Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lucyna z niecierpliwością czeka na upragniony czas pomaturalnego szaleństwa - swoje pierwsze dorosłe wakacje. Czy to nie pech, że akurat teraz ktoś podrzucił jej niemowlę?! Zanim zagadka zostanie rozwiązana wydarzy się mnóstwo zabawnych omyłek i nieporozumień, które wywołują uśmiech nie tylko na twarzach bohaterów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 303
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
*
Projekt okładki
Artur Piątek
Przygotowanie wydania elektronicznego:
Michał Nakoneczny, 88em.eu
© Copyright by Piotr Bieliński
ISBN 978-83-7791-542-4
Wydawnictwo Siedmioróg
ul. Krakowska 90, 50-427 Wrocław
Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg
www.siedmiorog.pl
Wrocław 2016
Wygłupiamy się z tą dojrzałością okropnie. Szalejemy. Biegamy po kawiarniach, po sklepach z ciuchami, cieszymy się, regulujemy sprawy z nauczycielami na plus i na minus i projektujemy bale, które mają być czymś, czego jeszcze nie było. Żartujemy ze wszystkiego, szargamy wszystkie świętości, świat do nas należy i nie chcemy, za nic nie chcemy myśleć o tym, o czym będziemy myśleć za dwa tygodnie, za miesiąc, za pół roku… Pozwólcie nam na to… Bo niektórzy z nas trochę się boją życia i dojrzałości – takiej zaplanowanej… Chociaż są i tacy, którzy już mają wszystko posegregowane i godzą się z tym… Ale nawet oni przez ten krótki czas pomaturalnego szaleństwa nie chcą się nad niczym zastanawiać…
Świadectwa maturalne wręcza nam dyrektor. Uroczyście odczytuje nazwiska, a my podchodzimy, aby odebrać cenny dokument wraz z krzepiącym, przyjacielskim uściskiem dłoni. „Kochana, dzielna, wspaniała młodzież” – jak zapewniał wszystkich obecnych. Dyrektor mówił to z zapałem i prawie przekonywająco.
Podchodzimy więc do stołu, za którym siedzą nasi nauczyciele i uśmiechają się do nas życzliwie, a może tylko z wyrozumiałością, z pobłażliwością tych, którzy już wszystko albo niemal wszystko wiedzą o życiu ludzi naprawdę dojrzałych. Chociaż, czy ja wiem?… Czy ludzie dorośli to zawsze ludzie dojrzali? I czy chcą tego? Bo ja nie jestem pewna…
Podchodzimy więc do stołu, aby odebrać zaświadczenia o dojrzałości, a przez to utracić nasze urocze prawo do tego wszystkiego, do czego nam już nie wolno wrócić. Nie wypada wrócić.
Alter Alojzy – włożył ciemny, granatowy garnitur i niebieski krawat. Na czole błyszczą krople potu. Nie bój się, Lojza! Jakoś to w tym życiu będzie!…
Brzeska Urszula – płynie w stronę stołu w anielsko błękitnej sukience w kwiatki, jasne włosięta rozczesane i roztrzepane niczym aureola, jasne, okrągłe oczęta szeroko rozwarte! Jest trochę wystraszona, bo przecież zupełnie nie wiadomo, jakie jest życie bezmyślnych, dorosłych aniołków. Jej mama twierdzi, że anioły Urszulkopodobne szybko wychodzą za mąż. Zupełnie możliwe…
Cicha Alicja – jeśli Urszula jest aniołkiem, to Alicja jest szatanem z horror-filmu. Rasowym, ale niedrogim wampem w czarnej sukni z czerwonym paskiem i nastroszonymi czarnymi lokami, umocnionymi lakierem firmy „Pollena”. Boję się o jej dalsze losy, bowiem mam głębokie przekonanie, że jest to coś zupełnie demodé. A ona, biedactwo, jest taka ufna, tak wierzy w czar demonów… Odbierając świadectwo, patrzy przejmująco na dyrektora, który jest jeszcze dość przystojny, mimo że ma chyba około czterdziestki…
Po niej zbliża się do stołu Robert Dybek. Ale dlaczego w czarnym garniturze? Liczy, że mu się przyda do ślubu?
A teraz Fistacki Daniel. Hej! Tu dopiero jest na co patrzeć. Same ciuchy zagraniczne na nim. I nie wiadomo, czy to szeryf, czy mafioso… Niektóre dziewuchy szaleją za tym Danielem. Bo to nie dość, że łachy nosi takie więcej supermodne, ale i samochód posiada… Ach, milcz serce…
Za Danielem przydreptała do stołu, nakrytego zielonym suknem, Hyrko Beata, czyli nasz klasowy brzdąc oraz malentas. Co prawda Beśka Kasperska twierdzi, że Beata ma nogi tylko do kolan, ale być może Beśka przesadza…
Za to mucha nie siada, jak wspaniale wygląda Jaworska Joanna – w eleganckiej biało-czarnej sukience, którą sobie sama uszyła. I uczesana gładko, i cudownie, i figura jak u modelki… I w dodatku w ogóle to fajna dziewczyna – dla wszystkich miła, koleżeńska, chociaż Beśka twierdzi, że nie jest trudno być dobrą, jeśli się jest tak ładną. Może Beśka ma rację?
Ale Beśka też jest fajna. I niegłupia, i niebrzydka. To ona szczypie mnie w łokieć i szepce: „Uważaj! Twoja kolej!”
– Prandota Lucyna! – odczytuje dyrektor.
Tak, Lucyna Prandota – to ja! Więc z kolei wszyscy patrzą na mnie i pewnie trochę krytykują, że ubrałam się w białą bluzkę i granatową spódniczkę. Po raz ostatni włożyłam szkolny galowy mundurek! Tak sobie właśnie postanowiłam. Ale podobno wyglądało to zupełnie nieźle. Beśka i Kinga też wystąpiły w mundurkach. Może to sentymentalne i staroświeckie, ale niech tam sobie gadają. Tak chciałyśmy pożegnać szkolne lata. A teraz zacznie się nowe życie.
Jest mi tylko trochę łyso, że występuję jako samotna sierota, bo na sali siedzą całe klany rodzinne, aby swoją obecnością uczcić i uświetnić dzień tak uroczysty, a mój tata, jak to tata – spóźnia się po swojemu. A obiecywał, że się wyrwie wcześniej, że go któryś z kolegów zastąpi w redakcji i że nie nawali. „Córeńko! – zapewniał – możesz liczyć na mnie! Przylecę, żeby tam nie wiem co i zabiorę cię na szykowną wyżerkę do Bristolu.”
Tak mówił mój tata. A do Witka, mojego starszego o trzy lata braciszka, oczywiście nie mogę mieć żadnej pretensji, bo go w ogóle nie ma w kraju, gdyż „bawi w zagranicznej podróży”. I to jakiej! Pojechał z grupą studentów z jego wydziału (bo on jest geografem) aż do Meksyku! Nawet nie wiem, czy doszedł już do niego list, w którym pisałam mu o mojej maturze. A nawet jeśli doszedł, to nie mam pewności, czy jego treść dotarła do przepełnionego wiedzą mózgu Witka, który pasjonuje się tylko tą swoją geografią i chyba niczym więcej. Nawet za dziewczynami nie lata, tylko uczy się i uczy.
Tymczasem stoję, biedulka, na uboczu, trzymając w dłoni urzędowy dokument i zastanawiam się, czy mam tak tkwić dalej, czy też z podniesioną dumnie głową, by nikt nie dostrzegł, że mi łyso – po prostu iść do domu. Zrobiłam nawet krok w stronę wyjścia, kiedy w tym momencie zbliża się do mnie Daniel. I oczywiście – jak to on – autorytatywnie oświadcza, że zabiera mnie do siebie na uroczysty obiad. Ze zgrozą widzę, że sunie również w moją stronę jego mama. Ubiera się też, jak Daniel, bardzo modnie i raczej młodzieżowo. Potrząsa grzywą rudych loków, które spływają jej na ramiona, i wykrzykuje dziarsko:
– Hej! Cześć, Lucynko! Idziesz z nami! Zabieramy cię! Daniel przepada za tobą! Wyglądasz cholernie seksownie!
E, tam! Opowiadanie! Zresztą nie zależy mi na tym, żeby być seksbombą, bo to nie w moim typie. Gorsze natomiast jest to, że nie przepadam za Danielem. To znaczy owszem, lubię, kiedy zaprasza mnie na lody albo na kawę. Ale on jest okropny snob i to mnie denerwuje. Nie, teraz nie mam ochoty iść do nich na obiad. Zaczynam się więc wymawiać, że nie mogę, że już jestem umówiona i próbuję wtrącić parę słów na ten temat w przerwach, kiedy madame Fistacka milknie, by zaczerpnąć tchu, aż naraz na szczęście dostrzegam mojego tatę. Stoi na progu sali zadyszany, bo na pewno biegł po swojemu jak szalony. Zawsze zresztą biegnie, bo zawsze jest spóźniony. Kochane moje ojczysko! Macham ręką w jego stronę. No, dostrzegł mnie wreszcie i teraz, wymachując wiązanką kwiatów, niewątpliwie dla mnie przeznaczoną, usiłuje przedostać się przez cały ten tłum maturzystów i ich rodzin, nauczycieli i uczniów. Niestety w tejże prawie samej chwili dostrzega go i mama Daniela i natychmiast woła radośnie:
– Ach! Pan redaktor! Jakże się cieszę!
Po czym oświadcza, że możność poznania mojego ojca była zawsze jej marzeniem.
Nie mam teraz innego wyjścia i zła jak sto diabelców przedstawiam jej tatę, podczas kiedy Daniel tym swoim chamsko-protekcjonalnym tonem oświadcza, że chyba słyszał parę razy mojego ojca na antenie. Chyba słyszał! Dobre sobie! Jestem pewna, że wszyscy znają głos mojego ojca. Ten piękny głos o ciepłym głębokim brzmieniu! Jest bądź co bądź znanym sprawozdawcą i relacjonuje nieraz bardzo ważne mecze. Niestety raczej krajowe, bo naprawdę przez jakieś czarne intrygi nie ma zbyt wielu wyjazdów na spotkania zagraniczne. Ale wierzymy obydwoje – ja i tata – że w końcu poznają się na nim. „Jeszcze będziesz sprawozdawcą na olimpiadzie” – mówię mu zawsze. Żeby więc jakoś pouczyć Daniela i poprawić jego maniery, niby niechcący kopnęłam go w kostkę. Zawył z lekka i mam nadzieję, że dotarło do niego to skromne pouczenie i twórcza krytyka jego prostactwa. Ja zaś, jako dobrze wychowana młoda osoba, przeprosiłam go uprzejmie i pocałowałam ojca, żeby mu podziękować za bukiet ogromny i biały, jak dla panny młodej. Tata w odpowiedzi uśmiecha się do mnie po swojemu – tak jakoś nieśmiało i z chłopięcym wdziękiem.
Tymczasem pani Fistacka, która usiłuje wyglądać jak płomień Nowego Orleanu, a w teatrze nosi pseudo Hanna Bonaparte – zaczyna szaleć.
– A więc jedziecie do nas, moi państwo, obydwoje! – woła głosem Balladyny Kirkorowej. – Jedziecie! Zabieramy was do naszego wozu! To już zdecydowane, prawda, panie redaktorze?
Nie daj Boże, aby mój taki zawsze grzeczny dla dam tatko miał ulec namowom tej wieloletniej czarodziejki, więc patrzę na niego przejmująco i nieznacznym ruchem głowy daję mu znać, aby nie dał się zagadać. No, na szczęście ojciec zdobywa się wreszcie na tyle odwagi, aby odmówić i podziękować za zaproszenie.
– Jesteśmy już umówieni w Bristolu – tłumaczy, nie wyjaśniając oczywiście, że umówieni jesteśmy tylko my, we dwójkę.
– A więc innym razem! Koniecznie innym razem, proszę mi to obiecać – grucha teraz ozdoba sceny polskiej, podczas kiedy Daniel patrzy na nas ponuro. Być może boli go jeszcze to kopnięcie w kostkę. Żal mi się go nawet zrobiło i mam ochotę poradzić mu, aby sobie położył kompres.
Tymczasem mój tatko spisuje się na medal – kończy zręcznie rozmowę z aktrissą i dodaje, że chce jeszcze zamienić parę słów z dyrektorem, podziękować mu za jego pedagogiczny trud. Również chciałby podziękować naszej wychowawczyni, która zresztą zawsze była bardzo fajna. Bo muszę wyjaśnić, że mój tato jest okropnie dobrze wychowany i zawsze zachowuje się nienagannie. Są jednak i tacy, którzy mają mu to za złe. Ale jest ich coraz mniej, bo od niejakiego czasu zaczęła się rozprzestrzeniać wśród nas moda retro, która też w skromnym zakresie obejmuje i dobre maniery. Co prawda na razie dotyczy to subtelnych rozważań na temat wypluwania pestek z kompotu, imienin pani kierowniczki lub właściwego używania noża i widelca – niemniej klimat jest sprzyjający.
Nie jest to jednak najważniejsze.
Najważniejsze jest to, że nareszcie wychodzimy z tłumu i rozgwaru. Oddychamy głęboko, aby dotlenić organizm i ojciec wskazując eleganckim gestem naszego zajeżdżonego fiacika, mówi:
– Jaśnie pani! Powóz zajechał.
Niestety, nasz fiat jest krnąbrny i ledwie władowaliśmy się, zaczął prychać, podskakiwać i zupełnie nie mógł ruszyć z miejsca. Znieważaliśmy więc staruszka przez czas niejaki, aż wreszcie podskoczył i ruszył z kopyta. Ucieszyło to mnie podwójnie – po pierwsze, że w ogóle jechaliśmy, a po drugie kącikiem oka dostrzegłam Daniela i jego ozdobną mamę, jak opuszczając szkolne mury skierowali się w stronę swojej nowej renówki. Zatem nie dostrzegli naszych zmagań z fiacikiem. Żałowałam za to, że nie widzą, jak z nieskrępowaną swobodą wkraczamy do Bristolu. Zupełnie jakbyśmy tam bywali co dzień.
Oczywiście obiad w tej knajpie jest imprezą rujnującą, ale przecież dobrze widzę, że ojciec ma ochotę szarpnąć się. Wszystko jest więc teraz tak, jak zaplanował: podaje mi rękę przy wysiadaniu z fiacika, jakbym była królową angielską, potem ujmuje mnie pod ramię, a ja kroczę z bukietem białych kwiatów i z dumnie podniesioną głową. To nasze wejście do sali restauracyjnej najwidoczniej robi silne wrażenie, bo przy wielu stolikach twarze odwracają się w naszą stronę. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że wyglądamy dość niezwykle: tata – taki przystojny, smukły, wysoki i przy nim ja – niezbyt wysoka dziewczynina w białej szkolnej bluzce i granatowej spódniczce, z tymi wspaniałymi kwiatami w ręku.
– Obawiam się, że biorą mnie za starszego pana, który podrywa licealistki – szepce tato bardzo z siebie zadowolony.
– Wcale nie wyglądasz na starszego pana – odpowiadam mu również szeptem. Bo rzeczywiście wygląda jeszcze zupełnie młodo. Najwyżej na jakieś trzydzieści sześć lat. A ma już czterdzieści jeden. I pomyśleć, że kiedy urodził się Witek, ojciec miał zaledwie dwadzieścia lat. A mama była rówieśnicą ojca. Jakby teraz wyglądała, gdyby żyła? Pewnie byłaby jeszcze bardzo ładna, taka, jak na tych fotografiach, które po niej pozostały. Pamiętam ją doskonale. Miałam osiem lat, kiedy umarła. Ona i to dziecko, które urodziła. Moją małą siostrę. Gdyby tak się nie stało – bylibyśmy pewnie tu dziś wszyscy razem na uroczystym obiedzie. Mama, tata, Witek, ja i ta najmłodsza z nas. Byłaby to szczęśliwa rodzina. A tak to jest nas tylko troje na świecie. W dodatku Witek siedzi teraz w Meksyku. I w ogóle chyba nic go poza jego geografią nie interesuje…
Dziś jednak ja i ojciec postanowiliśmy szampańsko spędzić czas. Rozglądamy się więc za wolnym stolikiem, ale wygląda na to, że wszystkie są zajęte.
– Czy szanowni państwo mają zamówiony stoliczek? – zapytuje nas odgórnym tonem gruby, rudy kelner.
– Czy zamówiliśmy? – powtarza mój biedny tatko i, widząc błysk pogardy w oczach kelnera, wyciąga pięćdziesiąt złotych, wtykając je niedbałym ruchem w garść rudego prześladowcy, po czym dodaje odzyskując kontenans. – Zdaje mi się, że ktoś z moich kolegów z redakcji telefonował do was, aby was uprzedzić, że przyjdę…
Teraz głos opasłego przedstawiciela gastronomii nabiera słodyczy, a ruchy stają się zwinne, lecz zarazem pełne godności.
– Oto stoliczek dla państwa! Wygodny, niezbyt na uboczu, owszem, miejsce reprezentacyjne, przeciągu nie ma…
Odtańcowuje wokół nas coś w rodzaju solówki z Jeziora Łabędziego, odsuwa i przysuwa krzesła i wyrywa mi z rąk mój piękny bukiet, aby go wpakować do wazonu z wodą. Z kolei wtyka nam w ręce karty z jadłospisem i zaczyna tajemniczo a namiętnie szeptać ojcu do ucha, że jeśli chodzi o przekąski, to polecałby łososia. Właśnie dostali świeży transport…
– Masz, Lucynko, ochotę na łososia? – pyta tatko takim tonem, jakbyśmy jadali tę rybkę co najmniej dwa razy dziennie i właściwie istnieje tylko obawa, czy aby łosoś się nam nie przejadł.
Ale najwidoczniej nie przejadł się, bo w dalszym przebiegu sprawy kelner przynosi nam tę skromną przekąskę, po czym czekamy na chateaubriand z polędwicy.
– A co macie dobrego z wina? – mówi tato tonem lorda, na którego przed Bristolem czeka najnowszy model mercedesa. I naradza się z kelnerem, który obiecuje przynieść coś szczególnie doskonałego. Jednak rzuciwszy okiem na przyniesioną butelkę tatko stwierdza z naganą:
– To jest zbyt mocne dla damy… – Widzę, że nieświetny macie wybór…
Po tej miażdżącej uwadze grubas podreptał kaczym krokiem w głąb sali, a ja jęknęłam, że przecież dla mnie i tak nie warto podawać jakiegoś dobrego wina, bo się nie znam, i że najzupełniej wystarczy mi coca-cola, byle była zimna…
– O nie, hrabino! – mruknął tato. – Dobrym szlachetnym winem wypijemy toast za twoją młodość i w ogóle za inne rzeczy…
Ach! Łosoś, chateaubriand, melba na deser, wino, mój biały bukiet na stoliku! Tato podnosi napełniony kieliszek:
– Pijmy, Lucynko!
– Za olimpiadę dla ciebie! – mówię, bo wiem, że to jest jego jeszcze ciągle nie spełnione marzenie, aby być sprawozdawcą z olimpiady. Nigdy o tym nie mówi, ale ja to wiem na pewno. Teraz jednak porusza przecząco głową.
– Nie, nie! Najpierw za twoją młodość, za twoje szczęście, żeby ci się wszystko w życiu udało! I żebyś się dostała na te twoje studia!
Trzymam podniesiony kieliszek i upijam łyk wina. Ale pyszne! Więc jeszcze jeden łyk. I tak pijemy za mój udany egzamin. Boże święty, jakże ja się chwilami boję! Co prawda moja teka z rysunkami, którą złożyłam w akademii, została przyjęta bez specjalnych oporów. Ale to jeszcze nie wszystko. Trzeba jeszcze zdać! Odpowiedzieć na pytania. Na pewno będą trudne i zaskakujące. Jeśli nie zdam teraz, będę próbować za rok. Ja wiem, że nie mam zbyt wielkiego talentu, nigdy nie będę geniuszem. Ale nie o to chodzi. Ja po prostu chcę pracować przy konserwacji zabytków. Wiem, że będę ogromnie lubiła swoją pracę. A czy to nie jest najważniejsze?
Wychylamy więc kieliszki do dna – za egzamin i za olimpiadę.
– Zobaczysz, że pojedziesz, tatku – mówię z przekonaniem. I wszystko wydaje się w tej chwili łatwe i osiągalne. Od razu więc planujemy kilka wycieczek krajowych i zagranicznych, malowanie mieszkania, nowy samochód, a także zakupienie płaszcza dla ojca. Ma to być elegancki, ciepły i lekki płaszcz z prawdziwej wielbłądziej wełny. Mówiliśmy właśnie o tym, że płaszcz powinien mieć duże, nakładane kieszenie, kiedy tato jęknął nagle ze zgrozą.
– Lucynko, chyba mam sklerozę! Zupełnie zapomniałem!
– Co się stało? – zaniepokoiłam się. Ale tato już sięga do kieszeni i wyciąga z niej małe pudełeczko.
– To nic takiego… – mruczy skromnie – ale może ci się spodoba. – Uśmiecha się przy tym nieśmiało, niepewnie, tak, jak to on potrafi.
– Rety! – jęczę teraz, po otwarciu pudełka. W jego wnętrzu spoczywa pierścionek z dużym turkusem, otoczonym drobniutkimi perełkami.
– Jest staroświecki, ale ty, zdaje mi się, lubisz takie rzeczy… Znalazłem go w Desie.
– Jest najcudowniejszy na świecie! – zapewniam z niekłamanym zachwytem mego lekkomyślnego ojca i wyobrażam sobie, ile za to cudo wybulił. Takich rzeczy nie rozdają w Desach za darmo! Nie mam jednak serca, aby robić mu wyrzuty, że szasta groszem. Przysięgnę, że wziął w tym celu jakąś pożyczkę. Ale jest w tej chwili taki szczęśliwy i dumny!
– Moja matka miała kiedyś podobny – dodaje ni to w formie wyjaśnienia, ni usprawiedliwienia tego zakupu.
Mama mojego taty. To znaczy moja babka. Biedny tato. Przecież tak naprawdę, to jakby jej wcale nie miał! Nie cierpię jej! Zwiała w trzydziestym dziewiątym roku, kiedy zaczęła się wojna. Zwiała z Warszawy, a potem z Polski, z jakimś facetem z MSZ-etu, a mojego tatę zostawiła tu z ciotką. Dziewięcioletnie dziecko! Nie cierpię jej. Siedzi do dziś dnia w tym swoim Londynie i tęskni za ojczyzną. Ale nie sama, nie sama! Razem z tym swoim drugim mężem i córką, która się tam urodziła. A ojciec taty zginął we wrześniu, gdzieś pod Kutnem.
Teraz, kiedy ojciec mówi o tym pierścionku, nie chcę, żeby zaczął cokolwiek wspominać, bo zawsze są te wspomnienia zaprawione goryczą i rozczarowaniem. Dziś ma być dzień pogodny, dzień bez trosk, nasza mała rodzinna uroczystość.
Kończę właśnie ogromną porcję melby, tata zapala pierwszego papierosa i zaczynamy zastanawiać się nad powrotem do domu. A jest się nad czym zastanowić, bo toast spełniony winem wyklucza teraz prowadzenie samochodu. Więc co zrobić z fiaciną? Rozważamy wszystkie możliwości, kiedy tata urywa w pół słowa i milknie, czymś zaskoczony. Idę za jego wzrokiem i też już jestem zafascynowana widokiem czarnowłosej dziewczyny w sensacyjnej zielonej sukni. Mijając nasz stolik, dziewczyna, której towarzyszy jakiś starszawy pan (chyba cudzoziemiec z gatunku „Ali Baba i czterdziestu rozbójników”), uśmiecha się do ojca i pozdrawia go ruchem ręki:
– Ahoj!
– Ahoj! – odpowiada dość blado mój tata.
Chcę dowiedzieć się, kto to jest – dziennikarka czy ktoś ze sportu? – ale tata niechętnie wyjaśnia, że raczej ani jedno, ani drugie i korzystając z tego, że kelner przyniósł nam rachunek, usiłuje uregulować należność. Używając określenia „usiłuje”, mam na myśli nerwowe przeszukiwanie portfela i portmonetki, albowiem kwota, na którą oceniono nasze gastronomiczne szaleństwo, wydaje mi się nielicha. Ale wreszcie oddycham z ulgą – starczyło! Starczyło nawet na napiwek dla grubego rudzielca. Zabieram więc moje białe kwiaty i wychodzimy.
– To co teraz robimy? – pyta melancholijnie tata, kiedy podeszliśmy do potulnie na nas czekającego staruszka fiata.
– Nie możesz prowadzić w upojeniu alkoholowym – mówię srogo. – Idziemy piechotą.
– Ale co wobec tego zrobimy z samochodem?
– Czy sądzisz, że znajdzie się ktoś, kto chciałby go ukraść? – zauważam z powątpiewaniem.
– Nie, obawiam się, że taki się nie znajdzie – stwierdza tata – ale to tylko dlatego, że ludzie przede wszystkim zwracają uwagę na pozory.
Przyglądamy się mu więc przez chwilę, jak stoi tak skromnie przycupnięty wśród różnych rozwalistych, połyskujących wyzywająco kolorowymi lakierami wozów.
– Wiesz co? – mówi tata. – Niech sobie tu zostanie. Przyjdę po niego jutro rano. A teraz spacerem, niespiesznie wracamy do domu.
Idziemy w milczeniu, zatopieni w swoich myślach.