Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dzieje rodziny Ewy Kuryluk – finał trylogii
Po Goldim (finał Nike 2005) i Frascati (nominacja Nike 2010) Ewa Kuryluk zamyka swoją trylogię rodzinną prawdziwie wstrząsającym akordem, podejmując – jak sama wyznaje – najtrudniejszy i najboleśniejszy dla niej temat: Feluni jest opowieścią o Piotrze, nieprzeciętnie inteligentnym bracie autorki, który po nagłej śmierci ojca zaczyna chorować na schizofrenię.
Ewa Kuryluk, światowej sławy malarka, historyczka sztuki, pisarka i eseistka, urodziła się w Krakowie w 1946 roku. Jej ojciec, Karol Kuryluk, był ministrem kultury w rządzie Cyrankiewicza, ambasadorem w Wiedniu i na końcu dyrektorem PWN-u. Jemu właśnie poświęciła autorka Goldiego. Matka Maria Kuryluk (ur. jako Miriam Kohany), poetka i pisarka uratowana przez Karola z zagłady, do końca życia ukrywała żydowską tożsamość. W Frascati Ewa Kuryluk opowiada tragiczną historię matki, która po śmierci pierwszego męża Teddy'ego Gleicha (prawdopodobnie na skutek ran odniesionych w pogromie kieleckim) przeżyła załamanie psychiczne, z którego nie podniosła się już nigdy.
Każda z części tego cyklu jest opowieścią o rodzinie Kuryluków, o czworgu nieprzeciętnie wrażliwych i kreatywnych ludzi zmagających się z wojennymi traumami i – mimo wszystko – próbujących za wszelką cenę odnaleźć szczęście. Autorka opowiada te dzieje prywatnym, osobnym językiem, który wykształcił się w rodzinnych rozmowach – z zabawnych przejęzyczeń, z imion i pseudonimów, jakie Kurylukowie nadawali sobie nawzajem, ukochanym zwierzakom, ważnym zjawiskom. Tym razem w centrum znajduje się Piotr, a historia jego choroby jest zarazem opowieścią o niszczącym systemie szpitalnictwa psychiatrycznego, w którym indywidualny, wrażliwy byt nie miał prawa istnieć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 391
Piotruś na huśtawce, na stronie redakcyjnej: Łapka z Zazą. Moje zdjęcia z naszego ostatniego wspólnego spaceru na Skarpę, październik 1967.
1. Trzecie urodziny
Popiół, sadza, smoła, szarość – skarżyła się mama po przeprowadzce z Krakowa. – Nawet dorosłym smutno bez koloru, a co dopiero małym – zerkała na mnie – przekaż to wyżej, Karolku. – Nie omieszkam – wznosił oczy na plafon z udaną powagą. – To do ciebie – wręczył mamie przy śniadaniu kopertę z zagranicznym znaczkiem – przeczytaj nam na głos, Mijaczku. – Mamy zaszczyt poinformować, że Madame Mia Kuryluk została wybrana jednogłośnie członkiem honorowym stowarzyszenia miłośników kol... llorów – zająknęła się ze zdziwienia – wiesz, o co chodzi, Karolku? – Nie mam zielonego pojęcia. – Podpisali się niewyraźnie...? – schyliła się nad kartką – Vincent van Gogh, Paul Gauguin et Mademoiselle Eve Barbare de Frascati. – Wesołego prima aprilis, Mijaczku! – Ach, Karolku! – objęła tatę – co za ładny początek naszej pierwszej wiosny nad morzem czarnym.
W ostatnich miesiącach przed zgonem przypominało się mamie często coś z wiosny 1949 roku, naszej pierwszej w Warszawie, na przykład: – Dostałam z Unry wyplatany wózek, prawie nowy, a do tego granatowy śpiworek, w sam raz dla ciebie. – Albo: – Uznałam za dobry omen tę wiadomość. – Jaką, mamo? – Pniewscy się wygadali, że te kasztany naprzeciwko ich willi na Skarpie to n a s z e, różowe. – Aha. – We Lwowie rosły koło parku Stryjskiego, nieważne! – machnęła ręką. – Z Plant znałaś już zwyczajne białe kasztany, pamiętasz? – głaskała mnie po policzku jak w dzieciństwie. – Jak przez mgłę, mamo. – Ale jednak! – uśmiechała się do siebie. – Freud ma rację, najwcześniejsze wrażenia nie dają się wymazać – mówiła. – To szczęście, że widziałaś wiosnę w Krakowie, zanim ujrzałaś spalone kikuty drzew nad morzem czarnym. – Tak, mamo, na pewno. – Na spacerach na Skarpę zasłaniałaś sobie rączkami oczki albo udawałaś, że śpisz.
1. Ja z gąską Guzią, 1949.
Paryż, 5 maja 2015 roku. W sześćdziesiąte dziewiąte urodziny wstukuję do MacBooka Pro słowa mamy z jej ostatniej wiosny. Chociaż zanotowane piąte przez dziesiąte, regenerują pamięć i znów słyszę czy imaginuję sobie, co na jedno wychodzi, nasze rozmowy z ostatniej wiosny jedynaczki pchanej w wózku przez mamę: – Różowe kasztany są na północy rzadkie, mon petit chat – mówiła, wykorzystując każdą okazję, gdy byłyśmy same, do nauki francuskiego: jedynego języka, którym mówię do dziś bez akcentu, lecz piszę stylem dziecka – co za szczęście, quel bonheur, że wnet zakwitną en rose w odcieniu koralowego piasku w Oceanii.
– W osen-ani! Ani-osen! Ani os nos! – piszczałam z entuzjazmem. – Ładna rymowanka – przylizywała mi włosy. – W pokoju z fortepianem wisi nad szafą...? – zerkała na mnie zachęcająco. – Go-gen! – Bien, mon petit chat! – Po koralowym piasku biegają...? – Ko-niki! – Bien! – uśmiechała się do mnie – petits chevaux. – Sze-wo! Sze-wo! – Ciekawe, ile nowych pąków rozwinęło się przez noc! – manewrowała wózeczkiem między wertepami. – Co za delikatny zapach! – parkowała pod kasztanami. – Oddychaj głęboko noskiem, mon petit chat! – Maman! Maman! – wierciłam się niecierpliwie. – Wiosna, printemps – brała mnie na ręce. – Cała przyroda raduje się z powrotu słońca – podnosiła mnie do góry. – O, pierwsza pszczółka! – Bzy-bzy! – naśladowałam jej bzyczenie. – Leć sobie tam! – odpędzała ją ode mnie. – A teraz przywitamy się z naszymi różowymi kasztanami, jak? – Bon-szur! – piszczałam. – Bonżur – poprawiała – bonjour nos chataigniers en rose! – recytowała powoli. – Bonżur sza an ros – wyciągałam rączki do małych brzydali z bladoróżowej waty. – Chataigniers to nie chats – mrugała do mnie wesoło – petis chataigniers i petits chats są do siebie podobne – dodawała – tous les petits są takie bezbronne. – Tu peti! – pogłaskałam brzydale – tu peti!
– Bladoróżowe – przyglądała się pąkom kasztanów mama. – Byłoby ci do twarzy w perkalowej sukience w takim odcieniu, mon petit chat, ale nic w sklepach nie ma – postawiła mnie na ziemi. – Planują wychować nowego człowieka, a nie produkują dla dzieci nic ładnego – sarknęła. – Po co nie, maman? – Mają za nic detale, to w nich siedzi diabeł – wydymała wargi. – A do bladoróżowej sukienki kremowe bolerko – dodawała rozmarzona. – Kre-mo-fe? – przełykałam ślinę na myśl o rurkach z kremem. – Zgłodniałaś, mon petit chat? – oblizywała się zachęcająco. – Non! Non! – parskałam – chowa-nek!
– Non! – oznajmiła pewnego dnia – dziś się nie bawimy w chowanego. – Non, maman? – zmartwiłam się. – Jutro są twoje urodziny, mon petit chat – powiedziała uroczyście – skończysz ile lat? – Lat? – zamyśliłam się. – Un, deux, trois – policzyła na palcach. – Tszy? – Bien! – pogładziła mnie po policzku. – Na twoje trzecie urodziny odbędzie się bal maskowy – włożyła mi swoje ciemne okulary. – Bal! Mask! – podskoczyłam z radości i okulary mi zjechały. – Attends! – mama związała je z tyłu gumką. – A to twój aksamitny ogonek – przypięła mi na pupie do rajtuzów swój zamszowy pasek agrafką. – Un, deux, trois! – zaklaskała. – Trois petits pas! – zrobiła trzy kroki do przodu na palcach i obejrzała się na mnie. – En, de, trwa! – skradałam się za mamą jak kot dozorczyni, Zbój. – Pas comme ça! – tupnęła. – Petit chat pląsa z gracją – pokazała mi jak. – Un, deux, trois! – ruszyła dalej tanecznym krokiem. – Tu Wenecja, mon petit chat! – zawołała. – Nous sommes à Venise, tam pływają...?
– Gon-di! La-bo! – odpisnęłam, znając już zabawę w Wenecję, a z albumu mamy gondole z łabędzimi szyjami. – Oui, mon petit chat! – pociągnęła mnie za sobą za ogonek. – Venise odbija się w lustrze Adriatyku perłowo – spuściła głowę. – Złote kopuły, skrzydlate konie, wieże z koronki – zadarła głowę. – Najpiękniejsze miasto świata stoi na morzu – rozejrzała się – tu vois? – Oui, maman! – przytakiwałam często, gdy czegoś nie rozumiałam, dla świętego spokoju. – Szumią fale – nasłuchiwała. – Un, deux, trois! – schowała się za kasztanem. – Na campo di castagni kryjówka w sam raz – zamachała do mnie chusteczką – a kuku, mon petit chat!
– A kuk, maman! – Na nasz bal maskowy przybyło wielu miłych gości w maskach niewidkach – wyjrzała zza kasztana. – Bawimy się w chowanego ensemble – znów się schowała. – A kuk, maman! – A kuku, mon petit chat! Przywitaj się ładnie! – Bon-szur – dygnęłam. – A teraz przedstaw się – dodała – je suis... – Że swi – podciągnęłam do góry sfałdowane rajtuzy – że swi Eff Barbar de...? – z przejęcia zapomniałam nazwy naszej ulicy. – Eve Barbare de Frascati – mama wyszła zza kasztana. – Le bal est fini – podeszła do wózka – pora na drugie śniadanie, Eve Barbare – wyjęła siatkę z wiktuałami. – Zjesz smacznego budyniu z sokiem? – Non! – A może się jednak skusisz? – cmoknęła do słoika po miodzie od dziadków. – Non! – Bien, mon petit chat – nie zezłościła się na niejadka – jak anniversaire to anniversaire. – Skarby! – zapiszczałam. – No niech ci będzie – zdjęła mi okulary i odpięła ogonek. – Et voilà, ma petite archéologue – wręczyła mi kubełek z łopatką i usiadła na gazecie pod kasztanem. Zjadła za mnie budyń i tarte jabłko. A ja wykopałam porcelankę w kwiatki i sprzedałam mamie za grosik. – À la maison – wzięła mnie za rączkę, zamiast wpakować do wózka – może wdrapiesz się dziś sama na nasz petit mont noir?
Na petit mont noir stała rudera z wybitymi oknami i menelami, omijana przez mamę. Po jej zgonie została odbudowana i jest teraz, jakby los chciał sobie zażartować, siedzibą wydawnictwa Noir sur Blanc. – Nasz petit mont noir ma mniej metrów niż ty lat, Eve Barbare – En! De! – po dwóch kroczkach straciłam równowagę i poraczkowałam do mamy na czworakach. – Trois! – schyliła się po mnie. – Kto w wieku trzech lat zdobył le petit mont noir – wytarła mi brudne rączki – zdobędzie kiedyś Mont Blanc.
Mont Blanc zdobyłam po śmierci mamy. A wspinając się na rakach przez mer du glace, ujrzałam ją przed sobą ze mną na rękach. I usłyszałam: – A co tam płynie, Eve Barbare? – Wi-siel-ka? – Bien, mon petit chat! – pocałowała mnie w nagrodę. – Pora pożegnać się z n a s z y m i kasztanami – pomachała im moją rączką – au revoir, nos chers chataigniers en rose. À demain!
Demain, 5 maja 1949 roku, powitał mnie rano przywiązany do łóżeczka niebieski balonik z mordką w ciapki. I stos upominków zapakowanych przez mamę w karbowaną bibułkę w różnych kolorach. Od którego zacząć? Rączki poleciały mi same do żółtego. Rozwiązałam niebieską wstążeczkę i ze środka wyjrzał pomarańczowy dzióbek pluszowej gąski.
– Sto lat! – do pokoju weszli rodzice – sto lat, nasz starszaku! – A ile dziś kończysz lat, Ewusiu? – zapytał tata. – En, de, trwa – policzyłam na palcach. – Tszy! – Tak, córeczko, to twoje trzecie urodziny, ale pierwsze w Warszawie – wyjął mnie z łóżeczka – a jak się nazywa twoja nowa koleżanka? – Gonska! – Gąska to nie imię. – Non? – wbiłam oczy w ojca. Mama odsłoniła okno i w słońcu zalśniły oczki z guzików. – Gonska Guzia? – przytuliłam ją do siebie. – Śliczne imię! – pochwalił mnie tata i pomógł rozwiązać czerwoną wstążeczkę na drugim upominku, płaskim i twardym. – Bajka? – A jaka, córeczko? – wyjął z zielonej bibułki książkę. – Byl sobie – poznałam na okładce znajomą trąbkę w supełek – byl sobie sloń! – Świetnie, starszaku! – zmierzwił mi włosy. – I co dalej? – Dalej...? – potarmosiłam tatę za rękaw – dalej ty! – Ja? – złapał nos w dwa palce i wyrecytował głosem grubym jak słoń:
Był sobie słoń wielki – jak słoń.
Zwał się ten słoń Tomasz Trąbalski.
Wszystko, co miał, było jak słoń!
Lecz straszny był zapominalski.
– Zapominalski jak petit chat – wtrąciła złośliwie mama. – Maluchy bywają zapominalskie – stanął w mojej obronie tata – natomiast starszaki są...? – Pamiętalskie! – No właśnie! – parsknął śmiechem. – A kto napisał Trąbalskiego, pamiętalski? – zapytał. – Trom-bala? – podrapałam się w głowę. „Te” jak Trąbalski – podpowiedziała mama. – Tu? – pisnęłam. – Ciepło! – Tuw? – Upał! – Tu-fim? – Brawo, pamiętalski! – zaklaskali i rozpakowaliśmy razem trzeci upominek.
Trzeci upominek wyglądał na bajkę. Lecz okazał się takim brudasem, że schowałam przed nim rączki pod skrzydełka Guzi. – To samo wydanie co n a s z e, Karolku – mama przerzucała z zachwytem poplamione kartki z oślimi uszami. – Po co to? – musnęłam z odrazą długi płotek, po którym drapały się do góry i złaziły na dół czarne i białe żuczki z laseczkami. A tata zamruczał do mamy: – Trafił ci się, Mijaczku, biały kruk.
– Biały kluk? – wytrzeszczyłam oczy na tatę. – Tak się nazywają, córeczko, rzadkie książki. – To? – wytarłam w piżamkę paluszek zabrudzony przez białego kruka – to żucz-ki? – To nuty, mon petit chat – odparła mama – utwory napisane specjalnie dla dzieci przez Karola Czernego. – Czarnego? – łypnęłam na krucze włosy taty, w których trafiały się od niedawna białe. – To Karol? – porównałam twarz z twarzą taty. – Tak, to portret twojego nauczyciela – mama obrysowała mu okulary – od jutra zaczynamy lekcje fortepianu!
– Od jutra? – zaniepokoił się tata – czy nie za wcześnie, Mijaczku? – Przeciwnie, Karolu! To już ostatni dzwonek! – odparowała. – Musi zacząć ćwiczyć, nim zesztywnieją palce – dodała pod nosem. – Ewusia już się uczy francuskiego, Mijaczku – wybąkał błagalnie. – Dzięki temu ma akcent jak mała paryżanka! – przylizała mi włosy. – To nie skrzypce, Charles – wyjaśniła łagodniej – fortepian jest dziecinnie łatwy!
Nie, fortepian nie był dziecinnie łatwy. Ale nie mogłam doczekać się lekcji, gdyż każdą poprzedzał następny odcinek nowej bajki o petit chat Mrou-Mrou i jego maman. – Un, deux, trois! – zaczynała mama zawsze tak samo. – Le petit chat Mrou-Mrou ma oczki jak bławatki – sprawdzała moje pod światło z obawy, czy mi nie pociemniały. A kończyła niestety zbyt prędko komendą: – Ukłoń się ładnie publiczności, mon petit chat. – Bon-szur! – dygałam mamie. – Bonjour, Eve Barbare – zdejmowała ostrożnie z klawiszy naszego wiewiórkowego „Leśnika” narzutkę „wyszydełkowaną przez naszą mamę” i ogłaszała jak przez radio: – Mon petit chat przepada za fortepianem.
2. „Czarne i białe żuczki”, moje pierwsze zapisy nut.
Spis ilustracji
Na okładce: Piotruś z Miau-Miau, Wenecja 1961, fot. E. Kuryluk.
Na wyklejce: Piotr Kuryluk, Żaglówka „Warszawa”, 1956, kredki; Der Fliegende Holländer, ok. 1960, akwarela.
Frontispis: Piotruś na huśtawce, fot. E. Kuryluk.
Strona tytułowa: Łapka z Zazą (fragment), Warszawa, październik 1967, fot. E. Kuryluk.
1. Ewa z gąską Guzią, 1949, fotograf nieznany, archiwum autorki.
2. Pierwsze zapisy nut Ewy Kuryluk, początek lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, fot. E. Kuryluk.
Autorka dziękuje rodzinie Zdzisława i Zofii Bielińskich za udostępnienie materiałów archiwalnych.