Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Wielka latynoamerykańska summa Artura Domosławskiego
Reportaż totalny. Dwadzieścia lat po premierze kultowej Gorączki latynoamerykańskiej Artur Domosławski – już jako uznany pisarz z ogromnym dorobkiem (m.in. Kapuściński non-fiction, Śmierć w Amazonii, Wykluczeni, Wygnaniec. 21 scen z życia Zygmunta Baumana) – wraca do spraw, które stały się jego znakiem rozpoznawczym, oraz miejsc, z których przed laty wyruszał w swoją pisarską podróż.
Przez ostatnie dwie dekady Ameryka Łacińska przeszła ogromne, czasem wręcz rewolucyjne, zmiany. Zmarł „wieczny” Fidel Castro; zakończyła się wieloletnia wojna domowa w Kolumbii; Brazylia przeżywała swój gwiezdny – a potem mroczny – czas; Wenezuelą, Boliwią i Peru po raz pierwszy w historii rządzili przywódcy będący potomkami rdzennych mieszkańców, a w Chile, Argentynie i Brazylii – po raz pierwszy kobiety…
Czy udało się poskromić stare demony na kontynencie? Czy pojawiły się nowe? Domosławski sprawdza legendy, nie dowierza utartym opiniom, podważa propagandowe mity. Przygląda się marzycielom, idealistkom, naprawiaczom świata; wielkim reformatorskim projektom i małym rewolucjom. Nie zapomina, że zmiany klimatyczne mogą wkrótce przenicować wszystkie dotychczasowe wysiłki i zmagania.
Swoją opowieść układa ze świadectw uczestników wydarzeń oraz własnych obserwacji i doświadczeń. W zapadłych zakątkach, gdzie diabeł mówi dobranoc, wsłuchuje się w opowieści buntowników; w metropoliach odwiedza ludzi władzy, krytyków i rozbitków systemu. Doświadczenia ich wszystkich zderza z naszymi – europejskimi i polskimi – wyobrażeniami i stereotypami.
Rewolucja nie ma końca łączy historie pojedynczych ludzi opowiedziane z reporterską wrażliwością na szczegół i panoramiczne obrazy krajów, miast lub całych społeczności namalowane z rozmachem pisarza eseisty. Wielka latynoamerykańska summa autora.
„Opowieść o rewolucji bez końca, to historia podróży, podczas której metamorfozę przeżywa nie tylko reporter, ale także jego czytelniczki i czytelnicy. To książka o byciu we właściwym miejscu i czasie w momencie, kiedy w świecie właśnie wydarza się zmiana. I o upartej nadziei, umiejącej przetrwać mimo wszystko”.
Katarzyna Kasia
„Domosławski napisał reportaż totalny. To historia o przemocy i wyzysku; cierpieniu i oporze; niesprawiedliwości i poszukiwaniu równości oraz wolności. Żaden inny polski reporter nie wie o Ameryce Łacińskiej tak dużo, tak świetnie jej nie rozumie i nie potrafi o niej tak dobrze pisać”.
Adam Leszczyński
„Gorączka latynoamerykańska nie tylko dla mnie była lekturą formacyjną. W nowej, od dawna wyczekiwanej książce, Artur Domosławski – reporter, któremu się wierzy – po raz kolejny udowadnia, że jest mistrzem pióra”.
Michał Nogaś
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1001
2
M i ę d z y d w o m a ś w i a t a m i
Ulica Balsamiczna. Początek
Mieszkam w nędznym hoteliku na obrzeżu Maraby. Od kilku dni poznaję miasto niemiasto, do którego przyjdzie mi wracać przez następne lata. Stara część – stragany, sklepiki, knajpki, obskurne hoteliki. Nowa – slumsowate osiedla porozrzucane na bezkształtnej przestrzeni i połacie pustki. Żadnej logiki ani planu. Ludzkie siedliska są połączone siecią byle jakich, dziurawych dróg.
Tymczasowość, prowizorka, bałagan.
Po latach docenię uroki nadbrzeża rzeki Tocantins, gdzie toczy się życie nocne miasta. Pierwsze dni nie zapowiadają, że będę chciał tu wracać.
Duchota w Marabie jest taka, że gdy otwierają się drzwi samolotu i schodzi się po schodkach, od razu zatyka. Powietrze jest gorącą zawiesiną. Myślisz, że to chwilowe, że zaduch za moment minie – ale nie mija.
Upajający jest za to od początku zapach powietrza – pachnie wilgotną zielenią i rozgrzaną ziemią. Gdybym wysiadał z samolotu z zamkniętymi oczami, wiedziałbym po zapachu, że wkoło jest zielono. Bujna roślinność pod kopułą intensywnie niebieskiego nieba podszytego ciężkimi deszczowymi chmurami – oto scenografia. Jeśli uświadomić sobie, że ten pejzaż może kiedyś wskutek działania człowieka zniknąć, zachwyt nad jego pięknem staje się niemal deklaracją polityczną.
Ciągle leje.
W niżej położonej części miasta wylała mniejsza rzeka, Itacaiunas, i kilkaset rodzin zostało odciętych. Widzę, jak rozbitkowie płyną dokądś drewnianymi łódkami. Tak jest co roku, a oni nie chcą zostawić swoich domków, prowizorycznych jak szałasy, i zbudować ich gdzieś na nowo, tam gdzie nie docierają wylewy rzeki. Tkwią tutaj wbrew rozsądkowi i nadziei. Za rok rzeka znów wyleje.
Historie, które tu usłyszałem, pomagają zrozumieć, skąd ich upór. Czasem nie ma siły, by ciągle się przeprowadzać, uciekać – przed deszczem, przed losem.
Gdy nie mam umówionych spotkań, zwłaszcza gdy leje i lepiej przeczekać pod dachem, podróżuję w pamięci. Co mnie tu przygnało i po co? Nie do Maraby, ale w ogóle do Brazylii, na ten kontynent. Pragnienie nowego wyzwania? Przypadkowe spotkanie z pewnym Brazylijczykiem gdzieś w Europie? Marzenie o dotknięciu świata, który znałem z literatury i który dzięki niej żył w mojej wyobraźni? A może zamiłowanie do włóczęgi, bycia w drodze, a inne uzasadnienia to tylko wymówki?
Pierwsze było São Paulo, miejsce o magicznie brzmiącej nazwie: Rua das Balsâmicas. Ulica balsamów. Balsamiczna. Mały świat rozciągający się na jakichś stu metrach; czternaście domów jednorodzinnych.
Jak pewnie połowa ulic położonego na pofałdowanej wyżynie miasta, Balsamiczna pnie się w górę i gdy leje deszcz – a między grudniem a marcem leje kilka razy w tygodniu – zamienia się w rzekę. Takich ulic – ani bogatych, ani biednych, ani ładnych, ani brzydkich – są w São Paulo tysiące. Balsamiczna odwdzięczyła się za zainteresowanie: odsłoniła przede mną swoje opowieści, cząstkę prawdziwej historii Brazylijczyków.
Przez ponad miesiąc jej mieszkańcy opowiadali mi o losach swoich i swoich rodzin, emigrantów kolejnych fali: z początku XX wieku, lat trzydziestych, powojennych. João i jego siostra Anna – Ukraińcy. Dante – Włoch. Mikalina – Polka z Litwy. Leonilda – Portugalka. Ari Cesar, mój nowy przyjaciel i gospodarz, którego rodzina ze strony matki ma korzenie w Niemczech. Wszyscy są od dawna Brazylijczykami. (Kto z nich jeszcze żyje?)
„Ameryka funkcjonowała w wyobraźni europejskiej jako utopijna przestrzeń, na którą można było rozciągać nadzieje dawno w Europie utracone”. Po latach nie umiem powiązać zapisanego w zeszycie cytatu z autorem. Niemniej ta myśl wyraźnie rymuje się z historiami mieszkańców „mojej” ulicy, a także z nadziejami Europejczyków sprzed stulecia, którzy dostawali od państwa brazylijskiego poletka ziemi, a potem dzielili je między potomków.
Tę odrodzoną nadzieję traciły ich dzieci, wnuki, prawnuki.
Niektóre wylądowały dziesiątki lat później w Amazonii. W Marabie i okolicach.
Z pierwszej podróży wróciłem owładnięty pragnieniem powrotu – powtórki z czegoś, co od początku miało temperaturę fascynacji zapowiadającej pasję. Praca reportera dawała duże szanse, że marzenie może się spełnić.
Zachwyciła mnie Brazylia, a potem również życie „gdzie indziej” – przez wiele tygodni, czasem miesięcy, choć tego drugiego zachwytu długo sobie nie uświadamiałem. A może nie umiałem się do niego przyznać, bo wykraczał poza obowiązki związane z pracą?
Gdy piszę o zachwycie życiem „gdzie indziej”, mam na myśli stan bliski temu, o którym opowiada bohater Czarodziejskiej góry – że inny czas i inna przestrzeń przerywają „dotychczasowe stosunki człowieka z jego otoczeniem, przenosząc go w stan pierwotnej wolności” i „w mgnieniu oka nawet z pedanta i osiadłego mieszczucha [czynią] coś w rodzaju włóczęgi”[1].
Doświadczyłem też szoku poznawczego. Zetknięcie z nędzą działa z potężną siłą na wszystkie zmysły. Kontrasty majątkowe popchnęły ku pytaniom o naturę systemu, w jakim żyjemy. Nieśmiałe zarysy odpowiedzi przemeblowywały głowę.
Nieraz potem zmagałem się z pytaniem, po co reporter z Europy Wschodniej miałby zajmować się tak odległym i słabo z nami związanym zakątkiem świata częściej niż od czasu do czasu. Gdy mieszka się i pracuje na (pół)peryferiach, to nie jest wcale rzadko stawiane pytanie. Szczęśliwie, dobrych odpowiedzi nie brakowało.
Bo to region niesamowitych historii – niekoniecznie magicznych. Terytorium marzycieli i buntowników, nie mówiąc o genialnych pisarzach i muzykach. Miejsce inspirujących kultur. Bo z obserwatorium na peryferiach świat wygląda inaczej niż z jego centrów. Bo warto zobaczyć, jak żyje się na peryferiach innych niż nasze; poznać inne drogi – tak różne, a czasem tak podobne.
Najbardziej jednak dlatego, że w Ameryce Łacińskiej nie umarła nadzieja na to, że da się uczynić nasz świat choć trochę lepszym. O tym przede wszystkim są spisane w tej książce opowieści i chyba głównie po nie podróżowałem przez lata za ocean. W Europie Wschodniej, po upadku obiecującego niegdyś nowoczesnego projektu zwanego komunizmem, zamieszkaliśmy w świecie – jak się nam wydawało – „końca Historii”. W Ameryce Łacińskiej historia trwała w najlepsze: podnosiła się fala buntów, której towarzyszyło zawołanie „Inny świat jest możliwy”.
Donkiszoteria? Być może, jeśli rozumieć ją jako niezgodę na rzekomo najlepszy ze światów. Szaleństwo? Niewykluczone. Czyż jego odrobina nie jest lepsza od kapitulacji?
Wydarzenia kolejnych lat, a licząc od 1989 roku – ponad trzech dekad, wodzą na pokuszenie, by stwierdzić, że z obserwatorium na antypodach, na pewno w czasie, w którym podróżowałem, widać było więcej i wyraźniej. Nie znaczy to, że wzrok wyostrzył się od razu.
„Człowiek idzie przez teraźniejszość z zawiązanymi oczyma. Może jedynie przeczuwać i odgadywać, co właściwie przeżywa. Dopiero później odwiązuje mu się chusteczkę z oczu, a on spojrzawszy w przeszłość, stwierdza, co przeżył i jaki to miało sens”[2].
Niełatwo przyznać przed sobą, że żyło się w iluzji.
Przypisy