Głośniej - Anna Górna - ebook + audiobook + książka

Głośniej ebook i audiobook

Anna Gorna

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kultowy rockowy zespół po kilkuletniej przerwie wyrusza w europejskie tournée. Dirty Birds znów są w szczytowej formie, gdy po koncercie we Florencji ich basista, Trevor Davis, zostaje znaleziony martwy w swoim pokoju hotelowym.

Branża muzyczna boleje nad losem kolejnej gwiazdy, która nie wytrzymała presji. Ale Abby Russel, asystentka Trevora, która znała go jak nikt, od początku nie wierzy w to, że mężczyzna sam targnął się na swoje życie.  

Pobyt we Florencji przeradza się w więzienie, gdy włoska policja rekwiruje paszporty Amerykanów, a dotychczasowi współpracownicy i przyjaciele zastanawiają się, kto spośród nich ma krew na rękach.

Ekscytujący i przewrotny thriller! Sama przyjemność czytania, a w tle (sex, drugs &) rock 'n' roll!
WOJCECH CHMIELARZ

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 30 min

Lektor: Agnieszka Postrzygacz
Oceny
4,2 (192 oceny)
92
62
31
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Grazka1955

Nie oderwiesz się od lektury

Dziękuję i polecam
00
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Dziękuję autorce za przemyślany, może trochę zagmatwany kryminał. Zakończenie godne mistrzyni. Pozostaje oczekiwanie na kolejny audiobook .
00
Patrycja_Szlachta1

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja. Nic nie jest takie na jakie się zapowiada. Najbardziej zaskakująca książka Autorki
00
Lusia5

Nie polecam

Znudziła mnie.
00
Jorge_280

Z braku laku…

Po dwóch poprzednich - rozczarowująca…
00



 

 

 

 

Copyright © Anna Górna, 2023

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023

 

Redaktorka prowadząca: Joanna Zalewska

Marketing i promocja: Greta Sznycer

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta: Marta Akuszewska, Damian Pawłowski

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autorki: © Marta Machej

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67891-28-8

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Bartka i Olivii

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„Sława jako taka… tak naprawdę nie da ci nic więcej poza dobrym miejscem w restauracji”.

David Bowie

 

 

 

„Branża muzyczna to zjawisko, które przeczy temu, co jest naturalne i właściwe”.

Prince

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

 

„Wszyscy cię kochają, kiedy jesteś sześć stóp pod ziemią”.

John Lennon

 

 

 

 

 

Florencja

 

Wtorek, 18 lipca 2023

Cztery dni po znalezieniu ciała

 

 

 

 

– To cholernie poważne oskarżenie – oznajmia komisarz Manetti, przyglądając mi się z mieszanką zwątpienia i niechęci. Nawet nie próbuje maskować swego nastawienia.

Policjant sonduje mnie wzrokiem, drapiąc się po ogolonej głowie. Ze swoimi krzaczastymi brwiami przypomina mi Kojaka z serialu, który moja matka lubiła oglądać, gdy byłam dzieckiem. Manetti jest sporo szczuplejszy od swojego ekranowego pierwowzoru i jakoś trudno mi go sobie wyobrazić z lizakiem w ustach, ale wlepia we mnie to samo świdrujące, inteligentne spojrzenie.

– Mam nadzieję, że zdaje sobie pani sprawę, kogo ma po drugiej stronie. Jeśli to jakieś wierutne kłamstwo, prawnicy panią zniszczą – ostrzega.

Liczę się z tym, ale nie mam innego wyjścia. Mój los wisi na włosku, to jedyny sposób, by wyjść z tego cało i nie skończyć jak jakaś następna Amanda Knox. Muszę odzyskać paszport i wsiąść w pierwszy samolot do Los Angeles, do domu.

Komisarz poprawia kołnierzyk dopiętej pod samą szyję koszuli. Jest w nim coś pedantycznego, zauważam, patrząc, jak układa długopis w idealnie równoległej linii kilka centymetrów od notatnika.

Na samą myśl o tym ostatnim guziku brakuje mi tlenu.

Mężczyzna tymczasem kładzie obie dłonie płasko na stole. Ma tak straszliwie krótko obcięte paznokcie, że odruchowo zaciskam palce obu dłoni, ale zaraz je rozprostowuję. Nie chcę, by wiedział, jak bardzo jestem zdenerwowana.

Uspokój się, Abby, powtarzam w duchu jak zaklęcie.

Komisarz zerka na zegarek i jego spojrzenie prześliz­guje się na drzwi, jakby na kogoś czekał, a potem znów patrzy na mnie.

– No dobrze. Zacznijmy od początku, pani Russel. Skąd znała pani ofiarę? – pyta, na co niemal parskam śmiechem, ale w porę się opamiętuję.

Mam ochotę go spytać, czy ostatnie dwadzieścia lat przesiedział pod kamieniem.

Wszyscy przecież znają Trevora Davisa.

A przynajmniej wydaje im się, że go znają.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„Rolling Stone”, 10 marca 2023

Dirty Birds nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa

Scott Donovan

 

Pomimo licznych apeli sfrustrowanych fanów nikt tak naprawdę chyba już nie liczył, że Dirty Birds jeszcze kiedyś wejdą razem do studia.

 

Choć wieść o nowej płycie wzbudziła ogromne emocje, ci z nas, którzy są realistami, nie spodziewali się po tych weteranach rocka więcej niż odgrzewania starych hitów na kolejnej kompilacji The Best Of. Wielu twierdziło, że Dirty Birds już dawno się skończyli.

 

Mówiło się o wewnętrznym rozłamie, sprzecznych wizjach i wzajemnych pretensjach. Złośliwi przepowiadali im losy Pink Floyd, oczywiście jeśli chodzi o batalie sądowe. Umówmy się, choć Dirty Birds udało się dołączyć do zaszczytnego grona Rock & Roll Hall of Fame, do tak kultowego statusu im jeszcze daleko.

 

Na szczęście czterdziesto­parolatkowie nie próbują wcale udawać, że dalej są tymi beztroskimi, co wieczór wciągającymi kreski chłopcami. Na We’re Only Getting Started udowadniają, że tak jak oni dojrzeli, tak ich muzyka zyskała nowy wymiar. Łącząc brudne rockowe riffy z bluesem, chwilami funkiem (puszczając tym samym oko do brzmienia, które zrobiło z nich gwiazdy), jako band pozostają melodyjni, a jednocześnie awangardowi.

 

Jonathan Wood, Trevor Davis, Andy Campbell i Charlie Barber wypuścili krążek, na którym odkrywam coś nowego przy każdym odsłuchaniu. Czternaście piosenek, które z jednej strony rezonują tęsknotą za przeszłością, a z drugiej napawają optymizmem do patrzenia w przyszłość. Brzmi banalnie? Nic z tych rzeczy. Z każdego wykonania bije pasja, czuć, że ci goście po prostu kochają to, co robią, i są w tym świetni. Błyskotliwe teksty zaskakują świeżością, poruszają i zapadają w pamięć, czego niestety nie można powiedzieć o materiale na dwóch poprzednich albumach.

 

Ten krążek to muzyka do łóżka, ale nie myślcie, że chodzi mi tu o mdłe pościelowe ballady. Rozedrganie, intensywność, uczucie chwytające za gardło. We’re Only Getting Started jest zwyczajnie piekielnie sexy i będziecie chcieli zabrać ten ogień ze sobą.

 

Wood zdziera gardło, aż boli serce i chce się wyć razem z nim, Trevor po raz kolejny udowadnia, że bas nie ustępuje pola gitarom, Charlie trzyma wszystkich w ryzach, ale gdy już daje się ponieść, jest zwierzakiem za perkusją, a Andy, cóż, tego pana nie musimy wam przypominać. Kiedy rozpoczyna się pierwsze gitarowe solo, bezbłędnie można zgadnąć, kto szarpie za struny.

 

Każdy z członków Dirty Birds udowadnia, że jest geniuszem w swojej dziedzinie. Są jak czterej muszkieterowie, którzy wreszcie zrozumieli, że w jedności tkwi ich siła i tylko razem są niepokonani, co słychać doskonale na tym albumie.

 

Już za chwilę rozpoczynają światową trasę. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że na żywo zagrają z równie intensywną energią jak ta, którą czuć na tej płycie. Nie wiem, jak wy, ale ja będę pod sceną.

 

 

 

 

 

Florencja

 

Wtorek, 18 lipca 2023

Cztery dni po znalezieniu ciała

 

 

 

 

Komisarz reflektuje się, widząc moją minę.

– Dobrze, proszę powiedzieć, jaka relacja łączyła panią z ofiarą.

Choć przez jego akcent, który przywodzi mi na myśl gangsterskie filmy z lat dziewięćdziesiątych, nie sposób się pomylić co do jego narodowości, wysławia się całkowicie płynnie. Zastanawiam się, czy mieszkał gdzieś za granicą.

– Byłam jego asystentką.

Facet lekko przechyla głowę, tak że światło żarówki odbija się w jego ogolonej skórze.

– Proszę wybaczyć, ale nie obracam się w takich kręgach na co dzień. – Cmoka.

Obrzydliwość, tak samo jak ten cały jego tani sarkazm.

– Cóż, nie wiedziałem, że rockmani potrzebują asystentów. Robiła mu pani kawę czy to jest jakiś kod na coś innego? – pyta z głupim uśmiechem, a przecież głupi nie jest.

Nietrudno zgadnąć, do czego zmierza.

– Prowadziłam jego kanały społecznościowe – odpowiadam spokojnie. – Trevor miał ponad milion obserwujących. Zajmowałam się też sprawami organizacyjnymi, byłam odpowiedzialna za korespondencję i ustawiałam mu spotkania, żeby Trevor nie zajmował się drobiazgami i mógł się skoncentrować na muzyce.

Po tej odpowiedzi uśmiech znika z twarzy mojego rozmówcy.

Głośno chrząka, jakby chciał mi dać do zrozumienia, że nie interesuje go moje CV. Pora przejść do meritum.

– Od jak dawna pani dla niego pracowała?

– Od pół roku.

Komisarz sięga po notatnik. To pierwsza rzecz, którą zapisuje.

Podnosi na mnie wzrok, po czym pyta:

– Jak się pani dowiedziała, że Trevor Davis nie żyje?

 

 

 

 

 

Glendale, Arizona

 

Czwartek, 6 kwietnia 2023

Trzy miesiące przed koncertem we Florencji

 

 

 

 

Członkowie Dirty Birds stoją w kręgu, spleceni ramionami. Ich pochylone głowy stykają się, gdy patrzą sobie w oczy i powtarzają swoją mantrę. Nie słyszę słów, ale zupełnie mi to nie przeszkadza.

Jest w tym coś intymnego, w tej modlitwie dziękczynnej, w afirmacjach siły. To ich wieloletni rytuał przed każdym wyjściem na scenę, ale ja widzę go po raz pierwszy, kilka minut przed ich występem na State Farm Stadium. Jesteśmy w Arizonie, na obrzeżach Phoenix. Zaraz ma się rozpocząć show otwierający ich amerykańską trasę, pierwszą po reaktywacji Dirty Birds.

To też mój pierwszy koncert, odkąd razem pracujemy. Trevor zatrudnił mnie trzy miesiące temu, gdy zespół wszedł do studia nagrywać nowy album. Wciąż nie chce mi się wierzyć, że tu jestem. Czuję łaskotanie w brzuchu, jakbym sama miała zaraz wyjść przed publikę. Obserwowałam ich w studiu i materiał jest świetny, więc roznosi mnie z ekscytacji, że zaraz zobaczę ich na żywo.

Słyszę okrzyk frontmana, Birdsi zwalniają uścisk i prowadzeni przez technicznych ruszają korytarzem w kierunku sceny.

Patrzę za nimi, gdy drzwi na prawo ode mnie się otwierają i pojawia się w nich zwalisty mężczyzna z czapką nasuniętą nisko na czoło. Jest ubrany w czarne polo i bojówki, więc na pierwszy rzut oka biorę go za członka ekipy technicznej. Dopiero kiedy mnie mija i dostrzegam jego rozbiegany wzrok, coś mi tu nie gra.

Mężczyzna zmierza wprost w stronę zespołu i mamrocze coś pod nosem.

Idę za nim, wiedziona jakimś impulsem.

– Przepraszam? Halo, proszę pana? Co pan tu robi?! – wołam, ale mężczyzna zupełnie mnie ignoruje i nawet nie zwalnia kroku.

W uszach zaczyna mi szumieć. Czuję przypływ adrenaliny, jak wtedy, gdy do szpitala przywożono kogoś z wypadku i każda sekunda bezczynności wydawała się stratą czasu.

Nie mogę tego wyjaśnić niczym innym niż intuicją, ale za chwilę wydarzy się coś złego, wiem to.

Nim ktokolwiek zdąży zareagować, facet rzuca się na Jonathana Wooda.

Zastanawiam się, gdzie jest ochrona – gdy wchodziliśmy do budynku, eskortowani przez mięśniaków w czarnych uniformach, wszędzie się od nich roiło, ale teraz nikogo tu nie widzę.

Tymczasem facet w czapeczce łapie Wooda za koszulkę i przygważdża do ściany.

– Ty gnoju… Moja córka…

Gdy zbliżam się do nich, wyłapuję strzępki słów, które mężczyzna wykrzykuje frontmanowi prosto w twarz, tak że z odległości kilku metrów widzę, jak krople jego śliny lądują na twarzy tego drugiego.

– Moja dziewczynka… Próbowała przez ciebie… – Urywa.

Gdy sama kończę w myślach jego zdanie, przechodzi mnie dreszcz. Czy naprawdę jakaś dziewczyna próbowała się zabić? Przez wokalistę zespołu rockowego?!

Wyczytałam na profilach Trevora, a zwłaszcza w prywatnych wiadomościach, już mnóstwo pokręconych rzeczy, ale to coś zupełnie innego. Najbardziej przeraża mnie, że ten facet zdaje się całkowicie w to wierzyć.

Szarpie frontmanem, jakby ten był szmacianą lalką, Charlie i Trevor w moment do nich doskoczyli i próbują go odciągnąć, ale intruz nie daje za wygraną. Widać, że roznosi go furia, bo Jonathan Wood nie jest bynajmniej chuderlawy. To mierzący prawie sto dziewięćdziesiąt centymetrów czterdziestotrzylatek, który pieczołowicie dba o swoją muskulaturę, i to na niego stawiałabym w tej rozgrywce, gdyby gość nie napadł go z zaskoczenia.

Widzę, jak twarz Wooda robi się wręcz purpurowa z wysiłku, kiedy próbuje się wyswobodzić.

– Zgnijesz w piekle! – warczy napastnik, nie zważając na oplatające go ręce.

W jego oczach maluje się autentyczna wściekłość.

– Słuchaj, człowieku, nie wiem, o czym mówisz, coś musiało ci się pomylić – dyszy Jonathan.

– Niech ktoś stąd weźmie tego świra! – wydziera się gitarzysta, Andy Campbell.

Odsuwa się od reszty na kilka kroków, jakby się bał, że mógłby przypadkowo oberwać.

– Gdzie jest ta pieprzona ochrona?! Stadion otoczony jak jebana forteca… – rzuca z irytacją.

Nim zdąży dokończyć, jak za sprawą magicznego zaklęcia pojawia się dwóch napakowanych facetów w czerni i w ciągu paru sekund obezwładniają mężczyznę w czapce.

Porozumiewają się z kimś przez nadajniki w uchu, bo za chwilę dołącza dwóch kolejnych dryblasów, których nie chciałabym sprowokować nawet w biały dzień.

Przemyka mi przez głowę pytanie, na ile ich groźny wygląd jest predyspozycją do wykonywanego zawodu, tak jak u modelek jest nim waga piórkowa.

Jeden z ochroniarzy rozmawia przez telefon i gdy wyrzuca z siebie cicho, lecz zdecydowanie słowa, zastanawiam się, czy ściąga tu policję.

– Jak on tu, kurwa, wszedł – rzuca Jonathan, ocierając policzek. Jego twarz powoli wraca do normalnego koloru, ale na szyi ma czerwone ślady tam, gdzie przyduszał go mężczyzna.

– Wszystko w porządku? – pyta go Trevor.

Rozkojarzony Wood kiwa głową, patrząc za wyprowadzanym przez dwóch ochroniarzy facetem.

Ten, który wcześniej rozmawiał przez telefon, tłumaczy coś zespołowi, pewnie ich przeprasza. Nie słyszę dobrze, bo wszystko zagłusza dudniąca z oddali muzyka.

Ochroniarz pokazuje dłonią w stronę korytarza, dając chłopakom znać, że droga wolna.

Frontman bierze kilka głębokich wdechów i trzy razy robi głośny wydech, czym przypomina mi wojownika szykującego się do starcia. Na końcu otrzepuje się jak pies, który wyskoczył z wody. To chyba kolejny jego rytuał, sposób dodawania sobie energii.

– Chodź, stary. Rozniesiemy ten stadion! – woła Andy, poklepując Wooda po plecach.

Teraz jest jego najlepszym kumplem, ale przed chwilą, gdy zrobiło się niebezpiecznie, wycofywał się rakiem. Nie uchodzi to mojej uwadze, ale Jonathan chyba się nie zorientował. Poprawia włosy i wygładza koszulkę. Jest stylizowana na znoszoną, więc niewiele to daje.

Trevor posyła mi zaniepokojone spojrzenie. Odgarnia za ucho kosmyk sięgających ramion ciemnych włosów.

Odpowiadam mu pokrzepiającym uśmiechem, a przynajmniej próbuję, bo całe to zajście wytrąciło mnie z równowagi.

Birdsi ruszają za ochroniarzem i znikają na końcu korytarza, za nimi podąża jeszcze dwóch gości w czerni.

Stoję przez chwilę, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Energia, którą jeszcze kilka minut temu roztaczali, gdzieś wyparowała.

Niby nic się nie stało, ale groźba tego, co mogło się wydarzyć, pozostawiła po sobie ślad. Słyszę, jak wciąż dudni mi serce, i uświadamiam sobie, że muzyka, którą puszczono w czasie oczekiwania, aż techniczni przygotują scenę po występie supportu, ucichła.

Obok mnie pojawia się Eddie Garot, manager trasy Dirty Birds. To on zajmuje się wszystkim związanym z organizacją koncertów. Jest jeszcze drugi manager, Jim, który ogarnia zespół od wielu, wielu lat, jeśli nie od samego początku.

Eddie jest niezwykle energicznym czarnoskórym gościem lekko po trzydziestce, niewiele ode mnie wyższym, który niezależnie od pogody i okazji nosi fedorę. Słyszałam, że w odróżnieniu od reszty ekipy pracuje z nimi stosunkowo od niedawna, tak jak w moim przypadku to jego pierwsze tournée z Birdsami.

Pyta mnie, co się stało, więc chyba wciąż mam na twarzy wymalowany szok po niedawnym zajściu.

Streszczam mu sytuację, na co Eddie szeroko otwiera oczy i rzuca pod nosem stek przekleństw, po czym ponaglającym gestem daje mi znać, żebym za nim poszła.

Idziemy korytarzem, a potem schodami. Mijamy ochroniarza, który rozgląda się nerwowo i mówi coś do słuchawki. Dobrze, że od razu reagują, pocieszam się.

W końcu wychodzimy na trybuny, wysoko ponad publikę, do prywatnego sektora. Pod nami kilkudziesięcio­tysięczny tłum szaleje i piszczy, budynek niemal drży z wyczekiwania, które udziela się również mnie, i w jednej chwili zapominam o nieprzyjemnym zajściu.

W ciemności rozświetlonej przez morze uniesionych wysoko telefonów słyszymy pierwsze dźwięki gitary elektrycznej, po czym światło nagle wydobywa zespół z mroku, wchodzą perkusja i bas, a potem gardłowy wokal Jonathana.

Czuję gęsią skórkę na całych ramionach. Są niesamowici.

To właściwie mój drugi koncert Dirty Birds. Na pierwszy zabrał mnie tata na moje szesnaste urodziny. Wiedziałam, że będą wspaniali, ale na żywo brzmieli o niebo lepiej niż na płycie. Pamiętam, że czułam dudnienie basów w klatce piersiowej. Staliśmy chyba zbyt blisko głośników – a może po prostu nigdy nie doświadczyłam tylu decybeli. Kilka szczegółów utkwiło mi w pamięci pomimo upływu lat. Ścisk tłumu, pot, muzyka, która trafiała w samo serce, a potem cisza pulsująca w uszach w drodze powrotnej.

Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że kiedyś pojadę z Dirty Birds w trasę, najpierw po Stanach, a potem po Europie, popukałabym się w głowę.

Ale tym bardziej nie uwierzyłabym nikomu, kto ośmieliłby się twierdzić, że ten niesamowity beztroski sen przerodzi się w mój najgorszy koszmar.

A tak właśnie się stało.

 

 

 

 

 

Phoenix, Arizona

 

Ten sam wieczór

 

 

 

 

 

Nie do końca tak wyobrażałam sobie życie rockmana, myślę, pociągając ze słomki łyk truskawkowego shake’a.

Po przeciwnej stronie stołu siedzą Trevor i Charlie Barber, bębniarz Birdsów i najlepszy przyjaciel Davisa. Napój perkusisty ma nawet bitą śmietanę i wisienkę. Trevor pije czarną kawę.

Dochodzi pierwsza w nocy. Jesteśmy w całodobowym barze, tuż przy zjeździe na autostradę. Poza naszym tylko jeden stolik jest zajęty. Jakiś nieszczęśnik, najwidoczniej cierpiący na bezsenność, układa pasjansa.

Chłopaki dały dziś rewelacyjny show i doskonale zdają sobie z tego sprawę. Miło jest widzieć ich w dobrych humorach. Charlie wciąż trzyma na ramieniu mały ręcznik, którym od czasu do czasu ociera czoło, jakby dopiero co przebiegł maraton. Choć zmienili koszulki, obydwaj z Trevorem dalej wyglądają, jakby przydał im się prysznic.

Nie miałam pojęcia, że koncerty na żywo wymagają takiej energii i kondycji. Co show Birdsi biegają po gigantycznej scenie, światła nieźle ich tam grzeją, a oni sami wyciskają z siebie siódme poty przy instrumentach, grając, jakby od tego miało zależeć ich życie.

Słynęli z legendarnych koncertów i przeczytałam w sieci niejeden kąśliwy komentarz wyrażający powątpiewanie, czy ci weterani rocka wciąż dadzą radę, ale dziś przeszli samych siebie. Tłumy szalały, ludzie śpiewali nie tylko refreny, ale też całe zwrotki. Pod sceną rozgrywało się jakieś szalone pogo. Tak, to był niesamowity koncert.

– Jak to jest być znów w trasie? – zagajam.

Charlie szczerzy się do mnie jak dziecko.

– Dziewczyno, to jest totalny haj bez jarania. Odjazd. Ależ za tym tęskniłem!

Oczy mu się świecą, jakby po koncercie wypalił jakiegoś jointa, ale to nie moja sprawa. Zresztą na okazjonalnej trawce kończą się ekscesy Charliego. Spośród wszystkich członków Dirty Birds prowadzi najmniej burzliwe życie. Co prawda na samym początku kariery trochę pobalował, ale zawsze trzymał się z dala od twardych narkotyków. Wcześnie się ożenił, ma trójkę dzieci, teraz już nastoletnich, i twierdzi, że to przez nie nie miał czasu na pierdoły.

Jonathan Wood i Andy Campbell nadrabiają z nawiązką. Zresztą niespecjalnie się z tym ukrywają. O podbojach i wyskokach frontmana i gitarzysty krążą już legendy. Gdy świętowaliśmy zakończenie prac nad albumem w klubie w Santa Monica, Andy próbował wyrwać zjawiskową Filipinkę i zarobił pięknego liścia od, w jego mniemaniu, nowo poznanej dziewczyny, którą, jak się okazało, już kiedyś przeleciał.

A Trevor Davis?

To już całkiem osobna historia.

– Muzyka daje ci taki sam odlot jak inne rzeczy? – pytam go.

– No, prawie. – Basista posyła mi uśmiech. Gdyby nie sieć zmarszczek wokół oczu i ust, wyglądałby dalej jak na plakatach sprzed dekady, ma nawet tę samą fryzurę. Przybyło mu tylko tatuaży, bo teraz jego całe prawe ramię zdobi barwny rękaw z feniksem i motywami roślinnymi.

Sięgam po leżący na blacie telefon i celuję obiektywem w Charliego.

– Powiesz to jeszcze raz?

Mogłabym wrzucić coś na profil Birdsów. W końcu zatrudnili mnie do ogarniania ich kanałów społecznościowych.

Bębniarz grozi mi palcem.

Jego włosy i zarost w sztucznym świetle tego lokalu o wątpliwej estetyce, w której czuć ewidentną nostalgię za przeszłością, wydają się wręcz ogniście rude.

– Bez takich, moja panno.

– No co? Jestem w pracy – usprawiedliwiam się.

Charlie tylko przewraca oczami.

– Ogółem Eddie się spisał, musimy jedynie wzmocnić ochronę. – Trevor poważnieje.

Manager trasy przez cały koncert stał obok mnie i wiercił się, bynajmniej nie z radosnego podekscytowania. Słyszałam, jak rozmawia z ochroną i wydaje dyspozycje odnośnie do obstawy i eskorty na czas powrotu do hotelu. Jim, manager zespołu, który był z nami na trybunach, uspokajał go, żeby nie świrował, ale Eddie czuje się odpowiedzialny za to niedopatrzenie, co moim zdaniem tylko dobrze o nim świadczy.

Perkusista kiwa głową. Dopija swój napój, tak że gdy słomka napotyka powietrze, rozlega się głośne siorbnięcie. Czasem odnoszę wrażenie, że oni wszyscy są jak duże dzieci.

– O co właściwie chodziło temu kolesiowi, który rzucił się na Jonathana? – pytam, bo zżera mnie ciekawość.

– Bo to jeden chciałby Woodowi przywalić? – odpowiada Charlie. – Właściwie to nawet gościowi zazdroszczę, sam zawsze chciałem dać mu w mordę. – Mruga do mnie porozumiewawczo.

Trevor uśmiecha się pod nosem. Z tego, co zdążyłam zaobserwować, relacja basisty z frontmanem zespołu należy do tych nieoczywistych. Na scenie wszyscy w czwórkę wzajemnie się uzupełniają, bije od nich frajda, jakby byli grupą chłopaków, która razem gra dla czystej przyjemności. Tańczą, podrygują do muzyki, Trevor nieraz śpiewa chórki. Gdy Dirty Birds odłączają się od prądu, czasami nie zostaje nic z tej dobrej energii.

– A tak na serio? – nie odpuszczam.

– Kto to wie – wzdycha Charlie.

Na moment odrywam się od słomki. Nieźle się zasłodziłam, choć na całe szczęście odmówiłam sobie bitej śmietany.

– Często dochodzi do takich incydentów?

– Od czasu do czasu. – Trevor wzrusza ramionami. – Zwykle ludzie próbują jakoś wbić na scenę.

Charlie nadyma policzki z dezaprobatą i głośno wypuszcza powietrze.

– Wkurwia mnie to nieziemsko, zawsze mnie to wybija z grania. Niszczą innym show. Cieszę się, że się dobrze bawią, ale po coś są te, kurwa, barierki. Dostaję paranoi, jak tylko widzę, że ktoś spoza ekipy pojawia się za kulisami.

Trevor mu wtóruje:

– Po śmierci Dimebaga Darrella skończyła się beztroska. Chyba wszyscy muzycy zaczęli mieć się na baczności.

Charlie dostrzega pytanie wypisane na mojej twarzy.

– To były gitarzysta i współzałożyciel Pantery – wyjaśnia. – Założył potem swoją kapelę, Damageplan. W trakcie ich koncertu w Columbus w Ohio facet wszedł na scenę i zastrzelił Darrella i trzy inne osoby. Szefa ochrony, pracownika klubu i fana, który wbiegł na scenę, by udzielić pierwszej pomocy Dimebagowi. Ponoć gość próbował reanimować ochroniarza, gdy ten wariat go zastrzelił – oznajmia, potrząsając głową, co wprawia w ruch jego niesforne rude włosy. – Jeszcze kilka osób zostało rannych;. generalnie rozegrał się tam horror. Zresztą w rocznicę śmierci Lennona – dodaje.

Wybałuszam na niego oczy.

– Wiadomo, dlaczego to zrobił?

– Początkowo myśleli, że obwiniał Darrella o rozpad Pantery, ale potem się okazało, że koleś był totalnym schizo­frenikiem, przekonanym, że Pantera kradnie jego myśli. Czujesz to? – mówi bębniarz.

Trevor podejmuje opowieść.

– Kto wie, ilu ludzi jeszcze by zginęło, wziął nawet jednego z technicznych na zakładnika, ale na szczęście w ciągu kilku minut pojawił się policjant. Jeden jedyny, wyobraź sobie. Chyba był gdzieś w okolicy na patrolu. Facet miał jaja, bo nie czekał na backup i zdjął gościa, nie raniąc zakładnika. Stał się bohaterem, tym bardziej że tamten miał jeszcze pełny magazynek, więc mogło dojść do znacznie większej tragedii. To morderstwo całkowicie wstrząsnęło środowiskiem. Od tego czasu wszyscy wzmocnili środki bezpieczeństwa i kontakty z fanami zupełnie się zmieniły.

Słyszymy, jak drzwi się otwierają. Mimowolnie zerkam w kierunku wejścia, a Charlie i Trevor zdają się celowo tego nie robić. Teraz rozumiem, dlaczego wybierają takie niszowe lokale jak ten. Z dala od miejsca koncertu, gdzie kelnerka w wykrochmalonym fartuszku od trzydziestu lat zwraca się do wszystkich per „kochanieńki”, a z radia lecą stare przeboje Dolly Parton. Tu mogą się wyluzować bez ryzyka, że ktoś zaraz ich zaczepi.

Okazuje się jednak, że to tylko para nastolatków. Siadają przy barze i przeglądają zalaminowane menu, które pewnie nie zmieniło się od poprzedniego milenium.

Upewniwszy się, że nie zwracają na nas uwagi, możemy wrócić do rozmowy.

– Mieliście kiedyś powody, żeby się bać? – pytam.

– Jeden gość groził nam, że wysadzi stadion w Salt Lake City. Musieliśmy ewakuować jakieś dwadzieścia tysięcy ludzi. Zdążyliśmy zagrać trzy piosenki – opowiada Trevor.

Po jego zmarszczonym jego czole wnioskuję, że wciąż żywo to pamięta.

– I faktycznie znaleźli tam bombę?

– Na szczęście nie, ale możesz sobie wyobrazić, ile z tym było zamieszania. Mam nadzieję, że po dzisiaj chłopaki z ochrony zepną dupę na resztę trasy. Pomyślałabyś, że po tylu sytuacjach już nic cię nie zaskoczy, ale jak przez jakiś czas jest spokój, za bardzo się rozluźniają.

Charlie kiwa głową.

– Wood ma najbardziej przesrane – odzywa się. – Laski lepią się do niego jak nie wiem, ale niektóre są nieźle szurnięte.

Unoszę brwi zaintrygowana.

– Robią sobie z nim selfie, a potem publicznie ogłaszają zaręczyny. Nie wiem, ile kobiet twierdzi, że są matkami jego dzieci. Już straciłem rachubę. Praktycznie włażą mu do łóżka.

– Charlie jest tylko trochę zazdrosny – rzuca Trevor, szczerząc się.

Perkusista parska śmiechem.

– A gdzie tam. Zespół musi mieć przynajmniej jedno bożyszcze. A że ludziom potrafi zupełnie odpierdolić, cieszę się, że to nie ja jestem na świeczniku. Historia pokazuje, że to się może źle skończyć. Choć nieustannie mnie to zadziwia. Świat jest pełen stalkerów, więc wolę pozostawać poza ich radarem i spać spokojnie – mówi, po czym zwraca się do Trevora. – Stary, a pamiętasz tę historię z Björk? Jej psychofanowi to dopiero odwaliło.

Patrzę na nich zupełnie zdezorientowana.

– No tak. Zapominamy, że Abby wciąż biegała w pampersach, jak my zrywaliśmy struny na scenie – mówi Charlie. – To było pewnie jakoś, jak ten lokal musiał jeszcze być cool.

Wbrew temu, co zasugerował, nie mam już dwudziestu lat. Stuknęła mi trzydziestka, choć kiedyś wyobrażałam sobie siebie w tym wieku w zupełnie innej roli. Może nie z mężem i dziećmi, ale przynajmniej ze stałym partnerem i pracą, która nie będzie rzucać mną po świecie. Wiele planów wzięło w łeb, ale w tej chwili nie mogę narzekać. Piję truskawkowego shake’a z Dirty Birds, a za dwa dni czeka nas kolejny koncert.

– Chcę wiedzieć, co zrobił? – Zerkam na Trevora, ale Charlie, niezrażony, kontynuuje:

– Nagrał serię filmików dla Björk, gość miał na jej punkcie totalną obsesję. W ostatnim było widać, jak popełnił samobójstwo, ale jeszcze wcześniej wysłał na jej londyński adres bombę. Na szczęście samej Björk nic się nie stało.

Widząc moją niewyraźną minę, Charlie zaraz dodaje:

– Hej, dziewczyno. Nie ma czym się martwić. Poza tym to najlepsza robota na świecie. Niektóre fanki są fantastyczne, dają mi się nawet podpisać na cyckach – oznajmia z uśmiechem.

 

 

 

 

 

Florencja

 

Wtorek, 18 lipca 2023

Cztery dni po znalezieniu ciała

 

 

 

 

Komisarz patrzy na mnie wyczekująco.

Kiedy wychodziłam z hotelu, żar lał się z nieba, ale teraz, gdy zawieszam wzrok za oknem, dostrzegam, że zaszło słońce i zerwał się wiatr.

Siedzimy na komendzie w gabinecie, który jeśli sądzić po liczbie biurek, Manetti dzieli z przynajmniej dwoma innymi policjantami, ale teraz żadnego z nich tu nie ma. Na pozostałych stołach piętrzą się papiery, zalegają kubki z niedopitą kawą i jakieś teczki.

Przestrzeń komisarza jest pedantycznie czysta. Z wyjątkiem komputera, notesu i długopisu na blacie nie leży nic. Nawet telefon Manetti trzyma w kieszeni marynarki.

Pytanie, które padło, jest oczywiste, spodziewałam się go.

Przyszłam tu właśnie po to, by wyjaśnić, co się stało z Trevorem, a mimo wszystko wspomnienie o jego śmierci działa na mnie jak uderzenie w brzuch z zaskoczenia.

Minęło zaledwie kilka dni i czasami ten fakt dociera do mnie jak nowa informacja. Zamiast się z tym oswoić, czuję, jakby ktoś polewał alkoholem otwartą ranę. Wracają obrazy i słowa, które wolałabym całkowicie wymazać z pamięci.

– Pani Russel? – Policjant wyrywa mnie z transu.

Gdy odpowiadam, czuję, że zaschło mi w ustach.

– Obudziły mnie hałasy na korytarzu – mówię.

 

 

 

 

 

Florencja

 

Piątek, 14 lipca 2023

 

 

 

 

 

Odgłosy uporczywego dobijania się do drzwi, dobiegające gdzieś zza ściany, wyrywają mnie ze snu. Przecieram oczy i zdezorientowana rozglądam się dookoła. Zza przysłoniętych szarych zasłon do pokoju wpada ostre światło poranka.

Rejestruję szczegóły. Bezosobowy hotelowy wystrój, otwartą walizkę, spoczywającą na szafce nocnej nietkniętą książkę, którą wożę ze sobą w nadziei, że kiedyś wreszcie znajdę chwilę dla siebie.

Ponieważ budzę się niemal codziennie w innym miejscu, czasem zajmuje mi kilka sekund, nim uświadomię sobie, w którym kraju i mieście akurat jestem. Florencja, dociera do mnie.

Zerkam na zegarek, jest kwadrans po ósmej. Hałas nie ustaje, więc półprzytomna zwlekam się z łóżka i owinięta hotelowym szlafrokiem wyglądam na korytarz.

– Wiem, że tam jesteś. Musimy pogadać. Otwieraj, do cholery! – woła Jim, szarpiąc za klamkę do pokoju Trevora.

Jak na managera przystało, Jim ma nerwy ze stali. Tym bardziej dziwią mnie jego podniesiony ton i wyraźne wzburzenie.

– Co się dzieje? – pytam, jednak on całkowicie mnie ignoruje.

Bez ceregieli wali pięścią w drzwi mojego szefa, swojego zresztą też. Ich relacja należy do dobrych, nie wiem, czy określiłabym ją jako przyjacielską, ale tak czy siak, takie zachowanie nie przystoi, a Jim jako profesjonalista dobrze o tym wie.

Czuję nieprzyjemny skurcz w brzuchu i zaczynam mieć złe przeczucia.

Gdyby nic się nie stało, Jim nigdy by się tak nie zachował. Jest do bólu punktualnym gościem, który nosi dobrze skrojone marynarki, uśmiech przyklejony do twarzy we właściwych momentach i potrafi komu trzeba wejść w tyłek, co sprawia, że jest świetny w tym, co robi. Trevor ceni go jednak przede wszystkim za poczucie humoru i kręgosłup moralny, które w tej branży czynią Jima gatunkiem na wymarciu.

Dla wszystkich z ekipy jest jasne, że basiście nie przeszkadza się przed dziesiątą. Zwykle wtedy ćwiczy i medytuje.

– Co tu się wyprawia? – dobiega mnie lekko zachrypnięty głos matki Trevora.

Pokój Sharon mieści się po przeciwnej stronie apartamentu basisty Dirty Birds. Jest jego nieformalną managerką od zarania jego kariery i od lat jeździ z nim regularnie w trasy. Z początku wydało mi się to osobliwe, ale Sharon jest chodzącą antytezą matek cackających się z synusiami.

Jim nauczył się z nią koegzystować, choć ponoć trwało to długo i bywało burzliwie. Wciąż chwilami miewają odmienne wizje odnośnie do tego, co jest dobre dla Birdsów. Zwłaszcza że Sharon przede wszystkim dba o to, co jest korzystne dla Trevora, a to czasem zderza się z planami managera wobec całego zespołu.

Gdy zmierza w naszym kierunku, dostrzegam, że zdążyła już się ubrać, uczesać i obrysować oczy kredką. Sharon preferuje mocny wieczorowy makijaż o każdej porze dnia. Przypomina mi niekiedy kobiety z gangów motocyklowych, nie tylko przez swój styl. Myślę, że gdyby ktoś zalazł jej za skórę, wydrapałaby mu oczy. Wolę z nią nie zadzierać. Ale w stosunku do syna i przyjaciół wydaje się ciepła, konkretna i wyluzowana. No, chyba że zbyt długo jest trzeźwa, bo wówczas potrafi być nerwowa.

To też odróżnia ją od innych matek, które znam. Sharon traktuje sex, drugs & rock’n’roll jak swoje przykazania. Nie odmawia sobie przyjemności. Moja mama działa w trzech organizacjach charytatywnych i zawodowo jest żoną wicegubernatora. Całe życie spędziła w garsonkach. Czasem bawię się myślą, że mogłabym przedstawić sobie te dwie kobiety, a zaraz potem nastąpiłby koniec świata albo przynajmniej niezłe tsunami.

Matka Trevora tymczasem spogląda na mnie, lekko unosząc brew, co uświadamia mi, że nawet nie zerknęłam w lustro, nim wyszłam na korytarz. Muszę wyglądać fatalnie, z potarganymi włosami i opuchniętą twarzą.

Jim podnosi wzrok na Sharon i w jednej chwili się opamiętuje.

– Muszę pilnie porozmawiać z Trevorem – wyjaśnia, wyraźnie siląc się na spokój.

Sharon ma w sobie coś, co sprawia, że ludzie, a zwłaszcza dorośli mężczyźni, momentalnie czują się przywołani do porządku. Prostują plecy i wciągają brzuchy, jakby pociągała za niewidzialne sznurki. Z Jimem jest podobnie, co nie pozostawia wątpliwości, kto jest wyżej w hierarchii.

Przechodzi teraz spokojnie korytarzem ubrana w hipisowską tunikę, która odsłania jej opalone, smukłe uda i kowbojki. Gdybym nie wiedziała, ile ma lat, w życiu bym nie zgadła. To, że stuknęła jej sześćdziesiątka, zdradzają jedynie szyja, którą często zasłania szalikami, oraz jej szczupłe, żylaste dłonie.

Mija managera i krótko, lecz zdecydowanie puka do pokoju syna.

Sztuczne oświetlenie odbija się w jej złotych pierścionkach wysadzanych drogocennymi kamieniami.

– Trevor, wstałeś? Otwórz, proszę – mówi spokojnie.

Gdy nic się nie dzieje, przykłada ucho do drzwi i nasłuchuje.

– Może wyszedł? – podsuwam.

Sharon spogląda na mnie, jakbym bredziła.

– Masz telefon? – zwraca się do Jima.

Ten kiwa głową, wyciąga komórkę z kieszeni i wybiera numer Trevora. Po chwili zza drzwi apartamentu dobiega nas dźwięk dzwonka.

Patrzymy po sobie zaniepokojeni.

– Trevor!!! – woła głośno Sharon i sama zaczyna dobijać się do drzwi. – Trevor, synku!

Pierwszy raz widzę ją w jakimkolwiek stopniu wytrąconą z równowagi.

Po plecach przebiega mi zimny dreszcz.

Na twarzach Sharon i Jima maluje się przerażenie, które udziela się również mnie.

Biegnę do swojego pokoju, sięgam po telefon stacjonarny przy moim łóżku i dzwonię do recepcji, żeby pilnie przysłali kogoś na górę.

Ubieram się i staram doprowadzić do porządku, na ile to możliwe w ciągu tych paru minut.

Po chwili znów dobiegają mnie odgłosy z korytarza.

– …ale przecież nie wolno nam tam wejść, może ten pan jeszcze śpi. – Młody chłopak z silnym włoskim akcentem, ubrany w hotelowy uniform, próbuje sprzeciwić się Jimowi.

Ma nie więcej niż dwadzieścia pięć lat i łagodne oczy. Widziałam go już kilka razy w recepcji, przypominam sobie. Ma na imię Fabio, jak informuje przypinka na jego marynarce.

– Tam jest mój syn, proszę otworzyć. – W ustach Sharon to nie jest prośba.

Recepcjonista marszczy brwi.

– Obawiamy się o jego zdrowie – oświadcza Jim.

Fabio podchodzi do drzwi i puka trzy razy.

– Obsługa hotelowa, panie Davis, wszystko w porządku? – woła donośnie.

Odpowiada mu cisza. Chłopak zerka jeszcze raz na Jima i z westchnieniem, jakby nie miał innego wyboru, przystawia swoją kartę do czytnika przy drzwiach, po czym je otwiera.

– Panie Davis? Jest pan tam?

Sharon, nie czekając na odpowiedź, wchodzi do środka. Jim podąża za nią.

Fabio zostaje na korytarzu, wbijając wzrok w podłogę. Wydaje się spięty.

Postanawiam też zostać i poczekać. Wciąż istnieje możliwość, że Trevor poszedł na spacer i zaraz zapyta, co tu wyrabiamy, myślę, gdy nagle ciszę przerwa rozdzierający ryk.

Patrzymy na siebie z recepcjonistą w osłupieniu.

Jim wypada na korytarz, łapiąc się za głowę.

– Niech pan natychmiast dzwoni po pogotowie! – woła.

Zanim zdążę dobrze się zastanowić, co właściwie robię, na nogach jak z waty wchodzę do apartamentu Trevora. Przechodzę przez pusty pokój dzienny, pogrążony teraz w mroku, do sypialni po lewej stronie, skąd słyszę szloch klęczącej przy łóżku Sharon.

Zatrzymuję się w progu i wtedy go dostrzegam.

Trevor leży na łóżku ubrany tylko w bokserki. Jedna ręka zwisa bezwładnie, niemal dotykając podłogi. Po raz kolejny uderza mnie, że ma piękne dłonie, duże i męskie. Na podłodze koło łóżka leży jedna z jego bransoletek, rzemyk z kolorowymi koralikami, musiała mu się zsunąć.

Czuję, jak uginają się pode mną kolana.

Muszę przytrzymać się framugi. Z trudem łapię oddech.

Mam ochotę jednocześnie uciec stąd i zostać.

Toczy się we mnie wewnętrzna walka o przetrwanie. Część mnie chce patrzeć na niego i pozwolić, by każdy szczegół wyrył mi się w pamięci, a druga rwie się, by wybiec stąd, zapomnieć ten widok, to, co ostatnio przeżyłam, wrócić do dnia, zanim nasze ścieżki w ogóle się przecięły i spadła na nas ta cholerna klątwa.

Jego szeroko otwarte oczy utkwione w suficie, nieruchome usta i nienaturalna bladość nie pozostawiają żadnych złudzeń. Nie ma sensu dzwonić po żadne pogotowie, choć Sharon poklepuje go jeszcze po policzkach i potrząsa jego ramionami, wypierając opadającą na nas powoli rzeczywistość.

– Obudź się, synku – powtarza we łzach, które spływają czarnymi strużkami po jej policzkach. Podążając za moim wzrokiem, chwyta bransoletkę i przyciska ją do serca. – Trevor, kochanie! – wyje znów. – Obudź się, błagam.

Ale ja wiem, że już go z nami nie ma.

Nie tylko dlatego, że w swoim życiu widziałam już wielu martwych ludzi.

 

 

 

 

 

Florencja

 

Wtorek, 18 lipca 2023

Cztery dni po znalezieniu ciała

 

 

 

 

Patrzę na ciężkie ołowiane chmury zbierające się za oknem. Chyba zanosi się na burzę.

– Czy od razu było dla pani jasne, że doszło do morderstwa? – pyta Manetti.

Mrugam dwa razy, lecz wciąż mam przed oczami ciało Trevora.

Jego ciemne włosy, wytatuowane ramię zwisające bez życia z łóżka. Kilkudniowy zarost, który zapuścił podczas europejskiej części trasy.

Coś ściska mnie za gardło.

Upijam łyk wody.

– Nie. Początkowo nic z tego nie rozumiałam. – Wybieram półprawdę.

Facet przygląda mi się, jakby chciał się upewnić, czy może mi wierzyć.

– Ale pewnie miała pani jakieś przypuszczenia.

Czułam, jakby ziemia osuwała mi się spod nóg, ale przecież mu tego nie powiem.

Manetti czeka. Chce mi pokazać, że u niego jak na spowiedzi, nigdzie nam się nie spieszy.

W tym kraju w ogóle nigdzie nikomu się nie spieszy, dlatego jeśli sprawy nie potoczą się po mojej myśli i wpakują mnie tu do więzienia, zdążę osiwieć, zanim dojdzie do apelacji.

Komisarz dolewa mi wody.

Jestem mu wdzięczna za ten gest, bo gdybym sama musiała to zrobić, najpewniej zobaczyłby, jak trzęsą mi się ręce.

Moje dotychczasowe doświadczenia z policją nie należą do przyjemnych i jeśli wyciągnęłam z nich jakieś wnios­ki, to takie, że jakkolwiek próbowaliby ci pokazać, iż są po twojej stronie, to tylko gra.

Nie bez przyczyny siedzimy przecież po dwóch stronach stołu.

 

 

 

 

 

Florencja

 

Czwartek, 13 lipca 2023

Po koncercie

 

 

 

 

Podchodzę do umywalki, ledwie trzymając się na nogach. Spoglądam na moje dłonie oblepione krwią. Szoruję je wściekle, przełykając łzy.

To się nie dzieje naprawdę, powtarzam sobie jak zaklęcie.

Ochlapuję twarz zimną wodą i wycieram ją ręcznikiem.

Zerkam w lustro tylko po to, by się upewnić, że mogę w razie konieczności pokazać się tak ludziom, ale staram się nie patrzeć sobie w oczy. Boję się, co mogłabym w nich zobaczyć.

Czuję, że oddycham zbyt szybko, serce wali mi jak oszalałe.

Muszę wziąć się w garść. Nie mogę panikować i poddać się histerii.

Staram się oddychać przez usta i uspokoić. Myśleć racjonalnie i działać, póki nie będzie za późno.

Zmieniam spodnie od piżamy, one też są brudne od krwi. Rzucam je na podłogę w łazience, później się tym zajmę.

Nie zaprzątam sobie głowy górą stroju.

Wsuwam klapki, owijam się swetrem i chwytam torebkę. Gdy wyciągam z czytnika kartę z kluczem, pokój zalewa ciemność. Sięgam po klamkę, ale w porę się opamiętuję.

Najpierw wyglądam na korytarz, by upewnić się, że nikogo nie spotkam.

Chwilę temu Sharon chybotliwie poszła do swojego pokoju. Przez moment szukała w torebce karty do drzwi, wysypała wszystko na podłogę, ale jakoś udało jej się pozbierać ten majdan. Musiała być nieźle naszprycowana, ledwo trzymała się na nogach, więc pewnie mnie nie zauważyła. Założę się, że dawno śpi i nie obudzi jej nawet alarm przeciwpożarowy.

Uchylam drzwi i na końcu korytarza dostrzegam Wooda.

Cofam się o krok. Opieram głowę o drewno. Przymykam oczy.

Zaraz zwariuję.

Nie mogę czekać.

Do diabła, muszę jak najszybciej się stąd wydostać.

Za moment próbuję ponownie. Tym razem droga jest wolna.

Wychodzę, nie oglądając się za siebie.

Nie chcę jeszcze myśleć, co to wszystko znaczy. Nie mam na to czasu. Muszę stąd wyjść.

Winda oczywiście nie nadjeżdża, chociaż powciskałam wszystkie guziki.