Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Latynosi, którzy w XX wieku buntowali się przeciwko tyranom i oligarchom, nieśli czerwone sztandary. Polscy buntownicy byli w tym samym czasie zapatrzeni w kapitalizm i Amerykę, a jeden z latynoskich dyktatorów stał się nawet bohaterem pozytywnym części polskiej opinii. Jak rodziły się bunty i rewolucje na Kubie, w Brazylii, Chile, Wenezueli – te przeszłe i te niedawne? W jaki sposób je dławiono i co z nich wynikło? Wielowątkową odpowiedź na te i inne pytania Domosławski układa ze swoich długoletnich obserwacji oraz rozmów z buntownikami i rządzącymi, katami i ich ofiarami, pisarzami, intelektualistami i zwykłymi ludźmi. Punkty widzenia Latynosów są tu konfrontowane z naszymi – europejskimi polskimi – doświadczeniami.
Trudno znaleźć lepszy portret historyczny –
i co najważniejsze – społeczny krajów na południe od USA.
Takie książki pisze się raz na całe życie.
TYGODNIK POWSZECHNY
Ta książka odziera nas ze złudzeń, odbiera wiarę
w happy end, np. że z koszmaru sennego zawsze się budzimy,
po deszczu wychodzi słońce, zaś cierpliwość bezbronnych
narodów w końcu zostaje nagrodzona.
NEWSWEEK
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 566
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– U nas nawet prostytutki mają wykształcenie uniwersyteckie.
Kiedy robił rewolucję, mówił, że Kuba, nasza Kuba, wolna Kuba, nie będzie więcej burdelem jankesów, a pół wieku później, w ciemnych uliczkach centrum, blisko Starej Hawany, dziewczyny z wyższym wykształceniem łapały za spodnie, gotowe za dwadzieścia baksów, nawet za dziesiątaka, tylko dlatego, że wyglądam na gringo i mógłbym lekką ręką odpalić z półtorej kubańskiej pensji.
Hawana czasów Fidela to burdel, jakiego świat nie widział!
A na bulwarze Obispo to dopiero przedstawienie – ze światłami, bo tam latarnie, które na dodatek dawały światło, a to wcale nieoczywiste, że jak latarnia, to zaraz światło. Dziewczyny głośno cmokały na cudzoziemców, patrząc zazdrośnie na te, które już sobie wycmokały towarzystwo brzuchatych, podstarzałych turystów.
Seks z wyższym wykształceniem. Nawet o van Dycku można pogadać. I o rosyjskich klasykach. Wiedza na wyspie Fidela Castro nie szła na marne. Żyć nie umierać, cuba libre, buena vista social club, i co-tam-jeszcze-kto-chce! Dopiero tam na człowieka spływała wiara w wyższość Rewolucji Kubańskiej. Nad czym? Nad czymkolwiek.
To o dziewczynkach i wykształceniu Brodacz naopowiadał amerykańskiemu reżyserowi Oliverowi Stone’owi. Przyczynek do tego, żeby ostatni etap Rewolucji opisywać jako stadium sklerozy.
„Rewolucja w czasach sklerozy” – tak powinien się nazywać ten rozdział moich notatek.
Wszyscy robili swoje: ludzie czekali w porannej spiekocie na trzystuosobowy autobus, zwany z powodu dwugarbnej przyczepy „wielbłądem”; zagraniczni turyści snuli się po Starej Hawanie; rząd czuwał nad Rewolucją. Po robocie na państwowym – ci z autobusu mieli wreszcie czas na kombinowanie, bo bez kombinowania nijak przeżyć; a rząd czuwał, żeby mieli spokój. W wieczornej audycji telewizyjnej eleganccy, nieco melancholijni panowie, jak co dzień, rozdeptywali „robactwo z Miami i Waszyngtonu”. Śladem porannej „Granmy” niepokoili się bezrobociem w Niemczech, mrozami w Moskwie, terrorem państwowym w Bangladeszu i strajkami w Gwatemali.
Nic nie zapowiadało burzy. Nie zbierały się chmury.
Ósmego marca dwa tysiące trzeciego roku Fidel Castro wziął udział w inauguracji konwentu sióstr zakonnych pod wezwaniem Najświętszego Zbawiciela. W obecności nuncjusza Stolicy Apostolskiej matka Tekla wręczyła Komendantowi Rewolucji Krzyż Ekumeniczny z gwiazdą Świętej Brygidy, patronki zakonu. Zapewniła Komendanta o modlitwach sióstr za niego i za lud kubański. Papież Jan Paweł II przesłał na ręce Fidela list, w którym ciepło wspomniał wizytę na wyspie w dziewięćdziesiątym ósmym. Siostra Tekla zapewniła Fidela, że Ojciec Święty miłuje go z całego serca, a Fidel poprosił o przekazanie Papieżowi podziękowań za jego wielką miłość.
Gdy trzy lata wcześniej po raz pierwszy wylądowałem na wyspie, Castro miał usta pełne Papieża. W Hawanie odbywał się zjazd międzynarodowej organizacji studenckiej. Przyjechało ponad siedmiuset studentów ze Stanów Zjednoczonych. Fidel odegrał przed nimi show w Pałacu Zjazdów.
Powtarzał:
„Jak uczy papież Jan Paweł II...”,
„Jak powiedział Papież...”,
„Papież przypomina...”.
W drugiej części zdania za każdym razem padało coś o „solidarności z ubogimi”, „amerykańskiej blokadzie Kuby”, „krwiożerczym neoliberalizmie”. Słowa Papieża były słowami Fidela. Castro obwieszczał w ten sposób, jakiego to sojusznika ma w walce z krwiożerczym kapitalizmem i podłą Ameryką.
Do wiary katolickiej wolno się było na Kubie przyznawać od osiemdziesiątego piątego, kiedy to wódz Rewolucji ogłosił wywiad rzekę z brazylijskim dominikaninem-rewolucjonistą bratem Betto, Fidel y la religión (Fidel i religia). Od tamtej pory chodzenie do kościoła, choć niemile widziane, tolerowano. Po wizycie Papieża Castro zrobił kolejny krok: ogłosił, że nie ma sprzeczności między chodzeniem do kościoła i należeniem do Komunistycznej Partii Kuby. Z podróży po wyspie w roku dwutysięcznym została mi w pamięci gigantyczna szopka bożonarodzeniowa wystawiona na zabytkowym placu u wrót wspaniałej hawańskiej katedry, w sercu stolicy.
Tak oto po raz pierwszy w porewolucyjnej historii Kuby święto kościelne było dniem wolnym od pracy; młodzież z Ameryki tłumnie gościła na wyspie; a Fidel cytował zagranicznym studentom słowa Jana Pawła II.
Był w świetnej formie. Sypał dowcipami, za co amerykańscy studenci odpłacali mu gromkimi oklaskami. Żywioł Fidela: wódz i masy, mistrz i uczniowie.
– Mój przyjaciel Gabriel García Márquez mówi, że jedno jest pewne: nigdy nie umrę na raka prostaty... (Owacje, oklaski, papierowe chorągiewki. Fidel uśmiecha się łobuzersko, ma w oczach błysk, którego trudno nie kupić) ...bo mimo swoich lat potrafię mówić pięć, sześć, osiem godzin bez wychodzenia... (Fidel! Fidel!)
Trzy lata po tamtym występie za Krzyż Świętej Brygidy dziękował matce Tekli starzec o drżącym i chrypiącym głosie. – Różnie z nim bywa – opowiadała mi później znajoma Kubanka. – Raz wygląda jak ciągle jurny byczek (śmiech), innym razem jak gdyby miał za chwilę przewrócić się i skonać.
Zdrowie Komendanta było niczym gra w kości.
Nie tylko zdrowie. Gdy osiemnastego marca wieczorem smutni panowie w telewizji rozdeptywali słowami Jamesa Casona, szefa Sekcji Interesów USA w Hawanie, mało kto przypuszczał, że to przygrywka do czegoś więcej. Że zbierają się chmury i nadciąga polityczny huragan. Tamtego wieczoru szefa amerykańskiej Sekcji oskarżono o to, że finansował „zdrajców Rewolucji” i kubańskich „sługusów imperium”; że zapraszał do swojej siedziby „niezależnych dziennikarzy”; że nie informował kubańskiego ministerstwa spraw zagranicznych o wyjazdach poza Hawanę (wymóg postawiony Amerykanom w umowie o powołaniu Sekcji z roku siedemdziesiątego dziewiątego); i że przejechał w ciągu roku po wyspie sześć tysięcy mil – skandal!
W tym samym czasie, gdy w telewizji nadawano na żywo program o Casonie, bezpieka wyciągała z domów działaczy antyfidelowej opozycji. Pierwszego wieczoru wyciągnięto około pięćdziesięciu. Następnego – dwudziestu ośmiu. Dwa tygodnie później zapadły pierwsze wyroki – dwadzieścia osiem lat więzienia, dwadzieścia lat więzienia, piętnaście... Dla kilkunastu skazanych prokurator żądał dożywocia; dla jednego – kary śmierci.
Dopiero tamtego dnia pojąłem słowa Javiera, starego rewolucjonisty, funkcjonariusza Partii i Wysokiego Urzędu Państwowego, wierzącego fidelisty, który z wodzem Rewolucji był jeszcze w czasach, kiedy nie dostawało się za to medali, lecz groziły tortury, więzienie, cicha śmierć w zaułkach Hawany albo Santiago de Cuba. – Mamy dowody – przekonywał mnie Javier – że amerykańska Sekcja finansuje opozycję. Jakie dowody, gdzie? – Widziałem nagranie – Javier ciągnął spokojnie i pewny swego – na którym pan Cason wręcza pieniądze Oswaldowi Pai [najbardziej znanemu opozycjoniście]. Bądź spokojny, jak przyjdzie czas, pokażemy dowody.
Czas przyszedł dwa dni po moim wyjeździe z Hawany. Reżim pokazał dziennikarzom nagranie, na którym Cason mówi o wspieraniu przez Stany Zjednoczone opozycji na Kubie i funduszach na ten cel.
Zanim Javier nalał rum, zanim w ogóle o nim usłyszałem, była Hawana. Właściwie to najpierw było marzenie o Hawanie. Irracjonalnie silne, nawet namiętne, dzisiaj myślę, że do granic śmieszności. W różne miejsca trafiałem dużo wcześniej, spędziłem kilka miesięcy w Brazylii, byłem w Argentynie, otarłem się o Paragwaj, z Meksyku nadawałem korespondencje dla gazety, gdy upadała najdziwniejsza na świecie półdyktatura... A do Hawany jakoś trafić nie mogłem, zawsze piętrzyły się przeszkody. Ten brak rekompensowałem sobie lekturami. Najpierw wyczytałem wszystko, co mnie interesowało po polsku, potem od znajomego profesora pożyczałem niedostępne w bibliotekach książki po angielsku i zamawiałem przez Internet – wszystko, co mieli dobrego. Znosiłem do domu opasłe tomy z księgarni hiszpańskiej, w której Madeleine, uciekinierka z Kuby, podsuwała mi coraz to nowe tomiska, podsycała zaciekawienie wyspą.
Na Kubę przyleciałem wykuty jak na jakiś cholerny egzamin. Naprawdę mało co mnie dziwiło. Ani to, że aby wjechać do rewolucyjnego raju, trzeba było wpierw odbyć długą rozmowę z mundurowym służbistą, który groźnym spojrzeniem prześwietlał stosunek człowieka do Rewolucji. Ani to, że za wózek na lotnisku trzeba było zapłacić dolara. Ani że dla cudzoziemców było wszystko, a dla Kubańczyków nic.
Za drugim razem, gdy przyleciałem do Hawany, nie chcieli mnie wpuścić. Przetrząsali wszystko, notowali tytuły gazet, jakie wiozłem z Caracas, a nawet tytuły poszczególnych artykułów, wypytywali, o czym piszę, a potem chodzili meldować ubekowi w cywilnym ubraniu. Gdyby nie interwencja kolegi z ambasady, Tomka Wodzyńskiego, odesłaliby mnie z powrotem. Straciłbym czas, pieniądze, a przede wszystkim nie poznałbym Javiera fidelisty i nie spotkałbym paru ważnych dla mojej opowieści osób.
Lecz zanim zjawił się Javier, była Hawana po raz pierwszy, bez Javiera, i to, że mało co mnie dziwiło. Mało co – z wyjątkiem samego miasta. Człowiek ogląda albumy, filmy, słucha na okrągło muzyki z Buena Vista Social Club, która podbiła Amerykę i Europę, ale nie ma o niczym pojęcia, dopóki nie dotknie ziemi, nie poczuje zapachu powietrza, nie zobaczy naprawdę rozpadającego się miasta. Tak, rozpadającego się, rozkładającego się, gnijącego, cuchnącego spalinami i ściekami, złamanego, przetrąconego, ale gdzieś w środku ciągle tlącego się żarem ludzi, którzy tam mieszkają; godnością, jaką w sobie noszą.
Hawana umierała. Właściwie czekała, aż umrze Brodacz, ale po trochu gasła razem z nim. Ciągle było znać ślady przeszłości, chciałem napisać „znakomitej przeszłości”, lecz wiem, że znakomita nie była. Gdyby była, nie byłoby Brodacza, nie byłoby tego wszystkiego, i pewnie nie byłoby tam również mnie.
Przeszłość Hawany dawała o sobie znać na każdym kroku. W architektonicznym detalu: romantycznym balkoniku, wysmakowanym łuczku, doskonałej bryle – i nagromadzeniu tych perełek, niezwykłej ich obfitości, niemal orgii. Przeszłość była zapisana w jankeskich samochodach z lat czterdziestych, które jakimś nieznanym prawem techniki wciąż śmigały po szosach. Przeszłość była w opowieściach ludzi. Ale ta przeszłość, która niepielęgnowana przetrwała pół wieku rządów Brodacza, teraz gasła. Balkoniki trzeszczały, z łuczków i ścian odpadał tynk, bryła się kruszyła, a instalacje elektryczne samochodów wilgotniały w czasie deszczu i dumne niegdyś chryslery buicki musiały robić przymusowy postój, aż przestanie padać.
Nie gaśli tylko ludzie, to znaczy niektórzy zgaśli, jeszcze o nich napiszę, ale większość nauczyła się żyć w tym gnijącym świecie, który – tak przynajmniej wierzyli – ciągle miał przyszłość. Ale dopiero po śmierci Brodacza (El Barbudo), Starca (El Viejo), Szaleńca (El Loco).
To on zamienił Hawanę w slums. Mówią, że znienawidził miasto. Hawana była siedliskiem rozpusty, burdelem gringos, gniazdem zamożnej elity. Po Rewolucji Brodacz postanowił zemścić się na mieście i zostawił je na pastwę czasu. Dopiero gdy bieda przycisnęła i uchylił na wyspie lufcik dla turystów, kazał odnowić stare miasto, bo cudzoziemcy, bo dolary, bo szpan, bo szyk. Ale to tak, jakby w domu wyremontować salon, a wokół zostawić gruzy. Nie, stare miasto nie było w stanie zasłonić rozpadu, procesów gnilnych, zapachu końca.
Teraz myślę, że to chyba aura dekadencji, upadku, ostatniej godziny ekscytowała mnie w Hawanie najbardziej. Lubiłem sobie wyobrażać, że jestem kronikarzem upadającego świata, kronikarzem, który dostał nie--wiadomo-skąd wiadomość o nadchodzącym finale i miał jeszcze czas na zrobienie ostatnich fotografii i notatek. Wiedziałem, że ten świat zniknie już za chwilę i nigdy nie wróci. Chyba wszyscy to przeczuwali. Myślę, że przeczuwał to nawet Javier, i jak gdyby chcąc odwlec wykonanie wyroku, który dawno zapadł, próbował zagadać to, co wkrótce miało nadejść.
Musiał coś wiedzieć o aresztowaniach. Może bez szczegółów, w bezpiece chyba nie dorabiał, ale coś wiedział na pewno. Tamtego wietrznego wieczoru, kiedy gawędziliśmy przy podłym, ciepłym rumie w skromnym domku w centrum Hawany (żadnych szczegółów, jesteś znajomym, nie dziennikarzem) wziąłem jego słowa o „dowodach” przeciwko antycastrowskiej opozycji za propagandowe bajki wiernego fidelisty. Bo Javier był wierny i niewzruszony jak skała. Na skałach takich jak on Fidel wznosił rewolucyjny „kościół”.
– Javier – kłóciłem się – ludzie żebrzą, wyciągają ręce po cukierki, ciastka, długopisy, stare buty; Kubę zalewają czarne dolary, chcesz powiedzieć, że to wszystko przez amerykańskie embargo? – Przepraszam – powiedział Javier – o „embargu” mówicie wy; my mówimy „blokada”. Nie, nie chcemy, żeby Kubę zalały dolary. – Więc protestujesz, Javier, przeciwko blokadzie, tak? – To oczywiste. – I Fidel też jest przeciwko blokadzie? – Nie może być inaczej. – No, ale jeśli Amerykanie zniosą blokadę, to dopiero zaleją was dolary! Javier macha ręką na znak protestu. – Nie, nie, nas dolary nie zaleją, my mamy idee. – Jakie idee, dolary już was zalały, nie widzisz? I tak w kółko.
Javier przyznał się, że zarabia trzysta dziewięćdziesiąt peso, niecałe piętnaście dolarów. Oblicza na głos miesięczne wydatki: dwanaście peso – prąd, dziewięć peso – woda, piętnaście peso – telefon, trzy peso – na Komitet Obrony Rewolucji... Dobra, powiedzmy, że dodając inne wydatki, będzie tego sto peso. Reszta idzie na jedzenie, papierosy, a jak nie starcza nam jedzenia na „książeczkę” (kubański odpowiednik wschodnioeuropejskich kartek), dokupujemy na targu – bez reglamentacji i drożej. Konkluzja: z pensji można żyć, nie luksusowo, ale nieźle.
– Nie mogę tego słuchać – do rozmowy włącza się żona Javiera. – Powiedziałbyś, ile na papierosy wydajesz! Javier palił zagraniczne, później sprawdziłem i wyszło, że pensji w peso starczało mu na same papierosy. W toalecie zauważyłem męskie kosmetyki znanej francuskiej firmy – następna pensja. Z czego żyje Javier? Jak tu żyć, skoro nawet wierni janczarzy Rewolucji nie mają na podstawowe potrzeby życiowe? Potem udało mi się dowiedzieć, że tak jak większość Kubańczyków, również Javier żył nie z pensji, lecz z dwustu dolarów, które co miesiąc wpadały mu do kieszeni z pewnego nieopodatkowanego procederu. Mistrzostwo hipokryzji!
– Javier – nie dawałem za wygraną – widziałem w Starej Hawanie kamienicę, która z zewnątrz wyglądała w miarę czysto, ale mieszkanie w środku było gorsze od izdebek, jakie widziałem w slumsach Rio de Janeiro: kobieta z mężem i czwórką dzieci w ciemnej norze, jakieś siedem–osiem metrów kwadratowych, bez bieżącej wody (wodę dowoziły cysterny, rury w Starej Hawanie nie były wymieniane od kilku dekad); w kącie trzeszczał stary minitelewizor, dzieciaki wyciągają ręce po cukierki; na środku jedynego „pokoju” barłóg, na którym spała cała szóstka. Strach wyobrazić sobie robactwo, jakie musi się tam gnieździć...
– Takich miejsc w Hawanie nie ma! – uciął Javier. – Chciałbym zobaczyć, gdzie to widziałeś! W Starej Hawanie? Niemożliwe! A czy zapytałeś, z czego żyje ta kobieta? – Z turystów – odpowiedziałem. – Jak ktoś rzuci grosz, to coś mają. Jej mąż błagał mnie o rozpadające się sandały, ale nie oddałem, to były jedyne moje buty przydatne w hawańskie upały. – Powiem ci coś. – Javier znalazł nagle wyjaśnienie. – Jeśli ona żyje z turystów, to gwarantuję ci, że zarabia więcej niż ja. – Ależ Javier... to ona żyje w slumsie, nie ty, to ona nie ma co jeść... – Nie, nie, nie! Ty nie wiesz, ale na Kubie są ludzie, którym nie chce się pracować, ona ma na pewno każde dziecko z innym facetem.
Odpuściłem. Z rozumowania Javiera wychodziło, że to leniwa kurwa, i dobrze jej tak.
– Owszem, są problemy, jak w każdym kraju. – Po kolejnej szklaneczce rumu Javier rozluźnił się. – Ja wcale nie mówię, że nasz system jest najlepszy, on jest najlepszy w sensie społecznym! U was jest „demokracja”, ale w cudzysłowie. Co to za demokracja, jeśli prezydenta wybiera się co cztery lata, jeśli po czterech latach można go odwołać? – Ale u was – zauważam nieśmiało – prezydenta w ogóle nie da się odwołać... Javier nie zwraca uwagi na te burżuazyjne złośliwości i ciągnie swoje: – Spójrz, taki prezydent jak u was poświęca cztery lata, żeby się wzbogacić, i co robi? Kradnie! Wy macie pięć, dziesięć, dwadzieścia partii, ale wszystkie są za kapitalizmem. Co to za demokracja?
– A czy na Kubie jest opozycja? – udawałem Greka. Po chwili namysłu: – Tak, oczywiście – odpowiedział niechętnie Javier. – Zebrali nawet dziesięć tysięcy podpisów pod projektem, żeby były wielopartyjne wybory. A przecież na Kubie są demokratyczne wybory! Nie chcesz, nie głosujesz. Nie chcesz iść demonstrować za Rewolucją na Malecón (główny bulwar w Hawanie ciągnący się wzdłuż oceanu), to nie idziesz. A zresztą, co to jest dziesięć tysięcy podpisów? Część sfałszowali, a jeśli nawet, to i tak to mniej niż jedna tysięczna z jedenastu milionów Kubańczyków.
Javier zatroskał się nad światem: – Wiem – przyznał – że na globalną rewolucję nie ma dobrej pogody. Ale ja się o Kubę nie martwię, u nas Rewolucja nie upadnie. Rewolucja jest jak Słońce. Gdy w nie patrzysz, nie widzisz plam. One nie są istotne. Bo Słońce grzeje i daje życie. I młode pokolenie w Rewolucję wierzy. Będzie kontynuacja.
Przypomniała mi się scenka z konferencji prasowej Castro – tuż przed wizytą Władimira Putina, który jako pierwszy rosyjski przywódca po upadku Ojczyzny Proletariatu przyjechał na wyspę. Jakiś dziennikarz spytał wodza Rewolucji, jak będzie wyglądała Kuba „w epoce po Castro”. Fidel zrobił zdziwioną minę, a po chwili ruszył na żurnalistę, jak zraniony byk. – Czy pyta mnie pan, kiedy umrę? Niech się pan tak nie spieszy. Nie będzie żadnej „epoki po Castro”. Rewolucja wychowała nowe pokolenie... – Tu wskazał na dwóch młodszych ministrów swojego rządu.
Nowe pokolenie! Dzieci Javiera też uwierzyły w Rewolucję. Tak bardzo, że przeprowadziły się za granicę. Żona Javiera szepnęła mi, że sam ojciec tak im doradził.
Dawno przestał wierzyć w Rewolucję. Zawsze jest tak samo: najpierw precz z tyranią i korupcją, wiwat wszystkie stany, a potem nocne pukanie do drzwi, szczęk karabinu i smutne rocznice w kalendarzu. Każda rewolucja tworzy najpierw własną prawomocność, historię, legendę. W rodzinnym Meksyku miała za sobą dziesięć lat walki, milion zabitych, heroiczną epopeję. Lud wierzył w Rewolucję. Ale pewnego październikowego dnia na placu Tlatelolco Rewolucja otworzyła ogień do ludu. Był rok 1968. – Uwięziono pisarzy... Byłem wtedy w Paryżu i stamtąd napisałem list protestacyjny. Spotkałem się z Mariem Vargasem Llosą i Juliem Cortázarem, wspólnie zaprotestowaliśmy przeciw masakrze na Tlatelolco i aresztowaniu José Revueltasa. Nikt nie mógł się oszukiwać – to już nie Rewolucja, to represyjny autorytaryzm.
Carlos Fuentes zwalnia opowieść. – Wie pan, kiedyś wszyscy w Ameryce Łacińskiej przyklasnęliśmy zwycięstwu rewolucji kubańskiej i dojściu do władzy Fidela Castro. Potem do rewolucji włączył się „czynnik zewnętrzny” – jak zawsze w historii Kuby. Kiedyś była kolonią hiszpańską, potem amerykańską, wreszcie sowiecką. Ale to Amerykanie utrzymali Castro u władzy przez tyle dziesięcioleci. Powiedziałem kiedyś prezydentowi Clintonowi: Gdyby nie wasza wrogość, władza Fidela rozsypałaby się jak zamek z kart wiele lat temu. To dzięki wam mógł przedstawiać się jako wódz rewolucji, wróg imperializmu i kubańskiego nacjonalizmu. Nikt nie ponosi większej odpowiedzialności za długie lata rządów Castro niż prezydenci Stanów Zjednoczonych, których przeżył!
Wiele lat temu Carlos Fuentes napisał powieść Śmierć Artemia Cruz. Jej bohaterem jest rewolucjonista i idealista, który dochodzi do władzy i u władzy korumpuje swoje ideały. Zapytałem Fuentesa, czy we wzlocie i upadku Artemia Cruz wolno dopatrywać się uniwersalnego mechanizmu właściwego ludziom władzy, również rewolucjonistom takim jak Fidel, którzy zbrukali własną legendę. – Nie wiem – odpowiedział Fuentes – czy Fidel Castro był kiedykolwiek człowiekiem skorumpowanym, ale całkowicie autorytarnym na pewno. Rewolucja kubańska stała się repliką zatęchłego hispanoarabskiego caudillismo, autorytarnego państwa wodzowskiego. Ale nie zawsze tak było. Nie tak miało być...
W historii Ameryki Łacińskiej często pojawiał się zbawiciel w kostiumie rewolucjonisty. W dzieciństwie uczęszczał do szkół katolickich, należał do społecznej elity lub jej okolic, a w pewnym momencie buntował się przeciwko władzy, społeczeństwu, rodzinie i próbował naprawiać zło świata. Taki był Simón Bolívar, XIX-wieczny wyzwoliciel i twórca kilku państw południowoamerykańskich.
Takie były początki Fidela Castro...
„Jak magnes przyciąga opiłki żelazne, tak Fidel przyciąga do siebie ludzi, którzy pragną uścisnąć jego rękę, dotknąć rękawa” – zachwycali się po rewolucji na Kubie Paul Sweezy i Leo Hubermann, wyrocznie lewicującej ekonomii amerykańskiej. „Namiętny humanista”, „polityczny geniusz”... Podobnie C. Wright Mills, enfant terrible amerykańskiej socjologii: „Należy do tej nielicznej garstki ludzi, którzy tworzą historię XX stulecia. To on był rewolucją w czasie tych ubiegłych lat, miesięcy, dni”.
Wielka gorączka na małej wyspie rozpalała wyobraźnię wszystkich marzycieli nie tylko w Trzecim Świecie. Ruszała z posad bryła świata...
„Niektórzy komentatorzy zwą go poufale Fidel. Czy nazywaliby Hitlera imieniem Adolf?” – pytał Guillermo Cabrera Infante, znany pisarz kubańskiej emigracji. „Tak jak Stalin, Fidel Castro jest najwyższym arbitrem”. „Z Castro – nic, przeciw Castro – wszystko”.
Dla wielu ludzi w Ameryce Łacińskiej pozostał półbogiem – mimo krachu komunizmu, mimo kartek na mięso, buty, zabawki, mimo więźniów sumienia.
Gdy w połowie lat dziewięćdziesiątych pojechałem pierwszy raz do Brazylii, opowiadano mi, jak pewien miejscowy magnat zawsze czule witał Fidela, wyściskał, ugościł. Gdyby żył na Kubie, byłby „wrogiem ludu”.
– O co tu chodzi? – zapytałem Clovisa Rossiego, wybitnego dziennikarza z São Paulo, który ma bardzo już siwą brodę. – Dla polskiej opinii Castro to czerwony despota z szaleństwem w oczach; jeden z takich, którzy w Polsce, Chinach, Kambodży wsadzali do więzień, zrywali paznokcie, uprawiali pola śmierci. Rossi odpowiedział, a później jeszcze wielu szacownych krytyków i sympatyków Fidela powtórzyło mi mniej więcej to samo: to był pierwszy chojrak w Ameryce Łacińskiej, do tego z wyspy położonej niecałe dziewięćdziesiąt mil od Florydy, który powiedział „nie” amerykańskiemu imperializmowi, jak się wtedy mówiło. – Dla was, w Europie, doświadczeniem XX wieku były dwie wojny i dwa totalizmy. Naszym – były, i wciąż są, nędza, wyzysk, niesprawiedliwość, dominacja Stanów Zjednoczonych, rabunkowa eksploatacja naszych krajów. To zrodziło rewolucję na Kubie i Fidela. Zuchwały brodacz z małej wyspy rzucił wyzwanie wielkiej Ameryce w imieniu całego regionu. I wygrał. Mimo że zamienił rewolucję w tyranię, pamięta mu się dawną, heroiczną historię. I wiele wybacza. Bo jest NASZ.
– Nie zapominaj – dorzucił Rossi – o jeszcze jednym: Fidel Castro to gigant. Przy przeciętniakach, którzy zaludnili świat polityki, Fidel to gotycka katedra obok przydrożnych kapliczek.
Retor.
Na początku było Słowo, powiada ewangelista Jan. Na początku Rewolucji też było słowo – Fidela. I wszystko przez nie się stało.
Siedmiogodzinne tyrady – rewolucyjna liturgia. Ironią i żarcikami, złośliwostkami i scenicznymi gestami, detalicznymi opisami i propagandowymi uproszczeniami – Fidel zakreśla kontury świata. Sam pyta i sam odpowiada. Kpi i wyśmiewa. Wynosi i strąca. Naucza i karci. W labiryncie retorycznych figur, potoku barokowych skojarzeń określa, co jest prawdą, a co fałszem; co dobrem, a co złem. „W obrębie Rewolucji – wszystko; przeciwko Rewolucji – nic”. Poza Rewolucją nie ma zbawienia...
„Słowo Fidela – pisał Carlos Alberto Montaner, pisarz i polityk kubańskiej emigracji doby castryzmu – to dogmatyczna busola, pozwalająca ocenić, czy jakaś myśl jest rewolucyjna, czy nie. Jeśli nie – trzeba ją odrzucić”.
„Przy okazji każdego wydarzenia Fidel apeluje do opinii publicznej bądź osobiście, bądź za pomocą telewizji – notował w gorączce rewolucyjnej C. Wright Mills. – Po jego przemówieniach rozwiewają się wszystkie niemal wątpliwości. Nigdy przedtem opinia publiczna nie była tak ściśle zespolona z tymi, którzy sprawują władzę”. Po latach ktoś powiedział, że Fidel i telewizja, Fidel i masy – są dla siebie stworzeni. Nade wszystko jednak: Fidel i słowo.
Rekordowa oracja trwała ponoć dwanaście godzin. Gdy rozprawiał się z wewnątrzpartyjną opozycją w 1968 roku, skrzyknął Komitet Centralny i za zamkniętymi drzwiami mówił od południa do północy. Jeden z biografów doliczył się w latach 1966–1984 – bagatela! – stu trzydziestu przemówień o samych tylko medycynie i zdrowiu. Wspólną z Fidelem odsiadkę brat Raúl wspominał jako koszmar. Fidel nie dawał mu spać tygodniami, mówił bez przerwy dzień i noc.
Jako licealista, a potem adept sztuki adwokackiej ćwiczył podobno przed lustrem. Kolekcjonował filipiki Demostenesa i Cycerona. Powiadają, że umiał słuchać; najlepiej nocą. Pożerał detale wydobyte z rozmówcy – ilu radnych ma prowincja Ayacucho, ile samochodów przejeżdża we wtorki szosą transamazońską, jak działa reaktor w elektrowni jądrowej, w którym miejscu zaczyna się kula... Ciekawiła go genetyka i los owcy Dolly. Złośliwcy mówili, że chciał się sklonować. Slogan „Rewolucja jest wieczna” mógłby stać się ciałem. Bo mówimy: Rewolucja, a myślimy: Fidel. Mówimy: Fidel – myślimy: Rewolucja.
Maczo.
Wierni mówili o nim: „Ogier” (Caballo). Ogier, czyli supermaczo.
Kubańską rewolucję zrobili silni faceci – tacy, co to lubią postrzelać, palą cygara, za kołnierz nie wylewają. Wiedzą też, po co Pan Bóg stworzył kobietę. Oficjalnie „Ogier” ma jednego syna – Fidelita; z jego matką rozwiódł się jeszcze przed rewolucją. Nieoficjalnie ma też córkę Alinę Fernández, która wyjechała z Kuby i ogłosiła przykre dla papy memuary. Są jeszcze Alejandro, Alexis, Alexander, Antonio i Angelito – z trzecią damą. Liczba nieślubnych dzieci „Najwyższego Przywódcy” jest tematem nieskończonych plotek. Opowiadano, że miał ich jedenaścioro, a nawet czternaścioro – po jednym w każdej z kubańskich prowincji.
Kiedyś kultowy poeta amerykański Allen Ginsberg obraził w Hawanie „macowską” dumę Rewolucji. Publicznie wyraził przekonanie, że tak ognisty ogier jak Fidel musiał mieć w życiu okres homoseksualny. O Che Guevarze zaś Ginsberg rzekł, iż chętnie poszedłby z nim do łóżka. Bladym świtem życzliwi panowie zapukali do pokoju w hotelu Capri i zaoferowali poecie bezpłatne podwiezienie na lotnisko.
W połowie lat sześćdziesiątych rozpoczęła się na Kubie Wielka Czystka seksualna. Z uczelni usuwano setki studentów podejrzanych o skłonności homoerotyczne. A skąd o nich wiedziano? „On pisze dziwaczne wiersze”, „Czesze włosy w dziwny sposób”, „Ci dwaj ciągle do siebie dzwonią”. Represje objęły aparat władzy i środowiska twórcze. Machos nie lubią „pedałów” i mięczaków. Rewolucja to męska rzecz.
Twardziel.
Gdy miał dziesięć lat, omal nie umarł na zapalenie otrzewnej. Kiedy aresztowano statek, którym płynął obalać tyrana Dominikany, wyskoczył do wody i pośród rekinów pokonał dziewięć mil do brzegu. Omal nie zatonął na „desantowym” jachciku „Granma” i omal nie połknął trucizny podrzuconej przez CIA. Nad Murmańskiem jego samolot był o włos od katastrofy. Lotnisko skrywała mgła, w baku nie było paliwa...
Fidel musi mieć jakiś pakt z Bogiem albo z diabłem – powiedział kiedyś Ernesto Guevara Lynch, ojciec innego słynnego rewolucjonisty, towarzysza Castro.
Gdy w pięćdziesiątym szóstym roku desant osiemdziesięciu dwóch bojowników pod komendą Fidela ugrzązł w błocie, i gdy zaraz potem wojska dyktatora Fulgencia Batisty rozbiły ów desant Castro z dwoma towarzyszami skryli się na polu trzciny cukrowej. Bez ruchu, wody, jedzenia, przykryci liśćmi, leżeli pięć dni i pięć nocy. Wysysali sok z trzciny, kalecząc wargi i język. Załatwiali się pod siebie. Nad polem latały nisko samoloty zwiadowcze. Fidel uparcie powtarzał: „Wygramy, zwycięstwo będzie nasze”. Ale zasypiał z lufą przy brodzie i palcem na cynglu, bo obiecał sobie, że więcej go nie wezmą. Trzy lata wcześniej, po ataku na koszary Moncada, dał się złapać i dostał wyrok piętnastu lat więzienia. W mowie obrończej wypowiedział patetyczne: „Historia mnie rozgrzeszy”. Rozgrzeszył go tyran Batista. Dzięki amnestii, Fidel wyszedł z celi po dwóch latach. Teraz wiedział, że nie będzie przebaczenia. Ojczyzna albo śmierć!
Wcześniej nieraz wychodził z różnych opresji. W latach studenckich był podejrzany o zabójstwo niejakiego Manola Castro (zbieżność nazwisk przypadkowa), przywódcy jednego z gangów walczących o wpływy w policji, światku przestępczym i polityce. Po testach w komisariacie zwolniono go, ale plama w życiorysie została. Alibi dostarczyli mu później polityczni wrogowie z Miami. – Zrobił wiele strasznego, czy naprawdę trzeba wymyślać coś jeszcze?
Rebelianta i twardziela wyciosali zeń gimnazjalni nauczyciele – jezuici. „Kiedy widziałem jakąś górę – wspomni Fidel po latach – wydawała mi się ona wyzwaniem... Zdarzało się, że cała grupa czekała na mnie przez dwie godziny, bo ja wspinałem się na szczyt. Nie ganiono mnie (...). Kiedy [jezuici] zauważali u swoich uczniów ducha ryzyka, poświęcenie, gotowość do wysiłku – zachęcali ich, nie chcieli mieć uczniów mięczaków”.
Mięczaki na polu trzciny, które myślały o śmierci i samobójstwie, nie miały jezuickiej zaprawy. Gdy Fidel szeptał: „Dni dyktatury są policzone”, Universo Sánchez myślał: „Jak on chce pobić Batistę kilkoma ludźmi? Zwariował”. Rząd tymczasem obwieścił, że „doktor Fidel Castro” z czterdziestoma rebeliantami zginął w walce 5 grudnia 1956 roku. Dwa lata później Batista uciekał z Kuby, a Fidel z brodaczami wkraczał do wiwatującej na jego cześć Hawany.
Partyzancki żywot, pełen ryzyka i poświęcenia, to – według Tada Szulca, przenikliwego biografa Castro – klucz do zrozumienia osobowości kubańskiego dyktatora. Ciągłe mobilizowanie do obrony rewolucji, czujności, poświęcenia, wyrzeczeń... „Kryzys rakietowy, śmierć Che, kordon wokół Hawany, 10-milionowy zbiór trzciny cukrowej, peruwiańskie szumowiny, angolskie ludobójstwo i wszystkie naruszenia przestrzeni powietrznej i morskiej” – Alina Fernández, nieślubna córka wodza, wyliczała preteksty narodowego zwierania szyków. Można w tym było widzieć technikę rządzenia, ale również mentalność oblężonej twierdzy (tu: wyspy).
W ustach Fidela poświęcenie dla Rewolucji zyskiwało rys sakralny. „Można porównać – wyznał kiedyś – prześladowania za przekonania religijne, które w gruncie rzeczy były też ideami politycznymi niewolników i ciemiężonych w Rzymie, z systematycznymi i brutalnymi prześladowaniami, których ofiarami w czasach nowożytnych byli nosiciele politycznych idei robotników i chłopów, czyli komuniści”.
Heroizm partyzantów z Sierra Maestra, skąd prowadzili wojnę partyzancką, bywał widziany jako dorobiona legenda. Carlos Alberto Montaner, utrzymuje, że guerrilla w górach była kaszką z mlekiem – spokój, rzadkie potyczki z wojskiem... Ryzykowali ci z miasta, pod nosem siepaczy. „Prawda jest taka, że armia Batisty nie walczyła i nie przegrała. Ona się rozpadła. Geniusz Castro polegał na odkryciu, że armia nie istnieje. Dziwne tylko, że polityczne zwierzę takiego kalibru uwierzyło w [stworzony przez siebie] mit wojny partyzanckiej. Zaślepienie to kosztowało życie Che Guevarę i tysiące młodych ludzi w Ameryce Łacińskiej, którzy szli w góry otumanieni legendą Sierra Maestra”.
Burżuj.
Jak na rewolucjonistę i wyzwoliciela narodowego pochodzenie miał z jednej strony typowe, a z drugiej – paskudne. Ojciec, hiszpański oficer, tłumił kubańskie powstanie u schyłku XIX wieku. Wrócił na Kubę i został obszarnikiem. Był więc Fidel paniczykiem z hacjendy, karmionym „opium dla ludu” w szkole jezuitów. Potem głowę miał pełną José Martíego, świętego kubańskich patriotów, i marzył o czynach Simóna Bolívara. Studiował prawo, wiecował. Znał anarchistów, komunistów, masonów i różnych pistoleros. Siebie widział w parlamencie, ale plany pokrzyżował mu zamach stanu Fulgendo Batisty. Był rok 1952.
Kto to był Batista? „Wulgarny ignorant, wojskowy przywódca bez talentu do walki”, polityk, który „podniósł korupcję do nieznanych wcześniej rozmiarów” – powiada Montaner. „Kradł, pozwalał kraść, korzystał z kradzieży innych... Był jednym z najbogatszych na świecie”. Nie lepiej wyglądał Batista w oczach „imperialisty”: Philip Bonsal, ambasador Stanów Zjednoczonych w Hawanie wspominał, że choć po rewolucji „kubańska opinia była karmiona legendą, że armia i aparat Batisty są winne wyrżnięcia dwudziestu tysięcy mężczyzn i kobiet”, w rzeczy samej „prawda była i tak straszna”. „Tysiące Kubańczyków czuło się uprawnionych do zemsty za zamordowanie rodziny lub przyjaciół”. Dyktatura Batisty nie była pewnie najokrutniejszą, jakie zna historia regionu, choć żadna to chwała. Kubańczycy przywykli do szerokich praw socjalnych, jakie dawała im zawieszona przez dyktatora konstytucja, źle znosili rozbój władzy w biały dzień. Biedę cierpieli głównie chłopi, lecz gdyby Batista nie zraził sobie wszystkich grup społecznych, rewolucja ze wsparciem samych tylko wieśniaków wygrać nie musiała. Fidel byłby może posłem jednej z partii i żadna rewolucja by nie wybuchła.
Trybuna całej Kuby uczynił z Fidela poroniony szturm na koszary Moncada w Santiago de Cuba w 1953 roku. Po dwóch latach odsiadki wychodził w glorii męczennika i przywódcy rebelii. Batista nie myślał oddać władzy po dobroci i wszystko wskazywało, że to Fidel – orędownik walki zbrojnej – miał rację, a nie jego krytycy pacyfiści. Wśród nich pierwsze skrzypce grali komuniści. Ludowa Partia Socjalistyczna (taki szyld mieli komuniści kubańscy) była najbardziej „prawicową” z latynoskich partii komunistycznych. Prawa socjalne – owszem, dyktatura proletariatu – niekoniecznie. „Potępiamy metodę puczu, typową dla grup burżuazyjnych” – grzmieli komuniści na Fidela po nieudanym szturmie na wojskowe koszary. „Heroizm uczestników tej akcji jest fałszywy i bezpłodny, płynie z błędnego myślenia burżuazyjnego...”. Nieco później, w czasach partyzanckich, Che Guevara – człowiek numer dwa kubańskiej rewolucji – nazwie Fidela „autentycznym przywódcą lewego skrzydła burżuazji”. Istotnie, próżno szukać u Fidela w tamtym czasie skłonności do komunizowania. Mówił o przywróceniu „burżuazyjnej” konstytucji z 1940. I tyle.
Jeszcze rok po rewolucji było całkiem burżuazyjnie; ani śladu późniejszej rewolucyjnej ascezy. Hulając po hawańskich promenadach, Jean-Paul Sartre narzekał: „W Tropicanie – największym dansingu świata – tłumy przy zielonych stolikach. Jeszcze dotąd uprawia się gry hazardowe? Co do prostytucji, początkowo zamknięto kilka domów publicznych; później już ich nie ruszano. Prawie wszystkie rewolucje mają wspólną cechę – surowość obyczajów; gdzie jest surowość kubańska?”.
Gdy prezydent Urrutía (już porewolucyjny) chciał zamknąć kasyna, szulernie i automaty do gier, zrozpaczeni krupierzy pognali po pomoc do... Fidela. Uliczne dziewczyny nie miały tyle tupetu, ale słały listy w obronie swoich praw. „Castro zwołał natychmiast ministrów – opowiada Sartre. – Stali się, powiedział, wspólnikami kretyńskiego i nieludzkiego moralizmu, który może doprowadzić Rewolucję do katastrofy. Znieść domy gry? Proszę bardzo. Ale pod warunkiem, że przekwalifikuje się i zatrudni zwolniony personel. A jak zatrudnić? Jak przekwalifikować, kiedy nie ma przemysłu? Do likwidacji gier przystąpi się dopiero po zlikwidowaniu bezrobocia, a to nie nastąpi jutro. Co do prostytutek, prawie wszystkie pochodzą ze wsi; to dziewczęta z wielodzietnych rodzin, niemające w domu co jeść: mogły albo zdechnąć, albo się sprzedać. «Za prostytucję weźmiemy się, kiedy skończymy z nędzą chłopów»”.
Dla chłopów i partyzantów, grzesznic i krupierów był Fidel półbogiem. Kubańskie dzieci śpiewały: Jingle bells, jingle bells, always with Fidel, a gdy triumfalnie objeżdżał wyspę, kobiety całowały go. „Jesteś wspanialszy od Chrystusa” – wołały. Czyż Jezus nie przygarniał wszetecznic?
W tej niemal biblijnej aurze konfiskaty majątków wyglądały jak wyganianie przekupniów ze świątyni. Nacjonalizowano ziemię, amerykańskie firmy, banki. Kubańska oligarchia i „jankescy wyzyskiwacze” poszli z torbami. Straciła nawet rodzina Fidela. Ale drobni przedsiębiorcy nie mogli narzekać. Małe firmy, handel, sklepy zostawiono na razie w spokoju. Ziemi też całkiem nie zabrano, tylko ją okrojono.
Miłośnicy Fidela z Ameryki ekscytowali się, że „rewolucja kubańska to pierwszy w dziejach przypadek dokonania prawdziwie socjalistycznej rewolucji przez niekomunistów!”. „Po raz pierwszy uwierzyliśmy, że rewolucja w naszych krajach jest możliwa. Do tamtej chwili była romantycznym marzeniem” – napisał Mario Vargas Llosa, po latach surowy krytyk Castro.
„Nie mienili się ani socjalistami, ani komunistami, nie wyznawali żadnej jasno sformułowanej ideologii” – to Sweezy i Hubermann. Fidel i jego brodacze ucieleśniali anarchiczny sen o pogrzebaniu starego, zmurszałego świata. Do czasu.
Przechrzta.
Aż pewnego dnia – wiosną 1961 roku, dwa i pół roku po obaleniu dyktatora Batisty – powiada Fidel do ludu: „Imperialiści nie mogą nam wybaczyć, że robimy socjalistyczną rewolucję pod nosem Stanów Zjednoczonych! Ale my socjalistycznej rewolucji będziemy bronić tymi karabinami!”.
Pierwszy raz Fidel wypowiedział słowa: „socjalistyczna rewolucja”. Ludowa rewolta właśnie znalazła się w momencie krytycznym. Emigranci – na ogół ludzie starego aparatu władzy, bogaci, którym rewolucja zabrała majątki – wyekwipowani przez CIA, wszczęli wojnę w Zatoce Świń. A co mieli do tego Marks, Lenin, „socjalistyczna rewolucja”? Dlaczego nie bito wroga po bożemu, po bolivariańsku, josemartiańsku?
Tad Szulc uważa, że Fidel przechrzcił się na komunizm jeszcze przed rewolucją, gdy komuniści zaczęli pielgrzymować do Sierra Maestra. Podobno Carlos Rafael Rodríguez, mózg kubańskich komunistów, po wielotygodniowych dysputach dokonał konwersji wodza na „nową wiarę”.
Inna hipoteza powiada, że komunistą nie stał się nigdy: jest typowym latynoskim caudillo, wodzem, który cynicznie wykorzystał czerwone barwy, żeby utrzymać władzę, uzyskać gwarancje Związku Sowieckiego (czasy zimnej wojny!) i znaczenie na wielkiej szachownicy.
Sam Fidel raz mówił: „od początku lat pięćdziesiątych absolutnie wierzyłem w marksizm”, „miałem solidną koncepcję marksistowsko-leninowskiej walki”; a innym razem bił się w piersi za uleganie w przeszłości „propagandzie imperializmu”. Pewne jest jedno: alians z komunistami rozegrał tak zręcznie, że to oni przyłączali się do niego, nie on do nich.
Francuski entuzjasta, a potem krytyk Fidela, K.S. Karol napisał, że Castro musiał się przecież z kimś zbratać. Partyzanci byli „małą awangardą”, „bez politycznych i administracyjnych kompetencji”. Komuniści coś już wiedzieli, „mieli poczucie organizacji, dyscyplinę – cechy, które Fidel uważał za podstawowe”; byli „gorącymi zwolennikami władzy wertykalnej”, „przywykli do wiary w mądrość wodza” i mieli „potężnych sojuszników na Wschodzie”. Oportunizm?
„Powinniśmy uwolnić Fidela od zarzutu oportunizmu – uważa K.S. Karol. – Od chwili, gdy wszedł na tę drogę, wierzył w «socjalistyczną rewolucję» z taką samą intensywnością, z jaką w Sierra Maestra wierzył w [„burżuazyjny”] program [ogłoszony po ataku na koszary Moncada]. Jego projekt zmieniał się pod wpływem wydarzeń, ale sam Fidel nie. Był tym samym człowiekiem, wizjonerem, z tą samą pasją, który tak samo jak przedtem wierzył we własną strategię, teraz przekształconą w socjalistyczną i antyimperialistyczną”.
Tylko skąd ta strategia? Pytanie, czy to nie Ameryka popchnęła Fidela w objęcia Marksa i Chruszczowa, stawiane jest bez końca.
Patriota.
Za czasów innej rewolucji, w Meksyku, rzekł pewien generał: „Wszyscy jesteśmy bolszewikami... Nie wiem, co to socjalizm, ale jestem bolszewikiem, tak jak wszyscy patrioci w Meksyku. Jankesi nie lubią bolszewików. Jankesi są naszymi wrogami. Dlatego bolszewicy muszą być naszymi przyjaciółmi, a my przyjaciółmi ich. Wszyscy jesteśmy bolszewikami!”. Taka była piekielna logika zimnej wojny, zauważył kiedyś meksykański intelektualista i polityk Jorge G. Castañeda.
Może cała rewolucja na Kubie była przede wszystkim na złość Wujowi Samowi?
„Słuchajcie jankesi! – raz jeszcze C.W. Mills, amerykański entuzjasta Rewolucji na Kubie, który postanowił wejść w skórę Kubańczyka. – Podobnie jak większość krajów Ameryki Łacińskiej, mamy po uszy waszych koncernów i działalności, i waszego rządu u nas. Panowaliście nad nami już dość długo. Wasz rząd popierał Batistę aż do ostatniej minuty jego gangsterskiego reżimu. Morze Karaibskie nie jest już północnoamerykańskim jeziorem...”.
Dolary uciekały do Ameryki z każdym błyskiem neonu i z każdym dzwonkiem telefonu. Wielki Sartre ubolewał: „Gdy wieczorami przekręcam kontakt, mój pokój dobywa się z nocy dzięki obcemu towarzystwu – temu samemu, które ma monopol na elektryczność we wszystkich, czy prawie wszystkich państwach Ameryki Łacińskiej. Tak uzyskała swój sens pochodnia, którą wznosi w nowojorskim porcie olbrzymi i czczy posąg wolności: Amerykanie z Północy oświetlają Nowy Świat, sprzedając mu elektryczność za drogie pieniądze”. W Hawanie ciągle żywa była pamięć o upokarzającej poprawce Platta, która dawała jankesom prawo interwencji „w obronie niepodległości Kuby”. Ambasador USA był równie ważny jak miejscowy prezydent. Bogaci gringos prowadzali się z kobietami dumnych machos, no i prali szmal w hawańskich szulerniach.
Gdy jednak grupa partyzantów z Sierra Maestra porwała turystów z Ameryki, Castro się wściekł. Porwanych wypuszczono – natychmiast i bez dyskusji. Po rewolucji, gdy do Hawany przybył ambasador Bonsal, Fidel powiedział w TV: „Przyjazny i serdeczny dla Kuby. Dobry ambasador”. Czy tak mówi lider antyjankeskiej insurekcji?
Podczas triumfalnej podróży do Stanów Zjednoczonych Castro uspokajał: „Nie jesteśmy komunistami”. Pokaz dla zagranicy? Niekoniecznie. Agenci CIA i dyplomaci donosili z Hawany, że Castro „nie jest promoskiewskim komunistą”. Wiceszef CIA raportował senatowi: „Komuniści uważają go za reprezentanta burżuazji, nie są w stanie zdobyć publicznego uznania ani wpływu na bieg rewolucji”.
Antyjankeska histeria zaczęła się na dobre dopiero wtedy, kiedy po pierwszych nacjonalizacjach Amerykanie upomnieli się o swoje. Ambasador Bonsal przyznaje: Fidel czuł, że musi być antyamerykański, bo Batista był proamerykański. „Propagandy nienawiści nie ograniczono jednak do stosunków Stanów Zjednoczonych z Batistą – ubolewał Bonsal. – Pisano historię na nowo, by wzbudzić maksimum nienawiści do imperialistycznej Ameryki”.
Na drugim brzegu było nie lepiej. W pojedynku wyborczym i John F. Kennedy, i Richard Nixon na oczach siedemdziesięciu milionów telewidzów spekulowali, jak najskuteczniej zlikwidować „castryzm”. „Słuchałem «poczciwych ludzi» – wspominał K.S. Karol – spokojnych ojców rodzin, dyplomatów po wielkich uczelniach, jak dyskutowali, czy najpierw ogolić Fidelowi brodę, czy przeciwnie – lepiej rozstrzelać go tak jak stoi”.
W rewanżu za nacjonalizację Waszyngton zawiesił import kubańskiego cukru.
Jednak cicha wojna przeciwko Castro zaczęła się dwa miesiące po obaleniu Batisty, zanim rewolucja pozbawiła Amerykanów 850 milionów dolarów, które mieli w rafineriach, ranczach, młynach cukrowych. Już w marcu 1959 roku Narodowa Rada Bezpieczeństwa postanowiła: trzeba ustanowić „inny rząd na Kubie”. Dokumenty CIA z 1960 roku mówią otwarcie o „delikatnej misji, wymagającej akcji w stylu gangsterskim”, której „celem jest likwidacja Fidela Castro”. Wykonawcą miała być mafia. Zamachów było potem ze trzydzieści. Najbliższy celu – gdy odkryto słabość Fidela do koktajli. Chłopak z baru, który przyrządzał milk shake’a miał wsypać truciznę z kapsułki, ale proszek zamarzł w lodówce, kapsułka pękła. Kennedy wycofał ponoć przyzwolenie (polecenie?) na „likwidację” Castro. Przez emisariusza szukał zgody, zabiegi te przerwał zamach w Dallas. Powstała później hipoteza, że to Castro zlecił zamordowanie prezydenta USA. Nigdy jej nie dowiedziono. Relacje emisariusza Kennedy’ego świadczą, że Castro pragnął pokoju równie mocno.
„Pozostaje zagadką – zastanawiał się Tad Szulc – dlaczego [już w marcu 1959], w ciągu pięciu dni od [niezwykle przyjaznego] spotkania ambasadora USA [z Fidelem], Narodowa Rada Bezpieczeństwa dyskutowała o likwidacji Castro, nie dając szans dyplomacji”. Wygląda na to, że „administracja Eisenhowera od początku miała sekretny plan wykolejenia rewolucji i traktowała to jako kwestię fundamentalną”. Słowem: powtórka z Gwatemali, gdzie pod pretekstem likwidacji „przyczółka komunizmu na zachodniej półkuli” Stany Zjednoczone zmontowały w 1954 roku zamach stanu przeciwko demokratycznemu rządowi Jacobo Árbenza. Ów pucz dał początek jednej z najkrwawszych dyktatur w regionie i rozpętał wojnę domową, trwającą z przerwami niemal do końca lat dziewięćdziesiątych. Z Kubą miało być podobnie. Przychodzi na myśl pytanie, czy „imperializm” USA w tamtej epoce, to aby na pewno tylko slogan lewicy latynoamerykańskiej?
Na nic się zdały przestrogi C.W. Millsa, że „jeśli jankesi będą nadal codziennie wykrzykiwać przeciwko komunistom, wymyślać im i oskarżać o antyjankesizm, może to się stać dla niektórych prawdziwych rewolucjonistów powodem do wstępowania w szeregi Partii Komunistycznej!”.
Ambasador Bonsal powtarza za Ernestem Hemingwayem: „Ufam Chrystusowi, że USA nie odetną skupu cukru. To by czyniło z Kuby prezent dla Rosjan”. Już od siebie dodaje: „Prezent ten został właśnie zrobiony”.
Heretyk.
Istnieje kawiarniana demonologia, wedle której Fidela wymyślili Sowieci, Chińczycy, Bóg-wie-kto-jeszcze, by zdobyć przyczółek u wrót Ameryki. Nie potwierdzają tego żadne źródła. To Ameryka dziesięć dni wcześniej niż Związek Sowiecki uznała kubański rząd rewolucyjny. Moskwa nie spieszyła się do uścisków z Fidelem. Castro miał opinię awanturnika, Chruszczow był po przyjaznych rozmowach z Eisenhowerem w Camp David. Z perspektywy sowieckiej rewolucja Castro – zrobiona bez, a w pierwszym okresie wbrew, partii komunistycznej – była jedną wielką herezją.
Na początku 1962 roku kubańscy komuniści, wierni Moskwie, podjęli próbę usunięcia Fidela. Zgarnęli większość stanowisk we władzach, przy czym część niejawnie – poprzez „swoich” ludzi w Fidelowym Ruchu 26 Lipca i innych grupach. Fidel uprzedził cios. W pełnym furii przemówieniu w telewizji oskarżył komunistę Aníbala Escalante o „sekciarski spisek”. Głowy nikt nie stracił, co najwyżej spadł ze stołka. Czy Moskwa spiskowała z kubańskimi rywalami Fidela? Nic pewnego. Jednak ambasadorowi ZSRR, który opuszczał Kubę, Fidel odmówił pożegnalnej rozmowy.
Krótko potem, w obawie przed agresją Ameryki, również z powodu międzynarodowej izolacji, Fidel zawiera jednak przymierze z Chruszczowem. Rosjanie rozmieszczają na wyspie wyrzutnie rakietowe, Amerykanie odpowiadają, że oznacza to wojnę. Świat staje na krawędzi nuklearnej zagłady. W krytycznej chwili Chruszczow wycofuje się i demontuje wyrzutnie. Castro czuje się wystrychnięty na dudka – nie tyle z powodu kapitulacji Chruszczowa, ile dlatego, że ten za jego plecami paktował z jankeskim diabłem. Rozpoczyna się zimna wojna między Hawaną a Moskwą. Rodzi się castrowska herezja.
Zasada pierwsza: odrzucenie dogmatu o prymacie Moskwy w światowym ruchu komunistycznym. „Czy to nie paradoks historii – kpił Fidel z radzieckich towarzyszy – że w chwili, gdy pewne grupy kleru stają się rewolucyjne, niektóre grupy marksistowskie stają się pseudorewolucyjnym kościołem? Mam nadzieję, że nie będę ekskomunikowany ani doprowadzony przed Świętą Inkwizycję za te słowa. Nie ma nic bardziej antymarksistowskiego niż dogmat i sztywne myślenie. W świecie idei rewolucyjnych nikt nie ma prawa uzurpować sobie monopolu”.
Herezję Fidela zrodziło marzenie o socjalizmie, w którym nie będzie bezdusznej biurokracji i w którym wszystko będzie dla ludzi – teraz, dziś, od zaraz. C.W. Mills upajał się „antybiurokratyczną osobowością Fidela”, jego sposobem załatwiania spraw „w sposób jak najbardziej praktyczny i natychmiastowy”. Centralne planowanie, współzawodnictwo pracy i instytucje miał zastąpić spontaniczny czyn mas pod wodzą charyzmatycznego przywódcy. Cała Kuba ścina trzcinę cukrową – szwaczki, praczki i filozofowie! Demokracja robotnicza w zakładach pracy – jak najbardziej, ale związki zawodowe – nigdy w życiu! Rosjan, Węgrów, Czechów smagał Fidel (choć częściej jego towarzysz Che Guevara) „z lewa”: za biurokrację, za wprowadzanie do gospodarki socjalistycznej elementów rynku. „Nie dojdziemy do komunizmu drogami kapitalistycznymi!” – nauczał Castro. W stosunkach Rosjan z państwami bloku sowieckiego widział imperialistyczny wyzysk.
Ogon machał psem, a pies siedział jak mysz pod miotłą. Każdy nerwowy ruch mógł popchnąć nieprzewidywalnego Fidela w ramiona Mao Zedonga, który rywalizował z Sowietami o rząd dusz w ruchu komunistycznym. Nerwy puściły Rosjanom dopiero wtedy, gdy Castro wypowiedział im otwartą wojnę wewnątrz partii komunistycznych Ameryki Łacińskiej. To drugi, może najważniejszy filar castrowskiej herezji.
Było tak: rocznicę rewolucji październikowej w 1966 roku kubański dziennik „Granma” uczcił wezwaniem do rozłamu w komunistycznych partiach Wenezueli, Argentyny, Brazylii, Gwatemali. „Prawdziwi komuniści, prawdziwi obrońcy leninizmu na kontynencie przystępują do walki. Ci, którzy stają z boku, przestają być komunistami”. Dogmatem Moskwy było w tamtym czasie „pokojowe współistnienie” ze Stanami Zjednoczonymi. Walka zbrojna, guerrilla była z innej bajki.
Źródełko herezji biło nie tylko z ambicji Fidela. Biło daleko – nad Mekongiem. W 1965 roku, gdy Ameryka uderzyła na Wietnam, Moskwa – w opinii Castro – schowała głowę w piasek. „Poczucie braku bezpieczeństwa” – tłumaczył strategię Hawany K.S. Karol – plus wiara w skuteczność wojny partyzanckiej (mit Sierra Maestra!) otworzyły cichy front między Fidelem a Rosjanami. „Zróbmy dwa, trzy, wiele Wietnamów – wzywał Che Guevara – a będziemy bezpieczniejsi! Jankesi nie dadzą rady na tylu frontach, a na pomoc Moskwy nie ma co liczyć”.
Moskiewska „Prawda” ekskomunikowała „reakcjonistów, którzy podążają za apelami człowieka wzywającego do zmian w całym systemie socjalistycznym”. Jak w mowie kościelnej – żadnych nazwisk i więcej między wierszami niż w tekście. Fidel replikował bez zahamowań: „Nikt nas nie może nazwać krajem satelickim i dlatego cieszymy się takim szacunkiem w świecie”.
Latynoamerykańscy komuniści nie rwali się jednak do wojny partyzanckiej. Nie wierzyli w pokonanie zawodowej armii i wybierali na ogół wierność dogmatowi Moskwy o „pokojowym współistnieniu” z Ameryką i kapitalizmem. Niektóre partie były skłócone, podzielone, niezdolne do jakiegokolwiek czynu. Inne nastawiały się na legalną działalność. Jednym z nielicznych, którzy odpowiedzieli na apel Fidela, był dysydent z Komunistycznej Partii Wenezueli Douglas Bravo. Skrzyknął garstkę towarzyszy i założył partyzantkę.
Herezja castrowska miała w latach sześćdziesiątych krótki żywot. Rok po artykule „Granmy” zginął w Boliwii Che Guevara. Lewica Zachodu rzuciła się Fidelowi do gardła: „Po co zginął Che?” – pytał na łamach komunistycznej „L’Humanite” Jacques Amault. Oskarżano Fidela, że zdradził Guevarę.
Niespełna rok później Castro zmienia stosunek do Moskwy. Choć dalej wierzy, że jeszcze wybije godzina „trzeciego komunizmu” (obok sowieckiego i chińskiego), to latem 1968 roku widzi jasno, że żadnego „Wietnamu” na zachodniej półkuli nie będzie. Po inwazji Układu Warszawskiego na Pragę Castro podaje rękę Rosjanom, potępianym wtedy przez wszystkich komunistów świata.
Pojednanie z Moskwą miało źródło w tych samych obawach, które kilka lat wcześniej zrodziły castrowską herezję. Po anemicznej reakcji Waszyngtonu na zdławienie Praskiej Wiosny, Fidel obawiał się równie niemrawej reakcji Moskwy na ewentualną agresję USA przeciw Kubie. Na dodatek Breżniew zagroził, że nie kupi kubańskiego cukru – i Fidel musiał iść do Canossy.
„Słońca nie można zakryć palcem”, ogłosił Castro. A Słońce to Ojczyzna Proletariatu. Co za ironia historii! Dziesięć lat po wyzwoleniu Kuby z gospodarczej zależności od Ameryki wyspa popadła w nową, jeszcze większą zależność – od Moskwy.
Misjonarz.
„Ten Castro to niepoczytalny facet! Znowu zrobił awanturę na cały świat!” – krzyczał w 1975 roku sowiecki premier Aleksiej Kosygin w obecności czechosłowackich towarzyszy, kiedy na początku lat siedemdziesiątych Fidel Castro wysłał instruktorów i żołnierzy, żeby wsparli rewolucję w Angoli (anegdotę zasłyszaną od byłego czeskiego prominenta-komunisty opowiadał mi Zbigniew Kowalewski, znawca i sympatyk latynoamerykańskich partyzantek). Towarzysze radzieccy chcieli odciąć się od Fidela, ale ich generałowie dostrzegli zaletę rewolucyjnej draki: sowiecki satelita obserwujący Ziemię miał ponoć kilkugodzinną „dziurę”; baza w Angoli rozwiązywała sprawę.
Fidel biegł wszędzie tam, gdzie rewolucja, powstanie, bunt. Chciał być sumieniem Trzeciego Świata, jego mentorem.
„W każdy zakątek świata możemy wysłać więcej lekarzy, nauczycieli, techników niż amerykański Korpus Pokoju i wszystkie Kościoły razem wzięte. A mamy tylko dziesięć milionów mieszkańców” – zachwalał rewolucyjny potencjał swojego kraju. Jechali żołnierze, szkoleniowcy, jechała broń. Można w tym widzieć eksport terroryzmu, lecz z perspektywy trzecioświatowej była to pomoc dla uciśnionych ludów. Etiopią, Grenadą, Nikaraguą nie rządzili subtelni dżentelmeni. Z tyranami, jak Hajle Sellasje, ze zwyrodnialcami, jak Anastasio Somoza, trudno było umawiać się na rozmowy „okrągłego stołu”. Zimna wojna lokowała tamte rebelie po stronie sowieckiego „imperium zła”. Ale komunizm bywał tu często kostiumem, językiem narodowych aspiracji. Czyż podobnie nie było na Kubie?
Fidela porównuje się czasem z Josipem Broz Tito, antysowieckim przywódcą komunistycznej Jugosławii. Obaj partyzanci, obaj komuniści w narodowych kolorach, aspiranci do roli światowych mentorów. Szczerze się nienawidzili. Walczyli o palmę Pierwszego w Ruchu Krajów Niezaangażowanych. Raz jeden był górą, raz drugi. W ostatniej rundzie, krótko przed śmiercią, Tito protestował, gdy Castro wpychał „niezaangażowanych” na sowiecką orbitę. „Dał Fidelowi niezłą lekcję – pisał Tad Szulc. – Niegdysiejszy aliant Kremla zerwał z Rosjanami, chcąc samemu decydować o przyszłości kraju; Castro zaś, mimo bolesnych doświadczeń z Moskwą, zaczął nagle wyrażać wiernie sowieckie stanowisko. Tito chciał ostrzec młodszego partyzanta, by nie oddawał pod zastaw swojej niezależności na zawsze”.
Nie oddał. Gdy w Europie zdechł komunizm, Fidel uznał to za śmiertelny błąd Historii. Postanowił go naprawić. „Nawet jeśli ktoś by mi powiedział, że 98 procent ludu nie wierzy w Rewolucję, walczyłbym dalej” – mówił w 1990 roku do kubańskich studentów.
Socjalizm albo śmierć!
Nazywam się Pío Serrano. Jestem Kubańczykiem. Przyjechałem do Hiszpanii w siedemdziesiątym czwartym. Należę do pierwszego pokolenia Rewolucji Kubańskiej – tych, którzy w pięćdziesiątym dziewiątym byli młodzi i razem z większością społeczeństwa witali entuzjastycznie Rewolucję Fidela Castro; Rewolucję, o której sądziliśmy, że będzie narodowa, antyimperialistyczna – jak się wtedy mówiło – i która miała poukładać wszystko na nowo: życie polityczne uczynić przyzwoitszym, wprowadzić niezbędne reformy... Na początku lat siedemdziesiątych trafiłem do obozu pracy przymusowej. Potem pozwolono mi wyjechać. Mieszkam teraz tu, w Madrycie, prowadzę małe wydawnictwo Verbum...
Mały pokoik wypełnia się dymem z fajki. Niewielkie mieszkanie w starej kamienicy w centrum Madrytu nie jest gniazdem kontrrewolucyjnego spisku, a Pío Serrano nie ma w sobie nic z natchnionego rycerza antycastrowskiej krucjaty. Brak mu żaru, który czyni rewolucjonistów. Wydaje książki politycznych uchodźców, podręczniki do angielskiego, dzieła o sztuce. Sam pisze wiersze. Historia poturbowała mu kości, ale to jeden z takich, którzy mówią „nie”, bo tak trzeba i na tym koniec. Za sprzeciwem wobec tyranii nie poszła kariera spiskowca, ani związki z polityczną emigracją w Miami.
Pío Serrano chciał żyć.
(kaseta I)
Pyta pan, co myślę po tylu latach o naszej Rewolucji... Dzielę ją na etapy, bo wie pan, mówienie o jednej Rewolucji Kubańskiej jest oszukańcze, nie ma sensu.
Rewolucyjne były lata do sześćdziesiątego ósmego. Przyszli historycy być może orzekną, że to była naprawdę Rewolucja Kubańska. Później zaczął się okres instytucjonalizacji, usztywnienia się reżimu, który przestał być rewolucyjny.
Wyznam coś panu szczerze: nie lubię tych, co to walczyli o Rewolucję, popierali socjalistyczne zmiany, a potem wyjechali do Miami i udają, że od urodzenia walczyli z Fidelem. Ja sam maszerowałem z entuzjazmem w szeregach Rewolucji, razem z nią dojrzewałem, ewoluowałem.
Pierwszy moment: Rewolucja narodowa. Sądziliśmy, że nie utożsami się z żadnym z wielkich mocarstw zimnej wojny. Tymczasem w sześćdziesiątym pierwszym, tuż przed inwazją naszych wrogów z Miami na Playa Girón [w zachodniej historiografii znanej jako Zatoka Świń], Fidel ogłosił, że Rewolucja będzie socjalistyczna. W porządku! Zgodnie z tą decyzją, my – jej uczestnicy – zaczęliśmy podążać w stronę socjalizmu.
W wojnie partyzanckiej, która doprowadziła do zwycięstwa, nie walczyłem; kiedy wybuchła, miałem piętnaście lat. Mieliśmy w szkole kółka oporu przeciwko reżimowi Batisty, ale to nie było nic heroicznego, nie warto opowiadać. Czynny udział w obronie Rewolucji wziąłem dopiero w dniach inwazji na Playa Girón.
W pierwszych latach staraliśmy się, żeby socjalizm kubański był naprawdę „nasz” – tropikalny, żeby nie kojarzył się z Moskwą. Na Kubie działała stara partia komunistyczna – stalinowska, całkowicie wierna Kominternowi, która kierowała się wyłącznie wskazówkami z centrali. Na samym początku oskarżyła Rewolucję Fidela, że jest ruchem puczystowskim, samowolnym, nieodpowiedzialnym. Komuniści na Kubie nigdy nie odnieśli znaczącego sukcesu w wyborach. Narodowe i antyimperialistyczne nastroje były podszyte niechęcią do komunizmu. A początkowy socjalizm naszej Rewolucji był tak bardzo „nasz”, że na każdym kroku manifestowaliśmy niezależność od Związku Radzieckiego.
Pracowałem w katedrze filozofii uniwersytetu w Hawanie. Uprawialiśmy filozofię odległą od podręcznikowego marksizmu-leninizmu, zwłaszcza od tego, czego uczono na uczelniach sowieckich. Czerpaliśmy garściami z Althussera, filozofów hispanoamerykańskich, z oryginalnej myśli narodowej, filozofów Trzeciego Świata. Katedra była miejscem, gdzie spotkali się ludzie młodego pokolenia, politycznie zaangażowani, antysowieccy. Jak już mówiłem, Rewolucja Kubańska była przede wszystkim narodowa.
Stosunki z Moskwą stały się napięte. Chruszczow był wobec Fidela paternalistyczny, tolerował jego wybryki jak cierpliwy ojciec, a Fidel zachowywał się jak niesforne i rozkapryszone dziecko. Po kryzysie rakietowym omal nie doszło do zerwania. Castro tak się rozzłościł na Chruszczowa, że postanowił zostać liderem międzynarodowego ruchu partyzanckiego w Ameryce Łacińskiej i w Afryce, który szedł pod prąd polityki ZSRR. Fidela zachwycały teorie wojny partyzanckiej; główną była teoria foco, ogniska, którą sformułowali francuski intelektualista Regis Debray i Che Guevara. Chodziło o to, że takie „ognisko”, grupa ludzi awangardy rewolucyjnej, niekoniecznie o proweniencji proletariackiej, osiedlało się na wsi – a więc zupełnie na odwrót niż głosiła doktryna sowiecka – i stamtąd miało zanieść rewolucję do miasta, do proletariatu. Z punktu widzenia tradycyjnego leninizmu było to coś naprawdę... perwersyjnego! (śmiech) Castro kupił tę teorię z entuzjazmem, na złość Sowietom, i w ten sposób budował niezależność od Moskwy. Zachowywał się tak do sześćdziesiątego ósmego. Dlatego sądzę, że Rewolucja Kubańska trwała do tego właśnie momentu.
W sierpniu sześćdziesiątego ósmego wojska sowieckie wkroczyły do Pragi. W pierwszej chwili wydawało się, że Fidel okaże sympatię praskim buntownikom. W jednej z kubańskich gazet pojawiły się nawet artykuły sympatyzujące z czeskimi reformatorami. Ale tej samej nocy, kiedy w gazetach napisano: „Czołgi sowieckie na ulicach Pragi”, Castro przemówił w telewizji i wylał na nas – którzy wierzyliśmy, że poprze rebelię Praskiej Wiosny – kubeł zimnej wody. Uległ sowietom. Bał się, że na sowiecką inwazję Pragi Amerykanie odpowiedzą zajęciem Kuby.
Ale nie tylko o to chodziło. Rok wcześniej wydarzyło się coś znacznie ważniejszego, tragicznego: śmierć Che Guevary w Boliwii. My, młodzi rewolucjoniści, sympatyzowaliśmy z Che. Uważaliśmy go za kogoś czystego, nieskazitelnego, mimo jego ogromnych wad jako człowieka, który zarządzał różnymi sektorami życia państwowego. Jako administrator Guevara zupełnie się nie sprawdził. Ale był to człowiek szlachetny. Przeczuwaliśmy, że Castro skazał go na samotną śmierć w Boliwii. Nie mieliśmy dowodów, to była intuicja, która nie dawała nam spokoju.
Sześćdziesiąty ósmy to nie tylko Praska Wiosna, ale i bunt studentów Berkeley, Paryża, Meksyku – masakra na placu Tlatelolco, a na Kubie czas drastycznych zmian. Castro upaństwowił resztki prywatnej gospodarki, która się jeszcze ostała po Rewolucji. Od tamtej pory szewc nie mógł już naprawiać butów we własnym warsztacie, krawcowa nie mogła uszyć sukni... Był to brutalny cios w szanse przeżycia tysięcy ludzi na Kubie. W Moskwie było już po zmianie warty: miejsce Chruszczowa zajął Breżniew, który nie miał nic z dobrotliwego wieśniaka. To Breżniew zmienił reguły gry Moskwy z Hawaną – potwierdziły to ujawnione niedawno dokumenty.
Początkowo Castro się opierał. Wykorzystywał broń, którą przysyłali Sowieci – zupełnie sobie z nich drwiąc! – do walk partyzanckich w Ameryce Łacińskiej. Pokazywał, że nie pozwoli sobą sterować. Ale musiał w końcu wyczuć, że wiatry historii nie są już dla niego pomyślne...
Prosowiecki zwrot na Kubie zaczął się tak naprawdę wcześniej, na co wskazywał Guevara. Che był autentycznym rewolucjonistą, nie miał nic wspólnego z Moskwą. Jego ostatnie wystąpienie publiczne w Algierii było kontestacją form solidarności Moskwy z ruchami wyzwoleńczymi w Ameryce Łacińskiej. Po powrocie Che z Algierii doszło do kłótni między nim a braćmi Castro. Sądzę, że powodem wyjazdu Che z Kuby była narastająca sowietyzacja wyspy. Nie chciał mieć z tym nic wspólnego, brzydził się.
W sześćdziesiątym ósmym zamknięto moją katedrę na uniwersytecie. Wcześniej byliśmy zachęcani do rozwijania marksizmu narodowego, popierania idei foco. Teraz rozparcelowano nas po różnych wydziałach, a krótko potem katedrę filozofii otwarto na nowo – już pod kierownictwem sowieckiego doradcy, który ustalił nowe kierunki nauczania marksizmu. To były proste kopie sowieckich podręczników. Coś się wtedy skończyło. Coś bardzo dla nas ważnego.
Między rokiem sześćdziesiątym ósmym a siedemdziesiątym Kuba przeżywa głęboki kryzys; są kłopoty z wyżywieniem. A potem następuje ostateczny odwrót od tego, co uważaliśmy za Rewolucję. Charakter karaibskiej fiesty, pełnej swobody, wdzięku, który znamionował socjalizm kubański, kończy się bezpowrotnie. Sowieci wymagają od Castro dyscypliny. Rewolucja zamienia się w twardy, zdyscyplinowany reżim jednej partii.
Było to zdumiewające, ponieważ do tamtej pory Castro wydawał się komunistą całkowicie nieortodoksyjnym. W sześćdziesiątym pierwszym ustanowił socjalizm i rozwijał go bez partii! Nie było żadnej partii komunistycznej – stara partia poszła w rozsypkę, a nowej nie powołano. Jeszcze zanim uznano Rewolucję za socjalistyczną, Kuba przeprowadziła nacjonalizację środków produkcji, postawiła na bezpłatne kształcenie ludzi – bez komunistycznej ideologii. Czyli „baza” i elementy „nadbudowy” – mówiąc marksistowskim żargonem – powstały przed ogłoszeniem socjalizmu na Kubie. Kiedy Fidel ogłasza Rewolucję socjalistyczną, banki, wielki przemysł i szkoły są już znacjonalizowane.
Dopiero po utworzeniu nowej Komunistycznej Partii Kuby powstają – i to też nie od razu – mechanizmy centralizacji gospodarki; Kuba dostosowuje się do sowieckiej organizacji produkcji. Tworzy rozbudowaną strukturę biurokratyczną, słowem: typowy sowiecki model. Kraj sowietyzuje się we wszystkich dziedzinach. Przyjeżdżają kontyngenty wojskowe ze Związku Sowieckiego, rozpoczyna się okres nazywany dziś „szarą dekadą”, czyli lata siedemdziesiąte. Kraj przeżywa kłopoty gospodarcze, wstrząsają nim czystki ideologiczne. Ideologia, zwłaszcza jej czystość, przybiera na znaczeniu. Kończą się swobodne dyskusje, kultura mizernieje. Ja sam przechodzę okres wewnętrznego rozdarcia. Reżim Castro przestaje odpowiadać moim wyobrażeniom o Rewolucji.
Przeniesiono mnie do Instytutu Książki. W roku siedemdziesiątym postanowiłem wyemigrować i powiedziałem o tym otwarcie. Zanim udzielono mi zgody, musiałem spędzić cztery lata w obozie pracy przymusowej. W obozach gromadzono ludzi, którzy chcieli wyjechać. Tworzono z nich brygady, które następnie wysyłano do ścinania trzciny cukrowej, nawożenia plantacji. Pracowało się do czasu, kiedy przychodziło – albo nie – pozwolenie na wyjazd.
To była dosyć perwersyjna metoda, bo nie mogę powiedzieć, żeby to były klasyczne obozy koncentracyjne ze strażnikami, karabinami maszynowymi i drutami kolczastymi pod napięciem. Nie. To było dużo subtelniejsze. Każdy, kto zgłosił oficjalnie prośbę o pozwolenie na wyjazd, był kierowany do pracy w tych obozach. Mogłeś iść lub nie, lecz przyznanie albo nieprzyznanie pozwolenia zależało od twojego dobrego zachowania i wykonania pracy. Mogło się zdarzyć, że złożyłeś prośbę i pewnego dnia ją przyznawano. Jednak tę decyzję konfrontowano z twoim zachowaniem w okresie oczekiwania. A zatem to ty sam byłeś najbardziej zainteresowany pobytem w obozie pracy i wypełnianiem norm, które nałożono. Gdyby przyszło ci do głowy uciec albo zaniechać wypełniania obowiązków, i akurat wtedy przyszedłby telegram z wiadomością, że możesz wyjechać, poinformowano by cię: „Niestety, nie może wyjechać, bo nie wykonał zleconego zadania. Niech wróci do pracy, a później zobaczymy”. W tym sensie było to równocześnie subtelne i perwersyjne, bo człowiek był więźniem i zarazem swoim strażnikiem; sam musiał się pilnować. Tak było ze mną przez te cztery lata. Potem dostałem zgodę na wyjazd...
(koniec kasety I)
Po całodniowej włóczędze padłem ze zmęczenia na ławeczce w centrum Hawany. Na reprezentacyjnym Parque Central obrośniętym królewskimi palmami, nieopodal kopii waszyngtońskiego Kapitolu, snuli się rastafarianie. Sprzedawali cygara, po cichu palili trawkę, a i coś mocniejszego by się znalazło.
Dwa miesiące wcześniej policja przeczesała miasto, pozamykano kilka klubów i dyskotek, gdzie można było się upalić. Wszystko to w ramach akcji zwalczania handlu prochami i prostytucji. Handlarze stracili kawał rynku, dziewczyny z wyższym wykształceniem – miejsca pracy. Ale i tak narkotyki w Hawanie były do kupienia przed szkołami. W rolkach z dropsami, tubkach z orzeszkami. Prawdziwa Ameryka!
Rasta, który przedstawił mi się jako Geoffrey (imię na pewno lipne), zaczął od cygar, a skończył na polityce. – Za rok będę musiał ściąć dredy, kończę szkołę turystyczno-hotelarską i do roboty. – I tak nieźle, ale pewnie byś chciał wyjechać? – spytałem.
Rozmowę przerwała ostra bójka między dwoma naćpanymi rastafarianami. Zebrał się tłumek, przybiegł policjant, a tamci dalej się okładają. Policjant odciąga bardziej agresywnego, ten wyrywa się i znów rusza na przeciwnika, nawet stróż porządku oberwał. Grozi mu coś za to? – Nie – Geoffrey bagatelizuje – dostanie grzywnę.
– Pytałeś, czy chcę wyjechać? Słuchaj, jeśli ktoś by zbudował taaaki wielki most z Kuby do Miami, na wyspie zostałaby tylko jedna osoba. Zgadnij kto?
Obaj wybuchnęliśmy śmiechem. – I nie boisz się rozmawiać o takich sprawach – na ulicy, z nieznajomym? – Jesteś przecież cudzoziemcem.
Uciec, wyjechać – kubańska obsesja czasów późnego castryzmu. Pepe, którego poznałem dzięki przyjacielowi z Hawany, uciekał w dziewięćdziesiątym czwartym, w czasie wielkiego exodusu balseros, na zbudowanej przez siebie tratewce. Dryfował po oceanie trzy dni i noce. Przy wybrzeżach Florydy wyłowiła go amerykańska straż. Odstawili go do amerykańskiej bazy wojskowej w Guantanamo na Kubie. Razem z setkami rodaków czekał na decyzję Waszyngtonu. Po czterech miesiącach nie wytrzymał i poprosił o wyjście z bazy, żeby spotkać się z matką. I to był koniec, nie mógł już wrócić. Ci, którzy wytrzymali dwa miesiące dłużej, dostali prawo legalnego wjazdu do USA. Od tamtej pory Pepe błąkał się bez pracy. Robił coś na czarno, ale gdziekolwiek chciał się zaczepić oficjalnie, machali mu przed nosem, że „nie spełnia moralnych wymogów zatrudnienia”. Zdesperowany, zapłacił urzędnikowi ambasady jednego z krajów Ameryki Łacińskiej osiem tysięcy dolarów – połowa całego dorobku życia jego i jego rodziców, żeby przerzucili go za granicę i dali prawo życia w swoim kraju. Po załatwieniu sprawy Pepe miał wpłacić drugą połowę. Gdy go spotkałem, był całkowicie załamany. Sprawa wlokła się miesiącami, urzędnik mówił: „Jeszcze trochę, bądź cierpliwy” – aż w końcu zwrócił pieniądze, mówiąc, że nic nie da się wskórać. Pepe i jego żona postanowili się rozwieść, wejść w nowe związki z cudzoziemcami i ponownie pobrać się na wolności.
Mniej więcej w tym samym czasie jacyś desperaci porwali samolot i rozkazali pilotowi lecieć na Florydę. Jeszcze inni – porwali mały prom, który kursuje ze Starej Hawany do Regli i Casa Blanki – dwóch hawańskich dzielnic, które od głównej części miasta dzieli zatoka. Wszystkich złapano. Trzech prowodyrów stanęło przed plutonem egzekucyjnym. Przyjaciel rewolucyjnej Kuby, portugalski noblista José Saramago napisał po egzekucjach, które zbiegły się z drakońskimi wyrokami na dysydentów, żeby Kuba podążała sobie dalej własną drogą – już bez niego. Saramago nie mógł pojąć, jakie to zwycięstwo odniosła Rewolucja, rozstrzeliwując trzech bezbronnych, zdesperowanych ludzi, którzy nie zrobili nikomu krzywdy; w czasie porwania nikomu włos nie spadł z głowy.
A może nie jest tak najgorzej... Pepe próbował znaleźć psychiczną deskę ratunku. Mam pracę, fakt, że na czarno, ale nie głoduję. Najgorzej było po upadku Związku Sowieckiego. W sklepach nie było nic. W fabryce płacili szklanką cukru, który się jadło albo rozpuszczało w wodzie. Po Hawanie krążyły opowieści, że w pizzach sprzedawanych na ulicy („pizza” jest tu nazwą raczej umowną) ser zastępowano roztopionymi w wysokiej temperaturze prezerwatywami (też kiepskiej jakości). To był czas obsesji, że za chwilę Amerykanie nas zaatakują. Budowaliśmy schrony przeciwatomowe – budowaliśmy, a właściwie to ryliśmy je w skałach.
Kilka dni później w dzielnicy Casa Blanca na obrzeżach Hawany widziałem pozostałości po takich schronach; miały tam powstawać świetlice dla dzieci i coś w rodzaju domów kultury.
W połowie lat dziewięćdziesiątych Fidel uchylił na wyspie drzwi. Zaczęło wpadać trochę powietrza – to znaczy: turystów i dolarów. Nomenklatura bezpieczniacko-wojskowa pozakładała wielkie turystyczne biznesy: Cubanacan, Havanatour... Z Hiszpanii, Francji, Kanady, Włoch zaczął napływać kapitał. Układ był prosty: ludzie reżimu dostawali fotele we władzach zagranicznych spółek, a w zamian spółki mogły zarabiać krocie na kubańskiej turystyce.
W czasie mojej pierwszej podróży na wyspę ściany hoteli szeptały, że turystycznemu otwarciu towarzyszyły boje w Komitecie. Że „raulowcy” z bezpieki chcieli doić kasę dla siebie, a młode wilki, czyli technokraci mówili, że na dłuższą metę tak się nie da, że wyspę trzeba otworzyć naprawdę. Wedle tej teorii, Fidel miał stać pośrodku sporu jako arbiter. W starym notesie odnalazłem komentarz na marginesie: „nieweryfikowalne, włożyć między bajki”. Ale tak się wtedy mówiło.
Wiosną dwa tysiące trzeciego Kuba tonęła w dolarach i... w biedzie. Tak, to kwadratowe jajo, ale realny komunizm na Kubie dowiódł, że takie istnieją. Rewolucja wygnała amerykańskie firmy i amerykańską walutę. Rewolucja zagrała na nosie wujkowi z Północy. Rewolucja wzgardziła materialnym przepychem i bogactwem za cudzą monetę. Ale oto nagle dolar, za którego posiadanie kilka lat wcześniej można było pójść do więzienia, stał się oficjalną walutą. Zarobki wypłacano w walucie rewolucyjnej – peso, ale ceny na prawdziwe produkty były już w walucie imperialistycznej – dolarze (ceny w peso – jedynie w sklepach, gdzie kupowano „na książeczkę”). Co można było kupić „na książeczkę”? Sześć funtów fasoli, sześć funtów ryżu, ćwierć litra oleju... Książeczka nie gwarantowała, że wszystko to się dostawało.
Za to w sklepach za dolary – naprawdę wszystko. Nie, to nie Peweksy z papierosami i wódką, znane z krajów dawnego bloku sowieckiego. To wielkie supermarkety jak Carrefour, Leclerc, w których naprawdę wszystkiego w bród – ale jakie ceny? Mała puszka mielonki kosztowała pięć dolarów (przeciętna pensja Kubańczyka w roku dwa tysiące trzecim wynosiła dziesięć–piętnaście dolarów); sok owocowy w kartonie – dwa i pół dolara. Najdroższy kraj świata! Dlaczego? Przecież tę żywność Kuba kupowała tanio w Hiszpanii, Meksyku i we Francji? Tak, ale cena, którą Kubańczyk widział w supermarkecie, była przeciętnie 2,4 razy wyższa od ceny, za jaką nabyło towar rewolucyjne państwo. Ten rabunkowy proceder – cena zakupu pomnożona przez 2,4 – państwo nazwało „odzyskiwaniem dewiz”. Za „odzyskiwanie” płacili obywatele.
A skąd mieli pieniądze? – pytanie każdego przytomnego przybysza. Zarobki w peso, towary w dolarach, pensji w peso nie starczyłoby na jednorazowe zakupy w supermarkecie, a supermarkety pełne ludzi; w weekendy trzeba było robić wózkiem slalomy między kupującymi. Rodziny w Miami? Tak, prawie każdy miał kogoś w Stanach, ale to częściowe wyjaśnienie. Drobnymi przesyłkami rodzinnymi – limitowanymi do pewnego momentu do 1200 dolarów rocznie – nikt nie wpompowałby w gospodarkę tylu pieniędzy, żeby w supermarkecie dzień w dzień były tłumy.
Jesień castryzmu była dla Kubańczyków czasem kombinowania. Działało jawne podziemie gospodarcze (kolejna sprzeczność: „jawne podziemie”). Jawne podziemie to masowy handel cygarami kradzionymi z fabryk (oczywiście z banderolkami, żeby celnicy nie zarekwirowali na lotnisku); to handlowanie oszukanymi cygarami skręconymi z liści bananowca; to nielegalne dolarowe taksówki dla turystów (obok legalnych i opodatkowanych); to dziewczynki z wyższym wykształceniem łapiące cudzoziemców za spodnie (cennik: od dwudziestu pięciu do pięćdziesięciu dolarów, w nocnym klubie – nawet stówa); to knajpki, zwane paladarami (legalne do dwunastu klientów naraz, a co ponadto – nielegalne i nieopodatkowane); to nielegalne hoteliki, pensjonatki, pokoiki.
Nawet język uchwycił zmagania z materią fidelizmu. Na pytanie: „Jak tam ci leci?”, nieznajomy Kubańczyk odpowiadał: „Wszystko w porządku”. Kubańczyk znajomy mówił coś w rodzaju: „Się walczy, się kombinuje”.
Się walczyło różnie. Nocą się wypływało na ryby na dętce od opony. Niby łowić nie było wolno, ale wszyscy łowili. Pewien cudzoziemiec opowiadał mi o znajomych, którzy pojechali na wycieczkę poza Hawanę. Zatrzymał ich autostopowicz. Okazało się, że nie chciał nigdzie jechać, chciał sprzedać cygara. Gdy kierowca nie chciał cygar, ów wylegitymował się jako policjant – nie żeby postraszyć, ale żeby uwiarygodnić się jako kontrahent.
Walczenie i kombinowanie władza utrudniała, jak mogła. Młode małżeństwo założyło wypożyczalnię kaset wideo. Nie zgłosiło Urzędowi, ktoś z blokowego „cedeeru” (komitetu obrony rewolucji) doniósł i nieszczęście gotowe. Wpadli do mieszkania i wynieśli wszystko – dosłownie: wszystko! Stół, krzesła, łóżka, kuchenkę, odkręcili umywalkę. Ludzie zostali z malutkim dzieckiem w gołych ścianach. Konfiskata po kubańsku.
Dziewczyna z Trynidadu, cudownego kolonialnego miasta z siedemnastego wieku na południu wyspy, musiała zamknąć legalny pensjonat, bo zarabiała dopiero na czternastym gościu w miesiącu. Pieniądze z pierwszych trzynastu musiała oddać państwu. W sezonie goście byli, ale poza sezonem miała na miesiąc najwyżej ośmiu–dziesięciu. Nie dość, że oddawała państwu cały zarobek, to musiała inwestować w utrzymanie pensjonatu w dobrym stanie.
Taki kapitalizm socjalistyczno-rewolucyjny.
Ludzie na Kubie bali się nadal, ale jak gdyby mniej. Znacznie mniej. Trzy lata wcześniej trudno było spotkać kogoś, kto by ot tak na ulicy ponarzekał na Fidela do nieznajomego przybysza. W dwa tysiące trzecim, po kilku minutach rozmowy, mało kto się hamował.
Jorge, uliczny handlarz książkami, emerytowany nauczyciel, chętnie opowiedział o książkach, które przeczytał, a które nigdy nie były wydane na wyspie. Mario Vargasa Llosy wyszły oficjalnie i bardzo dawno tylko trzy dzieła: Miasto i psy, Szczeniaki i Wojna końca świata. Ale Jorge czytał również Rozmowę w „Katedrze”, na Kubie nieznaną, a nawet Święto kozła o dyktatorze Dominikany Trujillo. Vargasa Llosę, odkąd w siedemdziesiątym pierwszym zerwał przyjaźń z Fidelem i Rewolucją, mianowano czarnym charakterem kubańskiej propagandy. Jorge czytał nie tylko Vargasa Llosę – również wściekle antycastrowskie tomy kubańskiego emigranta Cabrery Infantego, w tym słynny, przeklęty na wyspie zbiór esejów Mea Cuba. Czasami jakiś turysta przywiezie i podrzuci, czasem ktoś znajomy przemyci.
Jorge nie był wyjątkiem. Daisy, która przedstawiła się jako była żona pisarza-dysydenta, zaczęła od razu opowiadać o zakazanej na Kubie książce Manuela Vázqueza Montalbána, Y Dios entró en La Habana. („Jestem jedyną osobą w Hawanie, która ma tę książkę”, podkreślała z dumą). – Powiedz Daisy, dlaczego opozycja przeciwko Castro jest tak słaba, skoro ty i tak wielu innych nie boicie się mówić otwarcie, co myślicie. – Gadanie z cudzoziemcem – to jedno, a mówienie, co się myśli między Kubańczykami – to drugie. Zawsze ktoś doniesie, ludzie boją się, że stracą pracę, a mogą też pójść do więzienia. Wszyscy są zajęci szukaniem zarobku, wszyscy są umęczeni, nikt nie ma ani czasu, siły, ani odwagi, żeby się buntować.
Słowo „zmęczenie” zadziałało jak klucz do kolejnych drzwi. Wszyscy są umęczeni... Czym? Drogą do pracy, drogą z pracy.
W Hawanie, na całej wyspie rządzonej przez Castro komunikacja praktycznie nie istnieje. Niby są „wielbłądy” i zwykłe autobusy, ale czeka się na nie godzinami w potwornym upale. Kuba jest biedna, ale ani ropa nie jest tak droga, ani nie potrzeba jej aż tak dużo w jedenastomilionowym kraju. Na dodatek, pod koniec lat dziewięćdziesiątych objawił się Hugo Chávez, prezydent przyjaciel, który siedział na ropie i sprzedawał ją bratniej Kubie poniżej cen rynkowych. Przez ponad czterdzieści lat nie udało się rozwiązać problemu komunikacji miejskiej. A może o to chodziło? Wycieńczony codzienną udręką człowiek padał nieprzytomny ze zmęczenia i zasypiał. Bunt mógł mu się co najwyżej przyśnić.