Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szykują się kłopoty…
Paige Palmer spędza swoje dotychczasowe, dorosłe życie studiując i pragnąc obronić doktorat z filozofii. Niestety, szansa na pracę marzeń zostaje dziewczynie dość brutalnie odebrana. Zraniona, opuszcza środowisko akademickie, by zostawić za sobą bolesną przeszłość. Zatrudnia się w niewielkim miasteczku jako baristka w dość oryginalnym, ale przytulnym lokalu — Palarni przy 33 ulicy.
Drewniane, wiekowe ściany, przesiąknięte aromatem znakomitej kawy, dodatkowo zachęcają młodą dziewczynę do spróbowania szczęścia w zupełnie innym świecie.
Palarnia skrywa jednak wiele tajemnic. Niedługo po jej zatrudnieniu w jednym z pomieszczeń zostaje odnalezione ciało innej młodej dziewczyny. Wstrząśnięta szefowa Paige — Margaret Hayward jest przekonana, że niezbędne będzie wewnętrzne śledztwo.
Powstaje zespół domorosłych detektywów złożony z właśnie z Palmer, ekscentrycznej właścicielki Palarni oraz młodego pisarza, pracującego nad swoją debiutancką powieścią. Muszą się spieszyć, bo czas mija nieubłaganie, a bezwzględny morderca skrywa się w mroku i być może już jest gotowy, by znowu uderzyć…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 127
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału:
A Brew Most Bitter (33rd Street Roastery Cozy Mysteries Book 1)
Copyright © by Summer Prescott
Copyright © for the Polish ebook edition by XAUDIO Sp. z o. o.
Copyright © for Polish translation by Paulina Krogulewska
Projekt okładki: XAUDIO
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN 978-83-8341-044-9
Warszawa 2023
Wydawca:
XAUDIO Sp. z o.o.
e-mail: [email protected]
www.xaudio.pl
Podłogi ukochanej palarni kawy Margaret wydawały bolesne jęki, gdy właścicielka przyglądała się zniszczeniom. Ich głośne, skrzekliwe zawodzenie odbijało się echem w pustym lokalu. W ciepłych, skórzanych fotelach nie było gadatliwych klientów, a dźwięk zepsutego ekspresu do kawy, który zwykle wszystkich wkurzał, nagle ustał. Tylko to jękliwe skrzypienie wysłużonych przez lata sosnowych desek, skutecznie zakłócało panującą w lokalu ciszę.
Straszliwy czyn, który miał tu niedawno miejsce, był w istocie nie tylko brutalny, ale – jak wydawało się Margaret – także dość prostacki. Od razu odniosła wrażenie, że ktokolwiek był sprawcą, wyraźnie jej nie docenił. Być może dokonał błędu w ocenie, mając się za bystrzejszego, a może powód był zupełnie inny. Jednak jego desperacka próba ukrycia śladów przestępstwa przyniosła raczej odwrotny skutek, bowiem mocno przydymiony zapach ziaren liberica pokierował ją w kierunku zaplecza niemal natychmiast i tym sposobem Margaret odkryła miejsce zbrodni.
Ciało ofiary zostało ukryte w pomieszczeniu tak małym, że nie było możliwości, by w pełni otworzyć prowadzące do niego drzwi, które klinowały się między ścianą a otworem wejściowym. Teraz, przy każdej próbie wejścia, drzwi te uciskały brutalnie szczupłą sylwetkę młodej kobiety.
Margaret rozpoznała ją szybko, i to zanim minął pierwszy odruch przerażenia.
Allison… – szepnęła do siebie.
Margaret nie była sensatką ani też nie miała w sobie egzaltacji, która zamiast rozsądku wywołałaby u niej niezdrowy dreszczyk emocji. Instynktownie przykładała jednak dużą wagę do detali, więc pozwoliła sobie jeszcze raz spojrzeć na denatkę, zanim sięgnęła po swój telefon.
Chodziło o to, że Allison na co dzień nosiła śliczny mały pierścionek, o czym Margaret doskonale pamiętała. Zapytała nawet kiedyś dziewczynę o ten drobiazg, dokładnie w dniu, w którym Allison przyszła do jej biura na rozmowę kwalifikacyjną. Wiadomo przecież, że mógłby to być dość oczywisty motyw nawet takiego czynu jak zbrodnia.
Rozmowa o pracę z Allison była szczerze mówiąc dość dziwna. Dziewczyna, na pierwszy rzut oka bystra i inteligentna, zadawała Margaret zdecydowanie więcej pytań o historię budynku, niż o to, co właściwie dotyczyło jej pracy jako baristki.
Margaret zamknęła na chwilę oczy i odchyliła ramiona, by spokojnie pooddychać. Jej ukochana Palarnia została zbrukana w pierwszym miesiącu działalności, a na chodniku stał policjant, oczekujący na jej zeznania. Lepiej było już mieć to za sobą.
– Jest pani pewna, że to morderstwo? – spytał policjant, po czym uniósł znacząco brew.
Przeprowadzał przesłuchanie przy krawężniku, podczas gdy pół tuzina jego kolegów za ich plecami uwijało się jak w ukropie, wpadając i wypadając z Palarni, jakby bali się, że zaraz coś tam wybuchnie.
Margaret dzierżyła w dłoni duży, niezgrabny ceramiczny kubek macchiato. Pochlipywała z niego od czasu do czasu, licząc, że facet wreszcie powie coś sensownego. Zamiast tego pytał ją w sposób, który zaczynał ją drażnić na tyle, że jej kawa mogła okazać się na ten moment zbyt słaba. Policjant musiał być naprawdę szalony, jeśli do tej pory nie zauważył, że sprawa jest oczywista.
Znała go. Miał na imię Michael. Niedawno zatrudniła jego siostrę. Być może dlatego na razie jeszcze nie wybuchła gniewem w swoim stylu, choć szczerze mówiąc, wciąż jeszcze tego nie wykluczała. Policjant już na początku kazał jej wyjść na zewnątrz tonem takim, jakby ten budynek należał do niego niż do niej. Miał wyjątkowo niegustowną fryzurę złożoną z przerzedzonych zniszczonych włosów, dzięki czemu skóra głowy była już wyraźnie widoczna.
– Absolutnie jestem tego pewna – powiedziała, ściskając w palcach jeszcze mocniej swój kubek. – Moja drobno zmielona liberica spod lady została użyta do oczyszczenia miejsca zbrodni.
– I jest pani całkowicie pewna, że to nie mogło być zwierzę? – pytał dalej. – Poza tym, czy rzeczywiście nie było plam, kiedy zamykała pani lokal?
Cierpliwość Margaret dosłownie wisiała na włosku, a pan oficer robił wszystko, by sprawę pogorszyć. Zacisnęła więc usta, wzięła głęboki oddech i na razie wciąż była uprzejma.
– Zwierzę, jakiekolwiek by ono nie było, raczej nie ukryło się w cieniu, czekając tam cierpliwie aż do zamknięcia, nie uderzyło tej biednej dziewczyny w głowę i – jak podejrzewam – nie wciągnęło jej do ciasnego jak cholera składziku, a już na pewno nie podpieprzyło mojej najlepszej kawy i nie wtarło jej w kałużę krwi!
– Nie ma wyraźnych oznak walki – oponował dalej, a następnie skinął głową, zapisując coś w notatniku. – Nie wygląda też na to, że ktoś się włamał. To mógł być wypadek. Mogła się poślizgnąć.
– Jestem pewna, że nawet gdyby się poślizgnęła, raczej nie miałaby na tyle hartu ducha, aby jakimś cudem dotrzeć do najmniejszej chyba kanciapy na świecie, a nawet próbować się tam zamknąć – odparła Margaret. – Poza tym musiałaby wcześniej zakraść się do łazienki, by tam się ukryć, i przeczekać zanim zamknę sklep. Więc… nie, panie oficerze, nie wierzę w wypadek i chciałabym, aby to zostało natychmiast wyjaśnione.
Spojrzała na niego ostro znad swoich okularów w drucianych oprawkach.
– Cóż… – mruknął policjant – „natychmiast” to trudne zadanie, ale postaramy się wykonać je tak szybko, jak to możliwe. Jak pani wie, sukces sklepu ma dla mnie osobisty wydźwięk. Jestem naprawdę zobowiązany, że zatrudniła pani moją siostrę po tym wszystkim… i wiem, że Mallory jest tak samo wdzięczna jak ja.
Margaret skinęła głową. Nie należała do osób, które łatwo okazują emocje. Wzięła kolejny łyk kawy i przez chwilę studiowała twarz gliny, zauważając wyraźne podobieństwa do siostry, pracującej u niej jako cukierniczka, szczególnie na kościach policzkowych i brwiach. Jej macchiatopowoli się kończyło, więc miała pewne obawy, że sporo czasu minie, zanim będzie miała szansę wejść do środka i zrobić sobie następną.
Macchiato… tak, to fajne słowo, podszepnął jej kochający ciekawostki umysł, gdy zaglądała do prawie pustego kubka. Z włoskiego – cętkowany.
Albo… poplamiony.
– Zabiję cię kiedyś.
Paige Palmer wymamrotała te słowa przez zaciśnięte zęby, odgarniając grzbietem nadgarstka kosmyk lekko kędzierzawych włosów w kolorze mokki. Przemysłowy ekspres do kawy przed chwilą jęknął niewielkim podmuchem pary, by chwilę później zamilknąć. Nowa, nieco zatrwożona baristka wiedziała, że to tylko kwestia sekund, zanim przeklęta maszyna wybuchnie mechanicznym, napędzanym parą jazgotem.
Za chwilę z pewnością, po dość histerycznym sygnale alarmu, strzałki na wszystkich wskaźnikach opadną, czerwone światełka w rzędzie przycisków zgasną i całe to cholerstwo zacznie kipieć. Paige była szczerze zawstydzona wizją hałasu, który nieuchronnie uderzyłby echem po całej kawiarni, gdyby Behemot ostatecznie się zepsuł. Miała wrażenie, jakby właśnie rozbrajała bombę zegarową. Zerknęła w bok. Mallory, cukierniczka, była zajęta obsługą gości przy jednym ze stolików. Światło słoneczne z wysokich okien padało na jej włosy, które kiedyś, w jednej z raczej nieczęstych rozmów z Paige, sama opisała jako „kędzierzawe”. Mallory zdawała się cierpieć na chroniczne ataki nieśmiałości, które sprawiały, że przez większość czasu była prawie niema. Biedaczka rumieniła się, gdy tylko ktoś do niej mówił, i była w stanie od czasu do czasu wydusić z siebie jakąś krótką odpowiedź, jednak tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne.
Stojąc tam, gdzie stała, Mallory nie była w stanie wrócić za ladę na czas, aby pomóc Paige w walce z ekspresem do kawy, więc przerażająca wizja włączenia się przeszywającego mózg alarmu była całkiem realna. Nikt na szczęście nie siedział przy ladzie, ale większość stolików, które znajdowały się po drugiej stronie sali, była już wypełniona klientami siedzącymi w parach, w większych grupach, a czasem samotnie. Paige już wyobrażała sobie ich reakcje. Najpierw wiadomy odruch bezwarunkowy spowodowany hałasem, a potem coś w rodzaju łagodnej pogardy, kiedy zdadzą sobie sprawę, że baristka jest albo zbyt świeża, albo po prostu zbyt niekompetentna, aby temu zapobiec.
Paige była niemal pewna, że nawet uruchomienie zaworów bezpieczeństwa w reaktorach atomowych nie ma tak dramatycznego przebiegu.
No i oczywiście był jeszcze ten facet. Stały klient, jak bumerang wracający tu codziennie, takie jej déjà brew1, więc gdy widziała go w drzwiach, od razu słyszała w myślach, co powie, czego będzie chciał, a nawet – gdzie usiądzie.
Zawsze ordynował z wyniosłym wyrazem twarzy, wyliczając po kolei, na palcach, jaka konkretnie ma być jego kawa. On nie tyle chciał kawy typu breve, on jej żądał, tak jak dziecko żąda swojego ulubionego kocyka tuż przed zbliżającym się wybuchem płaczu. Paige rozumiała to i gdy tylko widziała go w drzwiach, miała ochotę krzyczeć i płakać.
– Tak tylko dla przypomnienia – mawiał w sposób, który sugerował dostatecznie jasno, że nie wierzył, iż Paige była na tyle bystra, by to zapamiętać – To będą dwie miarki espresso, więcej śmietanki niż mleka i ostrożnie z pianką.
Irytował ją potwornie także dlatego, że przecież nie po to skończyła studia, i to podyplomowe, ostro zakuwając do egzaminów, aby teraz dać się traktować jak kretynka przez bufoniastego kawowego snoba. Oprócz rozdrażnienia czuła też strach, a jej serce podchodziło do gardła, ilekroć widziała go pewnie wkraczającego do lokalu, a potem niezmiennie – prosto do lady. Zdawała sobie sprawę z tego, że jak na razie niezbyt dobrze robiła kawę breve, a coś w tym kliencie mówiło biednej Paige, że obserwowanie jej zmagań sprawiało mu dziwną przyjemność.
Twarz mężczyzny, wyrażająca niezmienne wkurzenie, sugerowała, że według niego, generalnie rzecz biorąc, ludzie z założenia są nieudolni, a on sam jako wyjątek musi przez to niezasłużenie cierpieć.
Szczerze mówiąc, tajniki parzenia szczególnie wyrafinowanych gatunków kawy, były raczej poza zasięgiem możliwości Paige, ale dziewczyna starała się nadrobić brak talentu – osobowością. Jako studentka, w kwestii posiłków polegała na fast foodach i kafeterii, a jej jedynym źródłem kofeiny był antyczny, ale niezawodny ekspres przelewowy w akademiku.
W trakcie treningu, raptem dwa tygodnie przed… incydentem, Margaret nazwała ekspresy przelewowe karą zesłaną przez Niebiosa.
Paige czuła to samo w stosunku do Behemota. Gigantyczna dudniąca bestia rozkraczyła się przed nią jak leniwa lodówka leżąca na boku, grożąc niemal zawaleniem lady, na której leżała. Sama liczba wskaźników z przodu sprawiała, że Paige czuła się, jakby patrzyła na kokpit samolotu. Nadal nie wiedziała, na które pokrętło, przycisk lub wskaźnik spojrzeć, żeby sprawdzić ciśnienie wody, ciśnienie pary, temperaturę, wysokość, prędkość lotu...
Gdy była odwrócona plecami do Pana Breve, szepty Paige przemieniły się z gróźb w błagania.
– Za pięć minut mam spotkanie tuż obok – powiedział surowo Pan Breve, zerkając wymownie na zegarek. – U Howella. Czy doczekam się tej kawy?
– Jeszcze chwilkę, proszę pana – odparła Paige z uśmiechem, rzucając mężczyźnie spojrzenie pełne całkowicie nieuzasadnionej i ewidentnie fałszywej pewności siebie.
Wpatrywała się ostrożnie w maszynę, skupiając się teraz na kolbie ekspresu, którą zablokowała na swoim miejscu. Teraz ostatni krok – wyjęcie srebrnego filtra z ekspresu, włożenie łyżki fusów do pojemnika z przodu, ubicie ich, a następnie wsunięcie z powrotem na miejsce dla miarki do espresso.
Temperamentna natura maszyny znów ją zaskoczyła, bo nawet nie zaczęła nalewać mleka i przygotowywać piany, co powinno się dziać po drugiej stronie Behemota, więc problem musiał mieć coś wspólnego z kolbą ekspresu.
Chwyciła ją mocno. Gdyby wszystko inne zawiodło, miała szczerą ochotę tak naprawdę z całej siły machnąć wajchą, aby zmusić maszynę do poddania się.
– Czemu to tak długo trwa? – Teraz już Pan Breve praktycznie wypluwał każdą sylabę.
Choć było to zawstydzające, przez głowę Paige przemknęła myśl, że jeśli to cholerstwo nie zacznie działać, może wyrwać tę kolbę, a potem wbić nią do głowy nieznośnego klienta trochę wiedzy o dobrych manierach.
Zacisnęła uchwyt dokładnie, kiedy czerwone oznaczenia na wskaźnikach opadły. Kolba kliknęła, odrobinę się jakby wsunęła i w końcu znalazła się na swoim miejscu. W każdej innej sytuacji Paige skarciłaby siebie w myślach za to, że nie sprawdziła czegoś tak prostego, ale gdy dźwięk bulgoczącej wody dobiegł z wnętrza Behemota, wybaczyła sobie to dość kluczowe jednak niedopatrzenie, niemal mdlejąc z ulgi.
– Tylko jedna sekunda, proszę pana. – Paige rozszerzyła usta w uśmiechu, czując się jak niezbyt skory do walki Dawid, który ostatecznie zabił zadufanego w sobie Goliata.
1Déjà brew (wym. deża bru) – ang. gra słów; brew oznacza w tym kontekście napar z kawy.