sobie na ostatnią wziątkę. Zawistował asem pik, spadła dziesiątka. O, czyżby babcia miała jeszcze czterdziestkę? – No to w piki! – Położył waleta pik.
Rzuciła mu ponure spojrzenie. Przebiła waleta królem.
Ha! Udało się rozbić meldunek! Jeszcze kilka wistów, ostatnia lewa na dziesiątkę atutową.
– Uhu-hu! Babcia ma w tyły! – oświadczył. Policzył swoje wziątki plus dwa musiki plus meldunek. – Ja mam sto pięćdziesiąt, czyli tobie zabrakło.
– Ale jakby się udało... – powiedziała wolno Roma.
Doskonale wiedział, co ma na myśli. Zupełnie nie przejmowała się przegraną grą. Tomasz też, ale chciał sprowokować babcię do większego wzruszenia. Takie było zalecenie lekarzy – żwawsze dyskusje, energiczne myślenie, trochę emocji.
– Ale się nie udało. Zapisuję minus sto trzydzieści.
– Nie przeginaj, Tomaszku. Wiesz, o czym mówię. O tych trzystu tysiącach.
– A nie o zadośćuczynieniu sprawiedliwości? – zapytał przekornie.
– Też. Ale za te pieniądze ustawiłbyś się w życiu, przestał martwić o jutro, choć i tak nie masz poważniejszych powodów! – szybko się zastrzegła. – A najważniejsze, ty wiesz przecież – pokazałbyś ogromnego fucka swoim przyjaciołom i nieprzyjaciołom.
– Pod warunkiem że ten gość nie jest paranoikiem, pod warunkiem że ktoś zabił... – Przypomniał sobie notki gazetowe. – Dobra, rzeczywiście ktoś zabił jego żonę. Ale nie mamy pewności, że to był ten lekarz. – Przypomniał sobie nagle słowa Szeremety: „mordercą jest lekarz, jeden z tych, którzy zeznawali przeciwko panu, to była zmowa, pan wie przecież”. Tego babci nie musi mówić. – W każdym razie niewiele jest pewnych rzeczy w tej sprawie.
Babcia zgarnęła wszystkie karty, odruchowo podzieliła na dwie części, przetasowała. Złożyła, przesunęła w stronę wnuka.
– Rozdajesz.
Wziął karty, przetasował. Odłożył.
– Jakoś nie mam ochoty na tysiąca – powiedział. – Przepraszam.
– Ja też. Za szybko trzeba myśleć, a ja mam mózg teraz załadowany prezentami, jakich będę się domagać, gdy już dostaniesz swoje pieniądze. – Roma się uśmiechnęła. – Ja sobie pasjansa postawię, a ty idź myśleć. Tylko daj mi papierosa. Jednego! – syknęła, widząc, że wnuk otwiera usta do protestu. – Zróbmy tak: po fajce i malutkim... Jak to pisał Andrzej Waligórski o swojej żonie?
– „A Lesia wypiła sobie jedną małą wódeczkę” – zacytował Tomasz, wstając z krzesła.
– Właśnie. Wypijmy sobie po jednej małej wódeczce.
Poszedł do kuchni, przyniósł na tacy popielniczkę, dwa napełnione koniakiem kieliszki. Zapalili. Babcia z przyjemnością zaciągnęła się camelem.
– Idź sobie. Nie musisz widzieć mojego upadlania się.
Obszedł stół, pocałował ją w podstawiony policzek. Z kieliszkiem w dłoni pomaszerował do siebie.
W swoim pokoju dopalił papierosa przy uchylonym oknie. Nie udało mu się skupić na jakiejś konkretnej myśli. W głowie się kotłowało, tasowało, myśli goniły, potrącały się, tłumiły i gasiły jedna drugą.
Spać. Spać? Urąbać się. Z kimś pogadać? Z nikim, pieprzę doradców. Uwalę się. Która godzina?
Była osiemnasta z minutami. Za wcześnie na spanie, na uwalenie się, nie miał tyle paliwa, żeby pić cztery godziny, żeby paść po przyzwoitej dwudziestej, i nie chciało mu się wychodzić po alkohol.
– Kropka, idziemy na spacer!
Suka podwinęła ogonek i chyłkiem ruszyła pod fotel. Złapał ją, zanim ukryła się cała, w przedpokoju założył jej obrożę i przypiął smycz.
Na skwerku Kropka ruszyła powęszyć. Tomasz wyjął z kieszeni paczkę cameli i zapalił. Rozejrzał się. Ani psów, ani ludzi. Dobrze, nie będzie awantury, szarpania z niezadowoloną Kropką, której czasem wydaje się, że jest najgroźniejszym psem w okolicy.
Suka przeniosła się pod następne drzewko, kucnęła. Potem drapnęła trawnik pazurami tylnych łap.
– A nie próbował pan posprzątać po piesku?
Winkler się odwrócił. Gładko ogolony facet mijał go z miną „Tak, jestem mądry i świadomy”. Do tego pokiwał głową, że niby właśnie do niego kierował swoje pytanie.
Jeszcze, kurwa, jeden nauczyciel. Siebie ucz, parchu!
Wiedział, że nie ma racji, co jeszcze pogłębiło stres i złość.
– Wie pan, że próbowałem? Ale nie spodobało mi się, nie będę! – rzucił poirytowany do ogolonego.
Nauczyciel poruszył ustami, ale zabrakło mu riposty.
Może się potknie? – pomyślał Winkler, uśmiechając się zjadliwie, by pomóc losowi, ale chodnik był gładki, a mężczyzna się opanował, mruknął coś pod nosem i odwrócił od niego i Kropki.
– No? Dawaj, dawaj – ponaglił suczkę, która bez pośpiechu wbijała się nosem w kępy darni.
Wypalił więc papierosa, w ustach zaczynał się pieklić gorzki dymowy posmak. Za dużo papierochów.
Wrócił tak samo rozwichrzony, jak wyszedł, świeże powietrze nie pomagało w podjęciu decyzji.
Babcia wyłączyła górne światło, siedziała w fotelu i udawała, że ogląda telewizję.
Chce, żebym myślał, że jestem sam. Sam podejmuję decyzję. Duży chłopiec.
– Znowu mnie opierdzielił jakiś mądrala od psich kup – poinformował, wchodząc do jej pokoju.
– Poniekąd miał rację, kimkolwiek był. Ja zbieram.
– A ja uważam, że jak się płaci podatek od psa, to za te pieniądze powinno się psim gównem zająć miasto albo ktoś...
– Ale, Tomeczku, my nie płacimy tego podatku. Od zawsze – powiedziała z promiennym uśmiechem Roma.
Przez chwilę gapił się na nią z otwartymi ustami. Potem zamknął usta, odchrząknął.
– Ale on o tym nie wiedział, prawda? Ten, co mnie objechał? – Machnięciem ręki zamknął temat i wrócił do siebie.
Wyjął z szuflady starą nokię, starszą siostrę obecnie wykorzystywanego smartfona, po złamaniu simlocka używał jej jako telefonu na kartę. Telefonu do poruczeń specjalnych. Odrzucił wszelkie wahania, otworzył klapkę i wystukał numer z wizytówki Szeremety.
– Dobry wieczór. Winkler. Biorę pana zlecenie. Proszę wykreślić z pamięci i karty numer mojej komórki. Ta, z której dzwonię, posłuży nam do kontaktów. Panu też radzę kupić jakiegoś rzęcha na kartę. W każdym razie na tamtej nie będę pana odbierał. – Szeremeta gorliwie przytaknął. – Czy możemy się spotkać jutro? Przed południem?
– Tak. Oczywiście. Zaraz podjadę gdzieś i kupię komórkę. Jutro możemy o dowolnej porze. Jedenasta?
– Dobrze. Jedenasta.
– U Spychały? – podpowiedział Szeremeta.
– O nie. Kończymy z kontaktami, które mogą kogoś naprowadzić na trop naszych... spotkań. Jedenasta, kawiarenka Empiku w Rynku. Do widzenia.
– Ja... Tak... Do widzenia.
Chyba chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Tomasz wdusił przycisk z podświetloną czerwoną słuchawką. Cisnął komórkę na biurko.
No i po ptokach. Albo się wdupiłem, drugi raz w życiu... Albo... albo nie. – Prychnął do własnych myśli. – Ja pierniczę! Śni mi się, czy co? Czy ja się śnię jakiemuś autorowi kryminałów? Może jestem postacią w filmie... Jaki to był film? Szósty zmysł? Nie, tam było co innego... Tak, co innego się uwalić z radości, co innego ze złości, a jeszcze co innego tak jak ja teraz... Gdzie gorzałeczka, gdzie koniaczek? Cholera, zabraknie. Jak Boga kocham, będę latał po nocy do paśnika...
Poszedł do łazienki, opłukał twarz zimną wodą. Wrócił do pokoju.
– No to spróbujmy zorganizować jakoś ten bardak – mruknął pod nosem.
Wydrukował wzmiankę z archiwum policji. Potem notki z wrocławskich gazet, informacje o Robercie i Karolinie. Znalazł w biurku teczkę, włożył tam pięć kartek, zamknął i przełożył gumkę przez okładkę.
Położył przed sobą czystą kartkę, chwycił długopis i zaczął wypisywać nazwiska wszystkich lekarzy zamieszanych w łapówkarską aferę, która położyła kres jego karierze w policji.
Alfi Ozman
Długosz
Wawrzyńska-Matek
Safon
Derecki
Bruger
Karolczyk
Nawrocki
Mamy ich. Teraz: kto z moich kolegów, nie kolesiurów, ruchał mnie bez oliwki? Filipiak, na pewno. Maciejewski też. Drubacz, może. Klich, chyba nie, ale niewykluczone. Ktoś jeszcze? Raczej nie. Po co? To nie była ogólnopolska afera, wybiło szambo na małym podwórku. Okej, ale policja to potem. Teraz – kto z tych lekarzy rozwalił czerep Karoliny Szeremety? Alfi chyba odpada, to kutas, gnida i gnój, ale nie taki żłób, co to z gazrurką na kobietę. Może by i zlecił komuś obicie pyska, ale mokrą robotę? Raczej nie. Jedna baba, też odpada. Zostaje sześciu panów doktorów, z których jeden podobno ma więcej krwi na rękach, niż wynikałoby z samej listy zabiegów.
Rozwalił się w fotelu. Pomyślał, że mógłby teraz przeszukać, jak to zrobił z Szeremetą, Facebook i inne Twittery, sprawdzając tam obecność sześciu lekarzy, ale nie chciało mu się. Jakoś nie miał przekonania do tej operacji, a nauczył się ufać swojej intuicji: jeśli optowała za bezczynnością, ulegał jej.
Chciał sięgnąć do pilota, żeby włączyć cicho radio, gdy w korytarzu rozległ się dźwięk dzwonka.
Zaskoczony i zaniepokojony ruszył do drzwi. Deski w przedpokoju rozjazgotały się w proteście: „O tej porze już się nie chodzi, proszę pana!”.
Otworzył drzwi.
Na wycieraczce stał kurier z paczką w ręku.
– Przesyłka ekspresowa do pana Winklera.
– To ja.
– No to niech mi pan tu szrajbnie podpisik.
Podsunął mu terminal z matowym ekranikiem i rysik. Winkler naskrobał coś na kształt podpisu, oddał urządzenie i przejął paczkę w dużej, mocnej plastikowej kopercie.
Zamknął drzwi za kurierem. Pomaszerował do kuchni, obracając paczkę na wszystkie strony. Na formularzu nadania widniały jakieś kreski, które nie były kodem kreskowym ani serią hieroglifów, ale treść kryły równie skutecznie.
Wbił ostrze noża w luźny fałd koperty. Za plecami usłyszał skrzypienie desek, dużo cichsze niż w jego przypadku. Cichsze o jakieś 30 kilo.
Podeszła i chwyciła go za łokieć, ale się nie odezwała.
Wyjął z koperty kartonowe pudełko.
– Martell, proszę babci.
– Boziu, jak ja kocham ten koniak! – westchnęła Roma. – Chociaż tego akurat wariantu chyba nie piłam.
Odchrząknął.
– Bez przesady, to tylko martell noblige. Mniej niż tysiąc za butelkę. – Popatrzył na babcię gapiącą się na niego z otwartymi ustami. – Nie denerwuj się. To dobry trunek. Daj te kieliszki.
Babcia raźnie ruszyła do szafki obok okna.
Winkler wyjął z koperty jeszcze jedną paczkę. Płaską i dość ciężką. Stał i ważył ją w ręku, gdy Roma wróciła z dwiema koniakówkami w dłoniach.
– A to co? – zapytała. – Zakąska?
Zachichotała. Albo podchmieliła się tym jednym wcześniejszym kieliszkiem, albo skorzystała ze spaceru wnuka z psem i walnęła sobie jeszcze jedną lub dwie małe wódeczki.
– Zakąska... Jeśli się nie mylę, to może to być tona kawioru, babciu.
Zastanawiała się chwilę. Pozwolił jej na to.
– Tomaszku – szepnęła po chwili – czy to jest naprawdę to, co myślę?
– Taa.
Szarpnął za róg opakowania, poszło dość łatwo.
Na stół wysypały się paczki banknotów.
Dziesięć.
Ładne nowe setki.
– Tomasz – wychrypiała babcia Roma. – Daj mi papierosa! – Strzeliwszy w jego stronę ostrym spojrzeniem, dodała: – Tylko mi nie mów, że nas na fajki nie stać!