Europa. Opowieści podróżne - magazyn Kontynenty - ebook

Europa. Opowieści podróżne ebook

magazyn Kontynenty

3,8

Opis

Książka, która zabiera nas w podróż po Europie. Po miejscach – i w czasie. Śladami mistrzów. Tropem zdarzeń. Reportaż, proza literacka, eseje, relacje spisane przez znakomitych polskich autorów. Wszystkie zgromadzone w niej teksty były publikowane w „Kontynentach” w latach 2012–2015. A kryterium ich doboru? Proste, jak to w „Kontynentach” – liczy się opowieść.

„W podróż warto zabierać książki. Ale…
Czasem to książka zabiera w podróż nas. Pokieruje, objaśni, ubarwi, rozbawi, zaskoczy nieznanym faktem, naświetli z innej strony, pomoże z cienia patrzeć na wydarzenia dziejące się w pełnym świetle. Pokona barierę czasu, języka, obyczaju. Wprowadzi w magię miejsca, oczaruje.
Ta książka zabiera w podróż po Europie. Po miejscach – i w czasie. Śladami mistrzów. Tropem zdarzeń. Reportaż, proza literacka, eseje, relacje spisane przez znakomitych polskich autorów. Wszystkie zgromadzone tu teksty były publikowane w «Kontynentach» w latach 2012–2015. A kryterium ich doboru? Proste, jak to w Kontynentach – liczy się opowieść.
Zatem: Tu opowiada się o Europie” – Dariusz Fedor, redaktor naczelny „Kontynentów”

Spis treści:
1. Witold Szabłowski // Albania – Muzułmanie, którzy malują Mahometa
2. Andrzej Stasiuk // Mołdawia – Zapiski Mołdawskie
3. Krzysztof Varga // Serbia – Subotica. Duchy zmarłych pisarzy
4. Marcin Kydryński // Portugalia – Moja lizbońska biblioteka
5. Michał Rusinek // Po drodze – Trzy limeryki podróżne
6. Paulina Wilk // Emigranci – Uśpione walizki
7. Adam Wajrak // Polska – Dzikie, zapalczywe, w gęstym lesie wychowane
8. Krzysztof Varga // Francja – Na tropie Lupina, na grobie Rimbaud
9. Jarosław Klejnocki // Po drodze – Namiot, Mahler, Hitler, Mickiewicz, Goethe
10. Piotr Jagielski // Francja – U Szekspira w Paryżu
11. Marek Pernal // Hiszpania – Umarłe miasto
12. Jarosław Mikołajewski // Włochy – Akcenty sycylijskie
13. Izbalea Meyza // Białoruś – Ukryte życie martwej sarny
14. Małgorzata Rejmer // – Albania – Piękna i przeklęta
15. Robert Makłowicz // Bośnia i Hercegowina – Efekty pomieszania terroir
16. Dmytro Antoniuk // Ukraina – MIędzy Dniestrem a Prutem
17. Michał Rusinek // Po drodze – Propozycje uścisków esemesowych
18. Anna Arno // Polska – Kapliczki
19. Katarzyna Nizinkiewicz // Pireneje – Wymarłe kopalnie
20. Dorota Chojnowska // Gruzja – Donżuani

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 246

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (29 ocen)
6
11
11
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aleksander123123

Nie oderwiesz się od lektury

Piękne reportaże, polecam
00

Popularność




Redakcja:
Dariusz Fedor
Korekta:
Grażyna Kwiek
Projekt graficzny okładki:
Michałowski Studio
Jan Diehl Michałowski
Projekt layoutu, skład:
Krzysztof Grzegorz Sufa-Chrostowski
+48 501 453 924
Wydawca:
FEDOR Dariusz Fedor
ul. Klonowa 13
05-220 Zielonka
© Copyright by „Kontynenty” 2019
© Copyright by:
Witold Szabłowski, Andrzej Stasiuk, Krzysztof Varga, Marcin Kydryński, Michał Rusinek, Paulina Wilk, Adam Wajrak, Jarosław Klejnocki, Piotr Jagielski, Marek Pernal, Jarosław Mikołajewski, Izabela Meyza, Małgorzata Rejmer, Robert Makłowicz, Dmytro Antoniuk, Anna Arno, Katarzyna Nizinkiewicz, Dorota Chojnowska, Dariusz Fedor
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
Wydanie I
Zielonka 2019
ISBN: 978-83-943281-3-9
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

W podróż zawsze zabieram książki. Ale tym razem to książka w podróż zabrała mnie.

Otóż szperając w mojej bibliotece, trafiłem na książeczkę, o której zapomniałem – wydane w roku 1983 przez Pax „Myśli” Blaise’a Pascala. Widocznie przed laty odłożyłem ją na chwilę, a ktoś – może ja sam – przez nieuwagę strącił ją w ciemną przestrzeń między grzbietami dzieł innych filozofów i ścianą. A może schowała się tam sama?

Sztywną płócienną okładkę chroniła piękna, zielona obwoluta ze szlachetnym wzorkiem imitującym płótno. Była tylko lekko nadgnieciona na dole, ale innych śladów zniszczenia nie nosiła. „Czy ja ją w ogóle czytałem?” – pomyślałem i zaraz poczułem wstyd, bo chciałbym się chwalić, że zagłębiałem się w nią żarliwie. Nie mogłem sobie tego jednak przypomnieć.

Otworzyłem ją więc na chybił trafił i... dokonałem odkrycia. Odkrycia tak ważnego, że wstyd niepamiętania Pascala poszedł w kąt, a moje myśli pobiegły w zupełnie inną, niespodzianą stronę.

To była mała karteczka, właściwie bilecik, świstek urzędowy wydrukowany na cienkim papierze. Zapisany alfabetem, w którym litery łacińskie mieszały się z cyrylicą. Rok wydania: 1980, Jugosławia, autostrada, opłata za przejazd, cena 500 dinarów. Pamiątka z mojej pierwszej podróży do wielkiego świata, do prawdziwej Europy – samochodem do Grecji. Przez Czechosłowację, Węgry i Jugosławię.

Bilecik przypomniał mi tę drogę, ale też uświadomił coś innego: że nic, co było na nim urzędowo poświadczone, już nie istnieje. Że nie ma już takiego państwa Jugosławia, że nie ma już takiej waluty jugosłowiański dinar, że nie ma już pewnie tej autostrady, choć tego akurat pewny nie jestem, bo od 1980 roku jakoś mnie w tamtą stronę nie poniosło. Że po Czechosłowacji zostało mgliste wspomnienie, że ba! wszystkich państw, z którymi wtedy Polska sąsiadowała, już nie ma. Bilecik-znak czasów ułożyłem z powrotem między kartkami, a książkę odłożyłem na półkę z zamiarem, że niebawem o odkrytym w niej bileciku napiszę.

Całą tę historyjkę odtwarzam teraz z pamięci. Bo... książka znikła. Szukałem kilka dni, ale nie mogłem jej w mojej bibliotece znaleźć. Na pewno się nie mylę: to było to wydanie „Myśli”, na pożółkłym bileciku było „po jugosłowiańsku” wypisane „500 dinarów”, „Jugosławia”, „1980” itd.

Niespodziane zniknięcie Pascala każe mi postawić tezę, że istnieje kategoria książek wędrujących. Tych, które wpadną w rękę w porę, coś ważnego zakomunikują, pokażą kierunek – gdzie i po co jechać – a potem schodzą z oczu, popadają w zapomnienie. I ujawniają się, gdy znów przyjdzie pora. Są takie książki, nieprawdaż...?

W podróż warto zabierać książki. Ale czasami to książka zabiera w podróż nas. Pokieruje, objaśni, ubarwi, rozbawi, zaskoczy nieznanym faktem, pokaże z innej strony, pomoże z cienia patrzeć na wydarzenia dziejące się w pełnym świetle. Pokona barierę czasu, języka, obyczaju. Wprowadzi w magię miejsca, oczaruje.

Ta książka zabiera w podróż po Europie. W podróż po miejscach – i w czasie. Śladami mistrzów. Tropem zdarzeń. Reportaż, proza literacka, eseje, relacje spisane przez znakomitych polskich autorów. Wszystkie zgromadzone tu teksty były publikowane w „Kontynentach” w latach 2012–2015. A kryterium ich doboru? Proste, jak to w „Kontynentach” – liczy się opowieść.

Zatem:

Tu opowiada się o Europie.

Dariusz Fedor

redaktor naczelny „Kontynentów”

Witold Szabłowski

Reporter

Muzułmanie, którzy malują Mahometa
Wiesz, my jesteśmy... trochę inni – mówi Baba Mondi i zaczepnie się uśmiecha. „My” – sufi w Albanii.

Baba Mondi wciska we mnie cukierka za cukierkiem. Jakby chciał w ten sposób przekonać, że islam – a już z całą pewnością sufizm – jest religią pokoju i nie należy wszystkich muzułmanów traktować jak fanatyków. Cukierki mają smak kawy i powoli robi mi się od nich niedobrze. Nie chcę jednak obrazić mojego gospodarza, lidera trzech milionów wiernych, którego nawet watykańscy dyplomaci nazwali „papieżem bektaszytów”. Siedzimy na eleganckich fotelach w krwistoczerwonym kolorze, ja po jego prawej ręce, pod obrazem z dwoma mężczyznami i kobietą.

– Kim bu adam? (Kto to jest?) – pytam po turecku, bo to jedyny język, w jakim jesteśmy się w stanie jakoś porozumieć.

– Prorok Mahomet. A także jego córka i zięć – odpowiada Baba Mondi i zaciekawiony patrzy, jak zareaguję. Choć ma długą białą brodę, powłóczystą białą szatę, która dodaje mu powagi i dostojeństwa, i choć sam wygląda jak towarzysz Mahometa ze starych osmańskich rycin, ciekawość, jaka maluje się na jego twarzy, jest niemal chłopięca.

Patrzę na Babę, Baba patrzy na mnie. Obaj wiemy, że za malowanie Mahometa twardogłowi muzułmanie potrafią karać śmiercią. Wierzą, że islam zabrania publikowania jego wizerunku, i są na tym punkcie bardzo wrażliwi. I ja, i Baba wiemy, co się działo w Europie, gdy w 2005 duński dziennik opublikował karykaturę z Mahometem właśnie – tysiące ludzi wyszły na ulice, by zaprotestować; imam z Mekki nawoływał do bojkotu duńskich towarów; inni imamowie poszli jeszcze dalej i wzywali do wojny z Europą. W nigeryjskim mieście Maiduguri spalono w ramach protestu jedenaście kościołów; w demonstracjach w różnych zakątkach globu zginęło kilkadziesiąt osób.

A tymczasem bektaszyci w Tiranie spokojnie przyjmują gości pod wymalowanym ludzką ręką obrazem Proroka. Jak to możliwe!?

1.

Na placu Skanderbega, albańskiego bohatera narodowego, w centralnym, rozpiętym między osmańskim meczetem a komunistyczną mozaiką punkcie Tirany, próbuję znaleźć taksówkę, która zawiezie mnie do światowego centrum bektaszyzmu.

– Bek-ta-szi! – mówię głośno, wyraźnie i powoli, ale i pierwszy, i drugi zagadnięty kierowca rozkłada ręce. Czyżbym coś źle akcentował? Może i tak. Na wszelki wypadek rysuję w powietrzu brodę, jaką noszą święci derwisze. Po tej brodzie pierwszemu taksówkarzowi zapala się w głowie zielone światełko.

– Kryegjyshata! – oznajmia i każe mi się umościć na tylnej skórzanej kanapie swojego mercedesa (ta marka to połowa wszystkich aut w Albanii), odpala silnik i wiezie przez rzekę, przez pole, przez park, w odległą część Tirany, której jeszcze nie widziałem i pewnie nigdy bym nie zobaczył.

– Niech będzie i Kryegjyshata, obyśmy tylko dojechali – wzruszam ramionami. Kierowcy tymczasem zbiera się na zwierzenia.

– Io bektaszi – tłumaczy po włosku. Choć nie znam tego języka, od kiedy jestem w Albanii, muszę się nim posługiwać niemal codziennie. Co czwarty z czterech milionów Albańczyków jest na emigracji, głównie w Grecji lub właśnie we Włoszech. Robią dzięki temu doskonałą pizzę i prawie wszyscy lepiej albo gorzej mówią w tym pięknym języku.

– Voi bektaszi? – dopytuje kierowca.

– No, io Polacco catolico. Como il papa Giovanni Paolo – tłumaczę, bo przecież kogo jak kogo, ale polskiego papieża znają w Albanii doskonale. W samym centrum Tirany jest jego ulica, prowadzi na główny stadion. Co drugi Albańczyk wspomina jego wizytę tuż przed upadkiem komunizmu. Wierzą, że to dzięki jego przyjazdowi Ramiz Alia, następca krwawego Envera Hodży, zamiast bronić dyktatury przy pomocy wojska, zwyczajnie pozwolił jej upaść. Na moim kierowcy polski papież nie robi jednak większego wrażenia. Włącza kasetę i zapoznaje mnie z wiązanką przebojów albańskiego disco polo. Jedziemy obok dwóch opuszczonych fabryk, a potem przez rząd komunistycznych bloków zamienionych na romskie półgetto.

– Zingaro! Zingaro! – krzyczy kierowca i pokazuje mi palcem grupkę romskich dzieciaków, które toczą patykiem koło od roweru po asfalcie. Zza ich pleców wyrasta olbrzymi mur z arabskim napisem i dwunastoramienną gwiazdą wyrytą nad bramą. Jesteśmy w Kryegjyshata.

2.

Oślepiające, jasne światło, a w nim trójka ludzi: dwóch mężczyzn i chłopiec czytający Koran. Lokman Perende, nauczyciel małego Haciego, musiał być zaskoczony, gdy wszedł do jego pokoju i zobaczył taki widok. Po jego wejściu mężczyźni rozpłynęli się w powietrzu.

– Kto to był? – zapytał.

– Prorok Mahomet i jego zięć Ali – odpowiedział chłopiec.

Może jednak Lokman Perende wcale zaskoczony nie był? Haci Bektasz, syn króla jednego z państewek, na które w XIII wieku podzielona była Turcja, już jako niemowlę w kołysce recytował sury z Koranu i czynił mniejsze lub większe cuda. Kiedyś na przykład jego nauczyciel miał oddać się rytualnej ablucji przed modlitwą.

– Muszę iść do strumienia – powiedział.

– Nie musisz – odpowiedział jego podopieczny, po czym zamknął oczy, pomodlił się i po chwili strumień czystej wody wytrysnął u jego stóp. Później wyrosły tam irysy.

Tyle mówią legendy, bo dokładnych faktów z życia Haci Bektasza nie znamy. Nikt nie wie dokładnie, kiedy się urodził, kiedy żył ani kiedy zmarł – musiało to być gdzieś na przełomie XIII i XIV wieku.

Wtedy w Persji i Anatolii niezwykłą popularnością cieszą się bractwa sufickie – islamski odpowiednik zakonów żebraczych. Na ich czele stoją charyzmatyczni liderzy, którzy ze skostniałych już lekko nauk imamów i kalifów próbowali wydestylować czystego Allaha, takiego, co kocha człowieka i chce, by ten, zamiast utknąć w studiowaniu jego nauk, był po prostu szczęśliwy. Sufi czczą go przez śpiew i taniec, nie odmawiają sobie alkoholu i innych używek, a ze ścisłego postu w ramadanie wyłączają owoce, potem nawet wyłączają cały post; bektaszyci przestrzegają go tylko przez pierwszych dziesięć dni. O ich praktykach można przeczytać więcej w książce Stanisława Gulińskiego „Alewizm i bektaszyzm. Historia i rytuał”, a także w pracy Marii Naganowskiej „Tureckie bractwa sufickie”, dostępnej na stronie www.orient.uw.edu.pl.

– Do dziś mamy problem, żeby odpowiedzieć, w co dokładnie wierzymy – śmieje się Alert Nausufi, jeden z bektaszytów, których spotykam w Tiranie. – Każdy pewnie trochę w co innego.

– A jest coś pewnego?

– Że nie ma Boga prócz Allaha. Że Mahomet jest jego prorokiem. Że ważna jest jałmużna dawana biednym.

Ale już inne typowo muzułmańskie wierzenia nie są dla nas tak oczywiste. Nie modlimy się pięć razy na dzień, jak inni muzułmanie. Szariat – czyli prawo islamskie – też obowiązuje tylko tych mniej wtajemniczonych – wtajemniczeni słuchają swoich duchowych mistrzów.

Nic dziwnego, że i wśród sunnitów, i wśród szyitów bektaszyci uchodzą za odszczepieńców. Najbardziej popularni byli wśród janczarów, dzielnych wojowników, których sułtan wybierał spośród dzieci swoich chrześcijańskich poddanych. – To dlatego, że bektaszyzm był bardzo elastyczny, przejął od chrześcijan wiele praktyk – mówi Elian Erabara, albański dziennikarz, który zajmował się wierzeniami muzułmańskich bractw. – Oni mają wspólny posiłek, który nazywają muhabbet i który w założeniach przypomina waszą komunię. Mają też magfirat-i zunub – to jest coroczna rozmowa z mistrzem duchowym, któremu zwierzasz się ze swoich grzechów i słabości. Wypisz wymaluj jak wasza spowiedź! Dla chłopców, którzy byli zabierani z chrześcijańskich domów jako nastolatki, taka religia była dużo łatwiejsza do zaakceptowania niż całkowicie obcy kulturowo islam.

Baba – czyli duchowy ojciec bektaszytów – był z janczarami i w czasie przegranej bitwy pod Wiedniem, i na wszystkich najważniejszych bitewnych polach, na które trafili wojownicy sułtana. Ubrany w zielony płaszcz, był dla nich tym, czym dziś u nas jest biskup polowy Wojska Polskiego. Janczarzy, idąc do walki, wykrzykiwali imiona Allaha, Mahometa i Haci Bektasza właśnie.

Sielanka trwała przez kilka stuleci, aż janczarzy za bardzo urośli w siłę; kolejni sułtani nie mogli zrobić kroku bez ich aprobaty. Oni zaś, jeśli godzili się na jakieś zmiany, to tylko poprawiające ich pozycję. Sułtan Selim III, kiedy próbował położyć temu kres, został w 1807 roku przez janczarów zamordowany. Dopiero dwadzieścia lat później jego następca Mahmud II zlikwidował ich korpusy. Dla buntowników nie miał nawet cienia litości – wybijał ich w pień. Był to bolesny cios nie tylko w janczarów, ale we wszystkich bektaszytów.

Kolejny przyszedł dwadzieścia lat później, gdy reformujący Turcję Mustafa Kemal Atatürk zdecydował, że wszystkie bractwa sufickie mają zostać zlikwidowane. Właśnie wtedy bektaszyci przenieśli swoje centrum do Albanii, na obrzeża stołecznej Tirany.

3.

Światowe Centrum Bektaszyzmu nie wygląda na światowe centrum czegokolwiek. Mały hotelik, dom sufich, wreszcie – dom modlitw i reprezentacyjne sale Baby Mondiego. Wszystko to wygląda jak siedziba bogatszego polskiego proboszcza.

– Oprowadzę cię, chcesz? – proponuje Eldi, student, którego ojciec pracuje jako kierowca Baby.

– Pewnie, że chcę! – odpowiadam, w końcu i tak czekam na audiencję.

– Tu się modlimy – mówi Eldi i prowadzi mnie do sali, w której patrzą na nas z obrazów Haci Bektasz i Balım Sultan, wielki XVI-wieczny reformator bektaszyzmu, o którym sufi opowiadają sobie podobne historie, jak chrześcijanie o świętym Franciszku (w skrócie: oswajał dzikie zwierzęta, jeździł nawet na tygrysie, wszystkim kazał żyć w zgodzie). – Tu odbywają się spotkania derwiszów – Eldi pokazuje pokój na piętrze, dużo uboższy od pozostałych, z wyraźnymi śladami gorszych czasów – zaciekami i odchodzącą farbą – na ścianach. – Enver Hodża, komunistyczny dyktator Albanii, zakazał nam wyznawać jakąkolwiek religię – dodaje Eldi. – Za jego rządów poprzedni Baba, Reshat Bardhi, trafił do obozu pracy. W naszym centrum działał wtedy dom starców. Za pielgrzymki do świętych miejsc, czyli tekke, można było iść do więzienia – Eldi prowadzi mnie na grób Baby Reshata, który spotykał się w Watykanie z Janem Pawłem II i był głęboko poważany przez wszystkich Albańczyków.

– Zmarł w zeszłym roku – mówi Eldi po krótkiej modlitwie przy jego grobie, w czasie której trzy razy pogłaskał nagrobek. – Z całego świata przyjeżdżają ludzie, żeby go poprosić o zdrowie i powodzenie. Jak ktoś nie może przyjechać, przysyła ręcznik. Widzisz, kilka z nich leży na jego grobie. Potem odsyłamy je wiernym. Wielu już zostało przez Babę Reshata uzdrowionych, ostatnio jeden mężczyzna z bezpłodności. Nie mogli z żoną mieć dzieci, przyjechali się pomodlić, i tydzień później ona zaszła w ciążę. A ty nie odwracaj się tyłem, jak wychodzisz z tego mauzoleum. Trzeba wyjść rakiem, o tak.

Zbliża się czas mojej audiencji, wracamy więc do domu Baby Mondiego i grzecznie ustawiam się w kolejce między delegacją samorządowców z miasta Vlore, przedstawicielami Studenckiego Związku Bektaszytów i wiernymi z Tetova w Macedonii, którzy przyjechali ze swoim Babą – Abdulmutallabem.

– Chcemy poskarżyć się na władze Macedonii – żali mi się Baba Abdulmutallab. – Prześladują nas. Macedońscy islamiści już kilka lat temu zajęli naszą główną tekke i nie chcą jej opuścić. A rząd nic z tym nie robi.

I Abdulmutallab tłumaczy mi zawiłości macedońskiej polityki wyznaniowej, a jego wierni słuchają z nabożną czcią. Jest kolejnym z bektaszytów, z którym gadam trochę po turecku, trochę po niemiecku, a trochę na migi; żywym dowodem, że jak ktoś chce się dogadać, zawsze znajdzie sposób. Mówię mu o tym.

– Nasza religia jest religią dialogu – odpowiada Abdulmutallab, ale widzę, że ten komplement bardzo mu się spodobał.

– A jak pan właściwie został derwiszem? – pytam.

Abdulmutallab uśmiecha się szeroko i pokazuje palcem na serce. – To ma się tutaj. Przez całe życie – mówi. – Pracowałem w Macedonii w biurze jako księgowy. Źle zarabiałem, więc pojechałem do Niemiec. Tam w Düsseldorfie dwanaście lat pracowałem na stacji benzynowej; nalewałem paliwo z dystrybutorów, aż któregoś dnia pojechałem do Berlina i zobaczyłem ubranych tradycyjnie bektaszytów. Przypomniałem sobie, że w dzieciństwie sam chodziłem się modlić do tekke. Na widok tych mężczyzn coś w moim sercu wreszcie się uruchomiło. Kilka dni później wróciłem do Macedonii i znalazłem swojego mistrza.

– Kto nim jest? – dopytuję.

– On – uśmiecha się Baba Abdulmutallab i pokazuje na bektaszyckiego szefa wszystkich szefów, Babę Mondiego, który właśnie wszedł się z nami przywitać.

4.

Baba Mondi ma na głowie białą czapkę – taką samą, jaką wieki temu nosili janczarzy – a na szyi dwunastokątny kamień zwany palihenk. Jego świta – ojciec Eldiego i jednooki majordomus – zaczyna rozdawać nam cukierki o smaku kawy. Mnie Baba sadza na honorowym miejscu, tuż obok siebie.

Wiem o Babie, że w czasach komunistycznych był oficerem albańskiej armii. Wielu takich jak on po upadku komunizmu szukało sensu życia w religii – część jest dziś świadkami Jehowy, część zagorzałymi katolikami. Ale żaden nie zaszedł tak wysoko, jak on (inna rzecz, że bektaszytom wybranie Mondiego na przywódcę mogło przyjść o tyle łatwiej, że trochę się wpisywał w tradycję janczarską).

Wiem też, że jak wszyscy derwisze lubi doczesne przyjemności. Że albański internet obiegły niedawno zdjęcia, na których widać Babę z kieliszkiem rakii. Muzułmanom skacze wtedy ciśnienie, ale Baba nic sobie z tego nie robi. Chciałbym zapytać o jego drogę od wiary w komunizm do wiary w Allaha. I o trudności bektaszytów jako ludzi środka. Takich, co chcą dogadać się i z muzułmanami, i z chrześcijanami. Ostatnio Baba spotkał się nawet z delegacją ortodoksyjnych żydów.

Tyle że spytać nie mam kiedy. Spędzam u boku Baby pół dnia. Witamy delegację z Macedonii, potem delegacje samorządowców i studentów. Baba dla każdego znajduje ciepłe słowo, z każdym się wita. Wzruszeni wierni całują go po rękach, przytulają, proszą o modlitwę. Później jestem zaproszony, by przejść się z Babą na grób jego poprzednika, gdzie – jak Eldi – Baba trzy razy głaszcze nagrobek. Potem znowu witamy delegacje: z miasta Durres, z innej dzielnicy Tirany; delegację przedsiębiorców i delegację albańskich emigrantów z Grecji.

Witamy tak wszystkich przez pół dnia, aż dzień się kończy i Baba mówi, że miło było mnie poznać, ale za chwilę musi wyjechać z miasta.

– Jutro mam spotkania w Szkodrze, na granicy z Czarnogórą – tłumaczy.

– Ale ja mam do pana mnóstwo pytań! – protestuję.

– Sufi uczą przez przykład, a nie przez gadanie – odpowiada Baba. – Dlatego pokazaliśmy panu dokładnie, jak żyjemy – to nie wystarczy? No dobrze, może mi pan zadać dwa – Baba Mondi zatrzymuje się w progu.

– Jak to możliwe, że pan, muzułmanin, ma w domu obraz z prorokiem Mahometem? – pytam więc.

– Cóż, my, bektaszyci, jesteśmy... trochę inni – Baba Mondi zaczepnie się uśmiecha.

– A co jest w życiu najważniejsze?

– Jak to co? Miłość! – Baba klepie mnie po ramieniu, poprawia brodę, pakuje się do samochodu i odjeżdża w stronę granicznego miasta Szkodra. W oślepiającym, jasnym świetle zachodzącego słońca samochód znika.

Opowieść opublikowana w „Kontynentach” nr 1/2012

Andrzej Stasiuk

Pisarz

Zapiski mołdawskie
Błąkałem się po peryferiach dawnego imperium i odnajdowałem jego resztki, fragmenty szkieletu.

Mogłem pojechać do Włoch. Napisali w ramach jednego tzw. projektu, żebym pojechał na trzy tygodnie i opisał ten kraj. Byłem kiedyś we Włoszech. Nawet dwa razy. Raz w Toskanii i raz w Kalabrii. Tu i tam po tygodniu.

Po prostu podróżowałem. Wszystko mi się podobało, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Wyjeżdżałem z tego kraju taki sam, jak przyjeżdżałem. Odpisałem, że mogę pojechać na Białoruś, bo tam nikt nie jeździ. Albo na Ukrainę. W każdym razie gdzieś na Wschód. Z tej prostej przyczyny, że zanim ten Wschód przepadnie gdzieś w Pacyfiku, to wcześniej pochłania około dziesięciu tysięcy kilometrów lądu. A to w ludzkim wymiarze przypomina coś w rodzaju nieskończoności. Ale mi odpisali, że ze Wschodu to mają tylko Mołdawię. W tym odpisaniu było coś przepraszającego i pomyślałem, że trochę się wstydzili ten kraj komukolwiek zaproponować. Odpisałem natychmiast, że jadę.

Załadowałem na tylny bagażnik rower. Przednie koło wystawało, więc je odkręciłem i schowałem do środka. Dobry pomysł, bo przednie szybko się zdejmuje, a ostrożność nie zawadzi. Wrzuciłem jeszcze śpiwór, namiot, kuchenkę gazową, czajnik, dwa metalowe kubki, łyżkę, którą rok wcześniej kupiłem w Ułan Bator, porządny nóż i saperkę. Jeszcze trochę ubrań, zapasowe rowerowe dętki i oponę, i na początku września pojechałem.

Teraz kończy się listopad, wieje wiatr z północy i szadź osiada na drzewach. Próbuję sobie przypominać wszystko po kolei, ale jedne obrazy są wyraźniejsze od innych. Ten żółty pies gdzieś na południu, we wsi koło Cantemir. Leżał na zakręcie szosy wielki, zakrwawiony i martwy. Wciąż z łańcuchem na szyi. Wyrwał się na psią wolność, by zginąć. To było dość trudne, bo ruch samochodowy panował tutaj znikomy. Ciało się lekko wzdęło, więc musiał leżeć już jakiś czas. Ludzie przechodzili obok i nikt nic nie zrobił. Nawet nie ściągnął za ten łańcuch na pobocze. Takie rzeczy mi się przypominają. Martwe zwierzęta i przenikliwa, słodkawa woń padliny.

No tak, ale padł mi przenośny dysk i nie mam żadnych zdjęć. Muszę sobie wszystko przypominać. Muszę powracać do tego upału, który nie stygł nawet w nocy. I do woni padliny, którą poza miastem niemal wszędzie można było odnaleźć. W Trebujeni stanąłem w tym hoteliku przy muzeum. Złożyłem rower i całymi dniami po prostu jeździłem w skwarze. Czasami zapędzałem się w jakiś ciasny wąwóz, tak jak ten przed Butuceni. Zrobiło się tak wąsko, że musiałem zsiąść i przedzierać się przez kolczaste zarośla. To tu, to tam leżały czarne krowie szczątki. Nieruchome powietrze, gorący smród i robiło się jak w bezdźwięcznym horrorze, gdy słońce świeci prosto z góry. Nie chciałem wracać. Wziąłem rower na ramię i wdrapałem się ledwo żywy na górę, na płaskowyż.

Albo wyjeżdżałem wysoko ponad wieś, na skraj skalistych urwisk, i pustoszyłem winnice. Zakradałem się to tu, to tam, przysiadałem w cieniu i jadłem czerwone albo białe. Były niewielkie, ale bardzo słodkie. Popijałem wodą i patrzyłem na ogromny krajobraz z meandrem rzeki, jasnymi skałami i białą wieżą cerkwi. Wieś leżała w dole, w jarze rzeki. Winogrona, woda i rower. Całe dnie. W stojącym upale. I co jakiś czas ten słodkawy zapach zwierzęcych zwłok. W dołach, w rowach, przy drodze. Znajdowałem żebra, rogate krowie łby, bydlęce nogi wciąż jeszcze z czarną sierścią. Potem widziałem, jak wiejskie kundle drapią się w górę po skałach niczym kozice, by dotrzeć do tych ni to cmentarzysk, ni to wysypisk. No, ale było coś bardzo starego, najstarszego w tej mieszaninie życia i śmierci. W tych kiściach winogron i kościach. Wino i padlina. Wieśniacy wyjeżdżali tutaj swoimi furkami, by pielęgnować winnice, i wywozili zwierzęce resztki, by nie zatruwały powietrza wsi. Przychodziły psy, przylatywały ptaki, nadciągały pochody mrówek. Potem już mimowolnie szukałem tej woni w powietrzu. Brakowało mi jej.

Z namiotem nic nie wyszło. Raptem dwa albo trzy razy go rozbiłem. Kraj był pusty, ale nie mogłem znaleźć miejsca na obóz. Wszystko było czyjeś. Na południu, gdzieś między Colibaşi a Vulcăneşti, zjechałem z asfaltu w kukurydziane pola. Ciągnęły się po horyzont. Wzgórze za wzgórzem. Pola pooddzielane były miedzami, a na miedzach rosły karłowate drzewa. Tam się skryłem, w takim pasku suchych zarośli. Wszystko trzeszczało i szeleściło. Odgrzałem puszkę z baranią konserwą. Popijałem wino. Zapadała noc. Robiło się coraz ciemniej i coraz ciszej. I w tej ciszy słychać było najodleglejsze dźwięki. Ktoś rozmawiał w samotnym gospodarstwie w dolinie kilka kilometrów dalej. Terkotał motocykl. Jego światełko błyskało na granatowym widnokręgu. Była pełnia. Gdzieś blisko ryczał osioł. Coś dreptało w szelestliwej ciemności. Nie mogłem spać. Nasłuchiwałem. To nie był lęk, tylko jakaś taka nagość. Nagość tego kraju bez możliwości ukrycia. To wciąż był step, zachodni skraj stepu zaczynającego się gdzieś na wschodzie, w Mandżurii. Cóż z tego, że porośnięty kukurydzą i winoroślą. To wciąż był on. Leżałem i przykładałem ucho do ziemi. Dźwięki nadchodziły ze wszystkich stron. Nadchodziły z przeszłości, bo to przecież musiało gdzieś wsiąknąć: tętent, dudnienie tysięcy bydląt, stad, jeźdźców, skrzyp wozów na wysokich kołach, to wszystko, co działo się kiedyś w bezdrzewnej nagości, pod sklepieniem nieba wspartym na falistym widnokręgu. Trochę na boku, trochę na brzuchu czułem, że ziemia jest ciepła, że nie wystygnie do świtu. Stara, nasiąknięta upałem. Naga i pusta. Pusta niewiarygodnie. Ledwo powleczona agrarnością. Przez kilometry, przez dziesiątki kilometrów oglądałem tylko uprawy. A pod spodem tylko stepowy czarnoziem i stare dźwięki z tatarskich czasów. Zasnąłem jak strażnik na warcie. Rano słyszałem strzały gdzieś w oddali. Może polowali, może straszyli ptactwo. Było sucho. Ani śladu rosy. Dokończyłem konserwę, do której zakradły się mrówki. Chyłkiem się zwinąłem, usunąłem ślady i ruszyłem dalej jak ci dawni jeźdźcy, których nasłuchiwałem w nocy.

Pojechałem szukać miast. Leova była na swój sposób piękna. Ulice przecinały się pod kątem prostym. Sześcienne domy z szarej cegły stały w równych odległościach. Całe miasto obsadzone było kasztanowcami. Wszystkie chorowały. Wokół było późne lato z zielonymi drzewami, a tutaj wjeżdżało się w środek jesieni. W chorobliwy złocisty blask, który opromieniał szare mury, kruszący się beton i zielsko wyrastające z tych pęknięć. Krążyłem po tej ni to osadzie, ni to murowanym obozowisku i czegoś mi brakowało. Jakaś niedogodność doświadczenia mnie uwierała. Na koniec się połapałem, że nie mogę odnaleźć centrum. Przybyłem ze stron, w których gdy się wjeżdża do obcego miasta, to się instynktownie szuka sylwetki kościelnej wieży na tle błękitu, na linii miejskiego horyzontu. W górze wieża, w dole rynek. Tutaj było płasko i jakiś taki egalitaryzm przestrzeni, żadnego centrum. Nieruchomy obóz na stepie. Ledwo uformowana, zastygła i porzucona materia. Ludzie żyli w jej wnętrzu, ale na zewnątrz rozpadała się, rozsypywała, poddawała erozji jak dzieło natury. Ale przecież komunizm miał być w założeniu czymś na kształt procesu geologicznego. Miał raz na zawsze odmienić oblicze ziemi. Miał usunąć wszystko, co minione, i stworzyć nowe. No i Leova wyglądała jak wytwór tektoniki i meteorologii. Niepotrzebnie szukałem rynku i centrum. Centrum miało być w Moskwie, na placu Czerwonym i nigdzie indziej.

Gdy Daniel Kalder, autor „Zagubionego kosmonauty”, wyprowadził się po dziesięciu latach z Moskwy do Teksasu, na meksykańskie pogranicze, zapytałem go, dlaczego akurat tam. Odpowiedział, że po Rosji interesują go już tylko krainy apokaliptyczne. Wystarczy sobie przypomnieć „Krwawy południk” albo „Przeprawę” McCarthy’go, by zrozumieć, o czym mówi Kalder.

Brakowało mi tego określenia: kraje, krainy apokaliptyczne. Błąkałem się po peryferiach dawnego imperium i odnajdowałem jego resztki, fragmenty szkieletu. Tak jak tutaj, w Leovie, ten szary cementowy mur, spękany beton i rosnące w jego szczelinach zielsko. Tak było na lotnisku w Bracku, tak było w Zabajkalsku na chińskiej granicy, tak było w Darhan i w Ulaangom. I w Chocimiu też zresztą. W hotelu z takiej samej cegły jak tutejsze domy w cieniu chorych kasztanowców. Wędrowałem tym śladem. Jak na wykopaliskach, śledząc, aż okruch starego kręgosłupa wyłoni się spod ziemi. Wypatrywałem rdzewiejącego żelaza. Tych pierwotnych składników utopii, które teraz powracały do królestwa minerałów. Miasta na stepie – tutaj czy gdzieś w Kałmucji albo na skraju Gobi – jakby ktoś zagarnął kamienie od samego horyzontu, usypał z nich płaski kopiec i powiedział: „Wejdźcie i mieszkajcie”. W miejscu, gdzie przedtem niemal nic nie było. Tylko te wsie z domami przycupniętymi niczym żółwie w gorącym pyle i jeszcze konni zjawiający się czasem na falistym widnokręgu.

Szukałem środka w mieście Leova. Powoli zapadał zmierzch. W półmroku świeciły tylko jaskrawo sześcienne pudła z plastiku z nazwami banków i sieci telefonii komórkowych. Tylko to się jarzyło. I od tego miała się zająć ta starożytna i postimperialna zarazem ciemność. Miała spłonąć jak sucha trawa, jak czarny papier i zza tego płomienia miało się wyłonić nowe. Apokalipsa za apokalipsą.

Michai miał może dziesięć, może jedenaście lat. Stał na skraju szosy i machał. To było we wsi Michailovca tuż przy ukraińskiej granicy. Wsiadł i trochę się speszył, gdy zrozumiał, że nie jestem swój. Ale zaczęliśmy rozmawiać po rosyjsku i onieśmielenie mu przeszło. Opowiadał, że jego ojciec hoduje konie. Był drobny, jasnowłosy, w ciut za dużym swetrze i workowatych spodniach od dresu. Chciał na pociąg w Bugeacu. Jechał gdzieś do babci. Wciąż popatrywał kątem oka na moją nokię. W końcu zdobył się na odwagę i zapytał, czy mam jakieś gry. Odpowiedziałem, że nie bardzo wiem, bo tylko dzwonię i wysyłam esemesy, i żeby sam sprawdził. Wziął telefon, po paru sekundach już coś odnalazł i zaczęło popikiwać. Wciągnęło go i chyba zapomniał, że jedzie z jakimś dziwacznym obcym, szarą od kurzu terenówką z rowerem przypiętym do koła zapasowego. Dopytywałem się, co robi, czy ma rodzeństwo, czy czasem gdzieś dalej wyjeżdża. Klikał, nie podnosząc wzroku. Tak, raz wybrał się z ojcem do Taraclii. „Oczeń krasiwyj gorad” – tak powiedział, odnosząc chyba jakieś zwycięstwo w elektronicznej walce, bo aż podskoczył uradowany. Ale zaraz dojechaliśmy do Bugeacu i musieliśmy się rozstać. Miał smutne oczy, gdy oddawał telefon. Wysiadł na skrzyżowaniu i poszedł w prawo. Patrzyłem w ślad za nim, jak idzie pomiędzy stare furgonetki, konne wozy, wskroś zaimprowizowanego targowiska u zbiegu dróg. Mały i kruchy jak wróbel Michai, który wiedział lepiej ode mnie, co mam w telefonie, i który był w pięknym mieście Taraclia.

Z namiotu były nici, ale rower się przydał. Gdy stanąłem w Trebujeni, jeździłem cztery dni. Starałem się pić jak najmniej wina wieczorem, by wstawać rano, nim zacznie się upał. Był wrzesień, ale paliło jak w lipcu. Zabierałem wodę i jeździłem. Maşcăuti, Jevreni, Izbişte. Długie podjazdy białymi, gorącymi żwirówkami w nieruchomym powietrzu. Czasami tylko ciężarówka albo osobówka i obłok pyłu. Potem znowu cisza i upał. Można było jechać skrajem i szukać cienia pod orzechami, którymi obsadzone są wszystkie drogi. Całe kilometry w samotności. Dziwne uczucie, bo cały kraj był uprawiony, do kogoś należał, wszędzie znaki skrzętnej, gospodarskiej obecności, ale wokół żywej duszy. Czasami na skraju pola stało podniszczone auto i to był znak, że gdzieś w głębi, w tej otchłani upraw wspinających się z jednego gigantycznego grzbietu na drugi, są ludzie. Trudzą się w skwarze. Przygięci do ziemi, pochyleni, czarni od słońca. Albo gdy stawałem na skraju pola, było cicho, bezwietrznie i z głębi kukurydzianego zagajnika dobiegał szelest. Byli tam, pracowali niewidzialni, nieobecni.

Po dniu jazdy na koszulkę występowała sól.

Ale można też było ścieżkami, z dala od dróg. Na przykład zaraz przy moście w Trebujeni zjechać na Raut i ruszyć w górę biegu nad samą wodą. Po prawej, więc od wschodu, wznosił się masyw skalnego urwiska i odwlekał pojawienie się słońca. W górze, w skale wykute były mnisie cele. Parę lat temu byłem w jednej z nich. Chudy, brodaty mnich wziął mnie za Słowaka. W kamiennej niszy mieściło się posłanie przykryte czerwoną narzutą. Zaraz obok była kaplica z ołtarzem, ikonami, ale ta ciasnota, kamienność, klaustrofobia sprawiały przygnębiające wrażenie. Może to było dobre miejsce na pustelnię, lecz gdy wychodziłem, następni ciekawscy już stali u niskiego wejścia. I tak pewnie przez cały dzień. Dlatego teraz ani mi w głowie były odwiedziny. Jakieś dwa kilometry dalej w ścianie urwiska znajdowały się opuszczone cele. Zostawiłem rower i wspiąłem się dwadzieścia – trzydzieści metrów w górę. W jaskiniach wykutych w miękkim kamieniu było sucho i ciepło. Odnalazłem resztki inskrypcji, resztki płaskorzeźb. Od wejścia rozpościerał się wielki widok na rzekę i dolinę. Próbowałem sobie wyobrazić ich życie trzysta – czterysta lat temu. Żyli we wnętrzu skały i patrzyli na dolinę, na nieruchomy świat, na powolny ruch pór roku, na pogodę. Deszcz, śnieg, wiatr. Na skraju stepu. Wokół nic prawie nie było. Trochę kamiennych budowli, trochę ruin. Nerwowe sąsiedztwo Tatarów za Dniestrem. Czy pustelnicza, heroiczna wiara brała się z lęku przed pustką? Czy też ogrom stepowego świata, jego bezkres, bezgraniczność sprawiały, że człowieczy duch rozprężał się tutaj bez przeszkód i próbował sięgać poza widzialne? Tak sobie rozmyślałem w kamiennym wnętrzu.

Gdy słońce się podniosło i promienie zaczęły padać na drugi brzeg rzeki, usłyszałem suchy trzask. Jeden, drugi, trzeci, coraz więcej. Panowała absolutna cisza i ten dźwięk dobiegał z odległości kilkuset metrów, wzmocniony echem odbijającym się od urwiska. To były plastikowe butelki, których setki zalegały po tamtej stronie, która w istocie przypominała dzikie wysypisko. Rozprężały się pod wpływem ciepła. Dźwięk był ostry i obrzydliwy w ciszy poranka, w pejzażu pełnym długich, wilgotnych od rosy cieni. Siedziałem na porowatym, białym kamieniu poznaczonym odciskami drobnych muszelek. Z otchłani geologii, z głębi stuleci, z pustelniczej celi patrzyłem na śmietnik.

Taki był ten kraj. Wśród winnic gniły resztki zwierząt. W komunistyczną erozję materii wrastał nowotwór nadchodzącego świata, w którym każdy będzie miał konto, żeby czuć się człowiekiem, i swoje oczko w sieci, by nie umrzeć na samotność.