44,00 zł
Najlepszy szwedzki kryminał roku i najlepsza powieść kryminalna w krajach nordyckich. Brawurowa kontynuacja "Wiemy, że pamiętasz" i "Nikt cię nie odnajdzie". Zapierające dech w piersiach zakończenie cyklu z Ådalen. Nurkowie eksplorujący wraki statków spoczywające w głębinach rzeki Ångerman znajdują szczątki mężczyzny. Okazuje się, że to ofiara zabójstwa, jednak jej tożsamość pozostaje nieznana. Trop prowadzi do lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku, do Ådalen, i do innych części świata. Eira Sjödin, śledcza z jednostki zajmującej się ciężkimi przestępstwami w komendzie w Sundsvall, ze względu na ciążę pracuje zdalnie. Do policjantki trafia z pozoru łatwa sprawa morderstwa mężczyzny wyłowionego z rzeki. W toku śledztwa Eira odkrywa, że ofiara jest powiązana z jej rodziną. W tym samym czasie kobieta winna zabójstwa popełnionego przed laty, za które ukarany został brat śledczej, zabija ponownie. Czy uda jej się uciec przed sprawiedliwością? Co ta sprawa ma wspólnego z ciałem znalezionym w rzece? Czy Eira zdoła odkryć prawdę?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 413
Djuphamn
Copyright © Tove Alsterdal 2023
Published by agreement with Paloma Agency
Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2024 for the Polish translation by Ewa Wojciechowska
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie autorki: © Annika Marklund
Redakcja: Marta Chmarzyńska
Korekta: Iwona Wyrwisz, Joanna Habiera, Edyta Malinowska-Klimiuk
ISBN: 978-83-8230-747-4
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2024
Pozostałe po zimie kry do reszty stopniały lub prąd poniósł je do morza. Wiał słaby południowo-wschodni wiatr. Zanim zeszli na dno, wypowiedzieli do siebie ostatnie słowa.
– Trzymamy się razem. Daj znać, kiedy coś pójdzie nie tak, okej?
– Jasne, okej.
Drugi nurek poruszał się w płetwach z taką samą swobodą, jak w zwyczajnych butach. Ylva poznała go dopiero zeszłego wieczoru, po tym jak dotarła do Lunde autobusem i zameldowała się w pensjonacie.
Czuła ogromną, trudną do opisania wdzięczność, że może im towarzyszyć. Miała nadzieję, że ta wiosna będzie inna niż poprzednia.
Owszem, zdawała sobie sprawę z ryzyka, ale zdobyła certyfikat zezwalający na nurkowanie na głębokość osiemnastu metrów oraz zaliczyła wymaganą liczbę godzin pod wodą.
Nie spodziewała się natomiast, że o piątej rano pod koniec kwietnia może być tak zimno, ale nie skomentowała tego ani słowem.
Zaciągnęła paski kamizelki z rurkami biegnącymi do niej od butli z tlenem. Upewniła się, że ma maskę i ustnik, sprawdziła ciśnienie. Przeszli do fazy milczącej komunikacji, którą tak lubiła. Dała znak, że wszystko okej, że jest gotowa. Schodzę pierwsza, ty za mną. Ufamy sobie, pomogę ci niezależnie od okoliczności.
Pod wodą wszystko się zamazało. Ylva wypuściła powietrze z kamizelki, by się zanurzyć. Powoli, nie za szybko. Oddychała spokojnie i głęboko. Woda miała kolor niedojrzałego piwa, unosiły się w niej miriady drobinek. Mimo skafandra Ylva poczuła dotkliwy chłód.
To, co właśnie robiła, dalece odbiegało od relacji z egzotycznych miejsc publikowanych przez ludzi w mediach społecznościowych. Próżno było tu szukać kolorowych rybek jak żywcem wyjętych z filmu Disneya.
Dwa lata temu, kiedy kończyła kurs nurkowania i pierwszy raz miała się zanurzyć w naturalnym zbiorniku wodnym, doznała czegoś w rodzaju objawienia i uświadomiła sobie, że granice świata, jaki dotąd znała, znacząco się poszerzyły. Było jeszcze tyle do odkrycia – całkiem nowy wymiar przyszłości, którego nigdy nie brała pod uwagę.
Zaczęło się, rzecz jasna, od mężczyzny. Spotykała się z nim przez kilka miesięcy i dobrnęli do etapu dzielenia się marzeniami o przyszłości. Ylva chciała zwolnić tempo, być może sprawić sobie domek letniskowy, coś skromnego i nieskomplikowanego, podczas gdy on myślał wyłącznie o nurkowaniu u wybrzeży Tahiti, żeglowaniu wokół wysp Wielkiej Rafy Koralowej i opowiadał o miejscach nieznanych masowej turystyce. Któregoś razu, gdy była sama, sprawdziła w internecie kursy nurkowania, ze strachu, że nie dotrzyma mu tempa, nie poradzi sobie pod wodą, wpadnie w panikę i zacznie się dusić. Nie mogła dopuścić do tego, by incydent tego typu przytrafił się jej na żaglówce w pobliżu Australii. Nurkowania uczyła się potajemnie, w każdy czwartek, na basenie, przez całą zimę.
Teraz zeszła na osiem metrów, zaraz potem na dziewięć. Wciąż nie pokazało się dno. Przestała już dostrzegać czerwony kolor swoich rękawic. Tu, w głębinie, wszystkie barwy pociemniały.
Opadła jeszcze trochę niżej.
Tamten mężczyzna przestał się do niej odzywać, gdy czekała na ostatnie nurkowanie w naturalnym zbiorniku wodnym. Gdy w końcu odpisał na szereg wysłanych przez nią wiadomości, oznajmił, że jest fajną dziewczyną, ale ich znajomość rozwijała się w zbyt szybkim tempie, i że potrzeba mu więcej czasu. Poza tym wciąż czuł coś do swojej poprzedniej partnerki.
Ylva pozostała sam na sam ze świadomością, że nie potrafi nikogo przy sobie zatrzymać. W dodatku zainwestowała tysiące koron w coś, co nigdy nie miało się zwrócić – nauczyła się oddychać pod wodą i zrujnowała sobie włosy chlorem.
Jedynym pocieszeniem był certyfikat, którym mogła się pochwalić na Facebooku: Patrzcie, czego dokonałam!
Potem wybrała się na to ostatnie nurkowanie, które otworzyło przed nią nowy świat, i od tamtej pory ta czynność przestała jej się kojarzyć z tym człowiekiem. Korzystała z każdej okazji do nurkowania na Archipelagu Sztokholmskim, aż usłyszała o niezbadanych jeszcze przez nikogo wrakach w prowincji Ångermanland.
Nagle dostrzegła coś na skraju kręgu światła latarki. Wyglądało to jak pale – potężne, sterczące w jej stronę drewniane belki. Sprawdziła głębokość. Czternaście metrów. I zaraz po tym zrozumiała, co widzi.
Zatopiony most.
Oberwane przęsło zwieńczone spiczastym sklepieniem wyrosło przed nimi niczym wejście do katedry.
Nurkowie nazywali je kościołem.
Ylva odwróciła się, by nawiązać kontakt z drugim nurkiem znajdującym się na krawędzi jej pola widzenia. Był zajęty filmowaniem. Wykonała dłonią znak: Płynę tam, okej? Uniósł rękę, co Ylva odczytała jako odpowiedź.
Gdy przepływała pod przęsłem, poczuła wręcz sakralny nastrój. Otaczała ją kompletna cisza. Wielka ciemność wokół niej sprawiła, że świat zredukował się do struny światła. Tylko pomyśleć, że ten kawał mostu leżał tu sobie przez cały czas. Sandöbron zawalił się podczas budowy wiele lat temu i spoczywał w głębinach rzeki Ångerman, podczas gdy dwudziesty wiek dobiegł końca i rozpoczęło się nowe stulecie. Ylva wyciągnęła rękę i prawie musnęła rękawiczką połamaną drewnianą konstrukcję. Przepłynęła jeszcze kawałek po jej drugiej stronie. Przeszłość nie zniknęła. Była tu i teraz.
W chwili, w której Ylva postanowiła zawrócić, nagle straciła poczucie kierunku. Otaczał ją nieprzenikniony mrok, a latarka rozpraszała go tylko na kilka metrów. Most nagle zniknął, jakby się rozpłynął. Zapędziła się za daleko. Zrobiło jej się zimno i jednocześnie zalał ją pot, nie była pewna, co przeważa, bo na tej głębokości zawodziły znane jej dotąd odczucia.
Wiedziała, że w podobnych sytuacjach należy przez dwie minuty szukać partnera, a potem się wynurzyć. Tak mówiły zasady. Lecz Ylva nie miała pewności, ile czasu upłynęło. Ruszyła w górę, lecz nagle jej uwagę przykuł jakiś duży kształt. W pierwszej chwili się wystraszyła, lecz skarciła się w myślach. To było głupie, bo tu, w dole, nie czaiło się nic, co mogłoby jej zagrozić. Omiotła kształt kręgiem światła latarki i stwierdziła, że ma przed sobą statek. Podpłynęła do przodu i trochę w dół, żabką, by poderwać jak najmniej piasku i mułu. Nie była w stanie ocenić, jak długo wrak leżał na dnie. W słonawej wodzie Bałtyku pożerające drewno małże z rodziny Teredinidae nie miały się tak dobrze jak w bardziej słonych morzach, dzięki czemu zatopione statki pozostawały niemal nienaruszone. Ylva spróbowała sobie przypomnieć, czego uczyła się o spoczywających tutaj wrakach. Te, które znajdowały się po tej stronie mostu, zostały naniesione na mapy dopiero minionego lata. Już sama myśl o tym przyprawiała Ylvę o zawrót głowy, bo co by było, gdyby odkryła coś, czego nikt dotąd nie widział z bliska od stu lat, a może i więcej? Zajrzała do środka przez otwór w kadłubie. Dostrzegła wywrócone krzesło, jakiś rozbity przedmiot, może porcelanę? Obok znajdowała się przymocowana do ściany koja. Podążyła z wolna wzdłuż stewy i po chwili ujrzała coś na dnie. Opłynęła to dookoła i nagle zaparło jej dech, jakby ktoś odciął jej dopływ tlenu.
Chwyciła ustnik i zmusiła się do oddychania. Wdech, wydech.
Patrzyła na czaszkę. I szkielet człowieka, w połowie zanurzony w mule. Zakręciło jej się w głowie, gdy pomyślała o sprzętach na pokładzie wraku: o książce, którą ktoś czytał, o naczyniach, które się stłukły, gdy statek szedł na dno, i naraz wszystko, co miała przed oczami, wydało jej się w jakiś sposób realne. Życie i śmierć zlały się w jedno. Zapiszczało jej w uszach, lecz może wyobraziła sobie ten dźwięk. Wydmuchała powietrze i przełknęła ślinę, by wyrównać ciśnienie, ale dźwięk nie chciał ucichnąć. Dlaczego miała wrażenie, że nie ma czym oddychać, skoro w butli był zapas tlenu na kilka godzin? Obmacała klatkę piersiową w poszukiwaniu wężyka mającego za zadanie napompować kamizelkę i pomóc jej się wynurzyć. Powoli, ostrożnie, nie za szybko. Zbyt duże tempo oznaczało śmiertelne ryzyko dla płuc. Jednak Ylva nie była w stanie odróżnić przycisku czerwonego od szarego, straciła orientację, gdzie jest góra, a gdzie dół. Zaczęła wymachiwać nogami, podrywając chmury mułu, i miała wrażenie, że dno jest wszędzie wokół niej i nie ma początku ani końca.
Za każdym razem, gdy Allan Westin zbliżał się do portu, tęsknił za wonią dziegciu. Wciąż słyszał w głowie gwizdek, jaki rozbrzmiewał tu każdego ranka, tuż przed siódmą, kiedy z pagórków Lunde ku stoczni zjeżdżały dziesiątki rowerów.
Brakowało mu zapachu terpentyny i oleju napędowego, łomotu maszyn i chlupotu fal rozbijających się o burty holowników, które przybywały tu na konserwację kadłubów po każdej zimie. Wciąż miał je przed oczami – tu cumował kuter „Stufvaren”, tam stare statki wielorybnicze „Björn” i „Backe” dostosowane do spławiania drewna, a jeszcze dalej „Dynäs II”, trochę inny od reszty, z salonem kapitańskim wyposażonym w kryte aksamitem kanapy, jak w Orient Expressie, którym podróżował sam król Gustaw VI Adolf.
W wiosennym powietrzu wciąż dało się wyczuć swoistą radość, gotową, by odżyć, choć wszystko zniknęło i rzeka sprawiała wrażenie pustej i porzuconej.
Dokądkolwiek Allan by się udał, wszędzie dostrzegał duchy przeszłości. U podnóży pagórka nie stała już inżynierska willa. Dawniej na pomoście należącym do posesji siadywały małe dziewczynki i wycinały lalki z papieru. Zniknęła też piwiarnia, w której starsi mężczyźni grali w karty, a młodzi chłopcy tacy jak Allan nieraz zarobili trochę drobniaków w zamian za to, że zgodzili się pobiec do domu tego czy tamtego i powiedzieć żonie, że mąż musi zostać dłużej w pracy.
Teraz pagórki dawały w kość starym biodrom i kolanom, zwłaszcza ostatnie zejście do rzeki, gdzie Gamoń zaczynał ciągnąć smycz. Nikt nie zadał sobie trudu, by wyszkolić tego kundla, lecz Allan był zdania, że akurat ta cecha ich łączyła. Obaj kochali wolność. Pragnęli chodzić tam, gdzie poniosą ich oczy.
Nie musiał już słuchać poleceń dyrektorów wykonawczych, jak kazali na siebie mówić właściciele tartaków, zwłaszcza gdy interes się nie kręcił. Kupowali sobie nawet tytuły wicekonsulów w krajach takich jak Wenezuela, by sprawiać wrażenie jeszcze ważniejszych.
Allan spuścił psa ze smyczy i usiadł na tej ławce, co zwykle. Wciągnął do płuc delikatny zapach soli dolatujący od rzeki ścielącej się u jego stóp. Zimą wydawała się milcząca i niedostępna, wiosną znów buzowała życiem. W ostatnich tygodniach słyszał już, jak lód zaczyna pękać i śpiewać. Kawałki kry rozdrabniały się bez oporu, nie z trzaskiem, jaki pamiętał z młodości, gdy lód płynął, hucząc i grzmiąc, i spiętrzał się u brzegów.
Gamoń brodził ostrożnie w płytkiej, lodowatej wodzie spływającej z gór, obszczekiwał i atakował płynące z prądem patyki.
Czy rzeką płynęła właśnie jakaś łódka?
A owszem, owszem.
Niewielka łódź motorowa zbliżała się od strony południowego cypla wyspy Sandö. Wyglądało na to, że trzyma kurs prosto na Lunde.
Allan zmrużył powieki, ale nie pomogło to wiele na jego słaby ze starości wzrok. Dopiero kiedy łódź wpłynęła na teren dawnego portu, dostrzegł na pokładzie kilka postaci.
Wziął na smycz stawiającego opór Gamonia i wstał.
Zwinny młody mężczyzna zeskoczył z relingu na nabrzeże i zacumował łódź. Allanowi przyszło na myśl, że biorąc pod uwagę, jak ludzie dziś trenują, równie dobrze mógł mieć dwadzieścia albo pięćdziesiąt lat. Na łodzi był jeszcze jeden, trochę starszy, o sztywniejszych ruchach oraz kobieta, siedząca spokojnie na rufie. Nie wyglądała na bardzo młodą, ale zarazem nie wydawała się stara. Miała na sobie kombinezon do nurkowania, choć rozpięty i ściągnięty do wysokości pasa, a na ramiona zarzuciła kurtkę. Na pokładzie leżały butle i jakieś rurki.
– Dobrą mieliście pogodę do nurkowania – rzucił.
Mężczyźni przywitali się uprzejmie, podając mu dłoń. Nawet się przedstawili, ale takie rzeczy szybko umykały z głowy Allana. W swoim długim życiu słyszał już tyle imion, że nie był w stanie ich spamiętać. Wydawało mu się, że są biologami morskimi, ale kiedy ich o to zapytał, poprawili go. Zajmowali się podwodną archeologią. Poszukiwali wraków i nanosili je na mapy. Na odcinku od Sandö do mostu Höga Kusten oznaczyli ich już ponad trzysta.
– Jezusie przenajświętszy – żachnął się Allan. – Aż trzysta?
Wiedział, że na dnie rzeki leży mnóstwo złomu, ale żeby zajmowali się nim wykształceni ludzie? Do tej pory śmieci z wody wyciągali tylko biedacy. Niejedna rudera została zbudowana z drewna wyłowionego z dna.
– Aha, rozumiem – dodał po chwili. – I znaleźliście coś cennego?
Młody mężczyzna zerknął na swoich towarzyszy, jakby nie mógł odpowiedzieć sam. Allan wyczuł dziwne napięcie. Może to towarzystwo szmuglowało alkohol? Kobieta wciąż siedziała na rufie i trzymała się za głowę, jakby dopadła ją choroba morska.
– Nie jestem pewien, czy powinniśmy o tym mówić – odezwał się ten starszy. – Żeby nikomu nie strzeliło do głowy tam nurkować, zanim na miejsce dotrze policja. My wiemy, jak się zachować w takiej sytuacji, i niczego nie dotykaliśmy, ale nurkowie amatorzy zawsze stanowią pewne ryzyko.
– Jakie ryzyko? – Allan rozejrzał się wokół. Czy ci ludzie naprawdę sądzili, że pod koniec kwietnia rzucają się do rzeki tłumy amatorów nurkowania? I to dla przyjemności? W ostatnich miesiącach widział kilku morsujących szaleńców, bo zaroiło się od nich w czasie pandemii, ale ci wbiegają do wody tylko na kilka sekund, w dodatku w czapkach na głowie.
– Co tam znaleźliście? – powtórzył.
Odpowiedziały mu pomruki. Nie zamierzał stać tu jak głupek i prosić, by mówili wyraźniej. Usłyszał to, co najważniejsze. Znaleźli zwłoki.
– O cholercia. Ludzkie?
Pokiwali głowami.
Konkretnie była to czaszka, do połowy zanurzona w mule i częściowo przyciśnięta kadłubem łodzi z początku dwudziestego wieku.
– Czyli gość mógł tam leżeć od tamtego czasu – skomentował Allan. – To znaczy… ten człowiek.
– Nie da się tego określić gołym okiem – odparł jeden z mężczyzn. – Nie chcemy wyciągać pochopnych wniosków, zanim nie zostanie to zbadane. Podchodzimy do tego naukowo.
Zamierzali właśnie powiadomić policję. Wyjęli telefony i naradzali się chwilę, czy powinni zadzwonić do straży przybrzeżnej, czy na sto dwanaście. Ostatecznie nie było to nic pilnego. Gdyby sprawa dotyczyła południowej Szwecji, zajęłaby się nią policja wodna, ale na północ od Sztokholmu nie było takich patroli.
– Ci od sto dwanaście siedzą w Umeå – wtrącił Allan. – To dwieście pięćdziesiąt kilometrów stąd. Do tego doprowadziła pieprzona centralizacja.
Spojrzał na rzekę i poczuł dziwne ssanie w dołku. Wielu dokonało żywota w jej głębinach.
– Ale mamy tu naszą lokalną policję – dodał po chwili.
Eira Sjödin prędko ściągnęła spodnie dresowe, zmieniła majtki i znalazła coś odpowiedniego dla śledczej z jednostki do spraw ciężkich przestępstw. Bluzka miała plamę i lekko zalatywała potem, ale Eira rzadko zawracała sobie głowę takimi sprawami, siedząc w domu przed komputerem i pracując zdalnie.
Nastawiła ekspres do kawy i wyjęła z zamrażarki chleb tostowy.
Człowiek w rzece. Tak powiedział sąsiad przez telefon.
– Zadzwoniliście do komisariatu? – zapytała. Zdążyła już wzuć buty i właśnie przekraczała próg, gdy Allan Westin wreszcie wykrztusił, że chodzi o trupa.
– Okej – rzuciła. – Przywieź do mnie tych ludzi.
Otworzyła okno, by przewietrzyć kuchnię. W pomieszczeniu powstał lekki przeciąg. Formalnie rzecz biorąc, trup w rzece nie był sprawą dla jednostki do spraw ciężkich przestępstw. Chyba że chodziło o zabójstwo. Na razie sprawa należała do lokalnej policji, a Eira już tam nie pracowała. Choć na samo wspomnienie o tamtych dniach czuła tęsknotę za jeżdżeniem po okolicy, za wielkimi odległościami i przyjemnie łechcącą ciekawością, co czai się za następnym zakrętem.
Odłożyła na bok laptop i uprzątnęła z kuchennego stołu teczki z materiałami aktualnych śledztw – wyciągi z kont bankowych, imiona i nazwiska, numery telefonów i tym podobne dane. Dotyczyły dużej szajki narkotykowej, która z każdym rokiem rosła w siłę. Obiektywnie patrząc, była to o wiele ważniejsza robota, bo polegała na gromadzeniu dowodów, dzięki którym prokuratura mogła postawić w stan oskarżenia głównego podejrzanego przebywającego w areszcie w Sundsvall, lecz Eira nie została policjantką po to, by całymi dniami wysiadywać przed komputerem. Robiła się od tego senna i rozbita, niezależnie od tego, czy tkwiła w wąskim boksie w komendzie w Sundsvall, czy we własnej kuchni. To drugie stało się w czasach pandemii w pełni akceptowalne.
Kto zabroni ciężarnej policjantce porozmawiać ze świadkami w innej sprawie, w ramach odskoczni od codziennych obowiązków? Wprawdzie nigdy nie dało się do końca przewidzieć, jakie sytuacje niosą ze sobą ryzyko, a jakie są go całkowicie pozbawione, więc jej przełożeni podchodzili do tej kwestii ze śmiertelną powagą.
Pracowała zatem z domu niemal od pierwszego dnia przydziału do nowej jednostki, bo przeniesienie zaproponowano jej, gdy była już w ciąży.
Wtedy, na przełomie jesieni i zimy, wszystko, wliczając ciążę, było dla niej nowe i przejmujące. Ciąży nie dało się dojrzeć gołym okiem, ale kiedyś i tak Eira musiała powiedzieć prawdę.
Później, w chwilach słabości, przychodziło jej do głowy, że oszukała swoich nowych przełożonych. Że wykorzystała przepisy chroniące ciężarne kobiety, mimo stałych zapewnień ze strony szefostwa, że ceni sobie jej wkład, chce, żeby dla nich pracowała, bo ciąża to przecież zjawisko przejściowe. Przedstawicielka związku zawodowego policjantów sama miała trójkę dzieci i w niczym jej to nie przeszkadzało.
– Halo! – zawołał ktoś w przedpokoju.
Allan Westin jak zwykle wszedł do jej domu bez pukania. W końcu byli sąsiadami. Zaraz za nim wpadł do środka Gamoń, rozrzucając po podłodze grudki błota i zostawiając na niej mokre ślady.
Po nich wkroczyły trzy osoby w sportowych strojach, dwóch mężczyzn i kobieta. Podali Eirze swoje imiona – Jesper, Lars i Ylva. Nazwiska zamierzała zapisać później.
Zaproponowała, by usiedli. Allan stanął przy piecu. W kuchni pachniało tostami i świeżą kawą. Kobieta opowiedziała Eirze, jak poczuła chęć, by przepłynąć pod zwalonym przęsłem mostu, a potem straciła orientację. Była po pięćdziesiątce i miała siwe włosy poprzetykane pasmami w kolorze blond.
– Czułam się jak we mgle – tłumaczyła. Nie tknęła ciasta i pozwoliła, by wystygła jej kawa. – Albo jak we śnie. Gapiłam się na tę czaszkę i zapomniałam o całym świecie. Tam w dole czas płynie w innym tempie. Nie umiem określić, jak długo to trwało.
– Dziewięć minut – rzucił Jesper. Był młodszy od Ylvy i posługiwał się värmlandzkim dialektem. – Filmowałem fragmenty zawalonego mostu, kiedy zniknęła mi z oczu. To się zdarza dość często, gdy panują takie ciemności i widoczność wynosi tylko kilka metrów. Utraciwszy kontakt z partnerem, mamy szukać go przez dwie minuty, po czym się wynurzyć. Tak też zrobiliśmy, ale Ylva dalej nie dawała znaku życia, więc ponownie zanurkowaliśmy.
– Nie powinnam była tego robić – przyznała kobieta. – Ale tak mnie pochłonęło to, co znalazłam na dnie, że zapomniałam o całym świecie. Pomyślałam sobie, że może odkryłam… – Umilkła i energicznie zamrugała oczami.
– Proszę opowiedzieć, co pani tam zobaczyła – powiedziała Eira.
Zajęło to dłuższą chwilę, bo Ylva mieszała fakty z odczuciami. Wciąż nie przetrawiła myśli, że spotkała się oko w oko ze śmiercią.
– Rzadko znajdujemy ludzkie szczątki w zatopionych statkach – wtrącił mężczyzna imieniem Lars. – To bardziej niespotykane, niż można by sądzić. Kiedy statek tonie, większości ludzi udaje się opuścić pokład, a jeśli przy tym utoną, fale i prądy porywają ciała. Gdy już natrafiamy na jakiegoś trupa, tkwi gdzieś głęboko, w samym środku statku, bo katastrofa dotknęła go we śnie.
W głowie Eiry pojawiły się sceny z filmu Titanic. Uwięzieni pasażerowie trzeciej klasy, Leonardo DiCaprio przykuty łańcuchem pod pokładem. Zaraz po tym przypomniała jej się ballada o żaglowcu„Blue Bird av Hull”, którego załoga zapomniała o majtku przywiązanym do masztu, gdy statek szedł na dno. Rozmyślała przez chwilę o tym, jakie to uczucie, tonąć bez szansy na ratunek.
Kiedy nurkowie wreszcie znaleźli koleżankę i upewnili się, że nic jej nie dolega, jeden z nich zszedł z powrotem na dno, by udokumentować znalezisko. Eira pochyliła się nad wyświetlaczem aparatu. Dostrzegła nieco zamazany obraz i jaśniejszy kształt w piaszczystym dnie czy też mule, cokolwiek zalegało tam na dole. Mogła to być glina, bo wiedziała z doświadczenia, że w zetknięciu ze słonawą wodą morza epikontynentalnego zyskuje właściwości konserwujące.
– Wiecie, co to za statek? – zapytała.
– Nie, jeszcze tam nie nurkowaliśmy – odparł Jesper. – Ale jest duży. Większy niż te, które można znaleźć w tych okolicach.
Mógł to być parowiec, prom albo holownik. Większość wraków spoczywających na dnie rzeki Ångerman pozostawała niezbadana. Dopiero kilka lat temu zaczęto penetrować dno sonarem; fale dźwiękowe kreśliły obrazy szczątków leżących na głębokości do trzydziestu metrów. Jesper wyjął laptop, żeby Eira mogła zobaczyć, jak to wygląda. Zdjęcia, które jej pokazał, bardziej przypominały dzieła sztuki niż wraki statków. Były utrzymane w brązowawych barwach, przywodzących na myśl sepię. Tu i tam na jakimś odcinku rzeki leżały w rozproszeniu podobne do cieni sylwetki zatopionych łodzi.
Znalezienie trzystu wraków w tak krótkim czasie ocierało się o światowy rekord. Obszary położone blisko brzegów rzeki wyglądały tak, jakby ktoś wrzucił do wody talię kart – roiło się tam od prostokątnych barek, których niegdyś używano do transportu drewna. Po tym, jak zbudowano przystanie dla parowców, stare łodzie stały się bezwartościowe i najprościej było je zatopić.
Część znalezisk oznaczono jako obiekty wrakopodobne. Wymagały dokładniejszego zbadania. Sądząc po ich wielkości i kształtach, niektóre mogły pochodzić jeszcze z siedemnastego wieku. W czasie wojny trzydziestoletniej nad rzeką Ångerman działało kilka stoczni okrętowych.
Eira pokazała na ciągnący się w poprzek rzeki żółtawy pasek. Sięgał od Lunde do Sandö i wyglądał jak złamana zapałka.
– To most? – zapytała.
– Tak – potwierdził Jesper.
Nigdy nie myślała o tym, że musiał przecież leżeć na dnie. Ta tragiczna w skutkach katastrofa stanowiła jedną z wielu nigdy niezagojonych ran tych okolic. Powiodła palcem po ekranie i zatrzymała go w miejscu, w którym Ylva znalazła ludzkie szczątki.
– Tu jest silny prąd – stwierdziła. Dorastała w tych stronach i nasłuchała się ostrzeżeń. Trzymajcie się brzegu podczas kąpieli, nigdy nie wchodźcie do rzeki w pojedynkę.
– Mógł przynieść zwłoki z daleka, jeśli o tym pani pomyślała – rzucił Jesper.
Eira zerknęła na Allana. Sąsiad stał oparty o kuchenkę, z kubkiem kawy w dłoni. Dostrzegła w jego spojrzeniu tę samą myśl. Nieodnalezieni.
Ich nazwisk nigdy nie wyryto na nagrobkach. Ofiary wypadków, które wpadły albo zostały wręcz wepchnięte do rzeki. Sortowała już w tyle głowy ich imiona i z wolna powstawała lista.
Eira delikatnie odepchnęła domagającego się pieszczot Gamonia. Jego sierść zalatywała wszystkim, co pełzało w topniejącym błocie za drzwiami. Zanotowała współrzędne znaleziska. Szkielet tkwił na głębokości szesnastu metrów. Nie było tak źle, w niektórych miejscach dno rzeki nagle się zapadało i sięgało aż stu metrów.
– Proszę się nie gniewać, że o to pytam, ale kiedy będziemy mogli znów tam zanurkować? – zapytał Jesper. – Wiem, że brzmi to bezdusznie, ale nie chcemy tracić czasu.
Archeologia podwodna to niedofinansowana gałąź nauki. Nurkowie wyruszali do pracy bladym świtem, żeby jak najefektywniej wykorzystać naturalne światło.
Wkrótce miały nadejść długie letnie dni. Czas, gdy nocą prawie się nie ściemnia.
– Możecie pracować dalej, dopóki będziecie się trzymali w odpowiedniej odległości od tego miejsca – uspokoiła go Eira. Narysowała palcem okrąg wokół znaleziska, przyjmując spory margines od wraku. Okrąg objął niemal cały odcinek między Lunde a wyspą Sandö. – Przyjmijmy, że to miejsce zbrodni.
Podniosła wzrok i spojrzała prosto w wytrzeszczone ze strachu oczy Ylvy.
– To rutynowe działania – wyjaśniła. – Robimy takie założenie na wszelki wypadek. Aż zgromadzimy więcej informacji.
Mężczyźni przygotowali się już do wyjścia, lecz Ylva zapytała, czy może skorzystać z łazienki.
– Jak pani myśli, kiedy coś ustalicie? – rzuciła, zanim wyszła z kuchni.
Eira miała świadomość, że zakład medycyny sądowej jest zawalony pracą i trzeba tygodniami czekać na oznaczenie próbki DNA, nawet jeśli chodzi o świeże zabójstwo.
– Nie mam pojęcia – odparła zgodnie z prawdą. – Wszystko zależy od tego, co wyłowimy. Jeśli nie znajdziemy na przykład fragmentów ubrania albo jakichś przedmiotów, może minąć długi czas, nim uda nam się określić choćby epokę, z której pochodzą zwłoki.
– Ja chyba już nigdy nie przestanę myśleć o tym człowieku – dodała Ylva, spoglądając w stronę rzeki. – Co, jeśli ktoś wciąż na niego czeka? I za nim tęskni?
Albo za nią, dodała w myślach Eira.
Minęły trzy dni, nim wreszcie zjawili się policyjni nurkowie. Wzmożona aktywność nad rzeką natychmiast zwabiła gapiów. W Lunde rzadko działo się coś ciekawego.
Ktoś niezdający sobie sprawy z tego, co czasem tkwi w ludziach, mógłby wziąć to miejsce za prawdziwy raj.
Wpatrując się w rzekę, Eira słuchała rozmawiających, wchodzących sobie w słowo mieszkańców.
Co oni tam znaleźli?
Jakiegoś trupa. Na dnie.
Myślisz, że to…
Za wcześnie, żeby o tym przesądzać. Jeszcze go nawet nie wyciągnęli.
Ale co, jeśli…
Daj Boże! Oby!
Raz po raz głosy cichły lub przechodziły w niezrozumiałe mamrotanie. Pomruki wyrażały coś, co do czego wszyscy byli zgodni, lecz nikt nie chciał mówić o tym wprost. W którejś chwili Eira miała wrażenie, że słyszy modlitwę odmawianą przez gromadkę religijnych kobiet. „Świętobliwe ciotki” – tak mówiła o nich jej babcia.
Wieczny odpoczynek racz im dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci…
Każdej nowo przybyłej osobie powtarzano to, co ustalono do tej pory. Dlaczego nad brzegiem stoi tyle aut, kim są ci ludzie w kombinezonach, po co rozkładają te stoliki i namioty.
Nikt nie zaprotestował, gdy Eira zaoferowała, że zorganizuje wyłowienie zwłok. Tu w Norrlandii, przy tak ogromnych odległościach, zawsze brakowało rąk do pracy. Pomagano sobie bez względu na to, kto odpowiadał za dany rejon. Komisariat w Kramfors doceniał każde wsparcie, bo sam ledwie się wyrabiał z bieżącą robotą, a szefowa jednostki Eiry w Sundsvall zgodziła się ją „wypożyczyć” na pół dnia, skoro i tak była na miejscu.
Eirze przyszło nawet na myśl, że wydała zgodę odrobinę za szybko.
Trudno o zadanie mniej obciążone ryzykiem, w dodatku dobrze było się przewietrzyć. Warkot silnika łodzi motorowej wyrwał ją z zamyślenia. Jednostka zbliżała się do brzegu. Eira wypożyczyła ją od straży przybrzeżnej w zamian za obietnicę, że strażnicy będą mogli potrenować na policyjnej strzelnicy.
Tak się to załatwiało w Norrlandii.
– Proszę się cofnąć! – zawołała do gapiów. – I proszę schować telefony. Okażmy szacunek zmarłemu.
Dostrzegła zawstydzone miny i kilka aparatów powędrowało z powrotem do kieszeni. Większość zebranych stanowili emeryci dysponujący wolnym czasem w poniedziałkowe przedpołudnie. Na pewno mieli konta na Facebooku, udzielali się na lokalnych portalach internetowych i korespondowali z wnukami.
Rzeka rozpościerała przed nimi lśniącą taflę. Nie zmarszczył jej nawet najmniejszy powiew wiatru, gdy nurkowie składali na brzegu ładunek wydobyty z dna. Z otworów drenażowych pływaków do wyławiania ściekały strużki wody. Gapie zamilkli i wyciągali szyje, by lepiej widzieć. Jakiś starszy mężczyzna zdjął czapkę i przycisnął ją do piersi. Eira wcale by się nie zdziwiła, gdyby któraś ze świętobliwych ciotek zaintonowała pieśń żałobną. Nic takiego się jednak nie wydarzyło.
Obecna na miejscu techniczka kryminalistyki zabrała pływaki i przeniosła je do namiotu rozstawionego kilka metrów dalej. Eira poprosiła o Shirin ben Hassen, z którą współpracowała już przy okazji wydobywania szkieletu z gliny w Lockne. Shirin studiowała archeologię, zanim stwierdziła, że chce badać miejsca zbrodni, w dodatku specjalizowała się w osteologii. I mimo tak bogatego wykształcenia wyglądała na nie więcej niż dwadzieścia siedem lat.
Ostrożnie otworzyła pierwszy pakunek i zajrzała w puste oczodoły w czaszce.
– Co ci się przytrafiło, przyjacielu? – rzuciła.
Eira lubiła tę cechę u techniczki, która odruchowo stawała po stronie ofiary. Powiedziała kiedyś, że dzięki jej pracy zmarli odzyskują głos.
I mogą opowiedzieć światu: „Oto co mnie spotkało”.
– Udało wam się wydobyć wszystko, co leżało na dnie? – zapytała.
– Szczerze mówiąc, nie wiemy – odparła Mira z ekipy nurków, która przyjechała tu z Umeå. – Niektóre fragmenty spoczywały w pewnej odległości od siebie, więc wciąż może tam coś być.
Drugi nurek miał na imię Valentin i był bardziej lokalny, bo pochodził z Sundsvall. Zarówno on, jak i Mira byli policjantami z licencją nurka i wzywano ich tam, gdzie mogły się przydać ich umiejętności.
Ktoś podał im po kubku z kawą i bułce z serem.
– Na pewno mamy większą część klatki piersiowej – oznajmił Valentin, pokazując na któryś pływak. – Chyba jedną rękę i miednicę.
– Znaleźliście jakieś ubrania?
– Niestety nie.
Eira przypomniała sobie but marki Dr. Martens nad rzeką w Lockne, to, jak był zasznurowany i gdzie został kupiony. Takie przedmioty mogły przyśpieszyć prace o kilka tygodni. Wiedziała, że przy odrobinie szczęścia uda się zidentyfikować zmarłego dzięki zębom, które wyglądały na całkiem dobrze zachowane.
Shirin niemal czułym gestem pogładziła kość czołową czaszki.
– Jakie odnieśliście wrażenie tam na dole? – zwróciła się do nurków. – Wyglądało to tak, jakby utonął razem z tym statkiem?
– Czyli to mężczyzna? – dopytała Eira.
Shirin potaknęła i pokazała palcem na wydatne wały nadoczodołowe, następnie ostrożnie odwróciła czaszkę i zwróciła uwagę Eiry na silnie wyniesioną kość potyliczną.
Nie miała wątpliwości, że zmarły był mężczyzną.
– Gdyby wypadł za burtę podczas jakiejś katastrofy, mógłby wylądować w miejscu, w którym go znaleźliśmy. Ale równie dobrze mógł go przynieść prąd i zatrzymał się na wraku.
Shirin delikatnie przełożyła elementy szkieletu do specjalnego worka na zwłoki. Czyniąc to, dokładnie oglądała każdą kość. Jasne wiosenne słońce przygrzewało mocno i pod tropikiem prędko zapanowała duchota.
Czas zdawał się ciągnąć w nieskończoność.
– Zaznaczam, że na tym etapie to tylko domysły – rzuciła techniczka ze wzrokiem utkwionym w kościach klatki piersiowej. Były tam łopatki, jeden bark i ręka, którą zdążyła już przełożyć do worka. – Ale powiedziałabym, że był dorosły, choć względnie młody.
Pokazała palcem mostek przypominający kształtem sztylet, jej zdaniem niezwykle ciekawą kość, na którą rzadko zwraca się uwagę, zaraz po tym na łokieć, który zatrzymał się na etapie zrastania, co ma miejsce w wieku dwudziestu lat, oraz obojczyk, jeszcze nie całkiem rozwinięty, zatem liczący mniej niż trzydzieści lat.
Eira zerknęła na potężny, wysoki na pięćdziesiąt metrów łuk mostu Sandö. Kiedy była mała, wydawało jej się, że sięga on do samego nieba. To największy most łukowy w Europie, nowoczesne arcydzieło zbudowane po to, by zastąpić promy i spiąć ze sobą oddzielone wodą części Szwecji. Wiedziała, że jest za wcześnie na zadanie tego pytania, lecz musiała je wypowiedzieć.
– A gdyby spadł z mostu… – zaczęła. – Gdyby został z niego zrzucony z wielką siłą, czy mógłby trafić w miejsce, w którym go znaleźliście?
– Ma pani na myśli konkretne zdarzenie? – zapytał Valentin.
– Tak. Zawalony most.
– Zawalony most? – zdziwił się nurek, który był za młody… choć niekoniecznie, mógł mieć tyle samo lat, co Eira, ale nie pochodził z tych okolic i w odróżnieniu od niej nie nasłuchał się w dzieciństwie opowieści o tamtej katastrofie. Nie wspominały o niej podręczniki do historii, nigdy nie upamiętniono też ofiar żadną tablicą.
– Załamał się ostatniego dnia sierpnia trzydziestego dziewiątego roku. Robotnicy z popołudniowej zmiany właśnie skończyli prace przy drewnianej konstrukcji i mieli zacząć lać beton. Nikt nie umiał wyjaśnić, dlaczego most runął do wody.
Starsi mieszkańcy mówili, że wciąż pamiętają huk i rozpaczliwe krzyki, ludzi pędzących na rowerach przez okolicę i przekazujących wiadomość Most się załamał! Most się załamał!, chaos, jaki zapanował, gdy elementy budowli wpadły w spienioną toń, wrzucając do wody robotników. Na rzece utworzyła się dwudziestometrowa fala, która zalała Sandö. Każdy, kto miał łódź, rzucił się na pomoc i ryzykując życiem, próbował ratować ludzi ze wzburzonej wody pełnej fragmentów drewnianych belek.
Nazajutrz, pierwszego września, Niemcy zaatakowały Polskę i najtragiczniejszy wypadek w historii budownictwa w Szwecji został wypchnięty z pierwszych stron gazet.
Zginęło osiemnastu robotników. Dwóch nie odnaleziono do tego dnia.
– Jeden z nich był bardzo młody – podjęła Eira. – Miał chyba koło dwudziestu lat. – Urwała i odczekała chwilę, by pozostali przetrawili tę wiadomość. – Jego ojciec też pracował przy budowie mostu, ale tamtego dnia wcześniej skończył zmianę. Potem, kiedy wznowiono budowę, wrócił i dokończył to, co odebrało mu syna.
– Ożeż w mordę… – rzucił Valentin, usiadłszy wcześniej na krześle campingowym, z puszką coli zero w dłoni. – Wolę nie myśleć, co musiał przy tym przeżywać.
– Może przyniosło mu to jakąś otuchę – odparła Eira. Usłyszała w głowie głos taty prawiącego o godności robotnika, powtarzającego, że nigdy nie należy się poddawać i zawsze trzeba doprowadzać do końca to, co się zaczęło.
– Za wcześnie, żeby o tym przesądzać – oznajmiła Shirin.
Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Nie dało się na pierwszy rzut oka ocenić, czy szkielet leżał na dnie od osiemdziesięciu czy dwudziestu lat, a może nawet dłużej. Shirin zasunęła zamek worka w tej samej chwili, w której na szczycie wzniesienia pojawił się czarny samochód mający odebrać szczątki.
– Prześlijcie mi jak najszybciej zdjęcia zrobione na dnie – rzuciła do nurków.
Mimo wszystko znalazł się ktoś, kto nie schował telefonu, i wkrótce w mediach społecznościowych zaczęło krążyć zdjęcie. Najpewniej też zostało sprzedane lokalnym gazetom, bo dwa dni później pojawiło się na pierwszych stronach.
Eira sięgnęła po egzemplarz „Sundsvall Tidning” w poczekalni u lekarza. Przyglądała się fotografii, pogryzając wafelki i popijając je wodą.
Nie było zbyt wyraźne i tak naprawdę pokazywało niewiele. Nie dało się rozróżnić poszczególnych elementów szkieletu. Za to było widać ją. Jasno i wyraźnie. Zdjęcie zrobiono w tej samej chwili, w której się odwróciła, może po to, by poprosić gapiów o schowanie telefonów.
Posterunkowa Eira Sjödin nadzorowała wydobycie szczątków, głosił podpis. Eira nigdy nie lubiła oglądać swojego wizerunku w podobnych okolicznościach, ale dopiero nagłówek, jaki znalazła kilka stron dalej, sprawił, że kawałek ciastka stanął jej w gardle.
W LUNDE ZNALEZIONO SZCZĄTKI – CZY TO ZAGINIONA LINA?
Rozkaszlała się tak, że pacjentki w poczekalni zaczęły obrzucać ją niechętnymi spojrzeniami. Musiała im wyjaśnić, że nie choruje na covid ani nie jest przeziębiona, tylko się zakrztusiła.
Szesnastoletnia Lina Stavred uśmiechała się do niej ze szkolnego zdjęcia zrobionego tuż przed tym, nim zaginęła, w lipcu 1996 roku.
Została zamordowana, jak ustaliła wówczas policja po wielogodzinnych przesłuchaniach czternastoletniego chłopca.
Nic dziwnego, że prasa próbowała teraz odgrzać ten temat.
Eira przeczytała pobieżnie tekst, w którym powtarzało się to, co opublikowano już wiele razy wcześniej – teoria, że ów chłopiec, Olof, zabił Linę i zatopił jej zwłoki w rzece, a potem policja wymusiła na nim przyznanie się do winy. Wkrótce po tym ostracyzm mieszkańców zmusił go do opuszczenia rodzinnych stron, w które powrócił trzy lata temu, i ta stara historia została rozgrzebana na nowo.
Ciała Liny nigdy nie odnaleziono.
Eira nie potrafiła ocenić, czy sprawił to nieoczekiwany skurcz, czy atak lęku, jaki wywoływała w niej ta sprawa, lecz musiała pochylić się w przód i zrobić kilka głębokich wdechów. Ze zniknięciem Liny Stavred wiązała się przemilczana i nigdy niewyjaśniona tajemnica.
Pożałowała, że tam, nad brzegiem rzeki w Lunde, nie mówiła trochę głośniej. Nie powinna była kazać gapiom się odsunąć, lecz pozwolić, by usłyszeli to, co przekazała jej szeptem Shirin. Rzecznik prasowy policji, zgodnie ze sztuką, powiedział dziennikarzom, że policja nie może udzielić żadnych informacji, dopóki nie otrzyma raportu z zakładu medycyny sądowej. W takich sytuacjach ważne są procedury zapewniające bezpieczeństwo i skuteczność działania.
Media wciąż więc nie wiedziały, że szczątki wyłowione z rzeki należały do mężczyzny.
Wystarczyło jednak, by jakiś reporter sam wpadł na głupi pomysł albo dostał cynk z niesprawdzonego źródła, by rozpętał się na nowo ten sam cyrk. Potem wrzucił do archiwów gazet hasła Lina, zaginiona, gwałt, zabójstwo, Marieberg1996 i artykuł praktycznie napisał się sam. Każdy mieszkaniec Ådalen i okolic oczywiście w niego kliknął, a w redakcji zapanowała taka euforia, że zapewne zamówiono z tej okazji tort.
– Eira Sjödin?
Eira złożyła gazetę na pół, wsunęła ją do torebki i weszła do gabinetu.
W brzuchu kotłowało jej się jak w suszarce do ubrań. Rozbrzmiewał w nim dysharmonijny szum. Eirze wpadło do głowy jeszcze jedno skojarzenie – z tunelem na autostradzie – kiedy pielęgniarka przestała wodzić głowicą po napiętej skórze na jej brzuchu i nagle zatrzymała dłoń.
Po chwili Eira też to usłyszała.
Regularny, prędki stukot przywodzący na myśl zagorzałego dzięcioła.
Nie było wątpliwości, że nosiła w sobie drugie życie.
Poranne mdłości, zmiany zachodzące w ciele, a teraz nawet ultrasonograf ukazujący zarys płodu udowodniły coś, co do tej pory wciąż wydawało jej się zbyt abstrakcyjne.
Serce bijące w swoim własnym rytmie to coś całkiem innego. I w jednej chwili Eira zrozumiała, że będzie musiała sobie poradzić z tym, co nastąpi od tej chwili. Pikanie tego małego serduszka, jego dążenie do wyrwania się na wolność stało się teraz najważniejsze.
Jej dziecko żyło.
– Wszystko wygląda, jak trzeba – oznajmiła pielęgniarka, odłożyła głowicę i zabrała się za mierzenie obwodu brzucha Eiry.
Eira miała ochotę ją poprosić, by przestała, potrzebowała chwili na przetrawienie swoich uczuć, lecz w milczeniu przyjęła garść papierowych ręczników do wytarcia żelu.
Była w dwudziestym trzecim tygodniu ciąży. Zaraz miał się rozpocząć siódmy miesiąc.
– Nie mam tu żadnych informacji o ojcu dziecka – rzuciła pielęgniarka, zerknąwszy w kartę.
Eira zeszła z fotela ginekologicznego i odnalazła swoje majtki. Znów zmienili personel, pomyślała. Słyszała tę uwagę nie pierwszy raz. Braki kadrowe w obrębie opieki okołoporodowej dawały się we znaki na co dzień, z początkiem każdego lata system groził załamaniem, a najgorzej było właśnie tu, w regionie Västernorrland.
– Przepraszam panią – dodała po chwili kobieta. – Może świadomie nie podała pani jego danych? – Urwała i uśmiechnęła się w wymuszony sposób.
Zupełnie, jakby w każdej innej sytuacji był na horyzoncie jakiś ojciec, pomyślała Eira. I jakby nie było innych sposobów na sprawienie sobie dziecka.
– Nie podałam – odparła. – Bo nie wiem, który z nich nim jest.
Komenda mieściła się w odległości dziesięciominutowego spaceru od przychodni i właśnie z tej przyczyny Eira ją wybrała.
Dotarłszy na miejsce, zamknęła się w swoim pokoju.
Usiadła przy biurku i położyła dłoń na telefonie. Nie powinna dłużej odwlekać rozmowy z Augustem. Powinna mu powiedzieć, że pierwszy raz usłyszała bicie serca swojego dziecka, silne i energiczne. Ale August na pewno był w trakcie jakiejś interwencji, lepiej było z tym zaczekać. Wiedziała, że będzie miał pretensje, że nie zabrała go ze sobą na badanie, ale gdyby Eira zaprosiła jego, powinna zaprosić też Rickena.
A Ricken wciąż nie wiedział o ciąży.
Odsunęła więc aparat i otworzyła plik ze sprawą szkieletu znalezionego w rzece. Identyfikacja stomatologiczna się nie powiodła, więc tożsamość zmarłego pozostawała nieznana. Zakład medycyny sądowej nie przesłał jeszcze protokołu badania szczątków. Eira zastanawiała się, czy w rozmowie z szefową powinna poruszyć kwestię fałszywych spekulacji związanych z Liną Stavred, lecz pukanie do drzwi wyrwało ją z zamyślenia. Poznała ten energiczny stukot przywodzący na myśl werbel.
– Masz chwilę?
W progu stanął GG ubrany w granatową koszulę zapiętą pod samą szyję. Odkąd zrezygnował ze stanowiska szefa jej jednostki, rzadko zakładał marynarkę.
– Jasne – odparła, odsuwając się w bok na krześle, by zrobić mu trochę miejsca.
Wentylacja w komendzie przestała działać jeszcze w ubiegłym stuleciu i od tamtego czasu mieliła w kółko to samo zatęchłe powietrze. Eira poczuła się skrępowana swoim ciążowym brzuszkiem w towarzystwie GG.
– Wszystko w porządku? – zapytał.
– W porządku – potwierdziła.
Nie była pewna, czy pytanie dotyczyło ciąży, czy śledztwa narkotykowego, ale odruchowo sięgnęła po listę przygotowaną w związku z tym drugim.
– To transakcje na niewielkie sumy, w większości płatności mobilne – wyjaśniła. – Sprawdziłam te osoby, żadna nie figuruje w naszych rejestrach.
GG przejrzał listę nazwisk sporządzoną przez Eirę na podstawie danych z kont bankowych. Wszyscy ci ludzie kupowali narkotyki w sieci zarządzanej przez człowieka, którego właśnie rozpracowywali. Na peryferiach rynku narkotykowego nie brakowało szanowanych, dobrze zarabiających ojców rodzin, którzy utrzymywali branżę w dobrej kondycji. I za każdym razem, gdy Eira o nich myślała, przypominał jej się nalot na burdel prowadzony w prywatnym mieszkaniu w Sztokholmie, w którym uczestniczyła, kiedy jeszcze pracowała w stolicy. W telefonie jednej z kobiet z Europy Wschodniej, zatrudnionej w przybytku, znalazła rozmowę esemesową z klientem. Cześć! Napalony, zadbany, rodowity Szwed, z zawodu ekonomista, ucieszy się z fantastycznego obciąganka, dziś o 17:30, pasuje? Ściskam!
Wiedziała, że część osób z jej listy mieszka w pokaźnych domach, zajmuje kierownicze stanowiska albo prowadzi własne, dobrze prosperujące biznesy. Był wśród nich również student fizyki technicznej. Każde z nich miało wiele do stracenia i być może zgodzi się porozmawiać z policją.
– Świetnie – rzucił GG. – To co, idziemy?
– Mam iść z tobą? – zdziwiła się Eira.
– A masz coś lepszego do roboty?
– Wiesz, że od jakiegoś czasu siedzę z papierami w domu – odparła.
– No właśnie. – GG zerknął na jej brzuch i uśmiechnął się w sposób, od którego robiło jej się ciepło.
Eira się schyliła i zaczęła szukać czegoś w torebce. Sama nie wiedziała czego. Może balsamu do ust? Po zimie wciąż pierzchły jej wargi. GG przeniósł wzrok z powrotem na listę.
– Nie sądzę, by w banku groziło ci jakieś niebezpieczeństwo – stwierdził.
Nie przeszkadzał jej silny wiatr od morza. Eira złapała w powietrzu końcówkę szalika i owinęła ją sobie wokół szyi. Wiatr gnał piasek i papierowe śmieci po głównym placu miasta. W tych stronach nie należało przesadnie ufać wiośnie.
– A tak ogólnie, jak się czujesz? – zapytał GG.
– Świetnie.
– To dobrze.
– A ty?
– Też świetnie.
Eira dziwnie się czuła, idąc u jego boku. We wszystkim, co mówił i czego nie mówił, dopatrywała się dodatkowych komunikatów. Może dlatego trzymała się pół kroku w tyle. Albo po prostu GG szedł trochę szybciej od niej.
Przeżyła z nim moment bliskości, pewnej nocy minionej jesieni, gdy znalazła go na wpół żywego w zimnej piwnicy. Ogrzała go wtedy własnym ciałem i utrzymywała go przy życiu, aż nadeszła pomoc. Szeptała mu do ucha słowa, jakich do tamtej pory nie miała odwagi powiedzieć nikomu innemu.
W jej rodzinie nie zwracano się do siebie w taki sposób. Eira nigdy nie słyszała, by jej rodzice mówili kocham cię, ani do siebie nawzajem, ani do swoich dzieci. Ona zdobyła się na to wyznanie dopiero pod adresem nieprzytomnej, ledwie żywej osoby. Kiedy GG doszedł do siebie, podziękował jej za ratunek, niczego jednak nie pamiętał. Lecz jej słowa zawisły między nimi już na zawsze.
– Widziałeś, co piszą w gazecie? – odezwała się, wyjmując z torebki dziennik z artykułem o Linie Stavred.
GG przystanął. Chwycił jej dłoń z arkuszem i trzymał ją przez chwilę, czytając na wietrze.
– No proszę… – rzucił. – Kogoś trochę poniosło.
– To prawda, że zakład medycyny sądowej nie przysłał jeszcze protokołu – odparła Eira. – Tylko my wiemy, że szkielet z rzeki należał do mężczyzny. Może powinniśmy podać to do publicznej wiadomości?
GG doczytał jeszcze niewiele mówiący komentarz rzecznika policji, który też nie znał szczegółów sprawy.
Wiele informacji dotyczących poszczególnych śledztw nie wychodziło poza obręb jednostki. Nieraz, gdy jakaś sprawa nie zakończyła się wniesieniem oskarżenia, nie podawano jej do wiadomości publicznej i wiedziało o niej tylko wąskie grono śledczych.
Nigdy nie ujawniono, że w rzeczywistości Lina Stavred wciąż żyła. Nie zginęła tamtej nocy, dwadzieścia sześć lat temu. Uciekła i od tamtej pory ukrywała się w Sztokholmie pod zmienionym nazwiskiem, utrzymywana przez kolejnych mężczyzn.
GG należał do nielicznych, którzy o tym wiedzieli. I w jakimś sensie był to ich wspólny sekret.
– Czy jej rodzice żyją? – zapytał.
– Nie wiem – odparła Eira. – Przenieśli się do krewnych w Finlandii, nie mogli dłużej mieszkać tam, gdzie to wszystko się stało. Rok po zniknięciu Liny wystąpili o uznanie jej za zmarłą. Z ustaleń ówczesnego śledztwa wynikało jasno, że została zamordowana.
GG zwinął gazetę i zwrócił ją Eirze.
– Niech sobie piszą, co chcą – podsumował. – Jeśli im powiemy, że to szkielet mężczyzny, odgrzebią jakiegoś innego biedaka w jakimś archiwum i zmontują nową historię.
Dotarli już do siedziby jednego z dużych banków. Eira spojrzała na imponującą fasadę ozdobioną filarami i kamiennymi głowami lwów.
– Muszę przyznać, że meliny dzisiejszych narkomanów naprawdę trzymają klasę – skomentował GG.
Wprawdzie Kramfors już od dawna nazywano Pulver City, lecz obecnie ilość narkotyków zalewających miasto kilkakrotnie przewyższała to, co docierało tam w minionych latach. Dziś po prochy sięgali ludzie w każdym wieku, z każdej klasy społecznej i dawno przestały być one towarem zażywanym na obskurnych podwórkach. W ostatnich latach firma pocztowa Postnord dorobiła się miana największego dilera w kraju. Ludzie zamawiali narkotyki przez internet lub telefon, a potem odbierali przesyłkę w progu własnego domu albo wyjmowali ją ze skrzynki na listy.
Eira i GG zostali zaprowadzeni do pokoju położonego w głębi budynku, w którym na co dzień udzielano lub odmawiano klientom pożyczek. Urzędnik ubrany w lśniący garnitur miał na imię Rasmus.
– Pewnie chodzi o łyżwy, które kupiłem dla dzieci – oznajmił, gdy zapytali go o transakcję z listy. – Ktoś gdzieś ogłosił, że ma coś takiego na sprzedaż. Nie mam pojęcia, kto to był.
– Drogie te łyżwy… – rzucił GG.
– Tak… w zasadzie chodziło o cały strój do hokeja.
– Dla czterolatka? – dopytała Eira.
– Im wcześniej się zacznie, tym lepiej. Nie macie pojęcia, pod jaką presją żyją dzieci w dzisiejszych czasach… – Bankier urwał i poluzował węzeł krawata. – Nie popieram tego, ale chcę, żeby moje dziecko miało takie same szanse.
– Gdzie pan znalazł to ogłoszenie?
– Nie pamiętam. Może na portalu Blocket albo Marketplace. Dzieciaki rosną w zawrotnym tempie. Takie rzeczy krążą w sieci przez cały czas.
– Zażywa pan kokainę również w pracy?
Eira wyczuła gwałtowną zmianę atmosfery w pomieszczeniu, gdy GG, zadawszy to pytanie, pochylił się w przód. Emanował ledwie wyczuwalną agresją. Był nie tylko sporo wyższy, ale też o wiele silniejszy od tego młodego chłopaka.
– Czy tylko w piątkowe wieczory? – dodał jeszcze chłodniejszym tonem. – Tylko wtedy, kiedy chce się pan wyluzować i trochę zabawić? Nie przeszkadza panu, że wspiera pan w ten sposób bandytów? Co by na to powiedział pański pracodawca?
Reakcja mężczyzny była trudna do rozszyfrowania. Jego twarz wyglądała jak maska i przywodziła na myśl gwiazdy filmowe naszprycowane botoksem. Na dodatek patrzył w bok.
– Na pewno widział pan w telewizji, że w ostatnim czasie w naszym kraju dzieci strzelają do innych dzieci – mówił dalej GG. – Nie uważa pan, że ludzie, którzy je rekrutują i dają im broń, powinni trafić za kratki?
– Jasne, że uważam – bąknął Rasmus.
– Czy w takim razie zgodzi się pan zeznawać w roli świadka? Opowie pan, od kogo kupił towar. I nie mam na myśli łyżew do hokeja.
Bankier zerknął na zegarek. Drogi gadżet. Jeden z takich, które policja zaczęła w ostatnim czasie rekwirować przywódcom gangów narkotykowych.
– Jestem o coś podejrzewany? Chyba muszę zadzwonić do adwokata.
Godzinę później Eira i GG byli już po rozmowie ze studentem fizyki technicznej, który tłumaczył im z płaczem, pod jaką żyje presją i że nie zda egzaminów, jeśli nie będzie wkuwał całymi nocami, oraz z prezesem start-upu w branży IT, zapadniętym głęboko w szerokiej kanapie w swoim gabinecie.
– Czego wy, u diabła, ode mnie chcecie? Nie jestem jakimś ćpunem – oburzał się. – Poza tym to wcale nie gorsze niż alkohol i cała ta nagonka to zwyczajna hipokryzja.
– Przyzna pan to przed sądem? – zapytał go GG.
– Niby co? To o hipokryzji?
– Że pieniądze, które pan zarabia w swojej nowej firmie, trafiają prosto na konto szajki zajmującej się zorganizowaną przestępczością.
Kiedy od niego wyszli, GG przystanął zaraz za drzwiami, tuż pod tabliczką „Zakaz palenia”, i odwróciwszy się tyłem do wiatru, zapalił papierosa.
– Co jest nie tak z tymi ludźmi? – rzucił, wydmuchując dym daleko od Eiry. Jednak wiatr nagle się zmienił i owionął ją siwą chmurą. – Kiedy jednostka przestała postrzegać siebie jako część społeczeństwa? Przecież w tym kraju, do kurwy nędzy, ginie od kul coraz więcej dzieci.
Shirin zadzwoniła, kiedy Eira wracała do domu, ale właśnie zjechała na pobocze w Älandsbro, ujrzawszy przydrożną budkę gastronomiczną sieci Sibylla, bo na jej widok poczuła nieodpartą chęć, by pochłonąć kiełbaskę z grilla z ziemniaczanym purée i siekanymi ogórkami konserwowymi.
– Mam garść informacji na temat naszego przyjaciela z głębin – oznajmiła techniczka.
– Mów.
– Jestem w Umeå, bo patolog chciał omówić kilka szczegółów.
– Naprawdę przejechałaś trzysta pięćdziesiąt kilometrów z powodu jakiegoś topielca?
– Miałam przy okazji coś do załatwienia – odparła Shirin. – Siedzisz przy komputerze?
– Nie, ale usiądę za dwadzieścia minut.
Pokonując ostatnie dziesięć kilometrów dzielących ją od Lunde, Eira trochę za mocno docisnęła gaz. Oddzwoniła do techniczki, gdy tylko opadła na krzesło w kuchni i czekając, aż laptop ściągnie zdjęcia, pałaszowała paczkę herbatników.
Fotografie przedstawiały ludzkie żebra i kawałek kręgosłupa.
– To nie żaden topielec – stwierdziła Shirin. – Nie wydaje mi się też, że skoczył do rzeki na własne życzenie.
– Czego mam się dopatrzeć w tych kościach? – spytała Eira.
Otwierała i zamykała jedno zdjęcie po drugim, słuchając opowieści Shirin o zgruchotanych kręgach szyjnych, które przykuły uwagę patologa. Lekarz miał do dyspozycji tylko niewielką ilość szczątków i musiał je zbadać pod mikroskopem. Gdy Eira powiększyła zdjęcie wskazane jej przez techniczkę, na klawiaturę posypały się okruszki ciastek. Czy dostrzegała wgłębienie? Maleńki zadzior?
– Jesteśmy zgodni co do tego, że uraz spowodował pocisk – oznajmiła Shirin. – I wygląda na to, że wychodząc po drugiej stronie, kula musnęła mostek. Kąt by się zgadzał.
Eira poczuła szybkie bicie serca dziecka w swoim brzuchu. A może to był jej własny puls? Mógł dudnić w takim samym tempie.
– Ktoś strzelił mu w tył głowy?
Przed Domem Ludowym, przy drodze wiodącej obok pomnika upamiętniającego zbrojną pacyfikację strajkujących robotników w Ådalen, który przedstawiał konia stającego dęba tuż przed tym, jak wojsko wypaliło z broni, zebrała się gromadka ludzi. Allan znał wielu z nich, postanowił więc ich zagadnąć.
Była tam Bettan Ljung, która wygrała kiedyś wielką sumę na loterii i nigdy nikomu nie zdradziła, co zrobiła z pieniędzmi. Na pewno nie wydała ich na ubrania, bo od zarania dziejów chodziła w tym samym płaszczu. Allan często widywał jego rozwiane poły, kiedy Bettan przemierzała ulice Lunde. Dostrzegł też Kallego Molina, z którym kłócił się na okrągło za młodych lat, głównie o politykę i podział władzy w kraju, a także kilkoro letników, którzy przyjechali w tym roku trochę wcześniej niż zwykle.
Allan słyszał, że pracują zdalnie, co oznaczało, że równie dobrze mogli siedzieć tu, jak i w Sztokholmie. Jeden z nich stał oparty plecami o ścianę Café 31 i gapił się w telefon.
– Ciekawe, czy to ta młoda od Stavredów, jak jej było… Lina? – rzuciła Bettan. – Od razu o niej pomyślałam.
– Nic ci nie powiedziała sąsiadka, ta młoda od Sjödinów? – spytał Allana Kalle Molin. – Policja chyba musi nam powiedzieć, jak już coś ustali?