Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pasjonujący thriller psychologiczny
Na przedmieściach Tarnowa umiera córka Krzysztofa Roty, kardiologa. Jej śmierci towarzyszą niejasne okoliczności. Mimo to prokuratura nie wszczyna dochodzenia. Ojciec nastolatki podejmuje walkę z systemem. Na jego drodze piętrzą się przeszkody. Policja, prasa i szpital utrudniają prywatne śledztwo. Dochodzi do kolejnych zbrodni. Czy komuś zależy na tym, żeby prawda nigdy nie wyszła na światło dzienne?
Piotr Liana – magister farmacji, absolwent Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego, ukończył studia podyplomowe z zakresu prawa dowodowego na Wydziale Prawa i Administracji UJ. Uczestnik konferencji naukowych, brał udział w badaniach nad mutagennością. Żyje po to, żeby jeść. W wolnych chwilach ucieka z escape roomów, rozwiązuje zagadki, karmi zmysły wszystkimi dziedzinami sztuki. Lubi zmagać się z trudnymi tematami, bawią go ironia i czarny humor. Uczestniczył w kursach Druga strona kryminalnej fikcji realizowanych pod auspicjami Maszyny do Pisania. W 2015 roku zadebiutował powieścią Persona non grata. Pochodzi z Gorlic, obecnie mieszka w Tarnowie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 542
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zrozumiała, że z dzieckiem dzieje się coś niedobrego, kiedy Nina złapała ją za rękaw i powiedziała: „Boli mnie brzuszek”. Nic nie zapowiadało wówczas, że to ostatnie słowa, które usłyszy z jej ust. A potem Nina zwymiotowała. Fala żółto-brunatnej mazi zalała blat i podłogę. Zdążyła jeszcze pomyśleć, że to zwykłe zatrucie, zanim zwyciężył instynkt. Zabrała dziecko do łazienki. Zdarła splamioną koszulkę, odkręciła kurek. Gdy osuszała ciało Niny, przez ręcznik wyczuła dreszcze.
– Zimno ci? – zapytała.
Wzrok dziecka był mętny. Przyłożyła dłoń do jej czoła. Suche i rozpalone. Położyła dziecko na kanapie i przykryła kocem. Wykluczyła zatrucie. Uwierzyła w trzydniówkę. Każde dziecko przechodzi infekcję. Zaczyna się niespodziewanie, po czym znika szybko i cichutko, niemal po angielsku. Czerwona kreska przesunęła się po skroni Niny. Termometr wskazał temperaturę trzydzieści dziewięć stopni.
Nie zwlekaj – mówił przy takich okazjach Krzysztof – podaj paracetamol. Nalała łyżeczkę syropu. W czopkach – upomniał ją w myślach mąż. – Wymiotuje! Założyła więc czopek. Nina nawet nie jęknęła, mimo że do tej pory reagowała na to furią.
Nowa fala niepokoju przebiegła jej po plecach. Będzie dobrze – wmawiała sobie. Będzie dobrze. Po kwadransie było gorzej. Gdy termometr pokazał trzydzieści dziewięć i siedem, zapomniała o uwagach Krzysztofa. Wlała dziecku do buzi ibuprofen. Nina zakrztusiła się, strumyk syropu spłynął po wardze. Usta zmieniły barwę na szkarłatną.
Po kolejnych piętnastu minutach łypnęła dziko w kierunku termometru. Drżącą ręką przesunęła urządzenie nad czołem Niny. Pisk. Nim odczytała wynik, koc zafalował. Ciało Niny napięło się. Ciszę rozdarł łomot. Potylica rąbnęła o zagłówek. Pojawiły się drgawki.
Była sobota, godzina dwudziesta trzecia dziewiętnaście.
***
Leczyła różne przypadki. Jej mąż kpił z terapii. Mówił, że te psychobzdury nie mają nic wspólnego z konwencjonalną medycyną, a metody szanownego pana Freuda szkodzą, zamiast pomagać. Mimo to wyniki miała zaskakująco dobre. Unikała farmakoterapii. Zamiast tego drążyła zaburzenia do korzeni. Szukała racjonalnych przyczyn.
Szczególnie upodobały ją sobie matki wyznające kult medycyny alternatywnej. Bombardowane autyzmem i Aspergerem, obeznane w fitoterapiach i wlewach z lewoskrętnej witaminy C, antyszczepionkowe, głupie i przewrażliwione. Szukały pomocy dla dzieci, choć potrzebowały jej dla siebie. Nie znosiła ich.
– Te babsztyle – mówiła do Krzysztofa – gotowe są wmówić dziecku każdą chorobę. Nigdy nie były w centrum uwagi. Teraz chcą zrobić wokół siebie szum. Trąbią wokoło, jak to je los pokrzywdził. Podręcznikowy przykład zastępczego zespołu Münchhausena!
Przeżywała dysonans poznawczy. Wszystkie dogmaty parowały z głowy szybciej niż woda rzucona na rozgrzany ruszt. Leczyła zdrowe dzieci! Mimo to ludzie nosili ją na rękach. Wpadła w depresję. Z dołka wyciągnęły ją dopiero psychotropy. Ironia losu. Odstawiała leki innym, a teraz brała je sama.
– To żadna hańba – powiedział Krzysztof. – Lekarze też chorują. To nie są jednostkowe przypadki. – A gdy połknęła tabletkę, dodał: – Pomoże, nie pomoże, przynajmniej unikniesz padaczki.
Padaczki? Tak powiedział. Właśnie teraz potrzebowała jego pomocy! Wyładowania elektryczne biegały po ciele Niny. Potem nadeszła chwila spokoju. I znów zaiskrzyło. Ciało uderzyło o zagłówek kanapy. Przed trzecim napadem obłożyła Ninę poduszkami. Pobiegła do łazienki. Z szafki wyjęła relanium w dawce dwa miligramy. Nie zastanawiała się długo.
Roztarła porcję. Proszek zmieszała z wodą. Odchyliła brodę córki i strzykawką, kropla po kropli, wlała płyn do gardła. Przymknęła jej usta i oparła na nich twarz. Odliczała w ciszy sekundy.
Była godzina dwudziesta trzecia czterdzieści.
***
O północy telefon pęczniał od wysłanych SMS-ów i odrzuconych połączeń. Przypuściła na komórkę Krzysztofa nalot dywanowy. Gdy nie odbierał, zadzwoniła na oddział. Potem na pogotowie. „Wszystkie karetki w rozjeździe” – usłyszała. Zaspana idiotka proponowała jej izbę przyjęć.
Zaczęła płakać. Co z tego, że poskromiła napad padaczkowy? Że zaaplikowała wszystko, co znalazła w apteczce? Że wysypała na dziecko całą miskę lodu? Gorączka buchała z ciała Niny jak z hutniczego pieca. Temperatura czterdzieści i sześć. I nadal rosła. Naprawdę tylko tyle może matka? Po latach nieudanych prób i wyrzeczeń? Siedzieć i obserwować, jak Nina odchodzi w jej ramionach? Wciągnęła powietrze.
– Nie! Dziewięć lat starań nie pójdzie na marne! – krzyknęła.
Okutała Ninę w dwa koce. Wzięła ją na ręce. Pchnęła drzwi wyjściowe. Położyła dziecko na tylnym siedzeniu samochodu. Noc była cicha, sucha i parna. Boże, ile by dała, żeby w tej chwili móc przenieść się w najgłębszy interior Antarktydy! Niestety, miała jedynie nissana z napędem na cztery koła. A ten mógł ją zawieźć tylko na izbę przyjęć.
Nie zgasiła światła, nie zamknęła domu. Nie myślała o niczym tak przyziemnym. Instynkt pokierował jej dłonią. Włożyła kluczyk do stacyjki. Zanim odpaliła silnik, usłyszała ciche jęknięcie. Spojrzała w lusterko wsteczne. Nina leżała bez ruchu, zawinięta w grube koce, jak lalka zdjęta z witryny. Nie, to jeszcze nie koniec – pomyślała. Nie pomyślała natomiast, by przypiąć dziecięcy fotelik.
***
Maria była dróżniczką od trzydziestu lat i zmierzała do kresu kariery zawodowej, gdy zawalił się cały jej świat.
Nigdy nie miała szczególnych ambicji. Mogła pracować gdziekolwiek i u kogokolwiek, kto zapewniłby jej komfort w postaci dwóch szklanek kawy i dwustu pięćdziesięciu krzyżówek panoramicznych. Takie luksusy dawała jej praca dróżniczki, toteż wielce szanowała swój zawód i nie utyskiwała na los, gdy sąsiadki pochylały się nad nią z troską.
Miała jednego zmiennika. Ów człowiek posiadał odmienne od niej poglądy na życie zawodowe. Wyrażał to otwarcie, nie szczędząc krytyki nikomu i niczemu, a małe zwycięstwa wynagradzał sobie flaszeczką wódki.
Ich miejscem pracy była rudera przy alei Tarnowskich, a ich powołaniem opuszczanie i podnoszenie szlabanu. Maria znała dokładny rozkład jazdy pociągów z podziałem na dni robocze i świąteczne, jej zmiennik zaś miał dzięki Bogu dobry słuch. Zawsze zdążył doczłapać do konsoli i nacisnąć odpowiedni przycisk, nim doszło do kolizji. W nagrodę za sumienność Maria dostała zmiany nocne. Nie pogorszyło to znacząco jakości jej życia, cierpiała bowiem na przewlekłą bezsenność. Jej zmiennik z kolei sypiał na stojąco i podejrzewano u niego narkolepsję.
Wobec tego wszystkiego za dziwny należy uznać fakt, że to właśnie Maria stanęła przed kolegium, gdy tamtej nocy doszło do tragedii. Wypełniała właśnie kolejną krzyżówkę, gdy dostała sygnał o nadjeżdżającym pociągu osobowym relacji Przemyśl – Świnoujście. Nacisnęła przycisk opuszczający szlaban. Ciszę nocy rozdarł sygnał toczącego się składu. Minęła północ. Maria odłożyła krzyżówkę i wyszła przed budynek, żeby rozprostować kości. Stukot pociągu nasilał się. W oddali ujrzała światła elektrowozu.
Samochód nadjechał znienacka. Nie próbował hamować. Minął sygnalizację, staranował biało-czerwoną poprzeczkę i wpadł na tory. Lokomotywa uderzyła w bok nissana, gniotąc go jak puszkę piwa. Prysnęły szyby. Tylny zderzak oderwał się od nadwozia i ze świstem przeleciał przed Marią. Wbił się w ścianę stróżówki. Maszynista wszczął hamowanie. Spod kół sypnęło się mrowie iskier.
Po wszystkim zapadła śmiertelna cisza.
***
Gapie obserwowali jak straż pożarna tnie wrak auta w poszukiwaniu ofiar. Maszynista kucał przy torach, ćmiąc papierosa. Trzęsły mu się ręce. Kiedy strażacy wreszcie dotarli do wnętrza samochodu, ludzie wstrzymali oddech.
Z miejsca zdarzenia wywieziono dwa ciała w brezentowych workach.
***
Worki otwarto w kostnicy. W jednym znajdowało się zmasakrowane ciało kobiety. W drugim – zwłoki starca.
***
W składzie jechało około trzydziestu pasażerów. W znacznej mierze wyszli z kolizji bez szwanku. Skończyło się na paru stłuczeniach, zwichniętych rękach i jednym rozciętym łuku brwiowym. Z wielkim niepokojem natomiast opuszczono ostatni przedział. Wyniesiono z niego zwłoki sędziwego pasażera. Po dalszej obdukcji ustalono, że zmarł tuż po odjeździe pociągu ze stacji Rzeszów Główny z bliżej nieokreślonych przyczyn.
***
W wozie strażackim znajdował się młody człowiek, który stawiał pierwsze kroki na ścieżce zawodowej. Mężczyzna ten nie rozcinał wraku i nie zabezpieczał miejsca katastrofy. Zamiast tego podążył w kierunku stróżówki. W pół drogi zatrzymał się, nie będąc pewny, czy to, co słyszy, jest prawdą czy tylko niebezpiecznym omamem. Rozchylił kępy trawy, a gdy nabrał przekonania co do przytomności zmysłów, odwrócił się w stronę grupy ratowniczej i krzyknął:
– Hej, tu jest żywe dziecko!
Dziesięć lat później
10 października, czwartek
Wiedział, że coś jest nie tak od chwili, gdy ujrzał zapalone światło. Każdy inny pomyślałby, że wreszcie przyjechali omieść pajęczyny z kątów. Każdy inny odetchnąłby z ulgą na myśl, że chaszcze wreszcie zostaną wycięte. Każdy, ale nie on.
On myślał przenikliwie, błyskawicznie dodawał dwa do dwóch i formułował konkretne wnioski. Miał siwe włosy, niebieskie oczy, regularnie łykał xanax, a co niedzielę widywano go w kościele. Różnie o nim mówiono. Poczciwy staruszek, pustelnik, nieszkodliwy dziwoląg. A jego to radowało. Przybrał dla głupców maskę, w którą chcieli wierzyć. Prawda była zupełnie inna.
Tajny współpracownik, aparatczyk, resortowy pomiot – tak o nim napisałyby gadzinówki, gdyby kiedyś dogrzebano się do jego teczki w IPN-ie. Gdy oglądał w telewizji niekończące się niesnaski nowych partii, ich rozłamy i sojusze, wiedział, że jego akta będą jeszcze długo i bezpiecznie leżakować na którymś z zakurzonych stelaży instytutu. Nowa władza hołdowała socjalistycznym poglądom, nienawidziła liberałów, zachodu i gejów, gloryfikowała inwigilację. W tym ostatnim zaś sektorze był szczególnie aktywny.
Od kilku dni czuł, że narodził się na nowo. Odkurzył lornetkę, stary notatnik i długopis z czerwonym tuszem. Zasiadł przy oknie, zawrzała w nim konfidencka krew.
Po drugiej stronie stawu, tuż pod lasem, stała drewniana dacza. Piętnaście lat wcześniej dobiegał z niej płacz niemowlęcia, znad grilla unosił się siwy dym, a zapach pieczonych kiełbasek wiercił zmysły. Trzynaście lat temu pozdrawiał lokatorów, pytając o dyżur i szczególne przypadki z nocnej zmiany. Przed jedenastu laty kajał się przed żoną kardiologa, gdy nieomal stratował ich córkę kosiarką. A potem nadszedł ów feralny rok, w którym zobaczył ich po raz ostatni.
Od tamtej pory dacza niszczała. On w telewizji oglądał wybory, aferę taśmową, katastrofę lotniczą w Smoleńsku, a tymczasem w sąsiedztwie deszcz wypłukiwał farbę z drewnianych ścian, rdza zżerała kutą bramę, a chaszcze połykały trawnik. Dom umierał, a siły przyrody przyśpieszały jego agonię. I oto nadeszła dzisiejsza noc i coś się zmieniło.
Światło.
Światło sączyło się przez szybę w drzwiach frontowych. Przepływało przez staw. Padało na jego twarz. Oślepiało go.
W czajniku zaczęła wrzeć woda. Zalał herbatę. Wyłuskał xanax. Tabletka prześlizgnęła się wzdłuż przełyku. Znieruchomiał i pozwolił spokojowi napłynąć ciepłą falą.
Spokój to podstawa działania. W nerwach ludzie popełniają błędy. Wysyłają anonimy, zostawiając ślady palców, obrywają obuchem siekiery albo ładują się wprost pod rozpędzony pociąg. To do spokojnych należy władza, bo tylko stabilna kondycja psychiczna gwarantuje skuteczną manipulację.
Zgasił światło. Najlepsi pracują po ciemku. A on należał do najlepszych. Usiadł przy oknie. Przystawił do oczu latarkę. Poczynił pośpieszne obserwacje. Brak dymu w kominie, zamknięte drzwi wejściowe, krzaki, zatrzaśnięta bramka, pusta droga, ponownie bramka, zarośla, drzwi wejściowe. Soczewki lornetki przesuwały się po sąsiedztwie. Kropla potu spłynęła z łysiny na kark. Poczuł gęsią skórkę tak intensywną, jakiej nie zaznał od grudnia osiemdziesiątego pierwszego. Wyregulował ostrość obiektywu. Świetlik w drzwiach daczy jaśniał przed jego oczami.
Po półgodzinie obserwacji miał głowę pełną teorii. Sprzedaż… wynajem… rabusie… wizyta… remont… turysta… awaria… Nie wziął pod uwagę jeszcze jednego, co wkrótce miało okazać się faktem.
***
Obudził go stukot.
Zasnął? Niemożliwe. Nie spał. Czuwał. Czuwał bez chwili wytchnienia. Poczuł kłucie z tyłu głowy, serce wpadło w arytmię. Dlaczego nie pamięta, co działo się przed chwilą? Która godzina? Co tak stuka? Stuka? Ściany serca kurczą się i rozkurczają. Dlaczego tak sapie? Oddychaj spokojnie! Co się dzieje? Jednak zasnął! I ten stukot! Przestań stukać, do cholery, łeb mi pęka! To nie stukot. Warkot. Cichy warkot.
Ocknął się. Przyłożył lornetkę do twarzy. Daczę nadal spowijała cisza. Nie. Coś się jednak zmieniło… Zrobił zbliżenie na bramkę wejściową. Nie była zamknięta. Stukot… Tak, stukot. Furtka popychana wiatrem otwierała się i zamykała.
Stuk-stuk!
Ktoś wchodził? Ktoś wychodził?
Stuk-stuk!
Która godzina? Przed północą? Po północy?
Stuk-stuk!
Zamknij się!
Obywatelski obowiązek kazał mu działać.
***
Z początku myślał, że dziewczyna zasnęła przy schodach. Miała przymknięte powieki i zwieszone ramiona. Czarne włosy oklejały jej twarz. Naszprycowana? – pomyślał. Upojona bimbrem? Nawdychała się kleju? Nie zareagowała na jego kroki. Poczuł się jak intruz, który czeka, aż gospodyni zaśnie, by dobrać się do jej cipki. Dziewczyna była nieprzytomna. Rozłożone nogi niemal zapraszały do spółkowania. Czy był głodny? Czy w tym wieku ogień jeszcze nie zgasł? Co powie głowa, jeśli ciało wreszcie się nasyci?
Pewne wspomnienie przywróciło mu zmysły. Grill, kosiarka, „Co na dyżurze, szanowny doktorze?”. Upadł na kolana. Wtedy zobaczył więcej.
Żółta linka wiła się wokół szyi dziewczyny niczym drogocenny naszyjnik. Szła w górę i okręcała się na drewnianej tralce, nadając dziełu stolarza nowe zastosowanie. Z rozchylonych warg dziewczyny zwisał obrzęknięty język, twarz sprawiała wrażenie nalanej. Oczy były nieruchome.
Znieruchomiał.
Czy to Nina? Ta mała Nina?
Powszechnie znanym faktem jest, że niektóre połączenia pasują do siebie bardziej niż inne. Dojrzałe truskawki z bitą śmietaną, słone orzeszki z meczem futbolu, świeże ostrygi z piękną kobietą. To musi ze sobą współgrać.
Na emeryturze Anita Skowron wymyśliła nową kompozycję, za którą mogła oddać truskawki, orzeszki i ostrygi. Mowa o papierosach i o Excelu. Zaiste, przy mnogości komórek, formuł i hiperłączy zwykły tytoń nabierał smaku najlepszego kubańskiego cygara, a mdłe rozliczenia przeobrażały się w ciekawą szaradę.
Nieraz słyszała, że młodsze koleżanki po fachu sięgają po najnowsze trendy w rozliczeniach, że na wiodące aplikacje korporacje wysupłują bajońskie sumy, a szkolenia kadr pochłaniają drugie tyle co rzeczone programy. To nie dotyczyło Anity. Po latach harówki główna księgowa pokazała chlebodawcom środkowy palec i otworzyła własny biznes. Parła przed siebie bez oglądania się na innych. Doszła do etapu, w którym jej rówieśniczki biegały do kościółka i bawiły wnuki, a ona aktywnie rozliczała sklepy medyczne, apteki i NZOZ-y. Przedsiębiorcy jedli jej z ręki i hojnie ją wynagradzali, co nie powinno dziwić, zważywszy że miała wgląd w ich finansowe grzeszki. Wszyscy prezentowali najdoskonalszą formę symbiozy.
W ten październikowy ranek Anita dopatrzyła się niewielkiej różnicy między raportem kasowym a zestawieniem fiskalnym. Kwota nie była znacząca i w zasadzie każdy inny machnąłby na to ręką, ale nie ona. Skoro jeden głupi strzał w Sarajewie był w stanie rozpętać wojnę, wolała nie myśleć, do czego może doprowadzić różnica dwudziestu groszy. Błąd należało skorygować czym prędzej. A już na pewno przed audytem.
Odwróciła się od monitora i zapaliła papierosa. Mieszkała na ósmym piętrze, miała doskonały widok na tarnowską starówkę, a przy ładnej pogodzie w dalekim tle rysowały się szczyty. Ona nie zobaczyłaby gór, nawet gdyby Rysy zapukały w szybę, bo ostatnie mycie okien odbyło się wieki temu rękami nieboszczyka męża. Anita jedynie z godną pochwały systematycznością nanosiła na taflę szkła nowe warstwy dymu.
Oparła się na krześle i wypuściła ustami fantazyjny obłok. Nagle fala przypominająca zgagę przesunęła się w górę przełyku. Miała ochotę zwymiotować. Pomyślała o porannej jajecznicy na skwarkach, a potem o befsztyku z majonezem. Mdłości się nasiliły. Otworzyła colę. Zasyczało. Przepiła nudności ogromnymi haustami. W połowie puszki dopadł ją skurcz. Lewa ręka zdrętwiała. Obserwowała, jak puszka wysuwa się z dłoni i uderza o podłogę.
Tego było już za wiele. Sprawną dłonią wbiła numer w telefonie.
– Córuniu – powiedziała do słuchawki – jak będziesz obok apteki…
Straciła przytomność.
***
Otworzyła oczy.
– …to jak będziesz obok apteki, kup mi coś na zgagę.
– Zabieg się udał, proszę pani.
– Jaki zabieg, córuniu?
– Zabieg ratujący życie.
– Nie bądź śmieszna.
Obok krzątała się młoda dziewczyna. Odziana w białą spódniczkę, białe chodaki i obcisły taliowany fartuch. Była pielęgniarką w stroju roboczym i namacalność zawodu aż czuć było przez tkaninę.
– Kochaniutka? – zapiała Anita. – A co ty robisz w moim mieszkaniu?
– W pani mieszkaniu? – Tamta rozejrzała się po otoczeniu. Kremowe kafelki, szare gumoleum, dwa rzędy świetlówek, gablota z utensyliami.
– Ironia jest zbędna, paniusiu. Zdążyłam ogarnąć rzeczywistość szybciej, nim pojęłaś, co znaczy słowo rzeczywistość. Ile trwał zabieg?
– Trzy kwadranse, proszę pani.
– Sprawnie – mlasnęła Anita. – To dlatego, że przy nim nie asystowałaś?
Pielęgniarka nie pokusiła się o komentarz. Wyglądała na zbyt młodą, by wzbudzać szacunek, i na zbyt poczciwą, by szerzyć popłoch.
– Skocz, paniusiu, po wypis – zażądała Anita.
– Przykro mi, proszę pani, ale lekarz…
– Co lekarz?
– Lekarz powiedział…
– Co powiedział?
– Że trzeba leżeć. Bo miała pani ciasne tętnice.
– Ciasne tętnice? – roześmiała się. – Dziewczynko, w tym pokoju tylko jedna osoba ma coś ciasnego, nie jestem to ja, i nie są to tętnice.
Pielęgniarka wyszła.
– Profesjonalizm – mamrotała dalej Anita – to nie jest właściwy epitet dla tego przybytku. Gdybym wiedziała, co mnie czeka, wybrałabym krakowską klinikę. Prywatną. Rany boskie, szpital rejonowy, publiczna służba zdrowia… W tym łóżku żyje jeszcze flora kogoś, kogo inna flora już zjadła! Przysięgłabym, że widziałam pchłę. To jeszcze szpital czy już lecznica dla psów? Więcej niż sześćdziesiąt procent pacjentów raz położonych do łóżka nigdy z niego nie wstaje. Zamieniają im prześcieradło na gładką satynę. A potem śpiewają im różne rzeczy, klepią z pamięci inne rzeczy i rzucają na wieko jeszcze inne rzeczy. O, znowu coś podskoczyło na prześcieradle. Na Boga, dajcie mi papier. Piszę pozew!
Wkrótce inni pacjenci złożyli nieformalny wniosek o zmianę lokum, co spotkało się z dezaprobatą personelu. Oddziałowa w geście miłosierdzia przeznaczyła dla biedaków kilka par zatyczek do uszu i po piętnaście kropli milocardinu na głowę.
Po kolejnych kilku godzinach, gdy trzy czwarte szpitala zasnęło, Anita nadal umilała czas zmęczonym, chorym i konającym. Wszyscy wykazywali niebywałą radość z powyższego faktu, a pozostający na nogach personel wręcz witał brzęczący na dyżurce dzwonek oklaskami. Anita źle spała. Źle trawiła. Bolała ją głowa. Plecy. Nie bolała jej głowa. A powinna. Chce coś na ząb. Frytki. Tabletkę. Jednak frytki. Papierosy mi daj. Gdzie sól? Coś śmierdzi. Pchły. Siku. Poczytaj mi. Poczekaj, spotkamy się w sądzie.
Wreszcie ktoś wpadł na pomysł, żeby odciąć guzik od prądu. Pielęgniarka wydała ostatnie leki i zamknęła się w dyżurce lekarskiej. To była najlepsza decyzja tego wieczora. Choć chyba najgłupsza w jej życiu.
Anita Skowron ucichła. I gdy wszyscy myśleli, że żmija wreszcie opadła z sił, ta żmija miotała się na szpitalnym łóżku, bezskutecznie wzywając pomocy. Aż przed północą zamilkła na zawsze.
11 października, piątek
Chciałbym powiedzieć, że nienawidzę życia, ale jakaś wewnętrzna blokada każe mi zaprzeczyć. Można nie tolerować wielu aspektów ziemskiej egzystencji, ale uciekanie się do totalnej beznadziei jest sprzeczne z rozsądkiem. Zdecydowanie łatwiej oskarżyć o dysfunkcję jeden z narządów. Nie wiedzieć czemu zawsze obrywa się sercu. Złamane serce, serce nie sługa, serce z kamienia, ciężko na sercu, serce się kraje. Wszyscy oskarżają biedny mięsień, podczas gdy wszystkiemu winien jest mózg. Mówię to z pełną świadomością. Jako specjalista od tego pierwszego. Jako kardiolog.
Jestem dojrzałym facetem i niejedno już widziałem. Dość szybko zorientowałem się, że tym, co nas trzyma na ziemi, są piękne chwile. Choć to banalne, to nadal prawdziwe. Niestety, mózg karmi się nimi jak pijawka. Potem zaś, w chwili głodu, podsuwa nam to, co spotkało nas najlepszego, i woła o więcej. Więcej! Jeszcze więcej!
I oto właśnie mózg nakarmił mnie kolejną wizją. Śniło mi się, że stoję przy grillu i odwracam steki. Fantastyczna, przerośnięta wołowina skwierczała nad żarem. Ślina napływała mi do ust. W codziennej praktyce powtarzam pacjentom, że czerwone mięso ich zabija. Mówię o LDL-u i trójglicerydach. Strofuję, kręcę głową i wyznaczam rygorystyczne diety. A potem zupełnie bezkarnie pochłaniam czerwone mięso w swoim prywatnym azylu. Kardiolodzy też grzeszą i ja jestem jednym z nich.
– Steki zaraz dojdą – oznajmiłem. – Mamy też łososia, faszerowane jalapeño i bakłażana w oleju sezamowym. Zachowajmy pozory diety śródziemnomorskiej. Do tego grissini z szynką, grzanki z foie gras, pecorino, gorgonzolę dolce, pastę z kaparów, tabasco… Myślisz, że wystarczy?
– Aha. Dla całego legionu. Z ziemi włoskiej do Polski – odpowiedziała Hania. Leżała opodal na leżaku, pogrążona w lekturze.
– Stworzyłem całkiem przyzwoitą kompozycję. Mógłbym być artystą.
– To prawda.
– Może coś bym namalował.
– Koniecznie!
– Martwa natura. To dobre tematy. Ludzie lubią wieszać w salonie jabłka i banany.
– Z ust mi to wyjąłeś.
Nie podnosiła wzroku znad książki. Trzeba przyznać, że ta irytująca maniera miała w sobie coś pociągającego, a obojętny głos był zgoła emocjonujący.
– Może kupię sztalugę i zrobię pracownię na poddaszu? Wreszcie będzie jakiś użytek z grajdołu.
– Po co? Maluj od razu na ścianach. W salonie. I tak domagały się remontu.
– Murale? Coś na modłę Diega Riviery?
– To dobry pomysł.
– I nie masz nic przeciwko?
– Nic. Choć ja widziałabym ściany w stylu jasnośliwkowym. Pastele są szczególnie cenione.
– Przez kogo?
– Przez psychologów. Dobrze oddziałują na psychikę.
– Sądzisz, że coś jest nie tak z moją psyche?
– A czy mówiłam o tobie?
– A o kim?
– O pewnym nieznośnym artyście, którym stał się mój mąż kardiolog.
Cała Hania. Rozmowa z nią przypominała średniowieczny turniej. Kopie uderzały celnie, więc wygrywał ten, który dłużej utrzymał się na koniu. Zostawiłem steki i podbiegłem do leżaka. Próbowałem strącić ją na ziemię. Śmiała się do rozpuku, ale dzielnie walczyła o swoje terytorium. Znokautowała mnie dopiero książką. Upadłem na trawę, udając nieboszczyka. Tę rolę miałem opanowaną do perfekcji. Życie szpitala nie składa się wyłącznie z kolorowych obrazków. Statystyka zgonów jest nieubłagana.
– Żyjesz, waść? – zapytała Hania głosem dalekim od współczucia.
– Nie, umarłem.
– Zrobić defibrylację?
– Za późno. Dulce et decorum est pro patria mori! – wygłosiłem z emfazą.
– Bez medycznego żargonu, panie doktorze.
– Jak słodko i chlubnie jest umrzeć za ojczyznę, moja pani!
– Ojczyznę? Ledwie domek letniskowy osierocisz.
– Nieprawda. Tam ojczyzna, gdzie ci dobrze.
– Aż tak ci dobrze na ściółce?
– Gdzie waćpanna lubi chadzać, tam i ściółka nie przeszkadza! Pani taka sroga, że książką szermuje! A ja z dobroci serca do niej, jak na kardiologa przystało.
– Jak na kardiologa, to bym może i nie wzbraniała… Ale tam się już o ginekologię ocierało…
– Ocierało? Czy ja dobrze słyszę?
Podniosła książkę w obronnym geście. Położyłem głowę na jej łonie. Zanurzyła palce w moich włosach. Poddałem się pieszczotom.
– Wiesz co mi przyszło do głowy? – spytała. Oczywiście nie wiedziałem. Nie rozumiem, dlaczego kobiety mają ciągoty do retorycznych pytań. – Sprzedajmy wszystko i wyjedźmy stąd.
Gdyby powiedziała, że właśnie kosmici wylądowali na grobli i trzeba skoczyć do sklepu po dodatkowe steki, nie mógłbym mieć bardziej zaskoczonej miny. Zazwyczaj kobiety mnożą problemy, gdy chodzi o większe przedsięwzięcia, że nie wspomnę o trudzie wybrania sukienki na bal dobroczynny, Hania zaś potrafiła podjąć decyzję ot tak. I nieważne, czy musiała zaciągnąć kredyt, żeby kupić nowy obraz, czy sprzedać obraz, żeby spłacić kredyt. Wszystko robiło się samo, ona tylko pokazywała palcem. Byłaby doskonałym dyrektorem placówki medycznej. Albo największym jej przekleństwem.
– Nie mogę patrzeć na palce – powiedziała.
– Jakie palce? – Nie rozumiałem.
– Ludzkie. Widzę je wszędzie. Mimo że nie mam oczu dookoła głowy. I wszystkie skierowane są na mnie. Na tę grzesznicę.
– To nie grzech – odparłem. – A nawet jeśli? Grzeszysz dla siebie, nie dla innych. W końcu zrozumieją. Społeczeństwo mądrzeje.
– No nie wiem… Duszę się.
– Nie możemy wyjechać. Co będzie ze szpitalem? – tłumaczyłem.
– Ludzie wszędzie chorują.
– Nie zbuduję marki z dnia na dzień.
– Znowu te same argumenty?
– Za niecały rok będzie konkurs na ordynatora. To może być dla nas wielka szansa.
– Dla nas? Dla mnie i dla Niny też? Czy tylko dla ciebie?
– Zapewnię wam godny byt.
– A teraz nie zapewniasz? Żyjemy na przyzwoitym poziomie.
– Mogłabyś zrezygnować z własnej praktyki, poświęcić się dziecku…
– Nie na tym mi zależy. Jadłabym kartofle z kwaśnym mlekiem, byle mieć cię więcej na co dzień.
– Będziesz mieć. Wyższe stanowisko to więcej podwładnych i więcej wolnego czasu…
– …który i tak musisz im poświęcić, bo nikt nie wykona roboty lepiej od ciebie.
– Mam dość pracy na pół gwizdka i wiecznego sztorcowania za to, że miałem cywilną odwagę zrobić coś po swojemu. Dopóki nie dostanę ordynatury, dopóty nie doczekam się szacunku. Musisz mi w tym pomóc.
Tak ujawnia się dysonans w małżeństwie. Od finansów poprzez niesnaski do ogromnych tragedii. A potem przekrzykują się nawzajem na sali sądowej, piorąc najgorsze brudy na tle społecznego niezrozumienia. Moje szczęście polegało na tym, że kompromis pojawiał się szybciej, nim poleciały pierwsze talerze.
– Zgoda, ale robię to wbrew sobie – powiedziała Hania. – Miłość. Też mi coś. To durne uczucie, które pcha człowieka w ramiona szaleństwa.
– Pewien pacjent powiedział mi kiedyś, że być szalonym to znaczy być szczęśliwym.
– Zajrzyj wobec tego do grilla, panie stuknięty. Pora zwęglić kolejną krówkę – rzekła do mnie, po czym odwróciła się w stronę Niny i zawołała: – Chodź, załóż płaszczyk.
Nasze pięcioletnie maleństwo wstało posłusznie, podeszło do matki i dało się odziać bez słowa komentarza. Nieomal pękło mi serce na ten widok. Nie chciało opuścić mnie wrażenie, że Nina jest zbyt apatyczna. Nie śmiałem powiedzieć tego na głos, bo kiedy dzieli się łóżko z psychologiem dziecięcym, jedna niewielka kropla podejrzeń potrafi rozpętać istny sztorm. Hania zajmowała się Niną z niezrównanym zaangażowaniem. Chroniła pisklę przed złem całego świata, co dawało mi niebezpieczne przeczucie, że to się obróci przeciwko nam.
– Poświęć mu tyle uwagi, na ile zasługuje – zwróciła się do mnie Hania. Otrząsnąłem się. – Mówię o ordynatorze. Skoro już znalazł czas, by wpaść na barbecue, daj mu odczuć, że jest pożądanym gościem. Adoruj go. Ale nie przesadnie, by nie wziął cię za pałacowego błazna. Z szacunkiem i podziwem dla pełnionej przezeń funkcji. Daj się poznać jako mężczyzna wierny własnym zasadom. Niezłomny i zdecydowany. Broń Boże uparty. Osłów nikt nie lubi. Może z wyjątkiem Kubusia Puchatka. Ale ten też miał nierówno pod sufitem. Ogarniasz?
– Oczywiście. Po prostu mam być sobą.
– Mnie zostaw żonę. Teresa trzęsie pediatrią. Znajdę z nią wspólny język. Możemy gadać o dzieciach na jednym wdechu. Ma posłuch u dyrektora. Nie lubią jej na oddziale, ale w tym moja siła. Mam dar zjednywania odrzuconych.
– Skąd taki dokładny rekonesans?
– Przychodziła do mnie na sesje jej pielęgniarka. Pamiętasz?
– Ta z długimi nogami i dużym biustem?
– Tak, ta brzydka. Szkoda, że jej szalenie błyskotliwe dziecko miało tak niezrównoważoną matkę. Plotła piąte przez dziesiąte. Szukała Boga. Chyba wylądowała w jakiejś sekcie. Mniejsza o to. Sprzedała mi informację, której Teresa nie zdradziłaby nawet na rauszu i w esperanto.
– Zamieniam się w słuch.
– U jej męża zdiagnozowano początki Parkinsona. Wiesz, co to znaczy?
– Witaj, kardiologio?
– Błagam, ugryź się w język, jeśli widelec wypadnie mu z rąk.
– Słowo harcerza!
– Teraz muszę się bać za nas dwoje…
Roześmiałem się, ale jej wargi pozostały nieruchome.
– Krzysiu, kochanie, gdy to się skończy, obiecaj mi jedno.
– Wszystko, czego chcesz.
– Dzieci nie można bagatelizować.
– Tak, wiem.
– Dlatego obiecaj, że zawsze będziesz pamiętał o dziewięciu.
– O dziewięciu?
– Tak, o dziewięciu.
Ktoś zastukał w furtkę. Nina podbiegła do Hani. Poszedłem otworzyć. Obejrzałem się jeszcze przez ramię. Hania i Nina wczepione w siebie kurczowo. Ten obrazek miał się wryć w moją pamięć i nie opuścić do ostatniej chwili. Hania w kremowym swetrze, Nina w czerwonym płaszczyku.
Gdy pchnąłem furtkę, oniemiałem. Nigdy nie byłem szczególnie gadatliwy, ale przysięgam, zatkało mnie. Przede mną stała Anita Skowron.
– Ty konowale! – zaskrzeczała. – Już ja ci zalezę za skórę!
Obudziłem się roztrzęsiony i obolały. Piło mnie w nadgarstkach. Jakiekolwiek ułożenie dłoni wywoływało tępy ból. To częste u lekarzy, którzy prowadzą dłuższy zabieg. Jedynym lekarstwem na przeciążenie kończyn jest zupełne ich nieużywanie, co w zasadzie trudno uznać za rzecz możliwą do wykonania. Wiedziałem jedno. W najbliższym czasie mogłem zapomnieć o fortepianie, tenisie i jedzeniu spaghetti.
Po kilku minutach leżenia i niemyślenia o niczym ponownie stanęła mi przed oczami Anita Skowron. W pełnej okazałości. Z drugim podbródkiem, siwymi odrostami i pękatym biustem. W sennym koszmarze nie wyglądała ani krztę lepiej niż na jawie.
To przykre, co powiem, ale rzadko przywiązuję uwagę do pacjentów. Mam przyjemność obcować z babciami, dla których jestem wybawicielem, biznesmenami, traktującymi mnie jak mniejsze zło, czy hipokrytami, którzy oddawszy mi kilka pokłonów, rozsiewają po Tarnowie niczym niepoparte brednie. Cała ta zgraja prawdopodobnie wie o mnie więcej, niż ja sam kiedykolwiek się o sobie dowiem. Oni zaś są dla mnie serią przypadków, na które NFZ przeznaczył określone fundusze. Nie nazwałbym takiego podejścia wypaleniem zawodowym. To cecha profesjonalisty. Mam pewność, że każdemu poświęcę tyle czasu, na ile zasługuje, a nie na ile pozwala zasobność jego portfela.
Anita Skowron to inna bajka. W swojej trzydziestoletniej karierze po raz pierwszy ujrzałem osobę, której jedno udo było szersze niż moje obydwa. Nie ironizuję. Jestem przerażony, do jakiego stanu może doprowadzić się człowiek na własne życzenie. Czy ludzie nie mają luster? Gdy ujrzałem ogromne cielsko w pracowni hemodynamiki, pierwsze, co miałem ochotę zrobić, to zadzwonić do Greenpeace i poinformować ich o zagubionym wielorybie. Zresztą nie chodziło o kobiecy wdzięk, ale też o nasze skromne możliwości. Aby odblokować zator w tętnicy wieńcowej, niezbędne jest wprowadzenie do niej balonika. Żeby zaś umieścić balonik w łożysku naczyniowym, trzeba przebić skórę w pobliżu krocza i zacewnikować tętnicę udową. Skóra Anity Skowron była poważnie stłuszczona, toteż zanim wprowadzono ją w anestezję, zacząłem powątpiewać w możliwości skalpela. Dłuższą chwilę zastanawiałem się, czy w dobrym tonie będzie poprosić o wiertarkę udarową… Jednak poradziłem sobie bezbłędnie i kobietę przewieziono na oddział.
Dlaczego Anita Skowron pojawiła się we wspomnieniu? Dlaczego zdecydowała się nawiedzić mój piękny sen, jedyny piękny sen od dziesięciu lat? Nie wiedziałem. A potem dotarło do mnie, że ubiegły wieczór nie skończył się optymistycznie. Kobiecy głos krzyczał w mojej głowie:
– Panie doktorze! Proszę przyjechać! Na oddział! Teraz!
Nie pamiętam, co odpowiedziałem, ale piskliwy głos krzyczał wciąż do słuchawki:
– Coś nie tak! Ona umiera!
Wiem, że wtedy zajrzałem śmierci w oczy i pęknięte serce ostatecznie się rozpadło. Mimo to kobieta wbijała kolejne gwoździe:
– Panie doktorze! Anita Skowron! Natychmiast!
Wsiadłem do samochodu i pojechałem. Jeszcze nigdy nie miałem w głowie takiego mętliku. Jeździłem w środku nocy po opustoszałych ulicach Tarnowa, nie mogąc trafić do miejsca, gdzie powinienem dotrzeć z zawiązanymi oczami.
Nim zjawiłem się na oddziale, złota godzina minęła. Jedyne, co mi pozostało, to stwierdzić zgon Anity Skowron.
***
Chciałbym wygnać z pamięci tamten wieczór. Nie potrafię. Stałem nad zwłokami i płakałem. Szlochałem jak dziecko. Łzy kapały mi z twarzy, a gdzieś pod powiekami wciąż i wciąż wytryskiwała nowa krynica. Miałem nadzieję, że nie umarła, podniesie głowę i spojrzy na mnie, a zamiast tego dostałem grobowe milczenie i przeświadczenie, że nic nie będzie już takie jak kiedyś.
Leżałem w łóżku bez sił, czekając na reakcję budzika. Ten wychwycił moją myśl. Zaśpiewał skoczną melodię. Nie miałem siły wyciągnąć dłoni. Czekałem. Budzik zawodził dobre trzy minuty, nim wreszcie padł.
– Witaj, szczęsny dniu! – powiedziałem na głos. Hania kazała mi udawać szczęśliwego, oszukiwać samego siebie, by organizm uwierzył, że tak jest w rzeczywistości. – Witaj, szczęsny dniu! – powtórzyłem głośniej. Brak efektu wcale mnie nie zdziwił.
Stoczyłem się z łóżka i doczołgałem do łazienki. Zaszumiała woda. Poczułem ciepłe krople na karku. Prysznice to dobrodziejstwo medycyny. Na oddziałach zamontowano je nie po to, by oczyścić się z patogenów i cudzych wydzielin, ale po to, by zmyć z siebie złe emocje. Zabiegi medyczne są frustrujące i dobrze, że większość z nich przebiega w znieczuleniu całkowitym. Gwarantuję, że nikt nie chciałby słyszeć tego, co mówi się nad jego wątrobą albo trzustką.
Pod natryskiem zawsze przeżywałem swoje najgorsze chwile. To jedyne miejsce, gdzie mogę wyć jak wilk do księżyca i mam pewność, że szum wody zagłuszy moje zdziczenie. Przed dziesięciu laty woda lała się piętnaście godzin, nim dotarło do mnie, że Hania nie żyje.
***
Miałem w komórce mrowie nieodebranych połączeń. Pamiętam, że przywracałem życie młodej kobiecie, nie podejrzewając nawet, że w tym czasie inna kobieta wjeżdża pod pociąg. Poinformowała mnie Benia, pielęgniarka. Nie wiedziała, jak to z siebie wykrztusić, ale widok łez w jej oczach i drgająca broda obudziły we mnie demona. Pojechałem na miejsce wypadku karetką. Jeszcze w kitlu, czepku i z krwią na rękawiczkach. Kierowca i ratownicy po raz pierwszy mieli zasznurowane usta. Chyba w ten sposób próbowali wyrazić współczucie. Mężczyźni nie potrafią rozmawiać o emocjach. Zresztą, co mogli mi w tamtej chwili powiedzieć? Trzymaj się? Wszystko będzie dobrze? Bez sensu.
Nieraz wyobrażałem sobie wypadki komunikacyjne. Na stołach kolegów chirurgów widziałem wpływ prędkości na ciało człowieka. Żadna inna wielkość fizyczna nie ma tak destrukcyjnych skutków. I chyba nawet odetchnąłem z ulgą, nie widząc Hani wewnątrz wraku.
Odesłali mnie do prosektorium. To było za wiele jak na moje siły. Osunąłem się pod drzwiami kostnicy, rysując paznokciami metal. Krew spłynęła mi po opuszkach. Na drzwiach zostawiłem dziesięć odbitych palców.
Odwieziono mnie na oddział. Któraś z pielęgniarek zaaplikowała mi zastrzyk. Prawdopodobnie diazepam, choć miałem nadzieję, że to chlorek potasu. Po nim najszybciej ustaje praca serca, człowiek zasypia szybko i na zawsze.
Niestety, kolejnego dnia się obudziłem.
***
I teraz, dziesięć lat później, również się obudziłem. I znowu prysznic miał przyjść mi z odsieczą. Historia zatoczyła koło.
Zakręciłem wodę. Zadrżałem, ujrzawszy w lustrze obcego człowieka z posiwiałymi, mocno przerzedzonymi włosami, ze zmęczonym wzrokiem i wielkimi bruzdami na twarzy. Nawet czas nie zrobi z człowiekiem tego, co lęk i koszmary na jawie.
Dziecko też ma koszmary – usłyszałem w głowie głos.
– Hania?
Zaopiekuj się nią.
– Nie mogę.
Musisz.
– Nie mam sił.
Ona cię potrzebuje.
– To ja potrzebuję ciebie.
Jestem.
– Gdzie?
W niej. Ona jest częścią mnie. Ja jestem częścią niej. Żyję w niej dla ciebie. Żyjąc dla niej, żył będziesz dla mnie.
Mija mój szesnasty rok w roli ojca. Szesnaście lat to szmat czasu. Wymierają całe drzewa genealogiczne, upadają królestwa, rodzą się księżniczki, jedne państwa zyskują niepodległość, a inne je tracą na rzecz księżniczek. To duże sprawy, obce większości. Ale są też te małe. Dalekie od mikrofonów i światła kamer. Takie, w których przełyka się łzy, bo zabrakło osoby, która mogłaby je otrzeć.
Żyj dla Niny. Dzieci nie można bagatelizować.
Parzyłem podwójne espresso, a Hania niezmordowanie napastowała moją głowę. Nadmierna troska o własny tyłek sprawiła, że nigdy nie pomyślałem, jak może czuć się dziecko osierocone przez matkę. Mogłem się jedynie domyślać, co szepczą na temat Niny, wiedząc, co mówią na głos o mnie. „Dorobkiewicz. Zwarzona śmietanka. Socjeta z koziej dupy. A ta jego córunia? Tyle samo warta. To wydra. Znudzona fortuną mydlana dziedziczka. Stuknięta. Lata na Łysą Górę. Wyje szatańskie wersety. Diabeł ją do snu kołysze. Zwariowała od forsy. Ćpa, na pewno ćpa. Wciąga i szprycuje. Jedno jest pewne, normalna nie jest”. Taki był werdykt sąsiedzkiego konsystorza.
Rozległ się dzwonek u drzwi. Odstawiłem malutką filiżankę.
– Wreszcie! Cisnę od kwadransa!
Trzeba przyznać, że policjant był ostatnią osobą, jakiej spodziewałem się o poranku. Niski, ale nie krępy, przesadnie umięśniony i wypomadowany.
– Brałem kąpiel – odparłem. – O co chodzi? Źle zaparkowałem? Przekroczyłem prędkość? – Zdarzało się, owszem, i to nie raz. Szczególnie na skrzyżowaniu, które czyni szalonym. – Czy tym nie zajmuje się obecnie straż miejska?
– Starszy aspirant Błażej Widełka. – Zignorował mnie. – Byłem tu wcześniej. Pocałowałem klamkę. Pojechałem na oddział. Odesłano mnie z kwitkiem. Nikt nic nie wie. Czeski film.
– Właśnie zaparzyłem sobie kawę… – Subtelnie zasugerowałem, że jest intruzem.
– Dzięki, dla mnie bez cukru.
– Słucham?
– Poniosło mnie. Krzysztof Rota?
– Pan Krzysztof Rota – poprawiłem go. Gardziłem gnojkami z ego wielkości piłki lekarskiej i mózgiem rozwielitki.
– W takim razie poproszę pana o dokument potwierdzający tożsamość.
– Co jest mi zarzucane?
– Dowód, proszę.
– Pan zaczeka.
Znalazłem portfel na komodzie pod portretem mężczyzny i dziecka. Podobizna na dowodzie osobistym przywoływała tęsknotę za czasami, gdy byłem piękny, młody i wszystko mi się należało. Służbista analizował go długo i wnikliwie. Co sobie wyobrażał? Że kupiłem go za dwie stówy na tyłach speluny?
– Tatuś Niny, tak? – zapytał.
– Owszem.
– No, no, no… Dziany tatko.
Miałem dość jego bezczelności! Ale nim zdążyłem zaprotestować, wyciągnął duży kaliber.
– Nie mam dobrych newsów. Córka się powiesiła.
– Proszę?
– Córeczka się powiesiła – powtórzył.
Patrzyłem tępo. Chwila wlekła się bez końca.
– Ale czyja córka?
– Bynajmniej nie moja. – Policjant pokazał serdeczny palec. Brak obrączki. – W domku letniskowym w Krzyżu znaleziono dziewczynę. Lat szesnaście, czarne włosy, wzrost przeciętny. Nina Rota. Pewnie życie jej zbrzydło. Zawisłam, tatko, poszło mi gładko!
Nadwyrężona ręka odzyskała wigor. Wyprowadziłem celny cios, prosto między oczy. Gdyby gnój miał refleks, wykonałby gardę lub unik. Wtedy nie wylądowałby na trawniku i nie rozpętałoby się medialne piekło.
14 października, poniedziałek
Pogrzeb urządzono pośpiesznie, czternastego października o godzinie dziesiątej. W porze dnia sprzyjającej temu, by na ceremonii odnotować jak najniższą frekwencję.
Oficjalny nekrolog obwieszczał, że pochówek Niny Roty odbędzie się dzień później, piętnastego października. Niemal wszystko poszło po myśli odpowiedzialnych za ów występny manewr. Nie było telewizji, głodnych sensacji gapiów, plotkarzy, dewotek, służby zdrowia z przyklejonym do twarzy współczuciem i innych przedstawicieli żałobnego autoramentu. Na trop niezwykłej roszady wpadł Dziennikarz. I nie zamierzał puścić tego płazem. A tym bardziej sprzedać innemu gryzipiórkowi z tabloidu.
Tarnów nie sprzyjał dziennikarstwu śledczemu. Dziennikarz mocno cierpiał z tego powodu. Miasto postrzegane było jako bezpieczne, konserwatywne, niekorzystne demograficznie, bardziej proemerytalne niż pronatalne. Z wiekiem rośnie popyt na święty spokój i jedna mała korupcja lub pożar młyna Szancera w zupełności zaspokajają apetyt na sensację, w efekcie dla Dziennikarza zabrakło etatu. Pozostał jednak na placu boju jako freelancer i sporadycznie sprzedawał swoje usługi telewizji i gazetom.
Teraz miało się to zmienić, bo Dziennikarz czuł pod skórą mrowienie. Źródło przekazało mu informację o zmienionym terminie pochówku. Dziennikarzowi zapaliła się lampka kontrolna. Wiedział już, że wkrótce przyjdzie czas owocobrania.
Wszystko sprzyjało temu, żeby na ceremonii zjawiła się garstka osób. Klasa nie posłała swoich przedstawicieli, szkoła nie wydelegowała oficjeli. Jak powiedział nam dyrektor Zespołu Szkół Prywatnych „Lumen”: „Pomoc potrzebna jest teraz żywym, nie umarłym”.
Ta pomoc objawiła się pod postacią akademii na Dzień Nauczyciela. Ciało pedagogiczne dowiedziawszy się później, że ominęła ich martyrologiczna atrakcja, odetchnęło z ulgą, że nie zostało przymuszone do wylewania nad trumną krokodylich łez. W godzinie kwiatów, bombonierek i wiecznych piór pogrzeb był niemal obelgą.
Personel ze szpitala świętego Jana również nie dostąpił zaszczytu obecności, czemu trudno się dziwić. Pogrzeb wypadł w dzień roboczy, w godzinach największego oblężenia oddziałów.
Lekarze, pielęgniarki, oddziałowe i salowe miały w planach ważniejsze sprawy, niż ostatnie pożegnanie jakiejś tam córki ordynatora. Mamy kwadrans na pacjenta – mówili lekarze. Musimy zrobić trzynaście zastrzyków olfenu, dziesięć milgammy i cztery szczepienia Di-Per-Te – dodawały pielęgniarki. Obchód, obchód, obchód – krzyczały oddziałowe, a salowe wtórowały im kupy, kupy, kupy.
Aura października nie nastrajała dobrze, jeśli w ogóle można mówić o dobrym nastroju w kontekście śmierci nastolatki. Wbrew prognozom synoptyków Tarnów objęła strefa niżu. Nawet polski biegun ciepła musi wyrobić roczną normę deszczu na metr powierzchni.
Brunatna chmura, która nadpłynęła ze wschodu wczesnym porankiem, około godziny dziewiątej otuliła całe miasto, od Rzędzina po Mościce. Gdy przyszedł czas pogrzebu, rozpadało się na dobre. Zmiana pogody pozbawiła uroczystość nawet przypadkowych przechodniów.
Nad trumną stali ksiądz z kropidłem, ministrant, czterech macherów z zakładu pogrzebowego oraz Krzysztof Rota z KOBIETĄ. Krople deszczu bębniły po trumnie i parasolach. Kapłan wygłosił wzruszającą perorę w towarzystwie błyskawic i grzmotów. Potem ciało pochłonęła ziemia. Rodzi się pytanie, dlaczego wszystko odbyło się cichcem. Co powiedzieć współczującym, którzy chcieli zjednoczyć się w cierpieniu? Czy można przekazać słowa otuchy ojcu zmarłego dziecka? Czy zrozumieją jego ból? Po Tarnowie krążą różne informacje o Rotach, rzadko hurraoptymistyczne. Szukanie zwolenników ordynatora można porównać do trudu odnalezienia przysłowiowej szpilki w stogu siana. Nawet śmierć Hanny Roty (dla przypomnienia: poniosła śmierć w kraksie komunikacyjnej na alei Tarnowskich przed dziesięciu laty – patrz archiwum „Gazety”) nie poprawiła wizerunku lekarza. Czy na zmianę jego postrzegania wpłynie samobójstwo córki? Śmiem wątpić. Za dużo tu niejasności…
Trumna była zamknięta od lodówki aż po grób. To dało asumpt do nowych podejrzeń. Jeszcze kilka miesięcy później zarzekano się, że trumna była pusta, a dziewczyna mieszka sobie w dobrobycie na Maderze! Inni pukali się w czoło i wymyślali setki teorii o przyczynach zgonu dziewczyny. Większość upierała się przy samobójstwie, mówiąc, że obłęd od zawsze wyzierał jej z oczu. Dziennikarz próbował wyłuskać ziarenko prawdy z wszystkiego, co usłyszał od ludzi.
Przyczaił się w cieniu drzewa, obserwując spęd nad grobem. Głowę zasłonił bejsbolówką, oczy schował za okularami słonecznymi. Trzasnął kilka fotek, niewyraźnych i rozmazanych przez deszcz.
Liczył na to, że Photoshop pomoże mu wyciągnąć z nich przynajmniej twarz zapłakanego ojca. To się zawsze dobrze sprzedawało. Pracodawcy słono płacili za zdjęcia krojone na styl „National Geografic”.
Gdy trumnę złożono w dole i zasunięto marmurową płytę, ruszył do szarży. Rozbłysł flesz. Jeden, drugi, trzeci. Dyktafon niemal siłą został wepchnięty Rocie do gardła.
– Jak się pan czuje po śmierci córki?
Przekrwione oczy podniosły się na Dziennikarza.
– To samobójstwo? Zabójstwo? Jakie pan zajmuje stanowisko w tej sprawie?
Rota szedł dalej.
– Samobójstwo czy zabójstwo?! – nacierał Dziennikarz. Błyskał flesz. – Czytelnicy mają prawo znać fakty.
Rota nie odwracał się.
– Byłem w Krzyżu tamtej nocy! – krzyknął Dziennikarz.
Rota zatrzymał się.
– Widziałem Ninę na sznurze. Niezła z niej była laseczka. Z pętlą nie wyglądała już tak dobrze. Ciekawe czy czytelnicy to potwierdzą.
– Czego chcesz ode mnie? – spytał Rota.
– Jak się pan ustosunkuje do pobicia policjanta? Czy powództwo zostało już wniesione? Czy zamierza pan zgłosić rezygnację z funkcji ordynatora?
Po raz kolejny błysnął flesz, po którym aparat stracił życie. Ktoś wyrwał go z rąk Dziennikarza i rzucił na ziemię. Wysoki obcas wbił się w obiektyw. Szklane, metalowe i plastikowe elementy rozprysły się w promieniu metra.
– Oj, przepraszam, wymsknął mi się – powiedziała kobieta. – Dziennikarza sparaliżował wzrok za czerwonymi oprawkami okularów. Przenikliwy i mroźny. – Zapraszam na rozmowę w innym terminie – dodała. – Chętnie będę pośredniczyć w tejże. Na pewno będę pośredniczyć, dla jasności.
Kobieta wzięła Rotę pod ramię i pociągnęła go w stronę ulicy.
Gdy spadły okowy wzroku meduzy, w Dziennikarza wstąpiło życie.
– Kim pani jest dla ordynatora? Konkubiną? Macochą dla denatki? Stać! Gdy zadaję pytanie, należy mi się odpowiedź!
– Proszę pana – kobieta zrobiła błyskawiczny zwrot – przede wszystkim należy mu się nagana. Popełnił pan nietakt, nachodząc w haniebny sposób ojca w żałobie. Pozwolę sobie przypomnieć, że zniesławienie to przestępstwo. Nie będę zadręczać pana wyimkami prawnymi, bo nie czas po temu i miejsce, ale sugeruję, by zainteresował się pan artykułem dwieście dwanaście paragraf drugi kodeksu karnego i oszczędził nam dalszych przykrości, mnie zaś nadwyrężania aparatu mowy. Mogłabym zostać pierwszorzędną śpiewaczką operową, gdybym nie traciła talentu na użeranie się z imbecylami pana pokroju. Niemniej, skoro już zstąpiłam na niziny, pozwolę sobie na słowo wyjaśnienia. Mogłabym być konkubiną doktora Roty, lecz w jakich celach, skoro posiadam własne fundusze? Mogłabym również być macochą, ale ta budzi wyłącznie negatywne skojarzenia. Pyta pan jednak, kim jestem, więc odpowiem panu. Jestem kobietą świadomą własnej wartości. A to wystarczy, by gardzić takimi hienami jak pan.
Różnie toczyły się losy Danieli Stein, nim została rzucona w wir śledztwa. Z biernego obserwatora niemal z dnia na dzień stała się aktywnym uczestnikiem śmiertelnej wyliczanki. Czy było to przemyślane zagranie, spontaniczna reakcja czy zupełnie niefrasobliwy wygłup, tego nie wie nikt. Na szukanie odpowiedzi można by poświęcić pół życia, dwie trzecie rocznego przychodu i kilka luźnych weksli. Na próżno. Rolę, jaką Daniela odegrała w sprawie morderstw, rozcieńczyła policja, a prawdę przesłonił pleciony przez media całun niedomówień. Z prawdą zresztą bywa różnie. Najczęściej jest z nią jak ze zwierciadłem. Każdy widzi coś innego. I jak z tym kotem Schrödingera, nad którym wszyscy łamią sobie głowy, a rozwiązaniem jest w gruncie rzeczy brak rozwiązania.
Daniela Stein nie była ani zwierciadłem, ani kotem, choć trzeba przyznać, że wielu widziało w niej ponętną kotkę. Staruchy zamiast kotki widziały zgoła drapieżną lwicę, która wyrwała się hodowcom z austriackiego zoo, by żerować na Bogu ducha winnych tarnowianach. Jeszcze wiele miesięcy później szeptano w tramwaju na placu Sobieskiego, że za wszystkim stała pewna wiedenka, która narobiwszy długów w Austro-Węgrzech, postawiła stópkę na tarnowskim bruku, żeby i tutejszemu ludowi dać zasmakować w wielkomiejskiej rozpuście. A robiła to z taką nonszalancją i z taką klasą, że nieskrępowana miłość do Franciszka Józefa, pielęgnowana z pietyzmem przez pokolenia, w ciągu tygodnia zgasła jak ogarek.
Daniela Stein miała wszystko, co charakteryzowało kobietę sukcesu. Wdzięk, inteligencję, platynową kartę kredytową i sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu w szpilkach. Jej dzieciństwo umknęło opinii społecznej. Nie pamiętano nikogo o nazwisku Stein, mieszkającego na peryferiach ulicy Zamkowej. Nie kojarzono nawet dziewczynki o imieniu Daniela, które w latach siedemdziesiątych było niezwykle egzotyczne, a w Polsce nikt nie marzył jeszcze o romansidłach amerykańskich pisarek.
Od dziewięciu miesięcy, to jest od dnia opuszczenia granic Austrii, aklimatyzowała się w Tarnowie. Najęła ekipę remontową, odświeżyła elewację. Architekci zieleni wyrwali jedno, zasadzili drugie. Pojawiły się oczka wodne, kaskady, mostki i migoczące rybki. Małą glorietę spowił bluszcz. W tym czasie Daniela budowała odpowiednią pozycję społeczną. Bywała tu i ówdzie. Na wernisażach, w restauracjach i w Sali Lustrzanej. Często widywano ją w teatrze, gdzie przyciągała uwagę wytwornymi kreacjami. Domyślała się, że dużo o niej mówią i było jej z tym dobrze. Za wzór kobiecości uznawała obycie w wielu dziedzinach życia, kontakty z notablami i płynne poruszanie się w różnych środowiskach. Nie zapominała, że podtrzymywanie ciepłych stosunków sąsiedzkich również stanowi nieodłączny element gry towarzyskiej.
Najbardziej niepokoiło ją bezpośrednie sąsiedztwo. Początkowo sądziła, że dom jest opuszczony. Potem kilkukrotnie dostrzegła ciemnowłosą nastolatkę opuszczającą budynek. Innym razem zobaczyła samochód wjeżdżający do garażu. Czuwała do rana, by dowiedzieć się, kto jest kierowcą. Aż uprzytomniła sobie, że wezmą ją za jakąś pieprzniętą stalkerkę.
Z Krzysztofem zetknęła się dopiero w galerii handlowej, zupełnym przypadkiem. Poznała samochód po kolorze i marce, a numer rejestracyjny utwierdził ją w pewności. Mężczyzna pakował smoking. Nie wahała się wykorzystać posiadanej wiedzy. Wrócili do butiku, gdzie wskazała mu właściwą poszetkę i spinki do mankietów. Pytanie o żonę zbył milczeniem.
Teraz miało pójść z górki, ale za jednym szczytem ukazał się następny. Te nieliczne okazje, kiedy mijali się na ulicy, Krzysztof zbywał półsłówkami. Nigdy nie widziała go uśmiechniętego. Dowiedziała się, że czarnowłosa nastolatka jest jego córką, ale nie potrafiła zrozumieć łączącej ich więzi. Mijali się w drzwiach, nigdy nie widziała ich razem, ona paliła światło w jednym pokoju, on zaś po przeciwnej stronie budynku. Czuła, że relacja ojca i córki nie jest w pełni zdrowa.
Kiedyś zaryzykowała spotkanie z nastolatką. Zaczepiła ją na ulicy. Dziewczyna zdjęła słuchawki i odsunęła włosy za uszy. Daniela dostrzegła długą blizną idącą od małżowiny aż po brodę. Roztrzęsła się i przysięgła, że nie odpuści draniowi. Jeśli tylko maltretuje córkę, naśle na niego opiekę społeczną.
A potem w archiwach gazety przeczytała o straszliwym wypadku sprzed lat. Jakiś reporter pisał, że należy wymóc na sejmie, aby przedsięwziął pracę nad nową ustawą ograniczającą prawa trzeciej władzy. Sądy nie mogą odbierać praw rodzicielskich ojcom, kierując się wyłącznie emocjonalnymi pobudkami. Utarło się, że między kobietą a dzieckiem istnieje silniejsza więź psychofizyczna niż między dzieckiem a ojcem. Dziennikarz przywoływał przypadek Hanny Roty. Sugerował, jakoby była jedyną winną kraksy z pociągiem, w której wyniku zginęła na miejscu, a jej córka odniosła poważne obrażenia ciała i umysłu. Badanie krwi zaniepokoiło diagnostów. U dziecka zarejestrowano niebezpieczne stężenie benzodiazepin, co doprowadziło do śpiączki farmakogennej. Dziennikarz połączył fakty i wysnuł wniosek. Hanna Rota z nieznanych bliżej przyczyn naszprycowała córkę psychotropami, położyła ją w samochodzie i podjęła się próby samobójczej.
Daniela była kobietą pełną wrażliwości i mocno roztrzęsła się przeczytawszy ów artykuł. Być może dziecku potrzebna jest matka? – pomyślała i postanowiła zadośćuczynić pobożnemu życzeniu. Powoli, w swoim tempie, nienachalnie. Lecz nim Daniela zdołała zrobić choć jeden krok, Nina umarła.
Dowiedziała się z prasy, ale nawet bez tego domyśliłaby się zmian. Krzysztof nie opuszczał domu. Liście przykryły jego samochód. Różni ludzie przychodzili i odchodzili od drzwi. Ktoś zapalił znicz. Wiatr zgasił płomień.
Nie mogła czekać. Ubrała się najstaranniej jak tylko potrafiła. Nie na czarno, ale na stonowany brąz. Bez żadnych aplikacji i świecidełek. Zapukała do drzwi, a gdy nikt nie otwierał, weszła do środka. Poczęła wołać Krzysztofa po imieniu. Nikt jej nie odpowiadał. Przebrnęła przez salon, wyczuwając na sobie obce spojrzenia. Uzmysłowiła sobie, że patrzą na nią osoby z portretów. Dziewczynki, matrony, mężczyźni. W połowie schodów usłyszała szum wody.
Walczyły w niej dwa sprzeczne obozy. Kobiety z wyższych sfer i prostej mieszczanki. Savoir vivre bił się z instynktem. Wreszcie wtargnęła do łazienki. Krzysztof leżał w brodziku półprzytomny, woda zalewała kafelki. Pomyślała, że targnął się na życie. Oprzytomniał, gdy ciągnęła go po korytarzu. W łóżku całkowicie odzyskał świadomość.
– Śpij – powiedziała, choć wolałaby, żeby się obudził. – Nie musisz nigdzie wychodzić – dodała, życząc sobie, żeby poszedł z nią gdziekolwiek. – Już dobrze – dokończyła, choć wiedziała, że przed nim długa droga.
Krzysztof to zasypiał, to budził się. Milczał na jawie i krzyczał przez sen. Trząsł się z zimna i pocił z gorąca. Daniela odkrywała go i przykrywała. Otwierała okno i zasuwała zasłony. Robiła kompresy, rozgrzewała termofor. W domu bywała okazjonalnie, tylko po to, by przygotować posiłek. Wyrzucała go potem do śmietnika. Zupy spłukiwała w sedesie. Czuwała w nocy, nie spała w dzień. Makijaż spływał jej po policzkach. Po trzech dniach Krzysztof zjadł talerz rosołu i zrozumiała, że najgorsze za nimi.
Załatwiła za niego formalności pogrzebowe, objechała cmentarz, kwiaciarnię i kościół. Puściła w eter fałszywe nekrologi, komu trzeba powiedziała o zmienionym terminie. Dopięła wszystko na ostatni guzik.
Z wyjątkiem Dziennikarza. Wypłynął z nicości, chcąc ją i Krzysztofa pogrążyć w nicość. Musiała podjąć zdecydowane kroki. Udało jej się. Zmasakrowała Dziennikarza i zawiozła Krzysztofa do domu.
Miała nadzieję, że jego dom stanie się teraz jej domem. Chciała wejść do środka i powiedzieć, jak bardzo jest jej… nie, nic nie chciała powiedzieć. Chciała pobyć z nim w milczeniu. To więcej niż nawijać o współczuciu. Tak właśnie chciała zrobić, lecz Krzysztof zatrzymał się w progu i powiedział:
– Chcę zostać sam.
Zamknął drzwi tuż przed jej nosem.
17 października, czwartek
Nigdy nie zrozumiem psychiatrów i neurologów. Obce jest mi babranie się w zwojach mózgowych i gdyby nie to, że stanowią centrum decyzyjne, bez chwili wahania zdecydowałbym się na lobotomię.
Po tym jak znokautowałem gnoja w moim ogrodzie, straciłem nad sobą kontrolę. Przeszłość jawi mi się niczym bohomaz, a na tym bohomazie z trudem rozpoznaję poszczególne kształty. Widzę natrysk, centymetry wody na płytkach, jakieś obce ręce, koc i sufit w sypialni. Jakaś twarz niebędąca twarzą ani Hani, ani Niny. Twarz zupełnie obca, ale pełna współczucia. Anioł miłosierdzia?
Daniela. Tak. Powiedziała, że ma na imię Daniela. Nazwiska nie pamiętam, ale ma coś wspólnego z męczennicą.
Potem był pogrzeb, który majaczy gdzieś w otchłani. Po powrocie do domu musiałem przeżywać go wciąż na nowo, bo taki już urok pamięci, że wywleka z wnętrza wszystko co najgorsze, mówiąc „cierp bardziej, cierp jeszcze”. Upiory zżerały mnie. Nie mogłem wygrać siłowo. Doświadczenie podpowiadało mi, że jedynym skutecznym orężem jest lekceważenie. Ignorowanie każdego sygnału i każdego podszeptu. W ten sposób wygrałem. Uspokoiłem się, a po chwilach słabości przyszła pora na wewnętrzną równowagę. Mógłbym wprawdzie dokarmiać się lękami, podsycać niepokojem i czekać, aż zakwitną i zaowocują pączki psychozy, a ja skończę w szpitalu bez klamek, gdzie jest miejsce tych, którzy stracili nad sobą kontrolę, ale po co? Gdy człowiekowi chodzi po głowie, że ma misję do wypełnienia, nie można poddawać się beznadziei. Trzeba zakasać rękawy i brać się do roboty.
Moje życie zmieniło się diametralnie. Przed tygodniem opuszczałem szpital jako dawca życia, po siedmiu dniach wracałem do niego jako ten, któremu je odebrano. Jeśli Bóg uprawia z nami hazard, musi mieć czarne poczucie humoru. Stawka jest oczywista – życie za życie. Przez ciebie ktoś je stracił, tyle samo zapłacisz.
Szpital świętego Jana to moje drugie miejsce pracy. Debiutowałem w Krakowie na Śniadeckich, po czym przeniosłem się do Tarnowa, dokąd ściągnęła mnie żona. Choć nie mam takich możliwości rozwoju jak w dużym mieście, zalety przeważają nad wadami. Jako trzydziestolatek zostałem autorytetem, podczas gdy pracując w klinice byłbym najwyżej profesorskim podnóżkiem. Podobnie można mówić o szacunku pacjenta, który nie jest tak roszczeniowy jak w wielkim mieście. Nadal obowiązuje tutaj hierarchia „ksiądz, lekarz i aptekarz”. Dwadzieścia lat pracy nie zmieniło mojego postrzegania.
Oddział kardiologii inwazyjnej mieści się na pierwszym piętrze. Zlokalizowano go nad kaplicą, co jednych cieszy, innych, zwłaszcza tych młodszych, doprowadza do obłędu. Skarżą się na pienia pełne potępienia i proszą o zmianę lokum. Niestety, na oddziale mamy niewiele łóżek i zazwyczaj wszystkie są zapełnione, więc ich postulaty napotykają opór ze strony pielęgniarek.
Drzwi wejściowe otwierają się na recepcję, toteż pierwszą osobą, którą ujrzałem, była Benia. Mianowałem ją siostrą oddziałową przed ośmiu laty, kiedy po raz pierwszy wygrałem konkurs na ordynatora. To kobieta w sile wieku, zażywna, ale z godną podziwu energią, dorównującą chyba tylko jej apetytowi. Wychowała siódemkę dzieci. Nie wątpiłem, że zapanuje również nad szpitalną trzódką.
– Panie doktorze… – stęknęła, przerywając niezręczną ciszę, jaka zapanowała na mój widok. Trwała roztrzęsiona. Przejąłem inicjatywę i poklepałem ją po ramieniu. Wtedy zalała mnie potokiem łez. Reszta pielęgniarek nie była tak wylewna i zajęła się swoją pracą. Przeczułem wówczas, że wisi nade mną miecz Damoklesa.
– Panie doktorze – szepnęła Benia. – Był tu Stary. Prosił o spotkanie, gdy stawi się pan na oddziale.
– Coś pilnego? – Liczyłem, że wyciągnę z niej więcej informacji. Wzruszyła ramionami. – Daj mu znać, żeby zarezerwował dla mnie chwilę.
Przytaknęła.
Oddział ma kształt litery L. W jej krótszym ramieniu mieści się dyżurka lekarska, gdzie urzędujemy w szóstkę, ja, dwóch kardiologów i trójka stażystów. Mam wprawdzie własne pomieszczenie, ale zawsze twierdziłem, że zespół nie przestaje być zespołem po wyjściu z sali zabiegowej. Jak miałbym rozwiązywać problemy podwładnych, nie dotykając ich bolączek na co dzień? Zza biurka niewiele widać.
Stażyści zwijali się jak w ukropie, pisząc wypisy i artykuły do specjalizacji. Mniemam, że taką wolą walki zapałali na dźwięk otwieranych drzwi, bo z jednej torebki wystawała okładka romansu, a na komputerze migały fotki z życia niekoniecznie szpitalnego.
– Co tu robisz? – zapytał Karol, zbywając uprzejmości.
– A gdzie mam być?
– Na pewno nie na oddziale. Był u nas Stary.
– Tak, wiem. Wybieram się do niego.
– A, okej. To spadaj.
Karol był stażystą, z rodzaju tych młodych i asertywnych, który został potem na oddziale jako lekarz po specjalizacji. Ambicja parowała z niego. Skłamałbym, mówiąc, że nie był zdolny. Posiadał umiejętności, sprawne ręce i bez wahania postawiłbym go w szeregu moich najlepszych studentów. Miał jednak tę cechę, która charakteryzuje ludzi szczególnie inteligentnych – arogancję. Za jedną z najgorszych decyzji w swym życiu uznaję przejście z nim na „ty”. To zatarło różnice między nami, przyblakł mój mentorski ton, jego język stał się bardziej swobodny. Raziło mnie to i nieraz czyniłem mu wymówki, nic sobie jednak z nich nie robił. Wręcz przeciwnie. Rósł w siłę, a obóz jego zwolenników nieustannie się powiększał, bo uwodził charyzmą i dowcipem.
Nie wchodziłem w dyskusję. Zostawiłem aktówkę i poszedłem do biura Starego. Rezydował na najwyższym piętrze, nad chirurgią i neurologią. Nazywaliśmy go Starym na cześć szpitala, który też był stary i podobnie jak on domagał się generalnego remontu. Straszył zepsutymi zębami. Nigdy dotąd nie spotkałem człowieka, którego jama ustna przypominałaby gruzowisko. Czy raczej gruzowisko gruzowiska. Doprawdy na pewnym stanowisku człowiek powinien zadbać o własną prezencję. Zęby to jednak pół biedy, Stary pod zaczeską ukrywał łysinę. Nikt nigdy nie dowiedział się, jaki kierunek studiów ukończył, i co przyświecało Radzie Powiatu, kiedy mianowała go na stanowisko Dyrektora Szpitala Rejonowego. To była ekonomiczna tragedia. Kontrakty z NFZ-em opiewały na śmieszne kwoty, a o podwyżkach można było zapomnieć. Dyrektor plątał się po oddziałach i robił cięcia kosztów. Biada temu, który miał jakąkolwiek prośbę!
– Siadaj, panie kolego – powiedział, gdy wszedłem do gabinetu. Wolałem stać, żeby nie dać mu przewagi. Dyrektor wyglądał za okno, podziwiając skrzydło szpitala z przychodnią. Przynajmniej taką miałem nadzieję, ale rozwiał moje złudzenia. – Nie będę owijał w bawełnę. Musimy się rozstać.
Zatkało mnie.
– Szpital to miejsce, gdzie świadczona jest pomoc zdrowotna. Nieodzownym elementem funkcjonowania placówki jest renoma. Cóż to jest renoma? – Stary odwrócił się. Kręcił młynka palcami. – Sława? Popularność? O nie, nic bardziej mylnego, panie kolego. Renoma to wypadkowa przeżyć i zgonów, wypadkowa przychodów i rozchodów. Ekonomia jako jedyna z nauk dobrze to tłumaczy.
– A co ja mam z tym wspólnego? – zapytałem.
– Anita Skowron.
– To nie był błąd w sztuce, Sta… panie dyrektorze. – Mogę stanąć przed komisją.
– Nie o to chodzi.
– A o co?
– Ludzie mówią więcej, niż wiedzą.
– Zawsze tak było, jest i będzie.
– Niepotrzebny nam protest tarnowian. To będzie gwóźdź do trumny szpitala. Kardiologia jako nierentowna padnie pierwsza, a co z resztą? Musimy mieć na uwadze dobro innych oddziałów.
– Nie ma mowy. Jestem twarzą kardiologii. Trzymam tę ruinę w jednym kawałku.
– Mamy tymczasowe zastępstwo. – Gula stanęła mi w gardle, bo wiedziałem, kto aspiruje na moje miejsce. – Rozumiem, panie kolego, w jakiej sytuacji się znalazłeś. Składam szczere kondolencje. Niemniej opinia publiczna wie swoje.
– Zróbcie badanie pośmiertne. Roześlijcie ekspertyzę do prasy. Ludzie nie są głupi. Nie pozwolę się skompromitować.
– Media trzymają z ludźmi. Pożarłyby nas w jednym kawałku. Mało nam afer łapówkarskich?
– Czyli mam przyzwolić na kłamstwo?
– Kłamstwo może wlec się latami.
– Nie rozumiem. – Patrzyłem na niego tępo.
– Córka Anity Skowron straszy pozwem. Dotychczas to nie miało miejsca i nie na taką skalę. Pacjentka była wpływową personą w świecie tarnowskich biznesmenów. Jeśli powstanie szum wokół jej osoby, dziennikarze śledczy dobiorą się do życiorysu. Bóg raczy wiedzieć, co w nim znajdą. Jakie haki trzymała na klientów, że od tygodnia przepalają linie telefoniczne na moim biurku?
– Aha, rozumiem, będę przysłowiowym kozłem ofiarnym. Trzeba rzucić żer drapieżcom i brać nogi za pas. – Próbowałem się roześmiać ze wzgardą, ale nawet taka wymuszona radość w obecnej chwili stawała się moim prywatnym Mount Everestem. Nie dałem rady.
– Mowa tylko o urlopie bezpłatnym. Do odwołania. Poczekamy, aż sprawa ucichnie.
– To śmieszne. Jedna kretynka, która nie może pogodzić się ze śmiercią matki, ma zniszczyć lata pracy? Co ja mam zrobić w analogicznej sytuacji? Wysadzić się w centrum handlowym?
Dyrektor oparł się na mnie i pokierował w stronę drzwi.
– O tym właśnie mówię. To idealna okazja, żeby odpocząć, zrelaksować się, wyciszyć…
Tak jakbym nie marzył o niczym innym po tygodniu leżenia bez czucia. Chory człowiek!
– Sam trafię do drzwi, panie dyrektorze. W przeciwieństwie do pana umiem znaleźć wyjście.