Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Marianna zamiast studiów na politechnice wybiera szkołę dla narzeczonych. Czy ten pomysł okaże się dobrym wyborem?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 284
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki
Artur Piątek
© Copyright by Piotr Bieliński
ISBN 978-83-7791-515-8
Wydawnictwo Siedmioróg
ul. Krakowska 90, 50-427 Wrocław
Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg
www.siedmioróg.com
Wrocław 2016
Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, 88em
Na ulicach leżał gruz z rozwalonych pociskami domów. Przed sklepami stały beznadziejne, niekończące się kolejki po chleb. Stali ludzie nieszczęśliwi i bezbronni. Środkiem ulic maszerowały oddziały żołnierzy w żelaznych hełmach. Tupiąc podkutymi butami, śpiewali: Heili, heilo, heila!… Brzmiała niemiecka komenda, powiewały sztandary ze swastyką. Przejeżdżały ciężarówki pełne pobladłych ludzi schwytanych na ulicach lub wygarniętych z domu. Dokąd ich wieźli? Do obozów, na Pawiak, na rozstrzelanie?
Głodni, nędznie ubrani ludzie snuli się po ulicach. Szli do pracy lub powracali do zrujnowanych mieszkań, niepewni co z nimi dziś lub jutro się stanie. A kiedy nadchodził wieczór, przyspieszali kroku, aby zdążyć przed godziną policyjną. Aby zdążyć!… Czy słyszycie, że gonią za wami żandarmi? Jeśli nie zdążycie, będą do was strzelać! Uciekajcie!… Uciekajcie!…
Potem, jeszcze przez długie lata będzie się wam to śniło po nocach. Będziecie się budzić z krzykiem.
W domu było zimno i ciemno. Brak opału i wygaszanie oświetlenia. Paliły się karbidowe lampy i świece. Oszczędzało się je. Smutek i cisza snuły się po mieszkaniach. Odebrano wszystkim aparaty radiowe, a rozmowy – to były stłumione, rozpaczliwe szepty. Wiecie? Znów była łapanka… gdzieś była rewizja… kogoś wywieźli… ktoś zginął…
W takie to dni, w takie wieczory wspominało się i tęskniło do życia tamtego, innego, zwyczajnego, które ludziom zabrała wojna. Do cichego, widnego mieszkania, do spokojnych wieczorów, kiedy radio grało jakieś melodyjki. Takie zwyczajne, które potem się nuciło. Jakże cudowne były te powszednie dni, których już nie było, które ludziom odebrano. Tęskniło się do nich. Tęskniło się do tej zwyczajnej krzątaniny domowej… Ktoś przypominał – czy pamiętacie, jak smakują prawdziwe kluski z serem? A jak nieporównywalnie dobry, najlepszy ze wszystkiego jest świeży chleb z prawdziwym masłem! A pieczenie ciasta! Może przyjdą goście?
Taka to była zwyczajna tęsknota za tamtymi dniami. Tak wspominali ci, którzy już przeżyli jakiś kawałek swojego życia, tamtego, innego… A młodzi?
Chłopcy stawali się żołnierzami, włączali się w konspirację. A dziewczęta? Te, które dorastały i stawały się nastolatkami, do których powinno uśmiechać się życie. Co z nimi? Ale życie nie uśmiechało się. Nie dla nich była radość i beztroska. Wystraszone, zgaszone, niektóre włączone w walkę, przenosiły meldunki i broń dla chłopców, którzy byli wspaniali, odważni i którzy oddawali życie za „Tę, co nie zginęła”.
Zabrała, zabrała tym nastolatkom wojna wszystko, co miało być dla nich. Ale czasem, czasem, kiedy słuchały rozmów i wspomnień w domowe wieczory, zaczynały marzyć. Marzyły te, które czekały na życie. Jakie miało być? Jak je sobie wyobrażały?
No właśnie…
Książka o tym była pisana w latach 1943-1944. Maszynopis ocalał pod gruzami i w 1945 roku ukazało się pierwsze wydanie „Szkoły narzeczonych”.
Następne nie miały się już ukazywać.
A teraz znów witajcie Drogie Czytelniczki – Wy, szesnastolatki i te z Was, którym wojna odmieniła los. Powraca do Was Marianna, która chciała przeżyć piękne, zwyczajne życie.
Warszawa 1990
Nazywa się Maria Anna Szelążkówna. Ale tak na codzienny użytek w domu, wśród koleżanek i dalszej rodziny wołają na nią: Marianno! Po pierwsze, dlatego że tak się składają jej obydwa imiona, a po drugie, dlatego że umie świetnie gotować, a jak twierdzi jej brat Wojtek, jest to imię szczególnie odpowiednie dla kucharki.
W chwili, kiedy zaczyna się ta historia, Marianna ma piętnaście lat i trzy miesiące. Jest średniego wzrostu, raczej okrągła niż szczupła, włosy ciemne – taki ładny, brązowy kolor, oczy bardzo niebieskie, tak że chwilami są prawie granatowe, cera śniadawa z rumieńcami. Poważne natomiast zmartwienie bohaterki stanowi nos. Ten rodzaj nosów zwykło się nazywać kartoflowatym. Że jest to jednak kartofelek zupełnie mały i raczej zabawny, więc wcale nie szpeci swojej właścicielki. Ponadto należy jeszcze dodać, że Marianna jest warszawianką i oprócz rodziców i brata ma trzy ciotki.
Ciotka Natalia, ciotka Helena i ciotka Janina, przychodząc na niedzielne herbatki, nie omieszkają nigdy zatroszczyć się o przyszłość Marianny. Ciotka Natalia ma córkę Sabinkę, która ma posadę w biurze, a ciotka Helena ma dwie córki: Jolantę i Iwonę. Jolanta zostanie gwiazdą baletu, a Iwona jest asem i chlubą swego związku sportowego. Fotografie Iwonki były nawet zamieszczone w pewnym ilustrowanym tygodniku. Ciotka Janina nie ma córek, ale ma syna. Synowi jest na imię Waldemar, co biednego chłopca doprowadza do rozpaczy. Zdrobniale wołają na niego Waldek. Otóż Waldek, który wolałby się nazywać Janek albo po prostu Władek, chce za wszelką cenę zostać marynarzem, podczas gdy ciotka Janina marzy dla niego o karierze dyplomaty, i nawet z tą myślą, jak sama kiedyś wyznała, nadała mu owo imię. Te właśnie trzy ciotki, obok trosk o własne potomstwo, przyjęły na siebie zupełnie dobrowolnie jeszcze jedną troskę, a mianowicie troskę o karierę siostrzenicy. – Bo każda kobieta musi dziś czymś być – twierdzi ciotka Helena – musi być samodzielna, musi mieć jakiś zawód.
I właśnie chodzi o ten zawód dla Marianny. – Niech zostanie dentystką albo kosmetyczką – zaleca ciotka Natalia.
– Może nauczycielką, albo może skończyłaby kursy kreślarsko-techniczne, kreślarki są bardzo poszukiwane – proponuje ciotka Helena. A ciotka Janina domaga się nawet w sposób dość stanowczy, aby Marianna została adwokatem lub dziennikarką.
W czasie takich rozmów Marianna czuje w całej pełni swoje beztalencie i marność. Martwi ją to w tym samym stopniu, co jej kartoflowaty nosek. A może nawet bardziej.
A mama? Biedna mama! Mariannie jest strasznie żal matki, kiedy siedzi wśród ciotek, taka ładna i młoda, z tą swoją zmartwioną i zawstydzoną miną. Widać od razu, że mama czuje się wyraźnie winna, że wydała na świat i wychowała córkę, która jest po prostu niczym.
Ojciec? Ach, ojciec jest pociechą i podporą w tych ciężkich chwilach, kiedy ciotki, wyczerpawszy temat pogody, wydarzeń rodzinnych i chorób, a ukończywszy wychwalanie własnych pociech, litościwie kiwają głowami nad ciemną przyszłością swej bratanicy. Ojciec wtedy odpowiada lekkomyślnie, że nie martwi się o dalsze losy Marianny, a nawet pozwala sobie na świętokradzkie uwagi o „gwiazdach” ciotki Heleny.
– Jakoś to będzie, prawda, Marianno? – kończy tatko zazwyczaj te rozmówki.
Poza tym, jeśli chodzi o bliższą rodzinę Marianny, to należy wymienić Wojtka, o którym była wzmianka na samym początku. To właśnie ten rodzony brat. Jest o dwa lata starszy od Marianny i przeważnie nie interesuje się siostrą.
Ale naprawdę! Już tej niedzieli (była to cudowna niedziela czerwcowa słoneczna i nieomal upalna) ciotki zawzięły się jak nigdy. – Sabinka w biurze dostała podwyżkę, może wobec tego zacznie składać pieniądze na kupno własnej willi! Jolanta będzie występować w Ameryce, a Iwonka weźmie udział w olimpiadzie.
Ciotki opowiadają to wszystko, zajadając keks, kruche herbatniki i pyszne ciastka z czereśniami.
– Owszem, niezłe ciastka – mówi łaskawie do mamy ciotka Janina – daj mi na nie przepis.
– Tak, ja też bym może takie upiekła – oświadcza słabym głosem ciotka Helena, która właśnie zrobiła małą przerwę w długiej epopei o meczach, treningach i zawodach Iwonki, po to aby wzmocnić wyczerpane siły solidnym kawałkiem ciasta.
– Ach! To arcydzieło Marianny – mówi mama ucieszona, że może choć w jednym wypadku wykazać zalety córki. – Ona świetnie piecze. I lubi gotować – dodaje mama już z niejakim zawstydzeniem, mając w pamięci wspaniałość scenicznych sukcesów Jolanty.
– Lubi gotować? – zainteresowała się ciotka Helena, między jednym łykiem herbaty a drugim – to może poszłaby do szkoły hotelarskiej. Mogłaby na przykład prowadzić pensjonat albo…
Tu na szczęście nastąpiła przerwa, a właściwie koniec troszczenia się o Mariannę, bo ciotka Helena przypomniała sobie, że jeszcze nie opowiedziała wszystkim, jak to jeden amerykański reżyser pokłócił się z reżyserem szwedzkim o Jolantę. Po prostu licytowali się, który z nich zaangażuje ją i zrobi z niej gwiazdę filmową.
– I który ją zaangażował? – dopytywała się mama ze szczerym przejęciem.
– Byłby ją zaangażował ten Amerykanin, gdyby nie intrygi Szweda – westchnęła ciotka Helena.
– Nigdy bym nie pomyślała, że Szwedzi są tacy podstępni – wyznała ciotka Janina. – Ale à propos. Właśnie w Szwecji mogłabyś odbyć praktykę hotelarską – zwróciła się nagle do Marianny.
– Ach, ciociu, kiedy nie wiem. Mnie to chyba nie odpowiada – tłumaczyła się zaskoczona Marianna. – Zresztą, praktyka hotelarska, to chyba raczej w Szwajcarii.
– Być może – godzi się łatwo ciotka.
– Ale ty jesteś świetna, Marianno! Czy naprawdę nic cię nie interesuje? Czyżbyś miała zamiar uprawiać zawód panny na wydaniu? – ciotka Helena, pełna ironii i politowania, zapaliła papierosa.
Mama znów jest zgnębiona i tłumaczy: Marianna jest jeszcze taka młoda, więc trudno…
– Moja Jolanta poczuła powołanie i zaczęła kształcić się zawodowo, mając lat osiem – przerywa srogo ciotka.
Tymczasem o dziwo! Ciotka Natalia przychodzi mamie z odsieczą. – Moja kochana Helu, dajże spokój! Przecież nie każda panna musi zostać baletnicą.
Nie, to już za dużo! – ciotka Helena dyszy zemstą. Wyraźnie czuje się znieważona. – Moja Naciu, każdy inteligentny człowiek wie doskonale, jaka jest zasadnicza różnica między baletnicą a tancerką. Jolanta jest tancerką pur sang, będzie sławą światową…
– Jak Boga kocham, nie wiem, na czym ta różnica polega – wtrąca ojciec. – Czy mogłabyś, Helutko, objaśnić mi to jakoś dostępniej?
Marianna słucha już piąte przez dziesiąte dalszych wywodów ciotczynych, przerywanych chrupaniem ciastek. Z bólem serca stwierdza, że dyskusje rodzinne na tematy artystyczno-wychowawcze zaostrzają apetyt i że niestety, dla Wojtka uda się ocalić tylko znikomą ilość kruchych gwiazdek. Jednocześnie zastanawia się, czy naprawdę i koniecznie musi być zdolna i stanowić przedmiot dumy rodzinnej. Lepiej, żeby ten zaszczyt przypadł w udziale Wojtkowi. Jej samej stanowczo bardziej odpowiadałaby jakaś skromniejsza kariera niż na przykład medycyna czy inne strasznie mądre rzeczy. Zawsze była skłonna do opatrywania skaleczeń i robiła to zręcznie i z wprawą, ale leczenie? Decyzja? Krajanie? Stawianie diagnozy? Nie, za nic na świecie. Albo prawo, tak protegowane przez ciotkę Janinę. Marianna wcale nie była wygadana ani sprytna w większym stylu. Ten malutki sprycik, jaki posiadała, wystarczał jej zaledwie na codzienne, domowe potrzeby, ale nie był to spryt potrzebny prawnikowi i wcale nie nadawał się do eksploatowania. A teatr? Ciotka Helena była strasznie dumna z tych scenicznych występów Jolanty – ale Marianna i scena? Roześmiała się sama do siebie na myśl o czymś podobnym. Więc może by raczej coś praktycznego? Na przykład biuro? Praca w biurze, pisanie na maszynie?… Zimny dreszcz wstrząsnął nieutalentowaną latoroślą rodu Szelążków. I co prędzej, dla wynagrodzenia sobie tych ponurych wizji, nieśmiało pogrążyła się w marzeniach na tematy niezupełnie skrystalizowane, ale miłe. Że na przykład ładnie byłoby mieć mieszkanie, takie własne, już jako dorosła osoba, umeblowane nowocześnie – jasne meble pokryte lnianą tkaniną albo wełnianym samodziałem. Bardzo lubiła to swoje mieszkanko z marzeń, tylko czasem myliła się w rozkładzie małych, jasnych pokoików. Bo koniecznie oczywiście musiałoby być słoneczne. Nie była też jeszcze pewna, czy wolałaby, żeby do łazienki wchodziło się z sypialni czy też z przedpokoju. Nie zdołała także zdecydować (Marianna nie potrafi decydować szybko), czy kafle w łazience mają być różowe, czy cytrynowe. Ostatnio, co prawda, oglądała w salonie pokazowym gazowni łazienkę z kafli koloru pistacjowego i to zmąciło spokój jej duszy. Żałowała nawet potem trochę, że dała się mamie namówić na zwiedzanie salonu. Zresztą mniejsza o łazienkę. Odłożyła teraz to rozstrzygnięcie na kiedy indziej i już podjęła nowy temat marzeń. Tym razem wyobrażała sobie, że mieszka w uroczym, białym domku, w jakiejś cudnej okolicy, na przykład gdzieś w okolicy Krakowa. Pod oknami rosną róże albo może malwy, a wino oplata słupy ganku. W tym otoczeniu ona, Marianna, ubrana w pełną prostoty, ale szalenie elegancką suknię ogrodową, przechadza się między rabatkami, ścinając kwiaty do przybrania stołu. Bo właśnie będą goście. Marianna układa menu podwieczorku zależnie od pory roku. Więc na przykład teraz poda się lody. W trzech kolorach i smakach: truskawkowe, śmietankowe i rabarbarowe. Do tego poda się andruty. Może i krem waniliowy. Goście podziwiać będą wytworne przyjęcie i zachwycać się cudnymi pucharkami do lodów (takie właśnie pucharki są na wystawie w pewnym składzie porcelany). Marianna dalej w marzeniach robi honory domu, a w ogrodzie bawią się dzieci, których ma troje. Dwie dziewczynki i chłopczyka. Imiona ich brzmią różnie, zależnie od tego, jaką książkę Marianna ostatnio czytała. Dziś na przykład córeczki nazywają się Patrycja i Klaudia, a synek Marek. Co prawda mąż jej… Tu zazwyczaj marzenia Marianny zatrzymują się w martwym punkcie. To było zawsze dosyć trudne wyobrazić sobie takiego dżentelmena, co to – jak to się mówi – „na całe życie” itd. Nie, stanowczo nie należało poruszać w marzeniach tego tematu. A wszelkie próby wyimaginowania sobie jakiegoś osobnika na tym stanowisku wypadały raczej dość mętnie.
Właśnie w tej chwili, kiedy Marianna z bezlitosną obojętnością wyrzucała ze swojego przyszłego życia pętającą się postać małżonka, aby poświęcić się wychowaniu dzieci, obudziło ją z marzeń coś, co bardzo przypominało klaśnięcie z bicza. Był to jednak tylko pożegnalny pocałunek którejś z ciotek. Ale nie to było ważne w tej chwili, tylko to, że nagle przywrócona do rzeczywistości Marianna, powzięła ni stąd ni zowąd mocne postanowienie realnego zdecydowania o swojej przyszłości. Może jakaś szkoła krawiecka, albo co? – pomyślała z determinacją. – Muszę to zrobić dla mamy i dla tatka, żeby już ich tak nie kompromitować. Nie, naprawdę takie tylko gimnazjalne wykształcenie to za mało wobec tych wszystkich znakomitości familijnych. A może się poświęcić na przykład meteorologii? Dopiero by była historia! Albo może nauczę się modniarstwa?
Perspektywa magazynu z kapeluszami wydała się jej w tej chwili dość ponętna. Byłoby to coś à la firma „Penelopa”, gdzie mama kupuje kapelusze. I uśmiechnęła się, wyobrażając sobie, jak obsługiwałaby kapryśne klientki.
– Marianno!
Gości już nie było. Mama wołała ją, żeby zaproponować pójście do kina. Na jakiś dobry, pogodny film.
– Idźcie, idźcie – wyganiał je ojciec. – Jeszcze zdążycie na ten seans o ósmej. – Wyprawiał je, zadowolony, że mama trochę się rozerwie. Wiedział, że ją zawsze trochę męczyły te niedzielne wizyty.
Film był pogodny, typowo amerykański, o słodkim dziewczątku, dzielnym chłopcu i jednym czarnym charakterze. Gdzieś w Pensylwanii, czy Iowie, złotowłosa Betty musiała się porządnie namęczyć, zanim dobrnęła do happy endu ze swoim drągalowatym Bobem. Mama i Marianna z przejęciem śledziły losy bohaterki, podziwiając jednocześnie jej toalety. To było przyjemne zakończenie wieczoru.
Wracały potem do domu w dobrym nastroju i śmiały się lekkomyślnie, zapomniawszy o ciotkach, karierach i genialnych kuzynkach.
– Można by uszyć dla ciebie taką letnią sukienkę w kwiatki jak ta z falbankami – rozważała mama, omawiając toalety gwiazdy filmowej. – Byłby to świetny komplet z tym dużym kapeluszem.
– Ach, nie! – zaoponowała Marianna – wolałabym raczej taką wełnianą jak ta, w której ona jest na końcu. Taka bardzo prosta, ale elegancka.
– Tak, właściwie przydałaby ci się lekka wełniana.
– Ale koniecznie niebieska – dobrze, mamo? – zastrzega Marianna, chwilowo zupełnie szczęśliwa. I postanawiają, że nazajutrz pójdą wybrać materiał, bo zanim ta pani Sokołowska uszyje, to akurat będzie na jesień.
Jesień, Marianna pochmurnieje. Mój Boże! Dawniej ogromnie lubiła jesień i zapach pożółkłych, spadających liści. Dostawała wtedy nowy mundurek i szła z ojcem kupować nowe książki szkolne i nowy piórnik albo inne drobiazgi, które zawsze sprawiają tyle uciechy.
Tak, trzeba będzie coś postanowić i od jesieni gdzieś się zapisać.
– Tatku – mówi potem niespodziewanie Marianna przy kolacji – może bym zapisała się do jakiejś szkoły zdobniczej?
– Dlaczego właśnie do zdobniczej? – dziwi się ojciec. Ale dodaje po chwili: – No, do jesieni jeszcze zobaczymy. Mam wrażenie, że jeszcze zmienisz zdanie. – A Wojtek, zajadając resztę ocalałych kruchych ciasteczek, doradza: – To już lepiej idź na politechnikę…