Guwernantka - Joanna Pypłacz - ebook + książka

Guwernantka ebook

Joanna Pypłacz

3,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Najnowsza, pełna mroku i tajemnic, powieść autorki Dworu na Martwym Polu.

Uroczyska, rok 1841. Gdy umiera stary Hippolyte Dumont, jego jedyna córka, Marie, zdobywa posadę guwernantki we dworze Domańskich. Dość szybko pomiędzy nią a najstarszym spośród rodzeństwa, Narcyzem, nawiązuje się silna więź. Dziewczyna skrywa jednak mroczne tajemnice, których z biegiem czasu zacznie przybywać. Upiory z przeszłości Marie, kłopoty finansowe jej chlebodawcy oraz zakazana miłość staną się zarzewiem nieobliczalnej w skutkach, tragicznej historii.

Guwernantka nie tylko odkrywa przed czytelnikiem mroczne tajemnice dworu w Uroczyskach, lecz także – i przede wszystkim – odsłania przerażające zmiany zachodzące w ludzkiej psychice pod wpływem nadmiaru cierpienia. Najgroźniejsze demony czają się bowiem w nas samych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 274

Oceny
3,2 (26 ocen)
3
8
7
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
UrszulaSz67

Nie oderwiesz się od lektury

Trochę mroczna. Ale co kto lubi
00

Popularność




 

 

 

Copyright © Joanna Pypłacz

 

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

 

Redakcja

Iga Wiśniewska

 

Korekta

Anna Grelewska

 

Skład i łamanie

Dariusz Nowacki

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2022

 

eISBN 978-83-67295-07-9

 

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

Do Czytelnika

 

 

 

 

 

Zgodnie z obietnicą, Guwernantka stanowi retrospekcyjną kontynuację Dworu na Martwym Polu, a więc pierwszej części całej historii, którą niegdyś roboczo zatytułowałam Niepokój. Jeżeli trzymałeś już w rękach tamtą powieść, z pewnością dziwiło Cię, drogi Czytelniku, dlaczego pozostało w niej tyle niewyjaśnionych zagadek z przeszłości, tyle pytań... Teraz odpowiem na nie wszystkie, gdyż przedstawiłam tu wydarzenia, które rozegrały się w Uroczyskach sto lat wcześniej. Jeśli natomiast jest to Twoja pierwsza podróż w czasoprzestrzeni do owego miejsca, kto wie, być może po lekturze zechceszsięgnąć po tom poprzedni, by dowiedzieć się, co było dalej. Decyzję tę, podobnie jak kolejność czytania obu książek, a także ich interpretację, pozostawiam Ci do wyboru.

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

 

 

 

Dawny żołnierz napoleoński Hippolyte Dumont zasnął na zawsze w siedemdziesiątej drugiej zimie swego żywota w małej wiosce położonej na południowy wschód od Breslau. Pochowano go na cmentarzu parafialnym 18 lutego 1841 roku o godzinie trzynastej, gdy akurat nad Uroczyskami – bo tak nazywała się owa miejscowość – szalała zamieć śnieżna. Wściekły wiatr dął prosto w twarz żałobnikom, zasypując im oczy lodowatymi drobinkami oraz zagłuszając ochrypły głos proboszcza.

– Pulvis es et in pulverem reverteris[1] – niosło się słabowite echo, by po chwili obumrzeć wśród piekielnego świstu wichury.

Słowa te jednak nie zginęły całkowicie, lecz zagnieździły się w głowie córki zmarłego, Marie. Pozostała ona przy grobie ojca jeszcze długo po tym, jak niewielkie grono znajomych i sąsiadów rozpierzchło się każdy w swoją stronę. Nie zaprosiła bowiem nikogo ani na stypę, ani nawet na skromny poczęstunek, gdyż na ugoszczenie choćby paru osób nie pozwalała jej kondycja finansowa.

Miała szczęście: wszystkie elementy stroju żałobnego pospiesznie wydobytego z pozostałej po matce skrzyni (na przekór popularnemu przesądowi, Marie nie spaliła ubrań należących do zmarłych) leżały na niej idealnie, nawet lepiej niż na świętej pamięci Krystynie Dumont, tak jakby to właśnie na nią zostały uszyte. Przymierzając je po raz pierwszy, dziewczyna zastanawiała się nawet, czy to nie był znak. Któż wiedział, być może miała cierpieć jeszcze bardziej niż matka?

Atakujący z naprzeciwka wiatr dął z coraz większą siłą, wskutek czego zwisająca z czepka woalka oblepiła jej całą twarz na podobieństwo kiru lub czarnej pajęczyny. Z początku Marie usiłowała z tym walczyć, ale w końcu, nie mając już na nic siły, zrezygnowała, pozwalając niesfornemu materiałowi upodobnić swoje oblicze do maski pośmiertnej.

Nie czuła już nawet bólu, jaki wcześniej, w czasie trwania nabożeństwa, sprawiało jej zimno przenikające aż do głębi czaszki, nie tyle dlatego, że gęsto tkana czarna siatka chroniła trochę skórę od ataków zamieci, lecz głównie za sprawą zażytej ukradkiem niewielkiej, lecz skutecznej dawki laudanum. Tego dnia miała bowiem ów specyfik przy sobie, w miniaturowej flaszeczce z ciemnoszafirowego szkła skrzętnie ukrytej pod peleryną.

Gdy odeszli ostatni żałobnicy, ojciec Klaudiusz podszedł do dziewczyny, stojącej nieruchomo nad grobem.

– Pamiętaj, nie jesteś sama. Znajdę ci zajęcie. Obiecuję.

– Dziękuję za wszystko, Père[2] – odrzekła Marie.

Pogładził ją po ramieniu swą pulchną, czerwoną dłonią.

– Que Dieu vous récompense[3].

Powoli i starannie przeżegnała się nad grobem, a następnie wyruszyła w samotną drogę do domu. Wiodła ona przez las sosnowy ciągnący się od dworu Domańskich aż po sąsiednie Wiązowice. Dmący pomiędzy konarami wiatr wydawał niskie, niepokojące dźwięki podobne do ludzkich głosów, które zdawały się szeptać: „Marie… Marie… Marie…”.

„Nie jesteś sama”, powtórzyła w myślach słowa plebana. Uniosła nieco dolną część sukni i przyspieszyła kroku. Pragnęła jak najprędzej wydostać się ze złowrogiej kniei, gdzie łyse drzewa oraz truchła liści, pozostałe gdzieniegdzie na gałęziach bądź też leżące w zbiorowej, ziemnej mogile, wołały ją po imieniu. W końcu, odgarnąwszy woalkę dla lepszej widoczności, ruszyła pędem przed siebie, potykając się o wystające konary i co pewien czas desperacko chwytając się zlodowaciałych pni.

Dopiero gdy dotarła do skromnego, rozsypującego się domku z cegły, łzy wydostały się z jej zapadniętych oczu. Powieki piekły przy tym dotkliwie, lecz pomimo to Marie poczuła ulgę. Popchnęła do wewnątrz drzwi, które wychodząc pozostawiła niedomknięte. Zamykanie ich nie miało zresztąsensu, gdyż państwu Dumont trudno było cokolwiek ukraść. Stary Hippolyte zwykł zasuwać rygiel po zmierzchu wyłącznie z troski o bezpieczeństwo swej córki.

Był on zatem jedyną osobą, która dotykała owego spróchniałego kawałka drewna, łatwego do pokonania przez ewentualnego złoczyńcę, lecz wygodnego. Marie przeciągnęła palcem po powierzchni skobla, a następnie osunęła się na kolana.

Viens, Mort! – szepnęła. – Ne me fais pas attendre![4]

 

 

 

[1] Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz (łac.).

[2] Ojcze (fr.).

[3] Niech Bóg cię wynagrodzi (fr.).

[4] Przyjdź, Śmierci! Nie każ mi na siebie czekać! (fr.).

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

We dworze Domańskich

 

 

 

– Dosyć na dziś, Basiu.

– Jeszcze tylko okruszek.

Narcyz Domański pogładził po główce swą ośmioletnią siostrę.

– No dobrze, ale tylko jeden. Musisz podzielić się z Józiem.

– Jeden, popatrz: taki mały! – powiedziała ściszonym głosem dziewczynka, wystawiając otwartą dłoń, na której znajdował się niewielki kawałeczek ciasta.

Spojrzała wymownie na siedzącego obok niej przy stole rok młodszego chłopca. Ten uśmiechnął się szeroko, a następnie sięgnął po należną sobie porcję, uratowaną przez starszego brata.

– Uważaj tylko, żeby się nie zakrztusić – przestrzegł go Narcyz.

– Ja go przypilnuję – odezwała się Basia.

Domański pochylił się nad nią i pocałował w czoło.

– Przestań, bo mnie kłujesz brodą – zaprotestowała dziewczynka.

W odpowiedzi Narcyz ucałował ją w oba policzki.

– Jeszcze cię trochę pokłuję, za karę – zażartował.

– Przestań! – Mała zanosiła się srebrzystym śmiechem.

Józio, który właśnie z apetytem kosztował swej porcji, również zaczął się głośno śmiać, aż po chwili zakrztusił się zbyt dużym kawałkiem.

– Jedz wolniej, bo się udławisz – upomniała go Basia, poważniejąc.

Narcyz pozostawił młodsze rodzeństwo przy stole, sam natomiast podszedł do okna, skąd rozciągał się widok na zamarznięty ogród. Ukryte pod chochołami róże, podobne do przygarbionych karłów unieruchomionych przez czarodziejskie zaklęcie w tych samych pozach, w których zostały zaskoczone, chyliły w stonę horyzontu swe głowy, obciążone nadmirem śniegu, i w milczącym porozumieniu składały hołd pochłaniającej świat ciemności.

Wtem drzwi do pokoju otwarły się, a w nich ukazał się równie wysoki jak Domański, lecz o wiele odeń starszy mężczyzna w sięgającej do kolan, czarnej pelerynie oraz angielskim cylindrze na głowie.

– Wuju Anatolu! – zwrócił się do niego Narcyz. – Chodź prędko do środka, bo zimno. Pomogę ci się rozebrać.

– Poradzę sobie.

– A co z twoim przedramieniem?

– Już lepiej, synu.

– Grzane wino dobrze ci zrobi.

– Nie pogardzę.

Anatol Kamieniecki samodzielnie zdjął swoje okrycie i wręczył je siostrzeńcowi.

– Starość nie radość, ale, jak to mówią, złego diabli nie biorą – zażartował.

Domański uśmiechnął się na tę uwagę.

– A jak już wezmą, to po to, żeby zasilił ich szeregi – dodał. – Proszę, wuju, chodźmy do jadalni.

– Rozmawiałem dziś z ojcem Klaudiuszem – wyznał starzec, kierując się we wskazanym przez gospodarza kierunku.

– O czym? – Mówiąc te słowa, Narcyz sięgnął pośpiesznie do kieszeni, skąd wydobył białą chustkę, którą następnie przyłożył sobie do ust i zakasłał.

– Twoi rodzice nie żyją, a dzieci wymagają czasu i uwagi – odparł sędziwy mężczyzna. – Ja, z racji wieku, nie dałbym rady się nimi zajmować, zresztą muszę mieć pod okiem Krzewiny. Jestem tam przecież sam z Gienią i ze służbą, a wiadomo, gdy kota nie ma…

– Dzieciom dodatkowa opieka niepotrzebna, mają przecież mnie! – zawołał Narcyz, śmiejąc się jednocześnie ze zdziwieniem i z oburzeniem. – Czyżbyś sugerował, że nie sprawdzam się w roli starszego brata?

Pan Kamieniecki podszedł do niego i położył mu na ramieniu swą wielką, kościstą dłoń.

– Wręcz przeciwnie – zapewnił. – Ale widzę po mojej własnej córce, że dzieci pozbawione kobiecej troski, że tak dosadnie powiem, dziczeją.

– Nie zauważyłem, żeby kuzynka Eugenia zdziczała – odrzekł Domański.

– To miłe, co mówisz. Wiem, że się lubicie. Ja za to pamiętam, jaka była za życia twojej ciotki Zofii, a jaka się stała, gdy matki zabrakło. Niedługo zresztą przyjdzie tu Eliza.

Oczy młodzieńca zwęziły się tak samo jak zawsze, gdy głęboko, w czeluściach jego serca wzbierał gniew i, stopniowo wynurzając się z ukrycia, zamieniał sięw sarkazm, a nawet czasami w pozornie zwyczajny, w rzeczywistości zaś przepojony goryczą żart.

– To co innego – upierał się wuj Anatol.

– Czyżby? – zapytał Narcyz z ironicznym półuśmiechem. – Przecież Eliza to też kobieta. Ocali moje rodzeństwo od zdziczenia, a dwór od zagłady.

Wuj Anatol w zamyśleniu podkręcił wąs.

– Wiem, że nie podoba ci się ten pomysł – powiedział. – Ale chyba nie zamierzasz obarczać przyszłej żony edukacją swojego młodszego rodzeństwa? Potrzebny ci będzie ktoś do pomocy, kiedy na świat przyjdą wasze własne dzieci.

Narcyz wciągnął w nozdrza powietrze, a następnie, powoli je wydychając, rzucił krewnemu spojrzenie pełne stłumionego zniecierpliwienia.

Pan Kamieniecki tymczasem odwrócił od niego wzrok i skierował go w stronę okna.

– Ojciec Klaudiusz zasugerował… – zaczął.

– Zastanawiam się, co ma do tego wszystkiego ojciec Klaudiusz? – przerwał mu Narcyz, teraz już nie ukrywając zdegustowania. – Czyżby brakowało mu trosk?

– Ano, ma – potwierdził wuj Anatol z satysfakcją. – I to sporo.

Narcyz nieznacznie uniósł brwi, które, dotychczas, pochmurnie ściągnięte, spotykały się u nasady nosa.

– Hippolyte nie żyje – rzekł wuj Anatol.

– Kto? – Brwi Narcyza powędrowały jeszcze wyżej. – Kto to taki?

– To ten Francuz, którego chowaliśmy w piątek.

– Jaki Francuz?

– Oficer, stary Dumont.

– Nie znam żadnego Dumonta.

Wuj Anatol nostalgicznie zapatrzył się w przestrzeń.

– Kiedy ciebie jeszcze nie było na świecie, a ja byłem nadal młody i zdrowy, Hippolyte Dumont przyszedł tu z Napoleonem… – zdradził. – A potem sprzątnął mi sprzed nosa najpiękniejszą pannę, jaką kiedykolwiek widziały moje oczy… To dla niego Krystyna Nagórska zerwała nasze zaręczyny i przez niego popadła w ruinę. Być może, gdyby dokonała innego wyboru, nie zostałaby wydziedziczona, nie podupadłaby na zdrowiu i jeszcze by żyła…

Narcyz głęboko westchnął.

– Tego nie wiemy – skomentował. – Śmierć nie wybiera.

– Oj, mylisz się, synu – zaprzeczył pan Kamieniecki. – Są miejsca, w których chętniej bywa… Często chadza wespół ze swoją towarzyszką, Biedą. Gdzie Bieda zostanie na dłużej, tam zaraz Śmierć zajrzy, stęskniona.

Narcyz, początkowo zniecierpliwiony, pogrążył się teraz w melancholijnej zadumie.

– Tak – zgodził się. – Bieda i Śmierć, dwie przyjaciółki…

– A może nawet i siostry, rzekłbym.

Częściowo ukryty w kącie zegar ścienny właśnie wybił południe, wypełniając całe pomieszczenie ponurym echem bicia swego mosiężnego serca.

Dopiero gdy zamilkł, starzec i młodzieniec wybudzili się ze smutnego marazmu i zaczęli chodzić po jadalni.

– Wracając do sprawy, z którą przyszedłem – odezwał się wuj Anatol. – Krystyna i Hippolyte mieli jedyną córkę, Marie. Ojciec Klaudiusz…

– Wiem, do czego zmierzasz – przerwał Narcyz.

– Pozwólże mi skończyć! – upomniał go starzec.

– Przepraszam.

– Ojciec Klaudiusz zaopiekował się Marie po śmierci ojca… Teraz szuka jej zajęcia, bo dziewczyna przymiera głodem. Nie weźmiesz jej ty, do dzieci, to weźmie ją ktoś inny, do sprzątania czy do prania. Pomyślałem, że jeśli trafiłaby do ciebie, korzyść byłaby z tego obopólna. Marie wystarczy schronienie i skromna pensja. Wychowana została po żołniersku, bez zbytku.

Ewidentnie zdenerwowany Domański podszedł do okna i wsparł się obiema dłońmi o parapet.

– Teraz rozumiem – powiedział z wyraźnie wyczuwalną nutą kpiny. – Chcesz zrobić dobry uczynek, ale cudzymi rękami.

– Niczyimi rękami. Zapłacę jej z własnej kieszeni. Zresztą, to drobne sumy. Dzieci za to będą miały z tego pożytek, a ty, z twoimi płucami…

– Nie przesadzajmy.

– Wybacz… Niemniej jednak, dzieciom potrzebna jest kobieca ręka.

Narcyz odwrócił się plecami do okna i spojrzał wymownie na wuja Anatola. Ten stał w miejscu, przyglądając mu się wyczekująco.

– Przyjmę dziewczynę. Ale wynagrodzenie płacił będę ja. Zgoda? – To rzekłszy, Domański wyciągnął rękę do starca, który ochoczo ją uścisnął.

– Przekonasz się wkrótce, że to najlepsza z ostatnio podjętych przez ciebie decyzji – zapewnił nie bez entuzjazmu. – Co do wynagrodzenia, moja propozycja pozostaje otwarta.

– Zobaczymy – odrzekł Narcyz. W jego głosie wciąż pobrzmiewała ironia, teraz jednak łagodniejsza, prawie żartobliwa. – A widziałeś ty kiedyś tę twoją Marie?

– Tylko raz – przyznał wuj Anatol.

– Tylko raz?

– Czasem wystarczy raz spojrzeć, żeby wiedzieć, kto zacz… Wierz mi, znam się na ludziach. Zresztą, ojciec Klaudiusz nie poleciłby mi byle kogo.

Narcyz się zaśmiał.

– Znając ojca Klaudiusza, poleciłby nawet psa młynarza, gdyby ten przymierał głodem.

– Pies młynarza nie nauczyłby dzieci francuskiego – odciął się wuj Anatol. – Ani arytmetyki, geografii czy muzyki.

– Muzyki uczę ich sam. Rysunku też.

– A francuskiego i całej reszty?

Narcyz pogładził go po ramieniu.

– Powiedziałem już przecież, że się zgadzam i przyjmę pannę Dumont.

– Los ci to wynagrodzi, mój synu – odrzekł z ukontentowaniem pan Kamieniecki.

Po milczącej wymianie spiętych nieco uśmiechów, obaj mężczyźni zasiedli przy owalnym, rzeźbionym stole nakrytym haftowaną serwetą – dziełem świętej pamięci Małgorzaty, matki rodzeństwa Domańskich. Wuj Anatol zapatrzył się na misternie wykonane wzory, utrzymane jeszcze w stylistyce rokokowej, choć nie za słodkie ani też nadto pretensjonalne; pomimo lekkości i zwiewności motywów, nad wszystkim królowały elegancki umiar i powściągliwość.

– Małgosia miała złote ręce – westchnął. – Mam jeszcze w domu parę jej haftów, których strzegę jak oka w głowie.

Narcyz uśmiechnął się smutno. Matkę pamiętał bardzo dobrze, lecz do jednego jej wspomnienia powracał ze wyjątkową lubością: kiedy siedzała przy oknie z tamborkiem w lewej dłoni oraz igłą w prawej. Szczególnie ręce zmarłej widział jak żywe: jasne, świetliste i wiotkie niczym dłonie cmentarnego anioła, a przy tym niesamowicie zwinne. Dłonie Małgorzaty z Kamienieckich Domańskiej. Dłonie Matki.

Wuj Anatol, którego wzmianka o nieżyjącej od dawna młodszej siostrze również wprowadziła w melancholijny nastrój, otrząsnął się z niego jako pierwszy. Spojrzał na zegar, a następnie na Narcyza.

– Marie podobno jest mistrzynią haftu – napomknął.

Domański się uśmiechnął.

– Ty to potrafisz mnie podejść! – rzekł z podziwem. – Każda okazja jest dobra, by zachwalić mi tę dziewczynę! A jakiż argument wymowniej przemówi do sierocego serca niż wspomnienie o którymś z rodziców.

– Mówię najszczerszą prawdę – zapewnił wuj Anatol, nieco zawstydzony. – Ojciec Klaudiusz pokazał mi zdobioną przez nią serwetę.

– Ależ oczywiście, niczego nie podważam – odparł Narcyz. – Jakże śmiałbym skrytykować ten wzór cnót wszelakich! – To rzekłszy, mocno zakasłał. Odwrócił się tyłem do swego krewnego, a następniebłyskawicznie przyłożył sobie chusteczkę do ust.

Wuj Anatol spochmurniał. Przez cały czas wpatrywał się w siostrzeńca zafrasowanym wzrokiem. Gdy ten po pewnym czasie schował chusteczkę i powrócił do konwersacji, starając się nadać jej żartobliwy ton, starzec również uśmiechnął się dla niepoznaki.

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 2

 

Dobre wieści

 

 

 

Pierwszą noc po pogrzebie starego Hippolyte’aMarie spędziła bezsennie, siedząc w opustoszałym ojcowskim fotelu, tak jakby instynktownie starała się uchronić go od wyziębienia. Widok z okna rozciągał się na las, teraz niewidoczny, lecz nie milczący. Dobiegające z niego nawoływania ptaków oraz pomruki innych zwierząt przekształcały się w jej głowie w ludzkie głosy. Wszystkie budziły niepokój, jedne zniżone do nienaturalnie głębokiego basu, niektóre ochrypłe i złowrogie, jeszcze inne świdrująco piskliwe.

W pewnej chwili Marie doznała wrażenia, że dźwięki te stają się coraz bliższe i osaczają dom ze wszystkich stron. Wstała więc, a następnie ostrożnie wyjrzała przez okno. Nic. Ciemno i pusto.

– Marie…

Drgnęła. Ktoś właśnie zawołał ją po imieniu.

– Marie…

Za drugim razem niskiemu szeptowi towarzyszył zniekształcony śmiech, przefiltrowany przez igły drzew, belki dachu oraz powłokę jej własnej czaszki.

Jak to się zaczynało? Przecież ojciec Klaudiusz kiedyś opowiadał, jak wypędzał diabła z jednego z wieśniaków. Lata temu, ale ona dobrze pamiętała tę historię. Przyłożyła sobie zlodowaciałe palce do skroni i wytężyła wszystkie siły, by pomimo wyraźnie słyszalnych ryków, wyć i chichotów odtworzyć w pamięci niezawodną formułę, którą przetłumaczyła sobie na francuski.

– Je te conjure, Satan…[5] – zaczęła.

Przerwał jej dobiegający z kominka trzask suchej gałęzi, którą właśnie zaatakował zmartwychwstały płomień, dotychczas blady i mało ruchliwy. Marie przełknęła obficie napływającą jej do ust ślinę i kontynuowała:

– Je te conjure, Satan, prince de ce monde, reconnais la puissance et la vertu de Jésus Christ…[6]

Co było dalej? Panna Dumont spojrzała bezradnie na zawieszony nad kominkiem krucyfiks. Wydało jej się, że jest nienaturalnie przekrzywiony. Zamknęła oczy i otworzyła je z powrotem po kilku sekundach. Wisiał prosto. Potarła rękoma powieki. Ojciec zawsze podśmiechiwał się z jej wybujałej wyobraźni. Teraz pewnie opowiedziałby jej jakąś historię z czasów swej młodości, coś ciekawego, byle tylko odwrócić uwagę od tego wszystkiego, co czaiło się na nią za oknem, choć ona i tak by to słyszała. Obecność zmarłego dodałaby jej otuchy. Tak bardzo tęskniła za starym Hippolytem i jego stoickim spokojem.

– Marie… – wołały tymczasem głosy zza okna, coraz bliżej i bliżej.

Wzdrygnęła się.

– Je te conjure, Satan, qui trompes le genre humain, reconnais l’Esprit de la vérité et de la grâce…[7]

Na chwilę ucichło. Dziewczyna rozejrzała się po pokoju. Ogień spokojnie konsumował podaną mu strawę, gałązki łagodnie trzeszczały pod uderzeniami jego zębów, krzyż zaś roztaczał wokół siebie melancholijną atmosferę. Co to było, przed chwilą? Czyżby po prostu zmęczony bezsennym czuwaniem umysł okrutnie sobie z niej zakpił i sfabrykował te wszystkie dźwięki? Dobiegała piąta rano, więc może to tylko urojenia wynikłe z wyczerpania?

Marie spojrzała na stół, na którym stała pusta butelka z szafirowego szkła. Podeszła więc do małego mebla z ciemnego drewna. Otworzyła jedną z szufladek. Wyjęła z niej identyczną flaszkę. „Niedługo trzeba będzie pojechać do apteki”. Płyn nie kosztował drogo, lecz dla panny Dumont była to suma niebagatelna. Potrząsnęła naczyniem i oceniła, że zostało tam bardzo niewiele specyfiku. Pan Madej słynął przecież z dobroci. Na pewno dałby jej trochę na kredyt.

Przysunęła rękę do kominka i sprawdziła zawartość butelki pod światło płomieni. Po krótkim zastanowieniu odkorkowała ją, a następnie wypiła trochę znajdującego się wewnątrz płynu. Choć z czasem zdążyła się przyzwyczaić do gorzkiego smaku laudanum, tak że właściwie nawet go nie zauważała, tym razem zażyta w pośpiechu dość spora jego ilość przyprawiła ją o pierwszy od dawna grymas.

Upragniony spokój nadszedł dość prędko. Ciężkie, spuchnięte powieki zaczęły się zniżać na podobieństwo dwóch masywnych baldachimów zakończonych czarnymi frędzlami, by po chwili całkowicie zasłonić sobą niebieskie tęczówki, nienaturalnie wielkie z powodu zwężenia źrenic. Przyjemna senność ogarnęła całe ciało dziewczyny, odprężając obolałe ramiona oraz rozluźniając ściągnięte przez strach i rozpacz rysy twarzy. Panna Dumont udała się na spoczynek.

Gdy oprzytomniała, było już prawie południe. Obudziło ją okrutnie jaskrawe światło słońca odbitego od śniegu. W pokoju panowała cisza, przerywana wyłącznie dyskretnym tykaniem zegara. Opustoszały bordowy fotel, w którym o tej porze siedziałby zmarły Hippolyte, popijając swą poranną kawę, skojarzył się Marie z otwartą raną. Ścisnęło ją w gardle, ale oczy miała tak wyschnięte, że nie wydostała się z nich już ani jedna łza.

Wtem na zewnątrz rozległ się jakiś hałas. Panna Dumont na chwilę przestała oddychać, czujnie nasłuchując. Wyraźnie słyszała czyjeś kroki, powolne, dostojne, sądząc po ciężarze, prawdopodobnie męskie.

– Saintissime Vierge Marie, protège-moi du mal![8] – westchnęła, chwytając się za odziedziczony po matce mały, srebrny medalik.

Nie zdążyła wymówić ostatniego wyrazu, gdy ktoś zapukał do drzwi. Uderzył w nie trzykrotnie, w idealnych odstępach czasu. Zerwała się z posłania. Kto to mógł być? Nieznajomy trochę odczekał, po czym znów zapukał, tym razem już w znacznie bardziej zdecydowanie. Marie wstała i ostrożnie, bezszelestnie przemierzyła korytarz. Znalazłszy się tuż przy drzwiach, uchyliła je z przesadną, a przy tym jakże naiwną ostrożnością, nieskuteczną w odparciu prawdziwego ataku złoczyńcy.

Jakże wielkie było jej zdziwienie, gdy na progu zobaczyła starszego dżentelmena w angielskim cylindrze oraz długiej, czarnej pelerynie.

– Monsieur Kamieniecki! – zawołała ze swym charakterystycznym akcentem.

Starzec zdjął cylinder i ukłonił się nisko.

– Przyszedłem z dobrymi wieściami – zdradził.

Marie ciężko westchnęła.

– Jakie dobre wieści może otrzymać ktoś, kto właśnie stracił ojca? – Drgnął jej podbródek, lecz tylko minimalnie, gdyż natychmiast nad sobą zapanowała.

– Rozmawiałem z moim siostrzeńcem – kontynuował starzec.

– Z pańskim siostrzeńcem? – Oczy Marie nieufnie się zwęziły.

– Nie miała pani jeszcze okazji, żeby go poznać – wytłumaczył z życzliwym uśmiechem mężczyzna.

Marie, która przypatrywała mu się podejrzliwym wzrokiem, zmusiła się do odwzajemnienia owego wyrazu życzliwości.

– Mój siostrzeniec potrzebuje kogoś, kto podjąłby się uczenia jego dwójki młodszego rodzeństwa. To dobre dzieci, ale są jeszcze małe. Do wiejskiej szkoły, wiadomo, nie pójdą, a ze świecą szukać dobrej guwernantki. Pomyślałem więc o pani.

Marie przełknęła ślinę. Szeroko otworzyła oczy, wpatrując się w rozmówcę z najwyższym zdziwieniem, ale też z radością, po czym nagle złapała go oburącz za odzianą w skórzaną rękawiczkę prawą dłoń.

– Nie wiem, jak mam panu dziękować! De tout mon cœur![9]– zawołała.

Wuj Anatol położył lewą rękę na jej skostniałych z zimna, zaczerwienionych i wysuszonych palcach.

– Nie mnie powinna pani podziękować, tylko mojemu siostrzeńcowi. To on panią zatrudnił.

– Ale to pan mi to zatrudnienie znalazł – przypomniała Marie. – Jest pan moim aniołem stróżem, Monsieur!

– Jestem wyłącznie posłańcem. Dziękować proszę ojcu Klaudiuszowi oraz panu Narcyzowi.

– Kto to jest pan Narcyz? – zapytała Marie.

– To właśnie mój siostrzeniec, o którym mowa: najstarszy syn mojej świętej pamięci siostry, Małgorzaty, a od dziś pani chlebodawca.

Marie podniosła dłonie do oczu, z których wydostały się dwa strumienie łez.

– Nie jestem przygotowana – przyznała, ocierając je.

– Ale zna pani swój język i sama skończyła pani szkołę.

Skinęła głową.

– To wystarczy.

– Znam jeszcze łacinę i trochę greki.

Pan Kamieniecki wysoko uniósł swe nieco krzaczaste brwi.

– Greki? – zapytał z uśmiechem zdradzającym niedowierzanie.

– Ojciec Klaudiusz pokazał mi litery, a podstaw gramatyki uczyłam się z pożyczonej od niego książki. Umiem na pamięć wstęp do Iliady.

– Tym bardziej szkoda by było pani do wiejskiej szkoły, tam zresztą uczy już pani Dobrzyńska i nie byłoby nawet miejsca. Basia i Józio chowają się bez matki, co wcale nie jest dla nich korzystne. Potrzebna im nie tylko nauka, lecz także kobieca ręka; ciepło, którego nie zaznali zbyt wiele.

– A starszy brat?

– Sama pani powiedziała: to brat. Mężczyzna… Nie da im tego, co by dała matka, gdyby żyła.

Po tych słowach wuj Anatol popadł w lekką zadumę. Marie również się zamyśliła. Na chwilę uwolniła rozmówcę od swego podejrzliwego, wystraszonego spojrzenia, by zawiesić wzrok na skrawku czerwonego materiału, który zwisał z konaru stojącej niedaleko domu Dumontów starej, czarnej olchy. Powiewając na wietrze, przypominał on z daleka strugę świeżej krwi.

– Jest pani bardzo młoda – odezwał się po pewnym czasie pan Kamieniecki – będą więc panią traktować jak starszą siostrę.

To ostatnie spostrzeżenie rozweseliło Marie. Na jej twarzy po raz pierwszy od dłuższego czasu pojawił się szeroki, szczery uśmiech. Nie przystawał on do zapadniętych policzków i oczodołów oraz ostatnimi czasy niezdrowo bladej karnacji, spod której prześwitywały niebieskawe naczynka krwionośne, krzyżując się po lewej stronie podbródka z cienką, długą na dwa centymetry blizną.

– Mam nadzieję, że tak się stanie, Monsieur – powiedziała z radością.

Przez krótką chwilę stali naprzeciwko siebie w milczeniu, obydwoje jednakowo szczęśliwi i zakłopotani.

W końcu pan Kamieniecki skłonił się nisko na znak, że zbiera się do odejścia.

– Mój siostrzeniec będzie pani oczekiwał jutro w południe – oznajmił na pożegnanie.

– Przyjdę punktualnie – odparła Marie, poważniejąc.

– Niebawem pewnie znów się spotkamy.

– Postaram się nie zawieść pańskich oczekiwań. Proszę wziąć poprawkę na…

– Żadnych poprawek.

Marie znów się uśmiechnęła, lecz już bardziej melancholijnie, po swojemu.

– Jest pani idealną kandydatką – zapewnił wuj Anatol. – Niczego nie musi pani w sobie poprawiać. Najwyżej może pani zacząć więcej jeść.

– Mam nadzieję, że siostrzeniec podzieli pańską opinię, Monsieur.

– O to może pani być spokojna. Adieu, Mademoiselle Dumont[10].

– Adieu, Monsieur.

Po tych słowach pan Kamieniecki ucałował lodowatą dłoń dziewczyny i, skłoniwszy się powtórnie, tym razem bardzo nisko, oddalił się w stronę lasu.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[5] Zaklinam cię, Szatanie… (fr.).

[6] Zaklinam cię, Szatanie, władco tego świata, uznaj wszechmoc Jezusa Chrystusa… (fr.).

[7] Zaklinam cię. Szatanie, zwodzicielu człowieka, uznaj Ducha prawdy i łaski (fr.).

[8] Najświętsza Panno, chroń mnie ode złego! (fr.).

[9] Z całego serca! (fr.).

[10] Do widzenia, panno Dumont (fr.).