Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bardzo bliska przyszłość – osłabiona Unia Europejska przeżywa kryzys, prezydent Stanów Zjednoczonych to nuworysz i biznesmen, z czym nie może pogodzić się wielu polityków, także w jego najbliższym kręgu. Jednym z największych zagrożeń są ataki terrorystyczne, można się ich spodziewać w każdym miejscu i o każdej porze. Abdul Aziz i Abdurrahman, szkoleniowcy islamistycznych terrorrystów, postanowili zwerbować młodych polskich Tatarów – Mustafę, Karima i Selima. Jaki jest ich cel? Ściąć głowę Wielkiemu Szatanowi. Wywiady: rosyjski, amerykański, polski, niemiecki i izraelski prowadzą nie do końca uczciwą grę, wymieniają się pojedynczymi informacjami, każdy myśli o sobie i liczy na osiągnięcie swoich celów. Do gry wkracza Paweł, emerytowany agent wywiadu. Czy wraz z członkami antyterrorystycznej jednostki likwidacyjnej Mosadu uda mu się powstrzymać terrorystów?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 331
EGZEKUCJA
Tomasz Turowski
Tym, którzy sprawiają, że chwiejna równowaga świata nie przeradza się w katastrofę, działającym w cieniu, aby pozostali mogli cieszyć się pokojem słonecznego dnia, ludziom wywiadu, książkę tę poświęcam
Autor
Wszelkie podobieństwo osób, zbieżność nazwisk i nazw, miejsc oraz wydarzeń jest efektem fabuły literackiej i przez to fikcyjne oraz w pełni przypadkowe.
(w kolejności alfabetycznej)
Główni bohaterowie
Abdul Aziz – alias Jean Baptiste, szkoleniowiec islamistycznych terrorystów
Abdurrahman – alias Guy, partner Abdula Aziza
Wasilij Ahmedow – alias Mohamed Tsurgan, partner Hamidana Lechy
Harris – inspektor FBI, pracownik pomagający Harveyowi w śledztwie
RobertColby – wiceszef do spraw operacyjnych FBI
James Coleman – prezydent elekt USA
al-Dżamil – wysłannik al-Baghdadiego, szefa Państwa Islamskiego (ISIS)
Mustafa Hasbułatowicz – alias François, najlepszy adept szkolenia terrorystycznego spośród młodych Tatarów
Karim (alias Charles) i Selim (alias André) – towarzysze Mustafy
Igor Khamidow – alias Hamidan Lecha, wahabita czeczeński, werbownik narybku terrorystycznego
Levi Jehuda – szef Kidonu, antyterrorystycznej jednostki likwidacyjnej Mossadu
al-Malik – szef logistyki ISIS w Waszyngtonie
Paweł – oficer Agencji Wywiadu w stanie spoczynku, uprzednio dyplomata
Pozostali
Iwan Aleksiejewicz Bołotnikow – szef wydziału współpracy służb granicznych Państwa Związkowego Rosji i Białorusi w Federalnej Służbie Bezpieczeństwa (FSB)
Dick Brown– naczelnik wydziału do spraw terroryzmu w FBI
Cornway – nowo mianowany szef FBI
Meir Dagan – szef Mossadu
Dawid – radca ambasady Izraela w Waszyngtonie, katsa Mossadu
Ester – operatorka z ekipy Kidonu
Harvey – inspektor FBI, szef sekcji do spraw terroryzmu islamistycznego w FBI
Joe – oficer operacyjny FBI
Klimowski – pułkownik Agencji Wywiadu
Knight – oficer łącznikowy FBI w ambasadzie USA w Moskwie
Marie – prostytutka z Chibougamau
Maxwell – doradca prezydenta USA do spraw bezpieczeństwa narodowego
Nadav – analityk Mossadu
Neumann – funkcjonariusz Verfassungsschutz, kontrwywiadu RFN
Joffrey Richman – amerykański senator, demokrata
Zeev – radca ambasady Izraela w Warszawie, katsa Mossadu
i postaci epizodyczne
Miejsca akcji
[Polska, Rosja, USA, Niemcy, Kanada, Izrael]
[Polska]
„Tatarski szlak” na wschodniej granicy Polski, wieś Bohoniki
Warszawa – Białołęka
Warszawa – ul. Miłobędzka, siedziba Agencji Wywiadu; ambasada Izraela; Łazienki Królewskie
[Rosja]
Moskwa – plac Łubiański, siedziba Federalnej Służby Bezpieczeństwa (FSB) Rosji
[USA]
Waszyngton – Kapitol, siedziba Kongresu i Senatu USA; Gmach Hoovera (siedziba FBI); budynek Harta (siedziba biur senackich)
Baltimore, później – Akron w stanie Ohio; Medina
Waszyngton – ambasada Izraela przy International Drive 3514; kryjówka przy 12th Pl North West – meczet Nour Al-Islah; „bezpieczny dom” Mossadu w dzielnicy ambasad w pobliżu Massachusetts Avenue
Nowy Jork – Bronx
Waszyngton – Biały Dom, Gabinet Owalny; The Capital Grill; Willa Colby’ego; siedziba firmy sprzątającej Brilliance Profesional
Langley – siedziba CIA
Quantico – Akademia Narodowa FBI na terytorium bazy Marines
Okolice Pohick – droga stanowa nr 1 w kierunku Waszyngtonu
[Niemcy]
Berlin – Kreuzberg, meczet Omar-Ibn-Al-Khattab przy Wiener Strasse; dzielnica Neuköln; Hamburg
Kolonia – Verfassungsschutzamt (Urząd Ochrony Konstytucji, kontrwywiad RFN)
[Kanada]
Toronto – meczet Salahuddin
Prowincja Quebec – stolica regionu Nord du Quebec – Chibougamau
Niagara Falls – po stronie kanadyjskiej, przejście graniczne Kanada–USA
[Izrael]
Tel Awiw, bulwar Króla Saula – siedziba Mossadu; gabinet prezydenta Izraela
Willa Dagana na Wyżynie Judzkiej
i inne miejsca epizodycznie
Północno-wschodnie rubieże Polski. Szczątkowa spuścizna I Rzeczypospolitej, państwa wielu narodów, będącego tyglem cywilizacji powstającej z mnogości kultur i wyznań.
Do dzisiaj w Kruszynianach, w Bohonikach żyją w zwartej grupie – a w okolicznych wsiach roztopieni w polskiej większości – potomkowie tutejszych Tatarów, Lipków. Mądrość władców Rzeczypospolitej Obojga Narodów osadziła ich na tych ziemiach jako skutecznych obrońców „wschodniej ściany”, za którą rozciągały się niezmierzone przestrzenie Wielkiego Księstwa Litewskiego. Czasami ojczyzna była dla nich macochą. Przez wiele lat nie wypłacała im przyrzeczonego żołdu, stąd ich ówczesny brak lojalności, kiedy to wspierali zbrojnie irredentę Chmielnickiego. Przypomniano sobie o nich na początku siedemnastego wieku. Królewskim edyktem przyznano im ziemie stanowiące zadośćuczynienie za państwowe wobec nich długi. Odtąd żyli na nich, wiernie służąc Polsce w różnych najcięższych potrzebach. Dowody ich poświęcenia można zobaczyć na licznych cmentarzach wojskowych, na polach bitew w kraju, ale i „na obcej ziemi”. Wystarczy spojrzeć choćby na nagrobki pod Monte Cassino, gdzie półksiężyce, zresztą na równi z gwiazdami Dawida, harmonijnie wpisują się w szeregi katolickich i także prawosławnych krzyży. Teraz spadkobiercy tych bohaterów tatarskiej jazdy, znanej z brawury i odwagi, wiedli spokojny żywot na obszarze określanym w przewodnikach turystycznych jako „szlak tatarski”. Kultywowali tradycje – zarówno te stanowiące o ich tożsamości, islam, którego ośrodkami wciąż były meczety w Bohonikach i Kruszynianach, oraz mizar, cmentarz, gdzie wszyscy Tatarzy z całej Polski do dziś chowają swych zmarłych, jak i te mniej fundamentalne, ale nie mniej istotne dla poczucia wspólnoty, która rodzi się przy biesiadach, podczas spożywania specjałów tatarskiej kuchni.
Dookoła szalały zmiany cywilizacyjne, które modyfikowały też obyczaje „tutejszych”, ale zdawało się, że nieco wolniej niż gdzie indziej. Patrzono tu na nowinki nieufnie, podobnie zresztą jak i na nowych współwyznawców, którzy niewielkim wprawdzie strumykiem, ale jednak napływali do Polski. Z Bliskiego Wschodu często przywozili oni radykalizm, od którego odżegnywali się „starzy” mieszkańcy naszych ziem.
Było to tydzień po wielkim święcie Kurban Bajram, które w tym roku wypadało drugiego września. Jesień była wyjątkowo piękna i ciepła tego roku. Bohoniki opustoszały, ucichły głosy wiernych z całej Polski, którzy zatrzymywali się w Domu Pielgrzyma i w domostwach swych współbraci. Ściany meczetu przyozdobiły nowe wota, znak ciągle żywej, specyficznej wiary polskich Tatarów stanowiącej tolerancyjną wersję sunnizmu z domieszką szyizmu.
Pierwszy zauważył ich Mustafa Baranowski, siedzący na ławce przed swym domem. Szli wiejską drogą, a padające na nich z tyłu promienie zachodzącego słońca nadawały ich postaciom, odzianym w długie do ziemi szaty, wyraziste, plastyczne kształty. W ich ruchach było coś dostojnego. Ten wyraz dostojeństwa potęgowały obfite brody, spływające na kaftany i kontrastujące z bielą koszul. Głowy przykrywały karakułowe okrągłe czapki, ni to toczki, ni papachy. Kroczyli zdecydowanie w stronę meczetu. Mustafa odprowadził ich wzrokiem aż do wejścia, przy którym zaczęli już zdejmować obuwie. Był piątek, więc obowiązująca prawowiernego muzułmanina modlitwa, salat, właśnie powinna odbywać się w meczecie, i to po rytualnych ablucjach. A ponieważ na ten dzień przypadały comiesięczne modlitwy wspólne, celebrowane w Bohonikach, postanowił dołączyć do wędrowców. Wszedł za nimi do meczetu, w którym było już paru miejscowych. Przybysze, przygotowani do rozpoczęcia modłów, skłonili się przed mihrabem, wnęką w ścianie wskazującą kierunek Mekki. Kilkakroć uderzyli czołem w przykrytą dywanem podłogę, po czym jeden z nich, ten z brodą poprzetykaną siwymi włosami, wszedł na górujący nieco nad resztą pomieszczenia minbar, z którego zaczął wygłaszać po arabsku sury Koranu. Tak właśnie, wygłaszać, nie czytając ich ze świętej księgi. Mustafa wbił spojrzenie w jego gorejące czarne oczy, ocienione głębokimi oczodołami i krzaczastymi brwiami. Po chwili odwrócił wzrok. W chudej twarzy obcego o zapadniętych policzkach i cienkiej jak brzytwa linii ust było coś fascynującego i groźnego zarazem. Teraz mówił w języku, który nie przypominał arabskiego, wyraźnie zwracając się do towarzysza podróży. Zszedł z minbaru, spojrzał na muhiry, kaligraficzne zapisy cytatów z Koranu na ścianach świątyni. Pokiwał z aprobatą głową, raz jeszcze uderzył czołem w kierunku Mekki i wraz z drugim wędrowcem opuścił meczet. Dziwne – pomyślał Mustafa – skąd oni są, czy pójdą dalej, czy zatrzymają się u nas na dłużej? Wiedziony ciekawością podążył za nimi. Nieznajomi weszli na teren mizaru, przyglądając się nagrobkom. Przy tym z osiemnastego wieku stanęli na chwilę, po czym oddalili się szybko. Gdzie oni idą? – zachodził w głowę sędziwy Mustafa. Po chwili już zrozumiał, kierowali się ku oddalonej nieco od wsi Jurcie Bohoniki. Znajdą tam na pewno i nocleg, i jadło, a właściciel będzie im wdzięczny, bo po sezonie niełatwo o stołowników, nie mówiąc już o mieszkańcach izb gościnnych.
Mustafa wrócił do domu, mrucząc pod nosem: „Czas pokaże, czas pokaże...”. Słońce zachodziło już za horyzont i należało sposobić się do kolacji, a potem – do snu.
I czas pokazał. Tajemnicza dwójka przychodziła teraz do Bohoników niemal codziennie. Regularnie głosili też nauki w meczecie, wzywając wiernych do przestrzegania zasad religii, którą przekazał im Prorok. Czynili to w dziwnym polsko-białorusko-rosyjskim narzeczu, przetykanym arabizmami, ale można je było zrozumieć – także dzięki wyrazistej mimice i gestykulacji kaznodziejów. Mustafa zdołał już, a przynajmniej tak mu się wydawało, określić status obu mężczyzn. Ot, wędrowni ulemowie, bo mówili, że z Polski udadzą się na hadż, pielgrzymkę do sanktuarium Al-Kaba w Mekce, którą każdy wierny musi odbyć przynajmniej raz w życiu.
Wiedział już też, jak się nazywają. Ten z płonącymi oczyma to Igor Khamidow, a jego nieco niższy i mniej spektakularny druh o okrągłej, pucołowatej twarzy okolonej równie gęstą jak u Igora brodą nazywał się Wasilij Ahmiedow. Nie bratali się z miejscowymi, ale zawsze wymieniali uprzejme ogólniki o pogodzie, o urodzaju zbóż, nie zapominając o podkreślaniu, że wszystko to zawdzięczamy Allahowi. Powtarzali, że tylko zachowanie tradycji pozwala na to, by czuć się wybranym i należeć do wspólnoty wiernych, stanowiących jedność przekraczającą granice państwowe i narodowościowe. Bohoniczanie słuchali tych nauk z powagą, po czym wracali do utartego trybu życia. Już wysłannicy sułtana Sulejmana, opisując wierzenia polskich Tatarów, wspominali, że to taki „przyćmiony” islam. Jednak paru młodych, którzy jeszcze się ostali we wsi, wyraźnie skłaniało się ku temu, co głosili przybysze. Zwłaszcza Mustafa, Karim i Selim przejęli się nauczaniem ulemów. Zapuścili brody, chodzili z nimi na długie spacery, najpierw wśród ostatnich niezżętych pól, później wśród ściernisk, dopóki nie zaorano ich pod oziminy. Ale chłody nie zmniejszyły ich zapału – ciągle odwiedzali meczet, ostentacyjnie modlili się pięć razy dziennie. Kiedy starzy pytali ich, o co właściwie chodzi, odpowiadali, że odzyskali dumę ze swej pradawnej wiary i potrzebę wcielania jej w życie, dzięki czemu stali się bardziej sługami Proroka i islamu niż tylko Tatarami. Starzy zaniepokoili się nie na żarty, tym bardziej że nagle cała trójka w towarzystwie Igora i Wasilija wyjechała do Warszawy. Mówili, że łatwiej tam znaleźć zarówno współwyznawców, jak i miejsca, gdzie można zjeść prawdziwy posiłek halal. Toteż gdy Mustafa, Karim i Selim wrócili do wsi już bez bród, schludnie ubrani w młodzieżowe ciuchy, i nie było z nimi ich niedawnych duchowych przewodników, wieś odetchnęła z ulgą. Młodzi weszli z powrotem w rytm codziennych zagrodowych zajęć. Po pewnym czasie stwierdzili jednak, że takie życie jest nie dla nich. Wspominali Warszawę i możliwości, które stwarzała. Później zakomunikowali miejscowej starszyźnie, że nie widzą tu dla siebie perspektyw, w związku z czym zdecydowali się szukać szans poza granicami kraju, a nawet za oceanem, gdzie muzułmańska diaspora obiecała im podobno pomoc.
Wiejska rada starszych przyjęła ich decyzję ze smutkiem, bo młodzi byli jedyną nadzieją na przetrwanie, coraz bardziej ulotną, ale i ze zrozumieniem – no bo cóż można tu osiągnąć.
Był piętnasty czerwca dwa tysiące osiemnastego roku. Właśnie skończył się Ramadan, czas postu. Wyprawiono więc biesiadę dla całej wsi, aby godnie pożegnać udających się w daleką podróż współbraci. Po obfitej uczcie jej bohaterowie zabrali swe podróżne bagaże i udali się do Białegostoku, skąd mieli jechać do Warszawy i dalej, w bliżej nieokreślonym kierunku. I tyle ich widziano. Życie we wsi wracało do normy, wchodziło w stare koleiny. A że trójka nie kontaktowała się ze swoimi bliskimi (mówili zresztą: „Zawiadomimy was za rok, półtora, gdy już dobrze osiądziemy na nowej ziemi”), to i słuch po nich zaginął.
[Moskwa, wczesna jesień 2017 roku]
Moskwa tętniła życiem. To miasto nigdy nie zasypiało. Dwunastomilionowe megalopolis, wylewające się ze swych granic, kipiało aktywnością, której symbolem były wieżowce nowego moskiewskiego city, wypełnione setkami przedstawicielstw międzynarodowych i jeszcze większą liczbą rosyjskich firm. Wrześniowy, chłodny już dzień dwa tysiące siedemnastego roku drgał od frenetycznej działalności. Kto się spóźniał, tracił okazje biznesowe, ten przegrywał, a tłum kolejnych aspirantów do sukcesu tratował go, nawet nie zauważając, że stąpa po cudzych zdeptanych nadziejach.
Inna atmosfera panowała w gmachu przy placu Łubiańskim. Sześciopiętrowy, monumentalny budynek należał do historycznego dziedzictwa – kiedyś, przed rewolucją tysiąc dziewięćset siedemnastego roku, uosabiał potęgę towarzystwa ubezpieczeń „Rossija”. Później, w latach dwudziestych, a szczególnie trzydziestych i aż do pięćdziesiątych włącznie, kładł się złowrogim cieniem na losach tysięcy ludzi, którzy przechodzili przez cele mieszczącego się w piwnicach aresztu – najpierw Czeka, później NKWD i KGB. W połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku dobudowano boczne skrzydła, aby pomieścić żywiołowo rozwijające się imperium policji politycznej Andropowa. Dzisiaj większość wydziałów Federalnej Służby Bezpieczeństwa, następczyni tych instytucji, wyniosła się na obrzeża stolicy. W szarym bocznym skrzydle mieści się jednak nadal zarząd FSB, a główny budynek zajmuje Służba Graniczna FSB Federacji Rosyjskiej.
Toczyła się tu żmudna, dokumentacyjna praca, cicho szemrały serwery, świeciły ekrany komputerów, dossier kolejnych spraw z pieczęciami informującymi o różnym stopniu tajności lądowały stopniowo na metalowych półkach szaf archiwalnych. Te najtajniejsze powiększały zasoby sejfów o hybrydowych, mechaniczno-elektronicznych zamkach. Praca toczyła się nieśpiesznie, chyba że w jakimś punkcie nieskończenie długiej linii granicznej na lądzie, morzu lub w powietrzu ogłaszano sytuację alarmową. Wtedy stawiano na nogi wszystkie posterunki od Kaliningradu po Władywostok. Ale tego nie można było dojrzeć za potężną fasadą. Teraz jednak alertu nie było i urzędnicy leniwie popijali herbatę ze szklanek w metalowych uchwytach-koszyczkach, pamiętających jeszcze czasy Breżniewa. Pułkownik Iwan Alieksiejewicz Bołotnikow mieszał właśnie gorący napar i już miał skosztować parującego płynu, gdy usłyszał pukanie do drzwi swego gabinetu mieszczącego się na czwartym piętrze. Trochę go to zaskoczyło. Kierował przecież ważnym wydziałem współpracy służb granicznych państwa związkowego. „Sojuznoje Gosudarstwo” rosyjsko-białoruskie w wielu dziedzinach wciąż istniało wprawdzie na papierze, ale akurat nie w dziedzinie kontroli ruchu granicznego, szczególnie z państwami NATO. A było tego dużo – Łotwa, Litwa, no i ta Polska, żeby nie wspomnieć o Ukrainie, która wprawdzie do NATO nie należała, ale przez to nie było z nią mniej kłopotów. Jego wierna sekretarka Lena zawsze anonsowała gości, którzy najpierw musieli przemierzyć jej pokój, aby dotrzeć na próg gabinetu Iwana Alieksiejewicza. Nie licząc przełożonych, tylko kilku oficerów podwładnych dysponowało przywilejem wchodzenia do niego bez wcześniejszego uzyskania zgody. Stanął przed nim właśnie jeden z nich, major Władimir Watruszkin.
– Co się dzieje, Wład? – zapytał Bołotnikow.
– Otrzymaliśmy od naszych z Mińska wiadomość, że Hamidan Lecha, w tym ich czeczeńskim narzeczu Sokół, i Mohamed Tsurgan, brzmiący mniej wzniośle, bo Krawiec, przekroczyli niedawno przejście graniczne między Białorusią a Polską, na odcinku Bruzgi–Kuźnica.
– No proszę, starzy znajomi. Obaj wahabici, bandyci i terroryści, choć sami uważają się za ulemów i dżihadystów. Ostatnio, według naszych źródeł, przysięgli na wierność Państwu Islamskiemu. I cóż zwróciło uwagę naszych białoruskich kolegów?
– Ano to, że w dokumentach zmieniły się ich imiona i nie od razu się połapali, o kogo chodzi. Jeden miał na imię Igor, a drugi Wasilij. Przesłali nam ich zdjęcia. Nie ma wątpliwości, że chodzi o tych fanatyków. Niestety puścili ich wolno na polską stronę. Co robimy?
– Nic.
– Jak to nic?
– A tak. Gdyby to byli Amerykanie z FBI, to co innego. Trzeba byłoby ich zawiadomić. Pamiętasz, jak Waszyngton zaczął rozluźniać wobec nas reżim sankcji?
– No tak, to było przecież tak niedawno.
– Przede wszystkim zniesiono wtedy sankcje, które dotyczyły nas, FSB. I to nie dlatego, że Jankesi specjalnie nas kochają, o nie! Oni działają we własnym dobrze pojętym interesie. Doskonale wiedzą, że nikt nie ma tak dogłębnie rozpracowanych islamistycznych grup terrorystycznych jak my i tylko wymiana informacji między FSB i FBI może poprawić poziom bezpieczeństwa Amerykanów. A Polacy, cytując naszego Władimira Władimirowicza, zaczęli, jak powiadają, podnosić się z kolan i używać hasła „nic o nas bez nas”, co kiedyś doprowadziło już zresztą do „liberum veto” i rozbiorów. Teraz wprawdzie pod tym samym hasłem usiłują rozczłonkować Unię Europejską, ale niech tam, to przecież tylko dobrze dla nas. Dla Jankesów chyba też.
– Ale co to ma wspólnego z naszymi wahabitami?
– Ma, ma. W ramach „wstawania z kolan” nie mają w swojej ambasadzie oficerów łącznikowych służb, bo o czym dumny Polak ma gadać z kacapami. No i w związku z tym są ślepi i głusi. Nie wiedzą, co się u nas dzieje, nie otrzymują od nas ostrzeżeń o ewentualnych zagrożeniach. Wprawdzie na zasadzie wzajemności i nasi mogliby się u nich rozglądać, ale skoro Amerykanie idą na taki układ, to czemu ich wasalowi nie miałoby się także opłacać?
– No więc jak, szefie?
– Nie będziemy ostrzegać Polaków przed Lechą i Tsurganem.
– Coś jeszcze?
– Aha, gdyby jednak te kozłojeby zawróciły, to zawiadom ludzi Baćki, żeby wyekspediowali ich do nas w bransoletkach, a gdyby stawiali opór, to niech ich po prostu zlikwidują.
– Przekażę, szefie!
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Projekt okładki Vavoq (Wojciech Wawoczny)
Zdjęcie wykorzystane na okładce: © Shutterstock / ra2studio © Shutterstock / f11photo
RedakcjaAleksandra Kiełczykowska
KorektaKatarzyna Szajowska, Dorota Wojciechowska
Skład i łamanieAkant
Tekst © Copyright by Tomasz Turowski, Warszawa 2018 © Copyright for this edition by Melanż, Warszawa 2018
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek elektronicznej, mechanicznej, fotograficznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody posiadacza praw.
ISBN 978-83-64378-66-9 Warszawa 2018 Wydanie I
Melanż ul. Rajskich Ptaków 50, 02-816 Warszawa +48 602 293 363 [email protected] www.melanz.com.pl