Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Powieść sensacyjno-szpiegowska, w której ukazano kulisy działalności i zdemaskowania agenta obcego wywiadu.
[opis okładkowy]
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 166
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WACŁAW KASZTELAN
Gorący ślad
WYDAWNICTWOMINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ
Okładkę projektowałKONSTANTY SOPOCKO
RedaktorWANDA STEFANOWSKA
Redaktor technicznyRENATA WOJCIECHOWSKA
Kasztelan Wacław: Gorący ślad. —
Wwa 1974 Wydaw. Min. Obrony Nar.
16° s. 167 — Labirynt
Powieść polska — XX w.
884—31
Powieść sensacyjno-szpiegowska, w której ukazano kulisy działalności i zdemaskowania agenta obcego wywiadu.
Pięć tysięcy czterysta dwudziesta siódmapublikacja Wydawnictwa MON
Printed in Poland
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony NarodowejWarszawa 1974 r. Wydanie I
Nakład 120 000 +-339 egz. Objętość 6,21 ark. wyd.
5,25 ark. druk. Papier druk. sat. V kl. 65 g 91X86/32 z Zakładów Celulozowo-Papierniczych im. J. Marchlewskiego we Włocławku. Oddano do składu 28.XI.73 r. Druk ukończono w kwietniu 74 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam. 2649 z dnia 23.11.73 r.
Cena zł 8,- W-10
Żołnierze, których prowadził porucznik Krasicki, zmęczeni byli ciężkim marszem. Rankiem 22 października 1945 roku wyruszyli z Lubania w kierunku na Zgorzelec, by w końcu, idąc wzdłuż Nysy, dotrzeć do Tuplic. Maszerowali z niewielkimi przerwami, a droga, którą musieli pokonać, nie była łatwa. Bez przerwy padał deszcz, od rzeki i podmokłych łąk ciągnął chłód, wdzierając się pod lekkie żołnierskie płaszcze i dziurawe pałatki. Wokół było szaro, brudno, wszędzie ruiny, straszące martwotą okien, i natrętny zapach pogorzeli, dobywający się spod gruzów spalonych domów. I ta złowieszcza cisza, brak światła, śladów ludzkiego życia. Wszystko to przygniatało kamieniem, przerażało ogromem zniszczenia.
Noc złapała oddział w Pieńsku. Spore osiedle przycupnięte nad Nysą było kompletnie zniszczone. Większy ocalały budynek w parku był już zajęty przez żołnierzy pilnujących granicy na tym odcinku. Przygarnęli swojaków na nocleg. Widzieli, że ponad trzydzieści kilometrów przebytych w ciągu pięciu godzin — tempo zaiste mordercze — dało się żołnierzom porządnie we znaki. Jednak oni nie narzekali — wiadomo, frontowa wiara przywykła do marszów w różnych warunkach — nastrój był raczej pogodny, a już wyraźnie poprawiły się wszystkim humory po spożyciu gorącej zupy, którą poczęstowali ich gościnni gospodarze.
O świcie ruszyli w dalszą drogę. Skończyła się żwirówka, a ponadto weszli w lasy, w których trzeba było zwiększyć czujność i iść znacznie wolniej. Kilka razy słyszeli gdzieś w głębi boru pojedyncze strzały, od czasu do czasu widzieli przemykających przez pola dwóch, trzech ludzi. Tacy najczęściej unikali spotkania z wojskiem. Zdarzało się, że bandzior, szabrownik, a nawet chłop sadzą smarował sobie twarz, brał karabin i szedł do cudzej zagrody albo do sąsiedniej wsi, terroryzował gospodarza i zabierał mu krowę. Dochodziło do strzelaniny i krwawych starć.
Około południa kolumna wyszła z lasu na niewielką polanę, gdzie było kilka rozbitych zagród. Stąd rozpoczynał się odcinek granicy podległy komendzie i tu trzeba było zorganizować pierwszą strażnicę.
Wszystkie pododdziały graniczne V Komendy Ochrony Pogranicza rozwinięto w określonych miejscach i po dwóch dniach wspólnej służby żołnierze oddziałów frontowych mogli odejść do innych zadań. Straż nad Nysą objął żołnierz w czapce z zielonym otokiem i nadzieją w sercu.
A trzeba było wówczas mieć tej nadziei sporo. Tworzono tę formację rozpoczynając od zera i chociaż Wojska Ochrony Pogranicza przystąpiły do pełnienia służby w nakazanym terminie, żołnierze długo jeszcze musieli czekać na własną parę butów, na przysługujący im żołd, porcję mięsa, tłuszczu, papierosów... musieli mieszkać w domach pozbawionych okien, nie mogąc niekiedy zaspokoić niezbędnych nawet potrzeb. Ale nadzieja była większa od tych niedostatków. To ona pozwoliła im przetrwać czas najtrudniejszy. Zdawali sobie sprawę z kłopotów, z którymi boryka się młoda władza ludowa, atakowana od pierwszych dni przez reakcyjne podziemie w kraju i wrogów zewnętrznych. Tym, którzy przeszli szlak bojowy od Oki do Berlina, nie trzeba było tłumaczyć, co w danej chwili jest najważniejsze, chociaż tam, pod płonącym Reichstagiem, niewątpliwie myśleli, że w końcu nadszedł moment, kiedy będzie można odetchnąć i pomyśleć o sobie. Wojna skończyła się, ale kraj przeżywał trudne dni. Na ziemiach zachodnich i północnych rozpoczęły aktywną działalność dywersyjną grupy Wehrwolfu, skupiające nacjonalistów i byłych żołnierzy hitlerowskiego Wehrmachtu. W tych warunkach trudno było nawet myśleć o wytchnieniu i odpoczynku. Żołnierz nie mógł sobie pozwolić na osłabienie czujności — na granicy bowiem walka nie zakończyła się...
Żołnierze dowodzeni przez porucznika Krasickiego szybko wciągnęli się do nowej służby. Początkowo wszystko było dla nich niezwykle ciekawe. Każdy patrol wzdłuż granicznej rzeki, każda noc na podsłuchu czy zasadzce wydawały się zabawą w porównaniu z latami wojennych trudów. Dopiero po paru tygodniach służba stała się inna, a już wyraźnie poczuli jej smak, gdy stanęli twarzą w twarz z wrogiem. Zaczęły się alarmy i nocne pościgi...
*
Dojeżdżali do krzyżówki, gdy padły pierwsze strzały. Były one tak nagłe, że konie stanęły dęba i rzuciły się w bok. Żołnierze zeskoczyli z wozu i wykorzystując go jako osłonę, otworzyli ogień. W tym momencie jeden koń został zabity, drugi wyłamał dyszel, oswobodził się z uprzęży i pognał przed siebie. Na drodze pozostała furmanka załadowana prowiantem i trzech wopistów, którzy przyjęli walkę z atakującym wrogiem. Wtedy żaden z nich nie wiedział, że ma przed sobą dobrze uzbrojoną bandę Wehrwolfu.
Nadszedł zmierzch. Po pierwszych seriach trudno było zorientować się, skąd padają strzały. Jednak żołnierze, mając stosunkowo dobrą osłonę, szybko ochłonęli z zaskoczenia. Chwila uwagi i sytuacja stała się jasna. Znali już przypuszczalne miejsce ukrycia wroga, ale dojrzeć go nie mogli. Banda tkwiła gdzieś głęboko w lesie po prawej stronie i ostrzeliwała drogę z pistoletów maszynowych i karabinów. Zamiar napastników był oczywisty — usiłowali zdobyć żywność, którą żołnierze wieźli do strażnicy. Atak nie powiódł się i teraz nie mieli już odwagi podejść bliżej, by rozstrzygnąć walkę na swoją korzyść. Strzelali więc tylko z wściekłością, nie czyniąc broniąc cym się żadnej szkody. Las niósł echo wystrzałów aż nad granicę, odległą o dobre cztery kilometry. Do strażnicy było znacznie dalej i tam odgłosy walki nie dochodziły. Żołnierze musieli zatem liczyć tylko na siebie.
— Oszczędzać naboje — powiedział któryś z nich, gdy strzały napastników przybrały na sile. — Nie wiadomo, jak długo będziemy tu wojować.
Jakby w odpowiedzi na to pytanie niebo nad lasem pojaśniało bladozielonym, a później złotym blaskiem.
— Rakiety nad Nysą! — krzyknął z przejęciem ten sam żołnierz, który wzywał do oszczędzania amunicji. — Zielona i biała, sygnał żądania pomocy!
Istotnie, były to rakiety wystrzelone przez wopistów strzegących granicy na tym kierunku. Zaniepokoił ich nieprzerwany jazgot broni maszynowej, wsłuchiwali się w odgłosy walki, jakby chcieli z nich wyczytać, co wydarzyło się w pobliżu.
— To gdzieś na rozdrożu — próbował określić miejsce wymiany strzałów dowódca patrolu. — Wzywaj pomocy — rozkazał podwładnemu. — Może strażnica odbierze nasz sygnał.
Strażnica jednak nie odpowiadała. Dopiero w pół godziny później, kiedy na teren placówki granicznej wpadł z głośnym parskaniem koń, załoga została postawiona w stan alarmu. Zwierzę schlapane błotem, ciężko robiące bokami, nie pozwalało nikomu do siebie podejść. Przywołany stajenny uspokoił nieco przerażonego konia i po dokładnych oględzinach swego podopiecznego stwierdził, że ma on przestrzeloną nogę. Żołnierze, którzy od kilku godzin czekali na chleb, nie okazując zdenerwowania — zdarzało się często, że furmanka z prowiantem docierała do strażnicy późną nocą, zwłaszcza gdy nastały jesienne słoty albo spadł wielki śnieg i zawalił drogi — zorientowali się, że tego wieczoru przyczyna opóźnienia była znacznie poważniejsza. Musiało wydarzyć się jakieś nieszczęście i należało spieszyć natychmiast z pomocą kolegom. Przede wszystkim brano pod uwagę napad na furmankę, gdyż coraz częściej dochodziły do strażnicy sygnały o rozbojach; które nierzadko kończyły się próbą przerwania granicy.
Po kilku minutach wopiści stali na niewielkim placyku, gotowi do akcji. Twarze ich były zacięte, z oczu wyzierała zwykła, ludzka złość. Wiedzieli już, że kolacji tego dnia nie będzie, bo prowiant utknął gdzieś w drodze, że za chwilę ruszą przez wertepy, aby udzielić towarzyszom pomocy.
— Lenart z grupą żołnierzy zamknie granicę na lewym odcinku — dowódca strażnicy głosem spokojnym i zdecydowanym wydawał rozkazy. — Tara powinien być Cichoń. Może on coś zauważył. Na miejscu zostanie drużyna Jankowskiego. Reszta załogi pójdzie ze mną w kierunku skrzyżowania. Zachować ostrożność! Mieć oczy i uszy otwarte!
Obie grupy opuściły strażnicę jednocześnie. Teraz tylko jedno było ważne. Bez względu na burczenie w brzuchach i inne przeciwności losu musieli wykonać stojące przed nimi zadanie.
Tymczasem na miejscu napadu sytuacja uległa całkowitej zmianie. Banda przerwała ostrzeliwanie drogi i wozu, nie zdradzając zamiaru kontynuowania walki. Wopiści wykorzystali ten moment i pod osłoną ciemności zmienili stanowiska — odskoczyli na skraj lasu, aby zdobyć większą swobodę działania, a przede wszystkim możliwość obserwacji i obrony. Sposobili się do odparcia kolejnego ataku, z nadzieją i niepokojem wsłuchując się w odgłosy dochodzące z boru.
Pomoc nadeszła z dwóch stron. Pierwsi przybyli żołnierze z patrolu, który ochraniał granicę nad Nysą. W miejscu walki trwała już cisza. Kapral Cichoń wystrzelił rakietę, w świetle której dostrzegł stojący na drodze wóz i leżącego nieruchomo konia. Ruszył w tym kierunku i po chwili natknął się na przygotowanych do obrony żołnierzy. Krótki meldunek, moment zastanowienia i decyzja została podjęta:
— Gruszecki będzie oświetlał teren rakietami, a my przeszukamy las w promieniu kilometra. Ruszamy, chłopcy! — rozkazał. — Bandyci nie mogli daleko odejść.
Trzeba było działać szybko i roztropnie. Pięciu żołnierzy szło tyralierą, zataczając coraz większe koła. Raz po raz strzelano rakiety, które opadając wolno oświetlały poszycie lasu. W kilku miejscach w pobliżu drogi ziemia była wydeptana i leżały świeże łuski. Któryś z żołnierzy zawołał:
— Stąd strzelali dranie! Patrzcie, ile tego leży.
Cichoń schował do kieszeni kilka łusek. Przydadzą się później — pomyślał. Banda nie może ujść bezkarnie, wcześniej czy później wpadnie nam w ręce. Zresztą nie oni pierwsi. Już kilku bandziorów zlikwidowaliśmy. Głód ich przydusi, wtedy wyjdą ze swoich kryjówek. Ostatnio trzech wpadło nam w ręce. Niby wszystko było legalnie, przyjechali ciężarówką, jakiś świstek z pieczątką pokazywali, a w oponach — złoto... Broń też mieli dobrze schowaną. Sukinsyny...
Poszukiwania trwały nie przynosząc żadnego rezultatu. Po czterdziestu minutach na miejscu niedawnej walki znalazła się grupa żołnierzy z dowódcą strażnicy i bez odpoczynku włączyła się do pościgu. Przeczesano las po obu stronach drogi, lecz na ślad bandy nie natrafiono. O świcie przybyła na teren działania grupa operacyjna i kierownictwo akcją przejął sztab. Załoga strażnicy odeszła, by pełnić graniczną służbę.
Pułkownik Kuczyński słuchał meldunku dowódcy grupy operacyjnej w milczeniu, kreśląc na mapie jakieś znaki. Wiadomości były raczej skąpe. W ostatnich dniach żołnierze spenetrowali teren w pasie kilkudziesięciu kilometrów i na żaden ślad bandy nie natrafiono. Podejrzenie mogły jedynie wzbudzać dwa szałasy z gałęzi, które wykryto w pobliżu granicy, ale nic nie wskazywało na to, że były one ostatnio wykorzystywane. Duży obszar lasu, stykający się na wschodzie z kompleksem Puszczy Zgorzeleckiej, nie był zamieszkany, a więc żołnierze nie mieli żadnych możliwości uzyskania informacji.
— Myślę, że powinniśmy odejść nieco od granicy — pułkownik przerwał milczenie, które od dłuższej chwili panowało w pokoju. — Tu nic nie znajdziemy. Banda musi zdobywać żywność od ludzi, zwłaszcza teraz, gdy las nie pożywi. Majorze — zwrócił się do swego zastępcy — powiedzcie, które miejscowości w głębi pasa granicznego są zamieszkałe i przez kogo?
Major wyjął wycinek mocno sfatygowanej mapy, upstrzony jemu tylko wiadomymi znakami, i zaczął objaśniać:
— Wieś w kwadracie trzysta czterdzieści sześć. Mieszka tam sześć rodzin przybyłych z województwa lubelskiego, osadnicy. Część z nich jest ze sobą spokrewniona, mają parę koni i trzy krowy. Kwadrat sto czterdzieści sześć...
— Chwileczkę — pułkownik spojrzał na swoją mapę. — A ten przysiółek nad rzeką, parę kilometrów na południe. Czy tam już ktoś się osiedlił?
— Właśnie o nim chciałem mówić — pospieszył z odpowiedzią major. — To małe osiedle pod lasem jeszcze w lipcu zajęły trzy rodziny z powiatu leskiego. Mają maszyny rolnicze i inwentarz. Trafili na dobre gospodarki. PUR nadał im je jako rekompensatę za walkę z ukraińskimi nacjonalistami, którzy spalili im domostwa gdzieś nad Sanem... Uciekli stamtąd na ziemie zachodnie i tu się zatrzymali.
— Czy próbowaliście to w jakiś sposób sprawdzić, potwierdzić?
— Tak, ale...
— Trzeba się pospieszyć. Musimy przecież wiedzieć, kto u nas mieszka, prawda? Chodzi nam przede wszystkim o ludzi, co do których mamy wątpliwości, skąd i w jakim celu tu przybyli. W południowo-wschodniej części kraju szaleją bandy UPA utworzone z nacjonalistów różnej maści. Część z nich próbuje przenikać na zachodnie pogranicze, by tu prowadzić bandycką działalność. Nasi sąsiedzi zlikwidowali już taką grupę. Bandyci, kryli się w lesie, mieli tam bunkier skrzętnie zamaskowany, w którym gromadzili broń i żywność. Nie udało się ustalić, kto im pomagał, ale byli tacy, i to jest pewne. My też powinniśmy brać pod uwagę taką możliwość. Kapitanie — pułkownik spojrzał na dowódcę grupy operacyjnej — przesuńcie działania w głąb i sprawdźcie dokładnie teren w pobliżu miejscowości, o których była tutaj mowa. Szukajcie kryjówki bandy i pomocników...
Przez kolejne dwa dni prowadzono intensywne poszukiwania, które w dalszym ciągu nie przyniosły żadnych rezultatów. Trzeciego dnia o świcie jedna z grup dotarła do przysiółka nad rzeką. Strudzeni żołnierze zdjęli oporządzenie, część myła się, niektórzy spożywali wyciągnięte z kieszeni kromki chleba. Domownicy już wstali. Gospodyni częstowała mlekiem prosto od krowy, jeszcze ciepłym, gospodarz podawał żołnierzom tytoń. W tym czasie jeden z żołnierzy odszedł na stronę za swoją potrzebą. Po chwili strzał karabinowy i długa seria z automatu poderwała wszystkich na nogi. Żołnierze chwycili broń i popędzili w kierunku, z którego padły strzały. Grupa rozsypała się w tyralierę i skokami, kryjąc się za drzewami, parła do przodu. Gęste krzaki utrudniały widoczność i ruch. Mimo to nikt nie pozostał w tyle. W pewnym momencie ktoś z przodu, przed tyralierą, krzyknął:
— Bandzior zabity!
Był to żołnierz, który nieopatrznie oddalił się od zabudowań. Wystraszony i przejęty w pierwszej chwili nie potrafił nawet odtworzyć sceny, która rozegrała się przed kilkoma minutami. Kiedy trochę ochłonął, dość dokładnie opowiedział przebieg wypadków.
— Odszedłem tylko na chwilę, obywatelu poruczniku — mówił podniecony. — Było tak cicho i spokojnie, że nie podejrzewałem niczego. Zdjąłem z ramienia pepeszę, schyliłem się, by oprzeć ją o drzewo, kiedy nagle mignęła mi przed oczyma sylwetka przyczajonego za gęstym świerkiem mężczyzny. Ki diabeł, pomyślałem. Co on tu robi? I wtedy padł strzał. Dobrze mierzył, psubrat. Kula bzyknęła mi nad głową. Poderwałem się i puściłem długą serię...
Żołnierze stali w milczeniu i spoglądali na nieruchome ciało, leżącego pod krzakiem człowieka. Nie mieli żadnych wątpliwości — to był bandyta. Miał na sobie mundur z oznakami 14 dywizji SS „Galizien”, znanej również pod nazwą „Hałyczyna”. Wiedzieli dobrze, że została ona zorganizowana przez Niemców we Lwowie w lipcu 1943 roku, a w skład jej wchodzili ukraińscy faszyści. Wiedzieli też, że wskutek hałaśliwie rozpętanej wrzawy propagandowej, żerującej na skrajnym nacjonalizmie, do dywizji garnął się element gotowy walczyć u boku Niemców w imię zgubnych racji politycznych. W rok później „Hałyczyna” poniosła dotkliwą klęskę pod Brodami, a jej resztki wraz z ukraińską policją pomocniczą — też zorganizowaną przez Niemców w dystrykcie Galicja, sztucznym tworze okupacyjnym — przeszły do leśnych band UPA.
Obok banderowca leżał karabin typu Mauser i... menażka. Dowódca plutonu aż gwizdnął ze zdumienia i rozkazał:
— Janicki, wracajcie z drużyną do zabudowań i ani słowa o tym, co się stało. Dyskretnie obserwować gospodarza i wszystkich domowników. Gdyby ktoś chciał się oddalić, nie pozwalajcie. Zrozumiano?
— Tak jest! — odpowiedział służbiście kapral Janicki i po chwili już go nie było.
Oficer spojrzał na pozostałych żołnierzy. Stali wokół zabitego bandziora z ponurymi twarzami. Jak długo będą czesać te lasy? Kiedy się skończą pościgi, grożące w każdej chwili śmiercią? Domyślał się tych pytań, ale na żadne z nich nie potrafił dać odpowiedzi. On sam walcząc jeszcze w Berlinie myślał, że wróci do kraju, przejdzie do rezerwy, ożeni się i zacznie normalne życie. Tymczasem rzeczywistość okazała się inna. Skierowano go na granicę, gdzie nie można odłożyć broni i nikt nie potrafi przewidzieć, kiedy nastanie spokój. Dzień i noc przemierzają pogranicze, osłaniają chłopów i bronią władzy. Ostatni tydzień, kiedy bez przerwy łazili po leśnych wertepach, zaglądali w każdą dziurę, szukając śladów bandy, która dokonała napadu na żołnierzy strażnicy, dał się wszystkim porządnie we znaki.
— Chłopcy! — głos dowódcy plutonu był teraz inny, bardziej miękki i zarazem przyjazny. — On szedł po żywność — wskazał na zabitego. — W pobliżu musi być jakaś kryjówka i my ją znajdziemy. Zachować ciszę.
Poszli gęstą tyralierą przygotowani do zetknięcia z wrogiem, który nie przebiera w środkach. Oglądali każdy krzak, każde drzewo, sprawdzali wszystkie wykroty. Szli czujnie, ostrożnie, by nie dać się zaskoczyć, przechodzili po kilka razy te same miejsca i nic podejrzanego nie spostrzegli.
Po wielogodzinnych poszukiwaniach znaleźli w końcu kryjówkę. Obok zabudowań, w miejscu, które wzbudzało najmniej podejrzeń, bandyci mieli dobrze zamaskowany bunkier. Był on jednak pusty...
— No i co, Wasyl? — spytał oficer. — Powiecie nam dzisiaj coś nowego?
Zatrzymany podniósł głowę. Jego pobladła i nie ogolona twarz była niezwykle zacięta. Nerwowo splótł ramiona.
— Powiedziałem wczoraj — rzekł drżącym głosem. — Nic nie wiem o zabitym, nigdy go przedtem nie widziałem. Tu na przysiółek rzadka kto zagląda. Odludzie i dojazd marny. Słyszałem, że w okolicy włóczą się różne męty. Nie tak dawno w Borowie był podobno jakiś napad... Ten karabin znalazłem w gnojówce, więc go wziąłem dla własnej obrony. To wszystko, nic więcej nie wiem.
— A ten bunkier pod waszym nosem — rzucił oficer. — O nim też nic nie wiecie?
— Do lasu strach wchodzić, bo żelastwa pełno, a i miny są. Krowę nam rozerwało. Pole orze się z obawą, że może coś wywalić pod pługiem, a cóż dopiero mówić o lesie. Nikt nosa nie wychyla poza ogrodzenie. Dzieciom też zabroniłem. Spać kładziemy się wcześnie, razem z kurami, bo nie ma nafty. Więc kto i kiedy mógł coś zobaczyć? Oprych w dzień przecież nie chodzi...
— Powiadacie zatem, że o kryjówce bandy nie wiedzieliście? — oficer spojrzał badawczo na podejrzanego. — A kto przychodził do was po mleko i chleb?
Twarz Wasyla jeszcze bardziej przybladła. Czoło pokryły mu krople potu.
— Panie! — powiedział z naciskiem. — Znaleźliście karabin, przyznają się do niego, chociaż mógłbym zaprzeczyć, bo wszystko to jest poniemieckie... Broń też ukryli hitlerowcy. Ponoszę więc winę tylko za to, że nie zgłosiłem o niej władzy. Nie posądzajcie mnie o nic więcej, zwłaszcza o pomoc tym z lasu. Na to trzeba mieć dowody.
— Spokojnie, Wasyl. Nie denerwuj się — przerwał oficer. — Przyjdzie czas i na dowody. Skoro jednak tak bardzo wam się spieszy, to proszę. Mamy już coś interesującego — sięgnął do teczki i wydobył z niej plik dokumentów. — Literatura, którą przechowywaliście w piwnicy, jest nawet ciekawa. Przeczytam wam część. Co prawda pisane to jest po ukraińsku, ale myślę, że we dwóch damy sobie radę.
Wziął do ręki pierwszy dokument i zaczął czyhać:
„Sława Ukrainie!
...W walce, którą prowadzimy teraz na śmierć i życie, trzeba przyjąć następującą taktykę: stawiać wroga w stan niepewności, i to na każdym kroku. Zwalczać przede wszystkim agentów bolszewickich. Przy zabieraniu agentów nigdy nie należy mówić, że ich zabieramy. Rzeczy zabranych agentów (ubranie, obuwie) nie wolno nosić w tym samym rejonie, gdzie agent był zlikwidowany. Referenci SB dbają, aby takie rzeczy, jeśli są potrzebne dla wojska, przekazywać do innego rejonu, gdzie powinna nastąpić zamiana tych sortów...
Na agentów robić zasadzki — szczególnie na tych, którzy wychodzą na spotkania. Specjalnie wykorzystywać taką sposobność, gdyż zdobywamy żywego języka. Przy tym należy śledzić, z kim wróg się spotyka, do kogo wstępuje. Zasadzkę na UB można robić przy pomocy agentów, którzy wychodną na umówione spotkania. Jeżeli dane miejsce jest zagrożone, to brać do pomocy bojowców z sąsiednich rejonów...
Wobec naszych agentów, którzy zdradzili, nie stosować jawnego aresztowania. Zabranie agentów — członków naszej organizacji, powinno mieć łagodny charakter. Takich należy przesłuchiwać pod pretekstem składania sprawozdań — niech sami składają zeznania w formie sprawozdania. Dla zdezorientowania ich rodzin, że my ich zabraliśmy, piszemy lub jeszcze lepiej niech sami piszą listy, że odchodzą do UPA w inny teren; W ten sposób dajemy ich rodzinom swobodę poruszania się i utrzymujemy ich przychylne nastawienie do nas. Po powieszeniu można zarządzić nie zdejmowanie zwłok. Rodzinę powieszonego należy powiadomić, za co został ukarany; Na karę śmierci skazujemy wszystkich agentów, zdrajców, a specjalnie agentów wewnętrznych. Takie kary może wyjątkowo ułaskawiać »góra« po uprzednim przedstawieniu jej odpowiednio umotywowanych materiałów...
Odnośnie agentów zwrócić uwagę w pierwszym rzędzie na nauczycieli, kapłanów, różnych sekretarzy, jeńców wojennych itp. Specjalnie uważać na starych agentów sprzed 1939 r. — ci zawsze będą agentami.
Nadrejonowi i rejonowi winni prasę rozprzestrzeniać na cały teren, który do nich należy; Prasę należy posegregować dla porządku według narodowości: bolszewicka, polska, czeska, słowacka i inne...
Ważnym jest, kiedy przy aresztowaniu, przy przesłuchiwaniu agenta występujemy w polskich mundurach. W takich wypadkach trzeba dobrze władać polskim językiem, żeby nie z de konspirować się przed otoczeniem i przesłuchiwanym, jeśli chcemy osiągnąć odpowiedni rezultat...
Razem ze sprawozdaniami należy przesyłać wszystkie sprawy. Protokoły wysyłać do »góry« tylko ważniejsze, charakterystyczne... Ze sprawozdaniami przesyłać również wszystkie dokumenty: jak np. kennkarty, książeczki wojskowe, metryki, wszelkie notatki oraz obce gazety — amerykańskie, bolszewickie, czeskie, słowackie, wycinki polskich gazet, które odnoszą się do naszego rewolucyjnego ruchu. Ze sprawozdaniami przesyłać rozrzucone przez wroga odezwy, ulotki — po 16 sztuk każdej z nich...”
Już po pierwszych odczytanych słowach przesłuchiwany poczerwieniał, a później twarz jego gwałtownie pobladła. Oficer odłożył maszynopis i sięgnął po następny dokument.
— To będzie ciekawsze — powiedział. — Nie lubię przydługich instrukcji. Znacie język ukraiński, prawda? Proszę przeczytajcie tę ulotkę.
Wasyl niechętnie wziął podaną mu kartkę.
— Idea i Czyn — przeczytał bezbarwnym głosem.
— A dalej? O czym tam się pisze? — nalegał przesłuchujący. — Nie zdążyłem tego przestudiować.
Wasyl długo przyglądał się ulotce i widać było wyraźnie, że zastanawia się nad czymś głęboko.
— Są to opisy działań oddziałów Ukraińskiej Powstańczej Armii — powiedział cicho.
— Opisy działań — wtrącił drwiąco oficer. — Niewątpliwie przykłady bohaterstwa. Czy tak?
Przesłuchiwany przyjął tę uwagę w milczeniu. Sprawiał wrażenie, że słowa oficera nie docierają do niego. Ulotka zawierała dokładny opis zasadzki na dowódcę 1 Frontu Ukraińskiego, generała Watutina, który w lutym 1944 r. został przez bandę UPA śmiertelnie raniony. Wasyl wołał o tym nie mówić.
— Mam tu jeszcze inne dokumenty — kontynuował oficer. — To jest regulamin walki oddziałów UPA. Myślę, że go znacie. Nic ciekawego. Stare, bandyckie metody... To zdjęcie jest dla odmiany bardzo interesujące. Spójrzcie — wyciągnął rękę i podał Wasylowi fotografię. — Co to za oddział tak dziarsko maszeruje? Może rozpoznacie na tej fotografii kogoś ze znajomych?
Wąsy! milczał.
— Odjęło wam mowę? Żądaliście dowodów, więc proszę oto one. Widzieliście bandytę zabitego w pobliżu waszego domu. Czy jego mundur był taki sam, jak tych tu na fotografii? Jeśli macie kłopoty z pamięcią, mogę wam pomóc. To jest oddział ukraińskiej faszystowskiej dywizji SS „Galizien”... A ten dokument? — oficer wyjął z kieszeni jakąś legitymację. — Czy ta twarz i nazwisko nic wam nie mówią?
Ukrainiec opuścił głowę. Wiedział już, że przegrał.
— To jest legitymacja mojego brata, Aleksego — wyszeptał...
Przeprowadzona bezpośrednio po znalezieniu bunkra szczegółowa rewizja w trzech zagrodach na przysiółku przyniosła nadspodziewane wyniki. Znaleziono kilka egzemplarzy dobrze utrzymanej broni, sporo książek, broszur, podręczników i ulotek w języku ukraińskim. Najważniejsze było jednak wykrycie zaszytej w nogawce spodni zabitego banderowca legitymacji funkcjonariusza ukraińskiej policji, którego nazwisko było takie samo jak gościnnego gospodarza.
Zatrzymany Ukrainiec w trakcie dalszego przesłuchania zeznał:
Mieszkałem z rodziną w Galicji Wschodniej. Ojciec mój był nauczycielem i należał do Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, którą kierował pułkownik Melnyk. W 1943 r. ukończyłem dwie klasy gimnazjum i wraz ze starszym bratem Aleksym wstąpiłem do formującej się we Lwowie ukraińskiej dywizji SS »Galizien«. Dowódcą jej był Niemiec SS-oberführer Freitag. Stanowiska oficerskie obsadzone były również przez Niemców i volksdeutschów. Po krótkim przeszkoleniu w obozie SS pod Janowem, Niemcy skierowali naszą dywizję na front. Latem 1944 roku rozbili nas Rosjanie pod Brodami. Część żołnierzy pod naporem Armii Czerwonej uciekła z frontu do UPA. Obaj z Aleksym znaleźliśmy się w tej grupie. Ja zostałem skierowany przez OUN na teren Okręgu Wojskowego »Sian«, a brat wstąpił do ukraińskiej policji. Spotkaliśmy się dopiero w gminie Zatwarnica. Moim zadaniem było werbowanie ludzi do oddziałów UPA, a później praca w siatce bezpieczeństwa. W połowie 1945 r. zaczęto mnie podejrzewać o współpracę z Polakami. Grożono śmiercią, a następnie kontrwywiad UPA wydał na mnie wyrok. Uciekłem więc z żoną i córką na ziemie zachodnie i na podstawie okazanego władzom polskim wyroku śmierci otrzymałem gospodarkę. Wkrótce osiedlono tu jeszcze dwóch Ukraińców z rodzinami. Nie znali mnie ani ja ich. Zaczęliśmy wspólnie pracować i jakoś się żyło aż do czasu, gdy znalazł mnie tu brat. Przyszedł nocą pod koniec września; nawet nie wspomniał, że ma z sobą pięciu ludzi. Żaden z nich nie pokazał się w moim domu, tylko Aleksy przychodził po żywność. Nie wiedziałem, gdzie się ukrywają, chociaż podejrzewałem, że w pobliżu mojej zagrody. Tydzień temu powiedziałem bratu, że nie będę ich żywił. Niech się wynoszą, gdzie chcą. Pokłóciliśmy się i tego wieczoru słyszałem w lesie strzały. Około północy wpadł do mnie Aleksy i bez pytania zabrał do worka wszystko, co było w domu do jedzenia. Powiedział, że odchodzą na Mazury, bo tam jego ludzie mają krewnych, lepszych ode mnie, i oni na pewno pomogą im przetrwać do wybuchu nowej wojny. Od tego czasu już go nie widziałem. Dopiero wczoraj rozpoznałem zwłoki...”
Wasyl powiedział tylko część prawdy, której zresztą nie trzeba było udowadniać. Broń i dokumenty, a przede wszystkim fakt powiązania z bandą, obciążały go na tyle, że można było przynajmniej na razie nie dociekać innych ,,szczegółów” z jego bogatej i nie tak dawnej przeszłości. W tej chwili najważniejszą sprawą było ujęcie pozostałych członków bandy, lecz o nich Wasyl nie wiedział nic. Intensywne poszukiwania nie dały rezultatów. Banda zniknęła z tego terenu.
20 kwietnia 1950 roku do mieszkania Hansa Waldemanna pod Kętrzynem przemykali chyłkiem młodzi ludzie. Umówili się tu na ważne spotkanie, które chcieli utrzymać w całkowitej tajemnicy. Dlatego też wybrali miejsce, do którego rzadko kto zaglądał, chociaż krążyły o nim przeróżne legendy. Na tym terenie mieściła się bowiem była kwatera Hitlera, słynna „Führerhauptguartier”, nazywana później „Wilczym szańcem”. Hans mieszkał z dala od uczęszczanych dróg i nie miał sąsiadów, co było na rękę konspiratorom.
Przybyło ich dziesięciu. Znali się dobrze, gdyż nie było to ich pierwsze spotkanie. Jeszcze zimą przychodzili do Hansa, by posłuchać audycji radia RIAS1, które szerzyło antypolską propagandę, judziło przeciwko Polsce i Polakom, przepowiadało rychły wybuch trzeciej wojny światowej.
Gospodarz lat około czterdziestu, lekko łysiejący blondyn stał w progu i serdecznie witał przybyłych.
— Siadajcie, orły! — wskazywał ręką ławy. — Gdzie kto może. Zaraz podam coś na rozgrzewkę, bo ziąb okrutny, a i okazja dziś nieprzeciętna — Spojrzał na zegarek. — Przyszliście w sądną porę, o ósmej nasi będą przemawiać — uśmiechnął się chytrze. — Posłuchamy, prawda?
— Oczywiście! — odpowiedzieli chórem, a Fritz dodał: — Po to tu jesteśmy.
Hans postawił na stole dwie butelki wódki, przyniósł z komory wędzoną słoninę i chleb.
— U ciebie zawsze można dobrze pojeść — rzekł oblizując się łakomie najstarszy z grupy, Günther. — A pamiętasz, Hans, jak głodowaliśmy z Aleksym?
— Co miałbym nie pamiętać — odburknął z niechęcią zagadnięty. — On dziś też nie głoduje, nie martw się. Tacy zawsze dadzą sobie radę. Proszę — podniósł szklankę — pijemy za pomyślność naszej sprawy!
Wypili, po czym Hans włączył radio, nastawiając je na odpowiednie pasmo częstotliwości. Po chwili w pokoju zabrzmiał głos: „Mówi radio RIAS, nadajemy specjalną audycję dla rodaków olsztyńskich. Na wstępie zapoznamy słuchaczy z fragmentami przemówień, wygłoszonych na ostatnim zjeździe naszych ziomków”.
Moment przerwy i znów z głośnika popłynął męski głos, ale już inny, bardziej twardy, krzykliwy. Mówca wspomniał najpierw o uroczyście obchodzonym „dniu stron ojczystych”, a potem uderzył w odwetową nutę,, nawołując do wytrwania i wiary w odebranie polskich ziem.
Transmisja trwała godzinę. Rozgłośnia RIAS hojnie opłacana przez waszyngtońskich rzeczników zimnej wojny i zatruwania stosunków międzynarodowych, powtarzała codziennie podobne audycje. W owym czasie organizacje ziomkowskie w Niemieckiej Republice Federalnej hałaśliwie obchodziły „dzień stron ojczystych” pod prowokacyjnym hasłem odrzucenia linii Odra — Nysa jako ostatecznej i nienaruszalnej granicy między Polską a Niemcami, W wywodach tych po prostu ignorowano istnienie Niemieckiej Republiki Demokratycznej jako państwa.
Kilku wyrostków, członków byłej organizacji „Hitlerjugend”, i dwóch byłych żołnierzy Wehrmachtu, którzy zdezerterowali z wojska, gdy walił się z hukiem mit o „tysiącletniej” Rzeszy, słuchało tych bredni z zapartym tchem. Trzecia wojna i zagarnięcie rdzennie polskich Warmii i Mazur to temat ciągle podejmowany w tym gronie, rozpalający wyobraźnię. Podtrzymywani na duchu przez dywersyjną rozgłośnię gotowi byli stanąć na wezwanie, nie cofając się przed użyciem broni.
A tymczasem życie na Warmii i Mazurach wracało szybko do normy. Ożyły miasta — Olsztyn wyrósł na prężny ośrodek gospodarczy i kulturalny tego regionu. Rok 1950 przyniósł stolicy Warmii i Mazur pierwszą wyższą uczelnię — Wyższą Szkołę Rolniczą. W tym czasie odbudowano również olsztyńskie stare miasto. Kolejne lata przynosiły nowe osiągnięcia i chociaż nie były one zbyt wielkie — ułatwiały życie mieszkańcom. Cieszył każdy odbudowany dom i uruchomiony zakład pracy. Cieszyły uprzątnięte ulice. Pięć lat minęło od czasu, gdy 3 Korpus Kawalerii Gwardii pod dowództwem generała lejtenanta Mikołaja Oślikowskiego wyzwolił te ziemie i przekazał władzę pełnomocnikowi rządu polskiego. Pięć lat twórczej pracy i wysiłku kilkudziesięciu tysięcy ludzi, którzy zorganizowali tu administrację, uruchomili transport, ożywili miasta, zagospodarowali pola. Pięć lat dorobku Polski Ludowej.
Jednakże nie wszyscy włączyli się w nurt pokojowej pracy. Na marginesie dokonywanych przeobrażeń znalazła się grupka ludzi oderwanych od życia, którzy wbrew zdrowemu rozsądkowi — podtrzymując w zamkniętym gronie hitlerowskie poglądy i wrogo odnosząc się do wszystkiego co polskie — postanowili utworzyć podziemną organizację. Jej głównym celem miało być przygotowanie zbrojnego wystąpienia na zapleczu frontu po wybuchu trzeciej wojny światowej. Z tym konfliktem, nieomal otwarcie zapowiadanym w kręgach odwetowców na Zachodzie, wiązano największe nadzieje.
I właśnie tego wieczoru — 20 kwietnia, w dniu urodzin Hitlera jako ideowego przywódcy — zebrani u Hansa mężczyźni postanowili omówić zadania i strukturę swej tajnej organizacji.
Zebraniu przewodniczył Hans. On też po wysłuchaniu „budującej” audycji wzniósł toast:
— Na cześć Adolfa Hitlera, nieśmiertelnego wodza narodu niemieckiego, heil!
Spełnili ten ,,wzniosły” toast stojąc. Fritz zaproponował odśpiewanie hymnu „Deutschland, Deutschland über alles”. Wszyscy byli zachwyceni. Hans wtedy powiedział:
— Mimo porażki Niemiec wojna nie została zakończona. My rozniecimy jej płomień i pokażemy światu, na co stać prawdziwych Niemców. Musimy być przygotowani do działania na tyłach wroga. Nasze istnienie jest potrzebą chwili i nie możemy zwlekać z utworzeniem organizacji, która śledzić będzie przygotowania komunistów i paraliżować ich zamiary...
Potem były dalsze przemówienia, przysięga na dochowanie wierności odrodzonym ideałom i utrzymanie w tajemnicy faktu utworzenia organizacji, której nadano nazwę „Brygada śmierci”.
W ciągu lata i jesieni 1950 roku członkowie „Brygady” zebrali się parę razy w lesie Gierłoż, gdzie ukrywali broń i snuli wizję przyszłej Rzeszy.
W tym czasie pojawił się na Mazurach Joachim Schubart, syn bogatego chłopa z powiatu mrągowskiego. Ojciec jego należał do NSDAP i wysługiwał się hitlerowcom. Był wójtem na cztery wsie i porządnie dał się we znaki Mazurom, a później Polakom przywiezionym na przymusowe roboty. Odnosił się do nich brutalnie, krzyczał i bił, zmuszał do pracy nocami i nie dawał jeść.
Joachim miał dwóch starszych braci: Günthera i Zygfryda. W 1941 r. Günther został powołany do Wehrmachtu i skierowano go na wschodni front. Kiepsko mu się tam najpewniej wiodło, bo dopuścił się dezercji i ślad po nim zaginął. Poszukiwała go żandarmeria połowa i policja, ale bez skutku. Dopiero w rok po zakończeniu wojny Günther nieoczekiwanie zjawił się na Mazurach, lecz nie zagrzał tam miejsca i znowu gdzieś przepadł. W tym okresie były to zresztą zjawiska normalne: ludzie przyjeżdżali, wyjeżdżali, wiele miast i osiedli stało przed nimi otworem.
Zygfryd, drugi brat, wykazał się większą gorliwością. Ochotniczo w 1942 roku zgłosił się do wojska, wybierając marynarkę wojenną. Zdążył ukończyć jakiś kurs specjalistyczny i w dniach katastrofy hitlerowskiej Kriegsmarine poddał się Brytyjczykom. Po krótkim pobycie w niewoli osiadł na stałe w Niemczech Zachodnich.
Koniec wojny oznaczał dla Joachima i jego młodszego brata Dietmara początek nowego życia. Obaj zaczęli uczęszczać do polskiej szkoły, poznawać nowych kolegów. Nikt nie wypominał im niedawnej przynależności do „Hitlerjugend”. Uznawano, że za młodzi po prostu byli, żeby rozumieć faszystowską ideologię i w ogóle założenia tej organizacji. Mnóstwo bieżących spraw, kłopotów i radości odsuwało na dalszy plan takie rozmowy. Joachim uczył się w Mazurskim Uniwersytecie Ludowym, korzystał jak wielu innych z internatu i stypendium, a po uzyskaniu świadectwa został inspektorem Związku Samopomocy Chłopskiej w jednym z miast powiatowych na Mazurach. Nieźle wykonywał swe obowiązki, skoro wkrótce awansował na szefa kontroli tego związku w innym mieście. Ci, którzy go osobiście znali, nie mieli o nim mimo wszystko jasnego zdania. Uchodził za spokojnego obywatela, chociaż — jak później stwierdzono — pod tą maską kryła się druga twarz Joachima. Koledzy w miejscu pracy odczuwali jego nieufność, cynizm lub wręcz jawnie demonstrowaną pogardę do powojennych zmian zachodzących na ziemi mazurskiej. Niełatwo było rozszyfrować tego człowieka. Niekiedy sprawiał wrażenie miłego kumpla, śmiał się, urządzał kawały, ale w chwilach owej bezpretensjonalnej swobody najzupełniej nieoczekiwanie coś jakby pękało. Nabierał wody w usta, kpił szyderczo z wszystkiego i z wszystkich, stawał się odległy i zamyślony. Nie wiadomo, co skłoniło go do porzucenia pracy. Zwolnił się w każdym razie na własną prośbę w październiku 1950 roku i powrócił do matki, gospodarującej na 25 hektarach żyznej ziemi.
Tam po raz pierwszy zetknął się z „Brygadą śmierci”, poznał kilku jej członków i „program działania”. Trafił wreszcie na ludzi, którzy mu odpowiadali z racji wspólnych poglądów, nadziei i zamiarów. Nie zgadzał się jednak całkowicie z owym „programem”. Miał znacznie wyższe aspiracje i sam doszedł do wniosku, że czekanie na wybuch trzeciej wojny, która miała dopiero uruchomić „Brygadę śmierci”, mija się z celem. Chciał przystąpić do działania od razu. Uczucie nienawiści do Polski i Polaków, podsycane przez rozgłośnię RIAS, zaczynało go pchać do czynów przestępczych. Nie myślał już tylko o szeptanej wrogiej propagandzie, o zastraszeniu miejscowych działaczy rzucanymi groźbami. Z zimnym wyrachowaniem planował pospolity rozbój i rabunek, spodziewając się, że w ten sposób posieje niepewność jutra i zniechęci ludzi do osiedlania się na Mazurach. W gronie swych zaufanych przyjaciół roztaczał wizję okrutnej walki, nie Licząc się z niczym.
Fanatyzm Schubarta zaczął się udzielać jego najbliższym kolegom. Udało mu się pozyskać kilku członków „Brygady śmierci” i utworzyć własną organizację, którą chełpliwie nazwał „Mazurskie Siły Wyzwoleńcze”. Każdy z konspiratorów składał przysięgę i otrzymywał pseudonim. Schubart występował odtąd przed nimi jako „Fuchs”. Wiosną 1951 roku banda liczyła dwunastu ludzi i posiadała sześć sztuk broni palnej, zachowanej w ukryciu od czasu wojny. Tak zorganizowane i uzbrojone „Mazurskie Siły Wyzwoleńcze” przystąpiły do działania...
*
O świcie do drzwi posterunku Milicji Obywatelskiej w Rynie zastukał starszy mężczyzna.