Godzina pąsowej róży - Kruger Maria - ebook + książka

Godzina pąsowej róży ebook

Krüger Maria

4,3

Opis

Powieść potwierdzająca słuszność powiedzenia, że podróże kształcą. Także te odbywane w czasie...

Szesnastoletnia dziewczyna ze współczesnej powojennej Warszawy, za sprawą swojej babki zostaje przeniesiona o sto lat w przeszłość. Ubrana w ciasny gorset, umieszczona na pensji dla panien, na własnej skórze przekonuje się, jak wygląda życie według narzuconych przez kogoś zasad, zdyscyplinowane i oparte na nienaruszalnych wartościach. Kiedy Ania wraca do swojej rzeczywistości, jest już inną osobą - o wiele bardziej refleksyjną i lepiej rozumiejącą świat.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 308

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (107 ocen)
55
31
18
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
UrszulaSagan

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle nawet po 60 latach dobrze się ją czyta tak ,tak minęło 60 lat kiedy ja pierwszy raz czytałam Dziękuję polecam
30
MariaWojtkowiak

Dobrze spędzony czas

Klasyka. Trochę z myszką,ale sympatyczna.
10

Popularność




Na okładce zamieszczono kadr z filmu

Godzina pąsowej róży

w reżyserii Haliny Bielińskiej (1963)

LEKTURA DLA SZKÓŁ ŚREDNICH

© for the text by Piotr Bieliński

© Copyright by Siedmioróg

ISBN 978-83-7791-856-2

Wydawnictwo Siedmioróg

ul. Krakowska 90, 50-427 Wrocław

Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg

www.siedmiorog.pl

Wrocław 2018

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Rozdział pierwszy

Oto Anda. Kilka miesięcy temu skończyła czternaście lat. Spotykamy ją, kiedy razem z Teresą wraca ze szkoły. Teresa to koleżanka. Po drodze zatrzymują się przed wystawą.

W grubej, lśniącej tafli sklepowej witryny jak w lustrze odbijają się ich sylwetki — ta wyższa z ciemnymi włosami to właśnie Anda. Ta niższa jasnowłosa to Teresa. Zatrzymały się przed wystawą, aby obejrzeć rękawiczki.

— Które chciałabyś mieć? — pyta Teresa. I nie czekając na odpowiedź, dodaje szybko: — Mnie się podobają te różowe. A do tego niebieska suknia.

— No wiesz! — Anda wzrusza ramionami. Jest to coś pośredniego między pogardą a politowaniem. — Niebieska suknia i różowe rękawiczki! Ohyda, moja droga! Cukierkowa ohyda. Ja bym chciała mieć czarną suknię — rozumiesz? Diabelnie obcisłą, plecy gołe…

— Gołe, chude i niedomyte…

Anda pomija uwagę milczeniem i ciągnie dalej w rozmarzeniu:

— Czarna suknia, czerwone pantofle i czerwone rękawiczki. A te twoje różowe rękawiczki, moja droga, mogłabyś mieć jedynie do popielatej sukienki. Jeśli w ogóle może być mowa o jakiejś przyzwoitej sukience dla takiego ślimaka jak ty.

Teresa, nieurażona, mruczy pogodnie:

— Są tacy, którzy uważają, że jestem zupełnie niebrzydka.

— Czy masz na myśli tego niedorozwiniętego umysłowo nieboraka z dziesiątej klasy?

— Którego? Nie wiem, o kim mówisz — broni się Teresa.

— A tego, który tak ślicznie sepleni. Nie przypominasz sobie? Dziwne! A przecież biłaś mu brawo jak szalona, kiedy na przedstawieniu szkolnym deklamował z ogromnym uczuciem:

…zapatsony, ze samymi zęsami

zmiótłbym śnieg z twojej ścieski,

chwytam w zachwyt ruch twój —

Wszyscy wiedzieli doskonale, dla kogo przeznaczona jest ta uczuciowa recytacja.

— No to co? — Teresa czerwieni się.

— A to, że on cię ponad życie, strasznie uwielbia. Ale nie martw się. Podobno takie seplenienie można uleczyć.

— A w ogóle to łżesz! On wcale nie sepleni.

— Aha! Złapałam cię! Więc przyznajesz się do tego romansu!

— Odczep się! Powiedz lepiej, jak ty mizdrzysz się do tego rudzielca Karola. Jak to na mistrzostwach juniorów klaskałaś jak szalona i krzyczałaś: Karol! Karol!

— Miał dobre wyniki — powiedziała z godnością Anda — klaskałam więc przez uprzejmość. Nie z innych względów. A ty, Teresa, jeśli będziesz takie różne rzeczy we mnie wmawiać, to zerwę z tobą. Rozumiesz?

— Nic nie rozumiem. Powiedz lepiej, co jest zadane na jutro z algebry. Ale ten nasz cudny Cuduś wlepił ci dziś niezgorszą dwójeczkę.

Anda posępnieje. Że też Teresa musiała jej akurat teraz przypomnieć o tej dwói. Teraz, kiedy ciesząc się wczesnym wiosennym popołudniem, zapomniała na chwilę o tej historii. A swoją drogą Cuduś naprawdę po prostu uwziął się.

— No powiedz tylko, Teresa, czy to ma jakiś cień sensu, żeby jedną uczennicę pytać dzień po dniu, podczas kiedy na liście jest czterdzieści nazwisk? Przecież to jest właściwie ze szkodą dla innych. Wszyscy powinni być kolejno pytani, nie?

— Dlaczego on na przykład nie pyta Urszulki, co?

— Pewnie dlatego, że Urszula jest prymuską i że zawsze wszystko najlepiej umie. Swoją drogą to jest piekielnie zdolna dziewczyna.

— Urszula to geniusz matematyczny. Zobaczysz, z niej jeszcze będzie druga Skłodowska-Curie. Mówię ci.

— Ale ja nie jestem geniuszem — stwierdziła skromnie Anda.

— Oczywiście, że nie jesteś geniuszem, moja droga — przytaknęła wyjątkowo zgodnie Teresa. — A Cuduś być może pragnie, abyś została geniuszem. Słuchaj, a może on się w tobie kocha, co?!

— Idź, nie wygłupiaj się. No wiesz, zupełnie zepsułaś mi humor. I czy ty się orientujesz, jakie to może mieć konsekwencje?

— E, chyba na drugi rok cię nie zostawią?

— Daj spokój, co ty pleciesz?! — Anda w przerażeniu szuka niemalowanego drewna, żeby odpukać. Lepiej to zrobić dla wszelkiej pewności. A nuż głupie powiedzonko Teresy sprawdzi się? W szkole wszystko może się człowiekowi przydarzyć. I Anda puka w drewniane obramowanie witryny wystawowej. — Nie gadaj, Teresa, takich głupstw. Już i tak dosyć nieszczęścia. I tak już dosyć będę miała kłopotów z tą dwójką. Czy ty wiesz, że przez to może się zawalić cała moja kariera sportowa?

— Eee, gadasz!

— Gadam? Gadam? No to musisz wiedzieć, że jeśli ojciec dowie się o tej dwói, to na pewno zabroni mi chodzenia na basen. To już trzecia dwójka w tym miesiącu. I za co? Pytam się, za co? Czy człowiek, który poprzedniego dnia odpowiadał, może przeczuć, że będzie wbrew wszelkiej przyzwoitości pytany nazajutrz? Przecież, moja droga, to była wyraźna zasadzka! Podstęp! Czego on ode mnie chce? Więc rozumiesz, jeśli ojciec zabroni mi chodzenia na basen, to przecież nie będę miała żadnego treningu. No, a bez treningu mogę się pożegnać z braniem udziału w jakichkolwiek zawodach. Nie mówiąc już o eliminacjach do kadry. I to wtedy, kiedy otwiera się przede mną możliwość zdobycia mistrzostwa świata.

— E, Andula, przesadzasz, przesadzasz.

— Może nie? — Anda jest w coraz gorszym humorze. — Pewnie, że nie tak zaraz. Ale zrozum, że tracę w ten sposób wszelką szansę. Zresztą ty i tak się na tym nie znasz. A ja, moja droga, mam wybitny talent pływacki. No, nie śmiej się, nie śmiej. Tak powiedział sam Ciapała, nasz trener. I Karol też mówił, że we mnie wierzy. Oho, jeszcze będziesz się nieraz szczyciła, że mnie znasz osobiście! Bo ja i tak mimo wszystko będę sławna. Mimo tych kamieni, rzucanych mi pod nogi! Tak, tak, moja droga. Jeszcze będą ze mną robili wywiady i fotografowali mnie. Zresztą, co ja ci będę opowiadać. Sama się za jakiś czas o tym przekonasz.

— Ja wcale nie mówię, że to niemożliwe — kapituluje Teresa — tylko wiesz, zdaje się, że trzeba będzie już gnać do domu.

Odrywają się więc od wystawy z rękawiczkami i toną w tłumie zalewającym ulicę Marszałkowską. Wynurzają się z niego dopiero na skrzyżowaniu, pod ostrzegawczym czerwonym okiem sygnału. Stoją przez chwilę na skraju chodnika, dopóki oko nie zamruga żółtym blaskiem, aby potem wskazać życzliwie drogę pogodnym światłem zielonym.

Teraz rozstają się. Teresa spiesznie skręca w najbliższą przecznicę, natomiast Anda niechętnie idzie dalej przed siebie. Po drodze rozmyśla — sytuacja naprawdę wcale nie jest wesoła. Tatko od pewnego czasu nabrał nieprzyjemnego przyzwyczajenia, aby interesować się postępami w nauce młodszej dwójki. To znaczy Andy i Zbyszka. A Zbyszek jest od Andy starszy o dwa lata. Tylko Ewa, ponieważ jest studentką drugiego roku szkoły dramatycznej i podobno, jak zapewnia, wspaniale zdaje wszystkie egzaminy, wolna jest od rodzicielskiej czujności. Ewa zawsze była kujonem. Kujonem i lizusem, po prostu zwykłym, pospolitym kujonem. A czy Anda koniecznie musi być taka sama jak Ewa? Ewa będzie aktorką. Bardzo ładnie, niech sobie będzie. I to wcale nie znaczy, aby Anda też nie miała być sławna.

Tylko że Anda chce życie zdobyć inaczej. Ewa mówi pogardliwie, że za pomocą rąk i nóg. Dobrze, niech sobie gada. Gada z zazdrości, to jasne. Bo przecież taka mistrzyni świata w pływaniu, taka, która zdobyła złoty medal na olimpiadzie, na pewno jest o wiele sławniejsza od jakiejś aktoreczki, która dostaje role składające się z jednego zdania. To nawet nie ma porównania. Karol, który co jak co, ale na sporcie się zna, też uważa, że mam wszelkie dane na zdobycie jakiejś klasy w pływaniu. I chociaż tak się wszyscy teraz nade mną znęcają — myśli Anda — i tak mi dokuczają tymi dwójkami, i zabraniają chodzenia na basen — to jeszcze się przekonają, kim ja będę. I to nawet jest trochę śmieszne: idę tak sobie ulicą i nikt mnie nie zna. Tak, dziś nikt mnie nie zna. Najwyżej czasem jakiś chłopak obejrzy się za mną, bo jestem zgrabna. Ale myśli przy tym, że jestem taka sobie zwyczajna dziewczyna, z tarczą licealną naszytą na rękawie wiatrówki. A tymczasem, kiedy już będę sławna, to wszyscy będą się na mnie gapić. Ciekawa jestem, czy to jest przyjemnie. Ale chyba tak. A Teresa, jeśli zostanie, jak zamierzała, dziennikarką, to jeszcze sama będzie o mnie pisać ogromniaste artykuły! Być może również, że będę miała takie własne, małe, malusieńkie, ale bardzo śliczne auteczko. Hm. To by coś było. I ubierać się będę szałowo.

To postanowienie wpływa na poprawę humoru Andy. Przyspiesza kroku i myśli: Jakoś to będzie. Grunt, żeby trenować!

Trenować jak najwięcej! I dziś trzeba będzie za wszelką cenę i mimo wszystko wyrwać się na pływalnię. Naraz przypomina sobie, że również na dzisiejsze popołudnie umówiła się z Karolem. Trudno, trzeba będzie go spławić. Pływanie przede wszystkim.

Z tym postanowieniem skręca w Rakowiecką, potem szybko mija bramę i skacząc w dzikich susach po trzy stopnie, wpada na drugie piętro. Odczytuje głośno nazwiska na tabliczkach — to zwyczaj, którego nabrała jeszcze w pierwszej klasie, kiedy uczyła się czytać: Dr Wanda Szemiotowa — przyjmuje od g. 16 do 18 (to mama). Inż. Adam Szemiot (to tatko). Dzwoni też swoim starym zwyczajem: dwa razy krótki dzwonek i trzeci długi. Po tym dzwonieniu poznaje się w domu, że to wraca Anda. I zaraz do drzwi powinna przyczłapać Genowefcia i odsunąć starą zasuwę.

A tymczasem drzwi otwiera ojciec. To niedobrze. Jeszcze zacznie się dopytywanie, jak to dziś było w szkole.

Trzeba więc uśmiechnąć się, aby się nie domyślił, że coś tam nie jest w takim najidealniejszym porządku. I Anda wyszczerza zęby w przewrotnym, promiennym uśmiechu.

Niepotrzebnie, niepotrzebnie. Ojciec wcale na nią nie patrzy. Otworzył drzwi, bo właśnie był w przedpokoju — wkłada płaszcz i szykuje się do wyjścia. Spieszy się widać bardzo i z przedpokoju woła do mamy:

— Serwus, kochanie! Już lecę. Zadzwonię do ciebie z miasta. Nie masz dziś dyżuru w szpitalu?

— Nie mam, ale przecież wiesz, że dziś przyjmuję pacjentów. W każdym razie spróbuj zadzwonić.

— Spróbuję — obiecuje ojciec. Trzaśnięcie drzwi i już go nie ma.

Tak, od tej strony to wygląda nie najgorzej — myśli wobec tego Anda — tylko żeby jeszcze jakoś udało się z mamą. Albo żeby miała okropnie dużo pacjentów, albo żeby miała mało i poszła, na przykład, z ojcem do kina. Powinni chodzić do kina. Ciężko pracują i należy im się rozrywka. A przez ten czas można by zupełnie niepostrzeżenie wyskoczyć na jedną małą, malusieńką chwileczkę. Oczywiście, że z lekcjami jakoś się załatwi. Nie ma mowy o nieodrobieniu. Broń Boże! Na pewno wszystko się da pogodzić. Tylko starsi tak zawsze przesadzają.

Tymczasem słychać głos mamy:

— Dzieci, ręce myć, do stołu!

Obiad upływa w pogodnym nastroju, uświetniony pierożkami z mięsem — popisowym daniem z repertuaru Genowefci. Pierożki są — jak zwykł mawiać Zbyszek — nieprzytomnie pyszne, ale czy można opychać się pierożkami nawet najpyszniejszymi, jeśli się ma zamiar pójść na pływalnię? Otóż to — nie można. I Anda walcząc bohatersko z podsuwaną jej przez Genowefcię gastronomiczną pokusą — stanowczo odmawia.

Odmowa wywołuje po pierwsze: zaniepokojenie mamy. — Czy nie jesteś chora, Anduś? Czemu nie masz apetytu?

Po drugie: zachwyt Zbyszka. — Hura! Proszę mi dać wszystkie pierożki, które ewentualnie zjadłaby Anda.

Po trzecie: uwagę Ewy. — Mamo, ona chce się odchudzać!

I po czwarte: rozpacz Genowefci. — A co, dziecinko? Nie smakują ci dziś pierożki?

Całe szczęście, że dzwonek telefonu likwiduje to zainteresowanie osobą Andy. Teraz cała trójka: Anda, Ewa i Zbyszek rzucają się w stronę aparatu, wołając każde możliwie głośno: to do mnie, to na pewno do mnie!

I co to jednak znaczy zaprawa sportowa: Anda pierwsza dopada słuchawki.

To na pewno dzwoni Karol. Woła zalotnie: — Halo!

— To ty, córeczko? — brzmi w telefonie głos ojca. — Czy już zabierasz się do lekcji? Poproś mamę.

— Już proszę.

Tak, teraz jest bardzo ważne, jak mama umówi się z tatkiem. Czy się gdzieś wybiorą i o której.

Trzeba uważnie słuchać, co mówi mama.

A mama najpierw dziwi się.

— Jak to, już skończyło się to posiedzenie? Aha, przerwa. No to słuchaj, za godzinę będę wolna, tak, tak, na dziś mam zapisane tylko trzy pacjentki. No, może za godzinę i kwadrans. Zadzwoń jeszcze raz, jeśli będziesz mógł. A jeśli ja będę wcześniej wolna, to spotkamy się na mieście. Pa, kochanie.

Teraz mama zapala papierosa i prosi Genowefcię o filiżankę mocnej kawy. Zgodnie z codziennym rytuałem Genowefcia, która już od dwudziestu lat prowadzi gospodarstwo rodziny Szemiotów, czuje się w obowiązku powiedzieć mamie parę słów o tym, co ona myśli o nadmiernym piciu kawy i paleniu papierosów. Mama jak zawsze zgodnie kiwa głową, uśmiecha się bezbronnie i pyta, czy w gabinecie są czyste ręczniki i biały kitel. Dzwonek brzęczący w przedpokoju wskazuje, że przyszła któraś z pacjentek.

— No, to już idę — mama podnosi się i odstawia pustą filiżankę. — A wy, dzieci, co robicie po południu?

Biedna mama. Mimo zmęczenia i ciągłego pośpiechu usiłuje wypełniać swoje macierzyńskie obowiązki.

— Wychodzisz, Ewita?

Ewa kiwa głową. Tak, tak, wychodzi. Umówiła się z koleżankami, idą do teatru. A przedtem wpadną do klubu.

Zbyszek też wychodzi. Za jakieś dwadzieścia minut. Lekcje odrobił przed obiadem. Więc teraz idzie do kolegi. Mama nawet nie pyta, po co tam idzie, gdyż wiadomo, że będą budować samochód. Ze starego roweru, maszyny do szycia, maszynki do kawy, resztek motocykla i innych rupieci. Co prawda, Zbyszek ma nieskończone szesnaście lat i nie dostanie jeszcze prawa jazdy, ale tatko zapewnia, że zanim zbudują ten samochód, to akurat będzie już mógł dostać pozwolenie na prowadzenie wozu.

— A ty, córeczko? — mama dotyka dłonią policzka Andy. — Czy ty nie masz temperatury? Nie, tętno masz dobre. Połóż się dzisiaj wcześniej spać. Mam nadzieję, że szybko odrobisz lekcje. Nikt ci nie będzie przeszkadzać. Pa, Bimbusiu!

„Bimbusiu” — wołało się na Andę, kiedy była jeszcze zupełnie mała. Teraz mama tak ją nazywa w chwilach macierzyńskiego roztkliwienia. Andę też w tej chwili wzrusza ciepły ton głosu mamy. Przytula się w milczeniu i cmoka mamę w policzek. Kochana mama.

Anda przez sekundę czuje szalone wyrzuty sumienia i nawet postanawia, że będzie okropnie, wprost niebotycznie solidna, że nie pójdzie na pływalnię i zaraz, ale to zaraz usiądzie do algebry.

Ale jakże kruche bywają najszlachetniejsze nawet postanowienia. Niestety, niestety. Silna wola jest bezcennym skarbem, nie każdy wszakże jest jej posiadaczem. Anda na przykład nie jest. Bo zaledwie mama odeszła, Anda zdążyła już zrezygnować ze swych szlachetnych jak kryształ zamiarów i szybko ułożyła zupełnie zręczny plan miłego spędzenia popołudnia na basenie. Chodzi teraz tylko o to, aby wyjść z domu natychmiast po wyjściu mamy. Mama z ojcem wrócą nie wcześniej, jak co najmniej kwadrans po ósmej — co oznacza pełne dwie godziny wolnego czasu! A ostatecznie, zanim mama wyjdzie, można się już przyszykować.

Trzeba sprawdzić, czy kostium wysechł. Najpraktyczniej byłoby wciągnąć go na siebie. Bo inaczej Genowefcia gotowa zauważyć, że Anda wychodzi z paczką, i zaraz zacznie się gadanie.

Kostium kąpielowy wisi w łazience i na szczęście jest suchuteńki! Teraz trzeba będzie przebrać się. Ale gdzie? W ich wspólnym pokoju szaleje jeszcze Ewa. Przebiera się i zapewne wygłupia przed lustrem — przymierza różne ciuchy i przeczesuje się sto razy. I myśli, że będzie okropnie sławna. A to wcale nie jest takie pewne, bo jest w tej rodzinie ktoś, kto być może będzie jeszcze bardziej sławny. Tak, tak, moja panienko. Zanim więc Ewa się wyguzdrze, można ten czas wykorzystać na dyplomatyczną pogawędkę z Genowefcią. To jest nieodzowne. Genowefcię w takich wypadkach należy mieć za sobą. Oczywiście trzeba postępować umiejętnie. Najlepiej zacząć jak zwykle — od bólu głowy. Wchodzi się ostentacyjnie do kuchni i również ostentacyjnie bierze się szklankę zimnej wody. Jest to posunięcie pewne, sprawdzone, niezawodne. Genowefcia jest wtedy od razu zaniepokojona i skłonna do niesienia pomocy. Więc i tym razem pyta z żywym zainteresowaniem:

— A po co ci, Andusiu, woda? Pić ci się chce?

— E, nie. Głowa mnie trochę boli, chyba wezmę proszek.

— Masz ci los! Może to od żołądka, co?

— E, nie. To ze zmartwienia, moja droga. Mam straszny kłopot, Genowefciu. Taka jakaś dziś byłam zdenerwowana w szkole, że nie zdążyłam zapisać, co zadane. To może się każdemu zdarzyć. Więc gdybym nie mogła sobie przypomnieć, to chyba będę musiała pójść do koleżanki i sprawdzić. Oczywiście, że wolałabym nie chodzić, ale sama Genowefcia rozumie.

Genowefcia kiwa głową, ale nie traci czujności.

— A zatelefonować nie możesz?

— Skądże! Ta koleżanka, która najlepiej zawsze ma wszystko zapisane, nie ma telefonu. Ale to niedaleko. Więc gdybym tak już ostatecznie musiała wyjść, to Genowefcia będzie wiedziała, że ja tylko tak, na chwilkę.

— Ale zaraz wrócisz, co?

— Ojej, no pewnie.

Tak, Genowefcia już jest załatwiona. Teraz należy działać dalej — szybko i rozsądnie. Rozmowa w kuchni zajęła ładne parę minut. Już jest prawie wpół do szóstej. Mama być może wyjdzie przed szóstą? Ktoś trzasnął drzwiami? To na pewno Ewa poleciała już do tych swoich koleżanek i wreszcie można będzie poruszać się spokojnie.

Zabrawszy po drodze z przedpokoju teczkę z książkami, Anda wsuwa się do pokoju, który dzieli ze starszą siostrą. Słowo: dzieli — jest dokładnym odbiciem istotnego stanu rzeczy; Ewa urządziła się po swojemu w swojej części pokoju, a Anda po swojemu. To znaczy, że na przestrzeni zajmowanej przez Ewę panuje nienaganny porządek, podczas gdy w części pokoju przeznaczonej dla Andy panuje stan, zwany potocznie bałaganem. Nie jest to jednak w tej chwili najważniejsze. Najważniejsze jest zorganizowanie wyprawy na basen. Stary, porcelanowy zegar wskazuje godzinę piątą minut trzydzieści pięć. W sam raz jest czas, aby się przygotować do wyjścia. Przedtem jednak byłoby praktycznie rozpakować książki i sprawdzić, co jest do odrobienia. Masz ci los! W teczce nie ma zeszytu do algebry! Anda jeszcze raz sprawdza, jeszcze raz gorączkowo przewraca i ogląda wszystkie zeszyty! Nie ma! Co się z nim stało? Zaraz… zaraz… Prawda! Przecież zaraz po lekcji wzięła ten zeszyt Jolanta. Nic innego, tylko zeszyt jest u Jolanty. Oczywiście, że trzeba to natychmiast sprawdzić. Całe szczęście, że Jolanta ma telefon.

Telefon Jolanty jest, niestety, ciągle uparcie zajęty. 66-37-99 — zajęty. Jeszcze raz — 66-37-99 — zajęty. Znów zajęty! A czas mija! Co robić? Jeszcze raz — 66-37-99 — oszaleć można! Znów sygnał zajęcia. Ładna historia. Jeśli to Jolanta dorwała się do telefonu, to będzie tak gadała co najmniej godzinę.

Anda odwraca się gwałtownie i niechcący zaczepia rękawem o kwiatki w wazonie. Wazonik przewraca się, potrącając po drodze flakonik z atramentem do wiecznych piór. Flakonik spada na kolana Andy. Niestety! Nie był dość szczelnie zakręcony i na popielatej spódniczce Andy znaczy się, wąska co prawda, ale za to atramentowa strużka. Anda zrywa się na równe nogi.

— Co to za idiotyzm ustawiać kwiatki przy telefonie. To oczywiście Ewitunia! Ustawia kwiatki w mieszkaniu, gdzie się tylko da, i przewraca oczami. A te suche badyle to na pewno przywlókł ten aktorzyna, ten chudy Dorosz, w którym się ta idiotka podkochuje. A atrament? Kto tu postawił atrament?

Anda przypomina sobie w tej chwili, że to nikt inny, tylko ona sama postawiła tu wczoraj niedokręcony widać porządnie flakonik. Co będzie? Cała spódnica na nic! Trzeba będzie zanieść do pralni.

Gnana rozpaczą Anda wpada do swojego pokoju i gwałtownie otwiera szafę w poszukiwaniu innej spódnicy. Może niebieską? Masz ci los! Niebieska nie jest do włożenia. To ukochana Genowefcia odpruła cały obrębek z zamiarem podłużenia spódniczki. Odpruła — ale nie podszyła na nowo.

— Oszaleć można! — jęczy Anda — cóż ja włożę? Czarną aksamitną? Wykluczone — to wyjściowa sukienka. Ale zaraz… zaraz… Przecież można by włożyć spodnie! Nowe, cudne spodnie. Będzie to nawet świetna okazja do pokazania ich dziewczętom w klubie.

Trzeba przyznać, że spodnie uszyte są doskonale. I materiał też jest pierwszorzędny.

— Hopla — splamiona spódnica, ściągnięta przez głowę, pofrunęła na tapczan. — Szałowe portki! — stwierdza z zadowoleniem Anda przeglądając się w lustrze. I dla sprawdzenia, czy są dość wygodne, podskakuje na jednej nodze, a drugą wyrzuca wysoko w górę. Hop! I jeszcze raz hoop!

Spodnie zdają egzamin. Są nie tylko przepiękne, ale i doskonale dopasowane, są zgrabne, a przecież pozwalają na swobodę ruchów. Nigdzie nic nie uwiera i nie ciągnie się.

Śliczne są te modne nogawki. Właśnie takie, jakie Anda sobie wymarzyła. Jeszcze jeden skok, jako wyraz całkowitego uznania dla zacnego pana Rybki, którego dziełem są powyższe porcięta.

— No i co za pech!

W pokoju rozlega się brzęk tłuczonego szkła. Nie, nie, to nie lusterko ani szyba w oknie. To tylko pantofel, który spadł z prawej nogi podczas wyrzucania jej tak zgrabnie w górę, trzasnął w wiszącą na ścianie w ramkach fotografię i zbił w niej szkło.

To jest fotografia ciotki Eleonory. Właściwie nie ciotki, tylko prababki. Bo to jest cioteczna babka mamy. Zresztą Anda nie jest zupełnie pewna, jak to jest naprawdę, dość, że jest to jakaś prababka. Podobno, jak głosi rodzinna legenda, prababka była bardzo ładna i po wyjściu za mąż rozstała się z rodziną. Wyjechała gdzieś okropnie daleko. Może do Ameryki, a może do Australii? Na pamiątkę po niej została ta fotografia w staroświeckiej ramce z zielonego pluszu, z metalowymi okuciami na narożnikach. Mama i ciotka Mira, która jest najrodzeńszą maminą siostrą, utrzymuje, że Anda jest nawet trochę podobna do tej ciotecznej prababki. Ale Anda wcale tak nie uważa. Cóż za podobieństwo może być między nią a tą damą w strojnej, powłóczystej sukni, w dziwacznym kapeluszu z kwiatami i piórami? Stary porcelanowy zegar, który stoi na szafce, to podobno jest pamiątka po tej ciotce.

Ale teraz trzeba będzie jak najszybciej sprzątnąć rozsypane na podłodze kawałki szkła. Jeśli się uprzątnie, to być może nikt na razie nie zauważy, że zostało rozbite. Takie szklane okruchy można doskonale zmieść choćby szczotką do ubrania. Potem się tę szczotkę umyje. A zamiast śmietniczki weźmie się gazetę. Ot tak.

Operacja dokonuje się szybko i zgrabnie. Ale zaraz, czy nie byłoby rozsądniej usunąć z ramki pozostałe kawałki szkła? Anda zbliża się do ściany i wyciąga rękę, aby wyjąć ostre odłamki. Na staroświeckiej, spłowiałej fotografii cioteczna babka Eleonora stoi w zadumie, wsparta o kolumnę, a w prawej ręce trzyma różę. Swoją drogą ubrana jest dziwacznie! Uczesanie w loki — okropnie dużo jest tych loków. A kapelusz? — Cudeńko. I kwiatki, i wstążka, i pióra. Suknia też jest fantastyczna, spódnica długa, z ogonem. A tam, gdzie człowiek ma pośladki, spódnica upięta jest okropnie suto. Do tego wcięty żakiecik. Też istne cudactwo! A wszystko to marszczone, podpinane, pełne kokardek i falbanek. Właściwie można by powiedzieć, że ta cioteczna babka jest niebrzydka. Tylko że…

— Ach! — Anda jęczy żałośnie. Oczywiście, że wyjmując szkło z ramy, nie omieszkała skaleczyć się w palec.

— Psiakość! — mruczy Anda i wysysa rankę. Całe tylko szczęście, że już wszystko zostało zgrabnie usunięte. I teraz naprawdę nikt nawet nie zauważy braku szybki. Ale swoją drogą, śmieszna rzecz! Krew ze skaleczonego palca kapnęła na fotografię i to akurat na tę różę, którą trzyma cioteczna babka. I teraz to tak wygląda, jakby cioteczna babka Eleonora wąchała żywy, pąsowy kwiat.

No tak, tak, ale czas ucieka. Na te wszystkie historie Anda straciła co najmniej piętnaście minut. — Zanim teraz ubiorę się, zanim złapię autobus, będzie już okropnie późno. Ktoś trzasnął drzwiami? To na pewno mama. A zanim dojadę na miejsce — kiedyż to będzie? Ile czasu zostanie na trening? Przecież trzeba jeszcze pobiec do zatłoczonej szatni i czekać, być może, w kolejce, trzeba pójść pod prysznic, trzeba potem jakoś osuszyć się. Nie sposób wracać z mokrymi włosami. Jechać taksówką? Ba, ale skąd wziąć na taksówkę, kiedy ostatnie grosze lekkomyślnie zostały wydane na rurki z kremem?

Andę ogarnia panika.

— Co robić?

Stary, brzuchaty zegar z porcelany wydzwania właśnie nikłym głosikiem godzinę szóstą piętnaście.

— Co robić? Co robić? — powtarza automatycznie Anda. Naraz — olśnienie:

— Prawda! Przecież można by cofnąć zegar. To jest pomysł! Ależ tak, naturalnie! Jeśli zegar będzie cofnięty, wszystko da się zwalić na to, że spóźnił się o godzinę. I jeśli nie jest to sposób zupełnie zabezpieczający przed rodzinną awanturą, to w każdym razie może on osłabić pierwszy impet.

Dziwacznie rzeźbiony kluczyk spoczywa na aksamitnej poduszce pod szklanym kloszem, pod którym stoi również i zegar.

Trzeba więc ostrożnie, ostrożnie podnieść klosz… Mama co prawda nigdy na świecie nie pozwoliłaby, aby ktoś inny prócz niej nakręcał starego porcelanowego brzuchacza. Ale przecież moment jest wyjątkowy, no nie?

Trrrr… Trrrrrr… kluczyk obraca się z cichutkim zgrzytaniem, misterne, ażurowe wskazówki cofają się jakby z trudem i niechętnie. Aż nagle mechanizm porcelanowego zegara zaskrzypiał dziwacznie. Czy ktoś krzyknął? Nie, nie… nikogo przecież nie ma w pokoju. Śmieszne przywidzenie! Ale co to? Wskazówki zegara obracają się teraz z niesłychaną szybkością w stronę przeciwną do normalnego ich biegu!…

— Zepsułam, zepsułam zegar! Co robić, co robić? Jak je zatrzymać? — Anda oczami pełnymi przerażenia śledzi oszalałe obroty, bezradna i zrozpaczona. — Czy już nigdy nie zatrzymają się?!

Ale wreszcie zatrzymały się. Przystanęły, delikatne i ażurowe, wskazując godzinę piątą minut piętnaście. Zadzwoniło cichutko i srebrzyście uderzenie pierwszego kwadransa.

— No, nareszcie! — odetchnęła Anda.

— Nareszcie! — powtórzył ktoś za jej plecami cichym i trochę znudzonym głosem. Można by powiedzieć, że brzmiało to jak wymówka.

Anda odwróciła się gwałtownie. Mama wróciła? Ale nie, w pokoju nie było nikogo. Wzruszyła więc ramionami nad własnym przywidzeniem, gdy tenże sam głos powtórzył teraz jakby w rozmarzeniu:

— Nareszcie!

— Co to jest, do licha? — podskoczyła Anda.

— Nareszcie — powtórzył jeszcze raz cichy głos, który można by zakwalifikować jako melodyjny. — To straszne przecież stać tyle czasu. A poza tym kopnęłaś mnie, moja droga!

— Ja? Kopnęłam? — oburzyła się do żywego Anda. — O, przepraszam, nikogo nie kopnęłam!

— Mnie kopnęłaś! Tym swoim okropnym butem — głos brzmiał cicho, dyskretnie, lecz stanowczo. Była też w nim domieszka urazy. — Mnie kopnęłaś, moja droga!

Anda odwróciła się teraz gwałtownie w tę stronę, skąd dobiegał głos, ale w pokoju nie było nikogo.

— Nie rób takiej niemądrej miny — zabrzmiała znów uwaga.

Nie, tego było dosyć.

— Cóż to za idiotyczne żarty! — wrzasnęła zirytowana na dobre Anda, kiedy z niesłychanym zdumieniem spostrzegła, że sztywno dotychczas stojąca na fotografii cioteczna babka zmieniła pozę i że w dodatku wachluje się zabarwioną przed chwilą czerwoną różą.

— Co to za głupstwo! — krzyknęła wobec tego, przecierając oczy. — Zdaje mi się, że pani jest prababką na fotografii, i zupełnie nie rozumiem, w jaki sposób może się pani poruszać i mówić.

— Możesz mi mówić ciociu Eleonoro — zaproponowała dama na fotografii, najzupełniej nie przejmując się zdumieniem Andy. — A poza tym musisz zrozumieć, że o mało co nie popsułaś mego pięknego holenderskiego zegara.

— To jest zegar mamy! — szepnęła Anda, uznając za stosowne stanąć w obronie prawa własności najbliższej swojej rodziny. Ale dama pominęła milczeniem tę uwagę i ciągnęła dalej:

— Powtarzam, że o mało co nie popsułaś mego pięknego zegara, gdy majstrując przy nim, cofnęłaś czas. Tak, tak, moja miła. Nie rób takiej niemądrej miny! Po prostu cofnęłaś czas. Mniej więcej o sto, a może trochę więcej lat.

— O więcej niż sto lat?…

— Tak, tak, ale ostatecznie to nie jest najważniejsze. Najważniejsze jest natomiast to, że cofnęłaś go w godzinie pąsowej róży…

— A to co znowu za historia? W godzinie pąsowej róży? Co to znaczy pąsowej?

— To znaczy, że róża odzyskała swoją pierwotną barwę.

— Nie rozumiem, powtarzam, co to znaczy „pąsowej”. Widzę przecież, że jest po prostu ciemnoczerwona.

— Jest pąsowa! — powtórzyła z zacięciem dama.

— Śmieszne! Czemu pani upiera się nazywać kolor „pąsowym”! Ja widzę kolor czerwony.

— W moich czasach — w głosie damy brzmiało zniecierpliwienie — w moich czasach ten odcień czerwieni nazywano barwą pąsową. Cofnęłaś czas wtedy, moje dziecko, kiedy róża odzyskała swoją barwę. Rozumiesz?

— Nic nie rozumiem — oświadczyła Anda — ale zdaje mi się, że to wszystko nie ma żadnego znaczenia, proszę pani.

— Proszę cioci — poprawiła dama, sadowiąc się wygodnie w swojej zielonej pluszowej ramie — sądzisz więc, że to nie ma żadnego znaczenia? — I nie czekając na odpowiedź, roześmiała się cichutko i dziwnie, po czym dodała: — Spójrz, jak ty wyglądasz.

Anda krzyknęła ze zdumienia.