Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Hawana, agent polskiego wywiadu, kartele narkotykowe i miliony dolarów. Mroczna sensacyjna powieść na miarę polskiego Johna le Carre.
Kto dotąd zadawał sobie pytanie, czy jest możliwy polski John le Carré, ten, biorąc do ręki powieść Tomasza Turowskiego, znajdzie odpowiedź. To, że z Anglikiem łączy go zawodowa przeszłość, widać na każdej jej stronie – praca wywiadu to nie fajerwerki, lecz żmudne kojarzenie faktów i dopasowywanie do siebie strzępków informacji, choć w użyciu jest również broń, od której w końcu ktoś ginie...
Agent polskiego wywiadu rezydujący w ambasadzie w Hawanie rozpracowuje temat gigantycznego interesu, który przerasta wszystko, co jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Chodzi o zorganizowanie nowych kanałów przerzutu kokainy z Ameryki Południowej do Afryki i Europy, a także do Ameryki Północnej. Przy takiej górze pieniędzy nikt nie ma oporów przed niczym – lewacka partyzantka gotowa jest nawet na sojusz z islamskimi fundamentalistami, bo w grze są nie tylko prywatne interesy, ale i wielka polityka. Fascynujące.
Z sensacyjnej opowieści bije jednak melancholia i zgorzknienie, ponieważ autor, pracując przez wiele lat dla wywiadu, świetnie poznał realia. I to wielka zaleta tej książki.
Leszek Bugajski
Tomasz Turowski: Były oficer operacyjny, „nielegał” polskiego wywiadu, którego aktywność przypadała zarówno na czasy PRL, jak i RP. Odszedł ze służby w Agencji Wywiadu w 2007 roku. Jest współautorem bestsellerowej książki, wywiadurzeki Kret w Watykanie. Czasami w roli biznesmena, dziennikarza lub wysokiej rangi dyplomaty (ambasador RP w Hawanie), ale także bez „przykrycia” brał udział w licznych, często skrajnie ryzykownych akcjach na terenie Europy Zachodniej, ZSRR, państw powstałych po jego rozpadzie, Rosji, Karaibów i Ameryki Łacińskiej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 297
Wszelkie podobieństwo osób, zbieżność nazwisk i nazw, miejsc oraz wydarzeń jest efektem fabuły literackiej i przez to fikcyjne oraz w pełni przypadkowe.
Główny bohater:
Paweł – radca Ambasady Polski w Hawanie, rezydent Agencji Wywiadu.
Pozostali bohaterowie:(w kolejności alfabetycznej)
Bjornson Carl – sekretarz Ambasady Norwegii na Kubie;
Cabo – szef Sekcji Interesów USA w Hawanie;
Camillo – wtyczka CIA w obozie FARC;
Caprioli Andrea – radca Nuncjatury Apostolskiej w Hawanie;
Delgado José – łącznik FARC w Argentynie i w Kolumbii, doradca ds. międzynarodowych Marulandy;
Dora – członek kierownictwa FARC, uczestniczka negocjacji rząd Kolumbii – FARC na Kubie;
Jenkins Bill – łącznik z ramienia DOD (Domestic Operation Division) CIA;
Krutow Siergiej – oficer prowadzący z rezydentury SWR w Bogocie;
Liebiediew – generał, szef SWR (Służby Wnieszniej Razwiedki), wywiadu Federacji Rosyjskiej z siedzibą w Jasieniewie pod Moskwą;
Ochoa Diego – pułkownik policji z Komendy Głównej w Bogocie;
Pollack James – radca Sekcji Interesów USA w Hawanie;
Ramirez Osvaldo – major, oficer Seguridad de Estado (Służby Bezpieczeństwa Państwa) Kuby;
Sanchez Soraya – Mulatka z Hawany, dziewczyna do towarzystwa, agentka Seguridad;
Suarez Alfredo – łącznik FARC w Meksyku;
Tenet (Tennet) – szef CIA, centrali wywiadu USA, z siedzibą w Langley;
Tirofijo (Tiroficho) vel. Marulanda – głównodowodzący FARC (Fuerzas Armadas Revoluzionarias de Colombia, Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii, narkoterrorystycznej lewicowej partyzantki kolumbijskiej). W tekście występuje zarówno zapis FARC, jak i FARK, a członkowie organizacji są określani mianem „FARK-i”;
i inni.
Obudził się, a raczej – otworzył oczy. Ale to, co ujrzał, nie przypominało słonecznego dysku. Chociaż mógłby go oczekiwać, bo przecież zasnął w kolumbijskich tropikach, w prowincji Caqueta. Z reguły słońca tu nie brakuje, jest wszędzie, jest go za wiele, bywa nawet trudne do zniesienia. Przynajmniej dla kogoś, kto urodził się w Europie Środkowej. Dziwne. Na dodatek ten ból w tyle głowy. Obraz, początkowo rozmyty, zaczynał się wyostrzać. Jeśli to słońce, to było ono czarne, okrągłe i jakby wklęsłe pośrodku.
– Hola amigo, dobrze odpocząłeś? – dobiegł go głos zza obrazu.
I nagle wszystko nabrało realnych kształtów. Ów czarny krąg to otwór tłumika pistoletu przystawionego do twarzy, a głos był własnością Jose Delgado, łącznika „Tiroficho”. „Tiroficho” to Manuel Marulanda Velez alias Antonio Marin, szef FARC, Fuerzas Armadas Revolucionarias de Colombia (Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii), król kokainy, pan życia i śmierci setek campesinos-cocaleros, wieśniaków uprawiających pola koki, szczególnie w dorzeczu rzeki Caguan, na pograniczu z Peru. Musiał tam jednak konkurować ze Świetlistym Szlakiem (Sendero Luminoso), terrorystyczną partyzantką maoistowską. Manuel dowodził kilkunastoma tysiącami ludzi, którzy walczyli pod hasłami „sprawiedliwości społecznej”, mógł sobie na taką konfrontację pozwolić. W rzeczywistości napędzali wielką machinę narkobiznesu i trzymali w garści campesinos-cocaleros, miejscowych chłopów, „nawóz historii”, którym sprzedaż liści koki gwarantowała nędzne, ale jednak – życie. Życie! Paweł poczuł, jak ciało przeszył mu dreszcz. Spotkał już kiedyś Tiroficho, ale bardzo niewielu z tych, którzy go spotkali w podobnych okolicznościach, mogło jeszcze o tym komukolwiek opowiedzieć.
– Jak myślisz, może już nie będziesz się musiał więcej budzić? Zawsze to fatyga – z sadystyczną rozkoszą powiedział Delgado, odsłaniając w uśmiechu mlecznobiałe, rekinie zęby.
Jego wysokie czoło intelektualisty nie pasowało do reszty twarzy: gęste czarne włosy, zwisające nad ustami sznurkowate wąsy, duże, sprytne oczy, oliwkowa skóra, opalone policzki. W sumie wyglądał jak komiksowy Latynos… Opalone ciało…
Paweł na chwilę odpłynął. W mózgu zapamiętane kadry przesuwały mu się błyskawicznie wstecz, jak w filmie, aż do punktu wyjścia.
Przywitała go Moskwa obmywana pierwszym wiosennym deszczem z zimowego błota. Spod znikającego brudnego śniegu coraz odważniej wyzierała zieleń, oczywiście tam, gdzie jej dotąd nie zalano betonem lub asfaltem. Krutow dawno już nie był w Centrali w Jasieniewie. Dojechał tam szybko, bo wysłali po niego terenową ładę na specjalnych numerach z kogutem, więc nie musiał stawać na światłach i drogę z lotniska w Szeremietiewie pokonał w nieco więcej niż godzinę, co było nie lada wyczynem. Auto prowadził doświadczony kierowca, współczująco spoglądający na cywilne pojazdy. Krutow też współczuł cywilom, którzy musieli długo stać na czerwonym. Rano bowiem zamykano ruch, by dowożony specjalnymi autobusami służbowymi, wielotysięczny personel Służby Wywiadu Zagranicznego dotarł do pracy bez przeszkód.
Siedziba SWR mieściła się w sześciopiętrowym, zadziwiająco lekkim, mimo ogromu, gmachu w kształcie litery Y. Jego „nóżka” otoczona była po obu stronach budynkami pomocniczymi, mieszczącymi z jednej strony sale konferencyjne i bibliotekę, a z drugiej – poliklinikę, sale sportowe i basen. W „ramionach” mieściły się najważniejsze biura. Budynek wtopił się w krajobraz niewysokich wzgórz, pokrytych brzozowymi zagajnikami i zielonymi uroczyskami Bitcewskiego Parku Leśnego. Nie darmo pracujący tam funkcjonariusze nazywali ten obiekt pieszczotliwie „laskiem”. Krutow zastanawiał się, czy fiński architekt wiedział, jaki obiekt projektuje; w każdym razie efekt końcowy był znacznie przyjemniejszy dla oka niż ciężkie pudło głównego obiektu centrali CIA w Langley, nie wspominając już o otoczeniu. Spośród piętnastu tysięcy agentów SWR pracowało tu ponad pięć, tak że trudno było nie zauważyć tabunu przemieszczających się tam ludzi. Niemniej położenie siedziby wywiadu na obrzeżach Moskwy, w stosunkowo ustronnym miejscu, pozwalało bez trudu wykryć na zapisach licznych kamer, umieszczonych na trasach dojazdu, ewentualną obserwację.
Rozmyślania Krutowa przerwało gwałtowne hamowanie i szczęk otwierającej się stalowej bramy ogrodzenia. Strażnik spojrzał na dokumenty, które Siergiej mu okazał, porównał z danymi w podręcznym komputerze i opuścił blokady umieszczone w asfalcie podjazdu, wskazując kierowcy właściwe wejście do głównego gmachu. Kolejna kontrola dokumentów, winda, dwa piętra, błysk czytnika tęczówek i kolejne drzwi, prowadzące w głąb korytarza zajmowanego przez biura II Departamentu Regionalnego. Siergiej myślał, że przejdzie dalej do Wydziału Ameryki Południowej, ale nagle wyrosła przed nim postać znajomego majora.
– Dawno się nie widzieliśmy, towarzyszu, kopę lat – powiedział oficer, a potem, już bardziej oficjalnie i nawet nieco podniosłym tonem, dodał: – Siergieju Iwanowiczu, dziś zmieniamy trasę wizyty. Idziemy do pokoju narad obok sali operacyjnej. Już tam na was czekają, będzie szef naszego II Departamentu, będzie też ktoś z jedynki, operacyjny, a mówią, że ma też przyjść samyj gławnyj.
„No, no – pomyślał Krutow – co ich tak przypiliło”; ale bez słowa wszedł ze swoim przewodnikiem do kolejnej windy.
Major przyłożył kciuk do czytnika linii papilarnych i winda zaczęła cicho sunąć w dół, aż do poziomu minus 2, gdzie mieściły się najbardziej newralgiczne, a więc i najlepiej chronione przed podsłuchami systemy informatyczno-łącznościowe SWR. Gdy wysiedli, w małym hallu przed drzwiami do salki konferencyjnej kłębił się już niewielki zespół funkcjonariuszy. Byli tam szefowie obu departamentów z zastępcami ds. operacyjnych, był oficer odpowiedzialny za osłonę elektroniczną, młoda kobieta z bezpiecznym laptopem, pewnie protokolantka, wszyscy wyraźnie na kogoś czekali, i nie chodziło tu o Krutowa. Po chwili z drzwi drugiej windy wyłonił się w mundurze generała armii „główny” – Siergiej Liebiediew, a za nim dreptał pułkownik, przypominający carskiego urzędnika, jakby żywcem wyjęty z nowel Czechowa. Był chudy, prawie ascetyczny, z chłodnymi oczyma biurokraty, patrzącymi zza okrągłych szkieł okularów, w sumie postać ze wszech miar odpowiednia dla dyrektora gabinetu szefa SWR. Teraz mieli wejść do „sanktuarium”, salki przeznaczonej na najtajniejsze spotkania robocze, z których protokoły, jeśli w ogóle są sporządzane, to trafiają do archiwum opatrywane gryfem „chranit’ na wieczno” (przechowywać wiecznie, nigdy nie ujawniać). Oficer osłony elektronicznej wystukał cyfry codziennie zmienianego kodu otwierającego drzwi, położył rękę na czytniku i zbliżył oko do obiektywu kamery skanującej tęczówkę. Blokady ustąpiły. Oficer i major-przewodnik odmeldowali się i wyszli. Pozostali przeszli wąską śluzą do kolejnych drzwi, które otworzył kartą generał. Sala mogła pomieścić nie więcej niż trzydzieści osób, bo tyle foteli stało przy długim, prostokątnym stole. Była ona ulokowana niczym kolejna lalka w matrioszce, zamknięta w obudowie ekranu ochronnego. Generał zamknął drzwi. Automatycznie włączyły się systemy zagłuszania akustycznego na zewnątrz sali, drgnęły wskaźniki aktywnej osłony elektronicznej. Liebiediew, a za nim pozostali, podeszli do szczytowej ściany, stanowiącej krótszy, przeciwległy do wejścia bok prostokąta. Była zbudowana z luster weneckich, pozwalających dyskretnie obserwować, również przez przeszklony strop, pracę dziesiątków operatorów, wpatrzonych w monitory na poziomie minus 3.
– Widać, że pracują – skonstatował generał. – A teraz kolej na nas, żeby mieli się czym zajmować. Jak nie dostarczymy im mięsa, to nic nie upieką. Siadajcie. Zaczynaj referować sprawę – zwrócił się do ascetycznego pułkownika.
Ten poprawił okulary, odchrząknął i wpatrzony w ekran laptopa zaczął mówić o sprawach, które na pierwszy rzut oka powinny być oczywiste dla wszystkich podwładnych generała. Ale neoimperialna liturgia ideologiczna, która przetrwała wszystkie zmiany systemowe, miała swoje żelazne zasady. Wymagała od dostojnika rosyjskiego wywiadu kolejnego przypomnienia abecadła zadań, jego sprecyzowania i uzupełnienia. A im wyższa była pozycja referenta, tym silniejszy musiał być ideowy i emocjonalny charakter wypowiedzi. To, co zaserwowano obecnym, stanowiło perfekcyjną realizację tych norm.
– Po Iraku Amerykanom zaczęło się wydawać, że mogą sobie pozwolić na wszystko. Wcześniej gładko im przeszły Serbia i rozbicie Jugosławii, co ich dodatkowo rozbestwiło. Zabili tam podczas nalotów od marca 1999 roku tysiące pod pretekstem obrony muzułmanów przed czystkami etnicznymi i demokratyczny świat, broniący praw człowieka, nabrał wody w usta. Za Irak skrytykował ich nawet ten papież Polak, nie wspominając już o Kofim Annanie, sekretarzu generalnym ONZ, i większości Rady Bezpieczeństwa, ale i tak go najechali. Postronnym obserwatorom mogło się wydawać, że chodziło o złoża ropy naftowej, ale realny powód był inny. Po pierwsze, Irakijczycy po „Pustynnej Burzy” wspominali coś o przejściu z dolara na euro w rozliczeniach za ropę. Unia tego nie podchwyciła. Stany Zjednoczone, największy bankrut świata, zadłużony po uszy w Chinach, którego sztucznie nadmuchana potęga opiera się na masowej produkcji banknotów, nie mogły sobie pozwolić na naruszenie pozycji ich waluty w rozliczeniach międzynarodowych za nośniki energii. Bez pokrycia w ropie dolar miałby wartość zadrukowanego papierka. No a poza tym rząd Saddama stale groził Izraelowi i po jego obaleniu zostało jeszcze dwóch „antyjudaistów” w regionie – Syria i Iran. Zawsze to o jednego mniej.
Krutow zaczynał się nudzić. „Co ja mam z tym wspólnego?”.Ale zaraz się zreflektował: „Skoro mnie wezwali, to widać mam”. I za chwilę dostał odpowiedź:
– Tymczasem mamy pozycję jeszcze słabszą niż USA, którym się wydaje, że w grze globalnej przestaliśmy się liczyć. Ale ich pycha zostanie ukarana – może nie jutro, ale za dziesięć lat na pewno. Władimir Władimirowicz, Choziain (Gospodarz), przeznaczył tyle czasu na to, aby Rosja nie tylko podniosła się z kolan, ale by umiała skutecznie działać pod nosem Jankesów, zmuszając ich, aby zajęli się swoim najbliższym otoczeniem, żeby poczuli, jak grunt im się osuwa pod nogami. Wówczas skończy się era lokalnych konfliktów, które Ameryka, przy udziale pożytecznych idiotów z Europy i Azji, prowokuje tysiące kilometrów od swojego terytorium. Najwyższy czas, żeby ktoś dobrał im się do podbrzusza od południa, zarażając społeczeństwo amerykańskie najgorszymi plagami tamtych obszarów, a przede wszystkim – amerykańską młodzież.
Tu pułkownik zawiesił głos, a jego bezbarwną monotonię zastąpił władczy ton generała Liebiediewa:
– Teraz już chyba rozumiecie. Możemy pomóc naszym towarzyszom z FARC. Niech kokaina z Kolumbii popłynie na północ szerszym strumieniem. Niech zaangażują do pracy Peruwiańczyków. Niech kartele narkotykowe w Meksyku zaczną krwawo konkurować o najlepsze ceny zakupu, o najważniejsze rynki zbytu i kanały przerzutu. Niech ich towar trafia do USA, najlepiej wzbogacony o dodatkowe środki halucynogenne i euforyzujące. Po to jesteście tu wy, majorze Krutow, bo to wy będziecie inicjatorem, kontaktem na FARC, a Departament I musi was wesprzeć operacyjnie w terenie. Poza tym, we współpracy z naszymi instytutami farmaceutycznymi i korzystając z dorobku wywiadu naukowo-technicznego, trzeba wzbogacić odpowiednio ofertę handlową narkobaronów z Meksyku dla dilerów z USA. Wy, pułkowniku, bo będziecie koordynowali działania i na bieżąco mnie informowali, i wy, kapitanie Nadieżda, bo będziecie sprawę dokumentowali i dbali o dochowanie ścisłej tajemnicy. Rozumiecie, że nasz prezydent zna się na tej robocie, więc nie ma mowy o żadnej fuszerce. Ja zresztą też, raportując Gospodarzowi, nie dopuszczę do żadnego blamażu. Operacja ma kryptonim „Roślina świętej śmierci”. Tak że bierzcie się do roboty. To tyle na dzisiaj. Żegnam.
Lebiediew wstał, wyłączył systemy ochronne i opuścił pomieszczenie.
Ciemna karnacja… Oliwkowa skóra. Nie, trochę ciemniejsza. Piękne ciało, jak tylko mogą być piękne „czekoladki” – dwudziestoletnie Mulatki kubańskie, wspaniały koktajl hiszpańskiej, latynoskiej i afrykańskiej kobiecości. Soraya. Paweł przypomniał sobie – Soraya Sanchez. Tańczył z nią w klubie „21”, róg Dwudziestej Pierwszej i N w dzielnicy Vedado w Hawanie. Noc. Fantastyczne nogi, zdające się nie mieć końca, piersi napinające t-shirt tak, że sutki zdawały się przebijać tkaninę. Ale było coś wcześniej…
Był radcą Ambasady Polskiej w Hawanie do spraw politycznych, a przy okazji – szefem komórki wywiadu w tej placówce, rezydentem. Właściwie nie wiadomo, która funkcja była jego pierwszą, stanowiąc jego podstawowe zajęcie, a którą pełnił niejako przy okazji. Ambasador wiedział, z kim ma do czynienia, i postawił sprawę jasno:
– Nie obchodzi mnie, ile pociągów odstawia pan na bocznicę, ważne, aby te kontenery, które podlegają panu z racji obowiązków w MSZ, trafiały do właściwych odbiorców. Reszta mnie nie interesuje.
Wykonywał swoje dyplomatyczne obowiązki sumiennie, choć były tylko jego przykrywką, a każdą wolną od nich chwilę przeznaczał na pracę dla Centrali Agencji Wywiadu. No, może nie każdą. Był kawalerem, ale nie z powodu braku powodzenia u kobiet, po prostu brakowało mu czasu na zabieganie o trwalsze uczucia czy stabilne związki. Jednak życie lubi płatać figle i często to, do czego nie przywiązujemy większej wagi, przychodzi nam bez wysiłku, niejako samo nas odnajduje. Przelotne miłostki lgnęły do niego jak muchy do miodu. Jego kochankami najczęściej były turystki opalające się na hotelowych plażach, gdzie często spędzał weekendy, często także miejscowe dziewczyny polujące na kogoś, kto pomoże im wydostać się z ojczyzny rewolucji. Między nimi zdarzały się i te, które podstawiały mu miejscowe służby bezpieczeństwa. Paweł mógł przebierać, ale zachowywał daleko idącą ostrożność – zobowiązywał go nie tyle status dyplomaty, ile świadomość, którą zawsze miał w tyle głowy: „Jestem oficerem wywiadu i nie mogę sobie pozwolić na zdekonspirowanie, nie mówiąc już o usiłowaniu przewerbowania”.
To, co doprowadziło go aż do Amazonii, zaczęło się w okolicach Hawany, w Jibacoa, w hotelu Breezes, i było namacalnym potwierdzeniem porzekadła, że najciemniej jest pod latarnią. Tego ranka, po prysznicu i śniadaniu, wynajął konia pod wierzch, żeby trochę rozprostować kości. Jechał stępa, wzdłuż brzegu zatoki, w stronę Arroyo Bernejo, ścieżką wśród mangrowców. Teren się podnosił rytmem wydm i wkrótce Paweł był u podnóża pagórka, z którego rozciągał się widok na pobliskie pola i niknącą w wodzie linię horyzontu.
Usłyszał tętęnt kopyt i zobaczył jeźdźca, który zdecydowanie zbyt szybko, prawie galopem, podążał w dół zbocza. Wyglądało na to, że koń go poniósł. Widział, jak mężczyzna w długiej, noszonej na wierzch, jak kurtka, białej koszuli – guajaberze, narodowym stroju kubańskim, i w trzcinowym kapeluszu ściągał wędzidła, ale koń nie reagował. Co gorsza, wydawało się, że popręgi były słabo zaciągnięte i siodło wraz z jeźdźcem zsuwało się z grzbietu znarowionego zwierzęcia. Niewiele myśląc, spiął swojego wałacha i ten zareagował na tyle szybko, że Paweł zdołał prawie w locie podtrzymać mężczyznę i zapobiec jego upadkowi, co przy wzroście wierzchowca i pędzie jazdy mogło się źle skończyć.
Na wierzchołku wzgórza pojawiły się cztery postaci cwałujące bardzo sprawnie w kierunku Pawła i człowieka, którego wyratował z opresji. Teraz uważniej mu się przyjrzał – smagły, już niemłody, jego twarz wydała mu się znajoma, ale nie był w stanie jej zidentyfikować.
– Gracias compańero – dobiegł go lekko zachrypnięty, typowy dla palaczy głos, który zawierał jednak nutę naturalnej serdeczności.
– De nada (nie ma za co) – odpowiedział natychmiast Paweł.
Czwórka jeźdźców, która nadjechała jak szarżujący szwadron, otoczyła ich i jeden z przybyłych agresywnym tonem krzyknął do Pawła:
– Largate (precz). Po czym, zwracając się do starszego mężczyzny, dodał: – Perdona Antonio nos vamos (jedziemy).
Lecz uratowany przez Pawła jeździec, wokół którego ustawili się przybyli mężczyźni, z wyraźnym zamiarem jego ochrony, zaoponował:
– Nie jestem niewdzięcznym gburem – warknął do ochroniarzy, na których twarzach gniew mieszał się z poczuciem winy – i chciałbym zaprosić mojego wybawcę na drinka. – Nie zważając na kwartet protestów, zwrócił się do Pawła z propozycją: – Może jutro w knajpie El Peńon del Fraile, na trasie do Santa Cruz del Norte, o dziewiątej, znajdzie pan czas na wspólną kolację?
Zapytany, naśladując styl nowego znajomego, odpowiedział natychmiast:
– Nie jestem na tyle nieokrzesany, aby nie przyjąć tak miłego zaproszenia.
Mężczyzna roześmiał się, dodając: – To do zobaczenia jutro wieczorem – i mała kawalkada ruszyła w swoją stronę.
Paweł również ściągnął wędzidła i stępa podążył do hotelu.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
W 2015 roku potop zalewał świat. Niektórzy go nie zauważyli, inni próbowali mu się przeciwstawić, stawiając wątłe tamy, natychmiast padające pod naporem wzbierającej fali. Jedynie nadzieja pozostawała niezłomna. Nadzieja, jak głosiło motto pod pewnym średniowiecznym obrazem: spes, res in vitam imprimis necessaria (nadzieja, rzecz najpotrzebniejsza w życiu).
Tymczasem biała, sztormowa fala zalewała kolejne kontynenty. Źródło katastrofy brało początek w Ameryce Łacińskiej. Początkowo główny impet szedł w kierunku USA przez Meksyk i drugi, mniejszy przez Atlantyk, bezpośrednio ku Europie. W 2009 roku podejrzenia licznych organizacji i służb zachodnich stały się pewnością: do rozszalałego żywiołu dołączyło tsunami idące znów z Ameryki Łacińskiej, tym razem w kierunku Afryki i dopiero fala wtórna, ale przez to nie mniej niszczycielska, dotarła do Starego Kontynentu. Już od pewnego czasu nadchodziły informacje, że kolumbijscy narkobaronowie, powiązani z FARC (Fuerzas Armadas Revolucionarias de Colombia), reprezentujący interesy trzech podstawowych państw – producentów kokainy – Kolumbii, Boliwii i Peru – zawarli sojusz z grupą terrorystyczną Al-Kaida Maghrebu Islamskiego (AKMI), która wsławiła się inwazją na Mali w 2013 roku.
W obliczu przesycenia rynku kokainy w USA trzeba było szukać innych obszarów i dróg zbytu. Producenci i dealerzy „białej ropy naftowej”, jak nazwali kokainę szefowie karteli nigeryjskich, wytwarzanej z liści koki – „rośliny świętej śmierci”, jak ją z kolei ochrzcili członkowie karteli meksykańskich, zwrócili uwagę na Afrykę. Stanowiła idealny obszar zarówno zbytu na miejscu, jak i ułatwionego tranzytu do Europy. Wcześniejsze, bezpośrednie kanały przerzutowe z Ameryki Południowej do Europy, zarówno morskie, jak i powietrzne, dzięki tytanicznym wysiłkom służb specjalnych zostały w dużym stopniu zakorkowane i stanowiły trasy o dużym stopniu ryzyka, powodujące czasami więcej strat niż zysków.
O ile w 1998 roku europejski rynek kokainy stanowił ledwie ¼ wartości rynku USA, o tyle już w 2013 roku dorównał północnoamerykańskiemu. Wówczas do opinii publicznej przedostały się wiadomości, dotąd skrzętnie ukrywane, że pakt na linii narkobiznes latynoamerykański – fundamentalistyczne grupy terrorystyczne kontynentu afrykańskiego stał się faktem. Właściwie spowodował to incydent, którego nie dało się ukryć, znany dzisiaj pod kryptonimem „AIR kokaina”. W listopadzie 2009 roku boeing 727 wystartował z Wenezueli i po przebyciu ponad sześciu tysięcy kilometrów nad Atlantykiem leciał wzdłuż równoleżnika dziesiątego, zwanego odtąd przez specjalistów od walki z narkobiznesem „autostradą nr 10”.
Nagle nad Saharą samolot gwałtownie obniżył pułap lotu, później – znikł zupełnie z radarów. Jak następnie się okazało, wylądował na piasku pustyni. Grupa uzbrojonych po zęby ludzi, którzy ewidentnie oczekiwali na to niekonwencjonalne lądowanie, przeładowała z ładowni boeinga do swoich terenowych pojazdów 11 ton czystej kokainy o wartości 600 milionów euro, po czym, w celu zatarcia śladów, podpaliła samolot. Pustynny wiatr szybko zatarł ślady kół samochodów AKMI na wydmach. Gdy spece z agencji ONZ do spraw zwalczania handlu narkotykami dotarli jednak do zwęglonych resztek maszyny, gdy informatorzy służb specjalnych powiązali potok różnych doniesień związanych z tym znaleziskiem, wszyscy walczący z tą plagą XX i XXI wieku zdali sobie sprawę, że Rubikon dotychczasowej dystrybucji kokainy w skali globalnej został przekroczony.
Można się tylko dziwić, że nastąpiło to tak późno – Afryka była idealnym obszarem działania baronów narkobiznesu. Szczególnie zachodnia część czarnego lądu, z jego nieskutecznością policji i służb bezpieczeństwa, ze skorumpowanymi funkcjonariuszami administracji, z granicami dziurawymi jak ser szwajcarski, z budżetami obrony, których wartość nie dorównuje nawet cenie rynkowej jednej tony kokainy. Nigeria, Ghana, Liberia, Sierra Leone, Gwinea Bissau są głównymi rejonami dostaw towaru przybywającego z Sao Paulo z Brazylii (to odnoga boliwijska kokainowej rzeki) i przylatującego, a także przypływającego z Puerto Cabello z Wenezueli (gdzie koncentrują się potoki pochodzące z Peru i z Kolumbii).
Negocjacje między narkobaronami z Ameryki Południowej a afrykańskimi narkoislamistami z AKMI i Boko Haram toczące się już od 2005 roku, o których rozpoczęciu donosiła agentura uplasowana w szeregach guerilli kolumbijskiej FARC, zostały uwieńczone sukcesem. Początkowo odpowiedź Zachodu na tę hiobową wieść była słaba i opieszała.
Funkcjonariusze służb brytyjskich, kraju, dokąd trafia największa część kokainowego tranzytu afrykańskiego, którego trasa wiodła od zachodniego wybrzeża przez Gao w Mali do portu Nader w Maroku, mieli namiary na „muły” transportujące kokainę z Ghany, przez Akrę do Wielkiej Brytanii i chcieli je zatrzymać, przy udziale miejscowej policji. Operacja o kryptonimie „West Bridge” spaliła na panewce. Skorumpowana policja lokalna celowo uszkodziła bardzo cenne detektory narkotyków, w które zaopatrzyli ją Anglicy, i doprowadziła swą działalność sabotażową do logicznego finału, uprzedzając przemytników o grożącym im niebezpieczeństwie. Wysoki koszt tej „wpadki” był też ceną za naukę – uświadomienie centralom służb specjalnych Zachodu, że muszą one zacząć przeciwdziałać narkotykowej „zarazie” już na terytorium Afryki, zanim dojdzie do Europy. Nieprzecięcie kanałów dostaw z Ameryki Łacińskiej do Afryki spowoduje, że Al-Kaida i rodzący się kalifat, Państwo Islamskie, uzyskają potężną broń finansową, pozwalającą na przeprowadzenie ofensywy terroru w skali tak ogromnej, że w porównaniu z nią zbledną nawet wydarzenia z 11 września 2001 roku.
Jak ponure memento mori brzmi nagranie agentów DEA z 2009 roku, którzy podając się za partyzantów FARC, zarejestrowali w Ghanie rozmowę z trzema emisariuszami AKMI. Fałszywi guerilleros zadali prawdziwym emisariuszom pytanie, czy ich organizacja może zapewnić bezpieczny transport tony czystej koki na północ Afryki. Odpowiedź brzmiała: „Oczywiście. Bez problemu, będzie to kosztowało dwa miliony dolarów”. Pocieszające w tej historii jest to, że operatorzy służb specjalnych z USA i Europy dopadli owych przedstawicieli AKMI. Doprowadzili też do ich ekstradycji do USA, gdzie w 2012 roku czekał ich proces zakończony wyrokiem skazującym. Za to stwierdzenie jednego z pojmanych, że „bez tego typu wpływów finansowych Al-Kaida nie miałaby nawet co jeść”, było potężnym, acz otrzeźwiającym ciosem dla europejskich i amerykańskich decydentów.
Mimo to, widząc proliferację grup terrorystycznych typu islamskiego w Afryce, trzeba stwierdzić, że mają się one świetnie, wystarcza im nie tylko na prowiant, ale również na nowoczesne uzbrojenie, co świadczy między innymi o tym, że dopływ pieniędzy za tranzyt „białej śmierci” stale rośnie.
Co warto wiedzieć o kokainie? To nie tylko narkotyk, to potężne źródło przychodów, wielki biznes przekraczający wszelkie ograniczenia geograficzne, generujący nie tylko fantastyczną rentowność „inwestycji”, ale również przemiany infrastrukturalne, a nawet – społeczne. Co do logistyki i infrastruktury transportowej i połączeń transkontynentalnych warto przypomnieć, że już dawno temu, bo w okresie od 2005 do 2007 roku marynarka wojenna Kolumbii zatrzymała 18 łodzi podwodnych przewożących narkotyk, zidentyfikowała systemem sonarów kolejnych 30 i opierając się na wywiadzie terenowym, określiła całkowitą siłę podwodnej floty na około 100 jednostek.
Jeśli chodzi o procesy społeczne, to można powiedzieć, że szczególnie na obszarach produkcji koki, ale również na szlakach przerzutowych w Afryce, wytworzyły się grupy, które można nazwać „nową burżuazją mafijną”. Poprzez często zbrojne działania podporządkowują sobie ludność na terytoriach uprawy koki czy też żyjącą z „usług tranzytowych”, tworząc oazy neofeudalne, gdzie dba się o to, aby nie było żadnego rozwoju, żadnego postępu, oprócz rozwoju ubóstwa i przemocy. Z tego padołu rozpaczy mają szansę podnieść się tylko ci, którzy otrzymają „nadania”, jałmużnę, sytuującą tych wybranych powyżej normalnego poziomu społeczności narkotykowej monokultury, ale wyłącznie dzięki łasce panujących nad nimi. Owi panujący „nowobogaccy” to ci, którzy zrozumieli, że koka i jej produkty podlegają cudom rozmnożenia. Że zarabiają nie ci, którzy w pocie czoła uprawiają pola koki, aby zapewnić minimum egzystencji sobie i rodzinom, ale ci, którzy opanowali mechanizm zakupu, cyklu wielokrotnej sprzedaży i kontroli cen.
Tak na przykład dzisiaj kilogram kokainy w Kolumbii kosztuje 1500 dolarów, w Meksyku już 14 000, w USA 27 000, ale dopiero w Europie ceny biją rekordy – za ten sam kilogram trzeba zapłacić w Hiszpanii równowartość 46 000 dolarów, a w Wielkiej Brytanii – 77 000. Tyle jeśli chodzi o mnożenie.
Proporcje zysku ukazuje też dobrze inny przykład. O ile akcje lidera rynku giełdowego Apple, jak cytuje w swej książce pt. Zero, zero, zero. Jak kokaina rządzi światem Roberto Savino uzyskały w 2012 roku wzrost na poziomie 77%, co oznacza, że jeśli ktoś zainwestował w nie na początku roku 1000 dolarów, to na końcu zdyskontował 1670 dolarów. Natomiast jeśli te same 1000 dolarów zdołałby umieścić w kokainie, to w takim samym okresie zdyskontowałby 182 000 dolarów – sto razy więcej niż rekordowy „tytuł roku” na giełdzie.
Co do globalnej obecności kokainy, to oczywiście jest na świecie wiele miejsc bez wody bieżącej, bez szpitali, szkół, nie mówiąc o Internecie. Natomiast niewiele jest bez koki. Według danych ONZ w 2009 roku Afryka spożyła 21 ton czystej kokainy, Azja 14, Ameryka Łacińska 101 ton. To przykłady z obszarów zapomnianego już „III świata”. A trzeba pamiętać, że największym spożywcą są USA i Europa – obszar krajów rozwiniętych. Można też zaryzykować stwierdzenie, że narkobiznes kokainowy rodzi też specyficzny postęp naukowy. Opanowano już produkcję kokainy płynnej, którą można zaimpregnować dowolną tkaninę, zmieszać z kremami i napojami, a później – odzyskać w pierwotnym stanie.
Wygląda na to, że kokaina stała się panaceum na zapewnienie niekontrolowanej płynności finansowej, tak potrzebnej wszystkim organizacjom działającym poza prawem i przeciw niemu. Hezbollah, Al-Kaida i Hamas mają efektywne kontakty z latynoamerykańskimi kartelami, przesyłającymi swoje produkty przez Afrykę. „Libańscy kurierzy” piorą pieniądze na rzecz Hezbollahu w Bejrucie. Ale nie wyłącznie – gdy tylko zaczęła się wojna w Syrii, agenci DEA odnotowali wzrost podejrzanej aktywności Libańczyków w Lagos. Po prostu wsiadali do samolotów z bagażem podręcznym wypełnionym gotówką i wieźli ten „towar” do Bejrutu. Stamtąd – już krok do Syrii. Nie da się nie zauważyć związku kokainy z wizją kalifatu islamskiego na obszarach tego państwa i Iraku. Mówiąc o DEA, trzeba przyznać, że USA zrozumiały, iż to, co dzieje się w Afryce, wymaga interwencji służb specjalnych. Podwojono liczbę działających tam funkcjonariuszy, zwiększono nakłady na walkę z narkobiznesem, sytuujące się teraz w granicach 75 milionów euro rocznie. Ale w porównaniu z obrotami karteli to suma wręcz śmieszna.
Obecnie uwaga DEA skupia się na obszarze działań AKMI i ISIS – samozwańczego kalifatu islamskiego. To jednak nie wystarcza. Potrzebne są nowe nakłady, nowi ludzie, mający świadomość skali niebezpieczeństwa, którą niesie ze sobą lawinowy wzrost produkcji narkotyków i związanych z tym nielegalnych zysków, zasilających grupy i organizacje przestępczo-terrorystyczne na świecie.
A dla zysków robi się wszystko. Kokaina jest coraz mniej „czysta” mimo rosnących cen. W sieciach dealerskich Europy np. w 2003 roku stanowiła przeciętnie 51% w każdej „działce”, aby spaść do 37% w 2012 roku, a w dzisiejszych „snifach” bywa, że jest jej 16%. Miesza się ją z benzokainą, środkami na przeczyszczenie, a nawet – środkami antypasożytniczymi. Wszystko w imię „świętego zysku”. Na tym upiornym rynku wartością dodaną do „ścieżki” kokainy wdychanej w londyńskim City czy grama otrzymanego od kelnera w restauracji londyńskiej, gdzie umownym sygnałem jest zamówienie wina niefigurującego w karcie win lokalu, jest śmierć w kolumbijskiej selwie, jest krew na ulicach meksykańskich miast, przemoc i terror w Afryce i na Bliskim Wschodzie. Jest też uzależnienie, ogarniające i czyniące bezwolnymi całe grupy młodych ludzi, często – akademickich elit w Europie i USA.
Są także i ci, którzy widząc tę plagę i znając jej krwawy, śmiertelny wymiar, zdecydowali się podjąć z nią walkę, z gotowością zapłacenia ceny najwyższej – ceny własnego życia. Powiedzenie krążące w służbach wywiadowczych głosi, że „oficer operacyjny ma ograniczony limit przeżycia”. To prawda.
I prawdą jest, że polski wywiad cywilny też był i zapewne pozostaje zaangażowany w tę walkę z kokainową śmiercią o życie bez niej. O tym i o krętych wywiadowczych ścieżkach była właśnie ta książka.
Projekt okładkiVavoq (Wojciech Wawoczny)
Zdjęcie wykorzystane na okładce (c) KUCO/Shutterstock.com
Redakcja i korektaKamil Kowalski, Marek Kowalik
Skład i łamanieAkant
Tekst © Copyright by Tomasz Turowski, Warszawa 2015 © Copyright for this edition by Melanż, Warszawa 2015
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek elektronicznej, mechanicznej, fotograficznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody posiadacza praw.
ISBN 978-83-64378-34-8 Warszawa 2015 Wydanie I
MELANŻ ul. Rajskich Ptaków 50, 02-816 Warszawa +48 602 293 [email protected]
Skład wersji elektronicznej