Wiemy, że pamiętasz - Tove Alsterdal - ebook + audiobook + książka

Wiemy, że pamiętasz ebook

Tove Alsterdal

4,2
33,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Olof Hagström miał zaledwie czternaście lat, kiedy przyznał się do zabójstwa nastoletniej Liny Stavred. Sprawa zgwałconej i zamordowanej dziewczyny na zawsze odcisnęła piętno na społeczności małego szwedzkiego miasteczka. Wszystko pamiętasz, Olofie. Wiemy, że pamiętasz. Dwadzieścia trzy lata później Olof zbacza z głównej szosy E4 w Ångermanlandii i kieruje się w rodzinne strony. W domu znajduje ciało ojca. Mężczyzna został zamordowany nożem myśliwskim. Olof od razu staje się głównym podejrzanym. Do śledztwa zostaje przydzielona Eira Sjödin, policjantka, która wróciła do rodzinnej miejscowości, by zaopiekować się chorą mamą. Badając sprawę śmierci Svena Hagströma, coraz bardziej zagłębia się w mroki przeszłości i… swoje prywatne życie. Eira miała dziewięć lat, kiedy zginęła Lina. A Olof był postacią z jej dziecięcych koszmarów. Wyraźny lokalny koloryt, przekonujące postaci i pełna zwrotów akcji fabuła czynią tę książkę wyjątkową. Szwedzka powieść noir w najlepszym wydaniu. „Publishers Weekly” Rozpoczynając serię z policjantką Eirą Sjödin, Tove Alsterdal sięga po prawdziwe wydarzenia z przeszłości, które zapoczątkowały w Szwecji zmiany w sposobie karania przestępców seksualnych i postępowania z nieletnimi podejrzanymi. Wiemy, że pamiętasz to trzymająca w napięciu powieść o winie i pamięci, w której na każdej stronie splatają się teraźniejszość z przeszłością, każąc czytelnikowi snuć domysły aż do ostatniej strony.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 499

Oceny
4,2 (221 ocen)
100
80
29
10
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
insolence

Z braku laku…

Że niby najlepsza szwedzka powieść kryminalna 2020 roku? Aż strach pomyśleć, jak złe muszą być inne książki.. Nie warto, nie dajcie się nabrać.
40
kropka1982

Z braku laku…

Wyciągnęłam się koło 300 strony. Zakończenie nie wynagrodziło pierwszych 300 stron.
20
Malbem81

Dobrze spędzony czas

Podobał mi się klimat tej książki. Aczkolwiek akcja powoli się rozwijała, ale było dużo zwrotów akcji.
21
Hanka173

Dobrze spędzony czas

Mała, senna miejscowość w Szwecji. Nieduży posterunek policji i śmierć starszego pana pod prysznicem. Syn mężczyzny powiązany z gwałtem przed laty zamieszkuje w domu ojca, z którego został wyrzucony będąc nastolatkiem. Policja prowadzi śledztwo a okoliczna ludność obserwuje nowego mieszkańca. Jest podejrzliwa i nie lubi go. Nawet go się boi. To przecież gwałciciel. A może i ojcobójca? Atmosfera się zagęszcza. Po latach, ten sam czyn komplikuje mu życie, wyrzuca poza nawias społeczny i naraża na niebezpieczeństwo. Książka jest przeciętna. Nie ma w niej nic wyrazistego. Wszyscy są jak ludzie z sąsiedztwa. Średniacy. Zero ekscentryzmu. Ani humoru ani sarkazmu. Nie ma polityki, imigrantów... Spokój. Powolne śledztwo. Końca wypatrywałam od połowy lektury. Doczekałam się. Co za ulga.To była najlepsza powieść kryminalna 2020 roku? Nie sądzę.
10
Arletta1234

Nie oderwiesz się od lektury

powieść przenosi daleko na północ, czuje się zapach, smak... Zagadka kryminalna świetna, choć okazuje się, jak dla mnie, przyczynkiem, a nie przyczyną fabuły. Świetna lektura. Nie można się oderwać
11

Popularność




Rotvälta

Copyright © Tove Alsterdal 2020

Published by agreement with Ahlander Agency

Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2021 for the Polish translation by Ewa Wojciechowska

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autorki: © Annika Marklund

Redakcja: Marta Chmarzyńska

Korekta: Edyta Malinowska-Klimiuk, Aleksandra Pietrzyńska, Joanna Rodkiewicz

ISBN: 978-83-8230-214-1

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2021

Na horyzoncie wyrósł rzucający wielki cień masyw Skuleberget, góry rozbójników. W polu widzenia mignęła mu przez moment stacja benzynowa, ale potem znów cały widok zajął świerkowy las. Już od ponad dwustu kilometrów Olofowi chciało się sikać.

Wypatrzywszy boczną drogę, zjechał na bok, wygramolił się z auta i przekroczył porośnięty kwiatami przydrożny rów.

Odwrócił się przodem do lasu i ulżył pęcherzowi.

Było coś znajomego w tutejszych zapachach. W roślinach na poboczu. W wilgoci trawy i delikatnej wieczornej mgiełce, w jaskrach, wierzbówkach i wyrastających na wysokość metra trybulach. A może chodziło o tymotkę? Nie pamiętał, po prostu wszystko wydawało się znajome.

Asfalt był spękany od mrozu i miejscami droga wyglądała jak wysypana gruzem. Za kilkadziesiąt kilometrów miał odbić w lewo i wrócić na szosę E4, objazd nie był więc przesadnie duży. Po chwili ukazał się przed nim otwarty teren. Ujrzał zielone pagórki i falujące doliny. To był miły i kojący widok, przywodził na myśl miękkie kształty kobiecego ciała.

Mijał pogrążone we śnie gospodarstwa, opuszczone domy, jeziorka o taflach tak gładkich, że odbijający się w nich las wyglądał jak drugi, rosnący do góry nogami. Wszystkie świerki wydawały się identyczne. Kiedyś Olof stanął na szczycie jednego z tutejszych wzgórz, spojrzał na dolinę Ådalen i zrozumiał, że ciągnie się bez końca.

Kiedy dotarł do rozwidlenia w Bjärtrå, jak okiem sięgnąć nie widział żadnego samochodu. Od razu poznał starą żółtą drewnianą ruderę. Pod zakurzonym szyldem leżała tylko wywleczona ze środka sterta gratów, ale sam szyld wisiał na swoim miejscu. Kiedyś był tu sklep spożywczy. Olof przypomniał sobie kupowane w każdą sobotę słodycze, smak żelków w kształcie żab i słonych lukrecjowych rybek. Skręcił nie w tę stronę, co trzeba, i pojechał dalej w głąb wybrzeża. Wiedział, że i tak dotrze przed świtem do północnych przedmieść Sztokholmu, o tej porze szef będzie jeszcze spał, a nikt przecież dokładnie nie rozliczał go z czasu ani ilości zużytego paliwa. Pięćdziesiąt kilometrów w tę czy tamtą stronę nie robiło żadnej różnicy. Zresztą zawsze mógł zrzucić winę na wlokących się główną trasą letników z przyczepami kempingowymi albo jakieś roboty drogowe. Wszyscy wiedzieli, jak latem wyglądają szwedzkie szosy.

To był ten czas. Koniec czerwca.

Przez te zapachy i przez to światło zaschło mu w ustach, a nogi zrobiły się ciężkie i ospałe, bo pamiętał i czuł całym sobą, że to się wydarzyło dokładnie o tej porze. Kiedy skończyła się szkoła i zaczęła nuda, gdy nastały najdłuższe dni, a on miał wrażenie, że wyleciał poza nawias czasu. Zapamiętał, że to stało się w szarawym półmroku, ale musiało być tak samo jasno jak teraz, musiała trwać ciągnąca się w nieskończoność letnia noc, blade godziny, podczas których słońce tylko na moment zanurza się pod linią horyzontu.

Mijał miejsca, o których zdążył zapomnieć albo zwyczajnie o nich nie myślał. A one mimo to wciąż tutaj były. Duży żółty dom, w którym mieszkali letnicy zabraniający swoim dzieciom wyjeżdżać rowerami na szosę. Amerykańska willa z dziwną werandą i pastwiska, na których kłusaki stały zbite w stadko i gapiły się na drogę. Złożone na polach białe, owinięte w plastik bele sianokiszonki, na które można było wejść i bawić się w króla wzgórza, a w końcu brzoza płacząca po lewej stronie drogi. Zwolnił przy niej i skręcił. Urosła do gigantycznych rozmiarów. Gałęzie zwisały nisko, obsypane wściekle zielonym listowiem zacieniającym rząd skrzynek na listy.

Dobrze wiedział, która jest właściwa. Ta z szarego plastiku, trzecia z kolei. Wystawała z niej gazeta. Olof wysiadł z auta i podszedł, by odczytać nazwisko.

Hagström.

Odegnał brzęczącego przy uchu komara i wyjął egzemplarz „Dziennika Ångermanlandzkiego”. Pod spodem były jeszcze dwa, dlatego ten ostatni wystawał. Oprócz tego ulotka z reklamą światłowodu i rachunek z Urzędu Gminy Kramfors. A zatem ktoś ciągle tam mieszkał, dostawał korespondencję, prenumerował gazetę, płacił za wodę, wywóz śmieci czy co tam było jeszcze do opłacenia. Przeszedł go dreszcz, gdy odczytał imię i nazwisko adresata na rachunku.

Sven Hagström.

Olof wepchnął wszystko z powrotem do skrzynki. Wróciwszy do samochodu, wyjął ciastko czekoladowe z torebki leżącej na podłodze. Miał ochotę wbić w coś zęby. Opróżnił duszkiem puszkę napoju energetycznego i zabił komara, który wleciał za nim do wozu. Owad zdążył się już opić i na skórzanej tapicerce rozbryznęła się czerwona plama. Wytarł ją kawałkiem papieru toaletowego zwilżonego śliną, a potem ruszył powoli starymi koleinami wyjeżdżonymi przez traktory. Trawa rosnąca pośrodku tarła o zderzak, samochód raz po raz podskakiwał na jakimś wyboju. Minął gospodarstwo Strinnevików i szarą stodołę schowaną w zielonym gąszczu, zjechał w dół pagórka, wspiął się na następny i wreszcie dotarł na szczyt, gdzie kończyła się ściana świerków i otwierał się rozległy widok na rzekę, zatokę i całą dolinę. Nie miał odwagi patrzeć. Kątem oka dostrzegł pomalowany na czerwono dom. Zawrócił na końcu drogi i powoli ruszył z powrotem.

Farba wokół okien odchodziła płatami. Nie dostrzegł samochodu, ale wóz mógł stać w garażu. Wokół szopy na drewno rosła wysoka trawa poprzetykana tu i tam gałązkami, które lada chwila miały zmienić się w zarośla.

Olof nie miał pojęcia, dlaczego spodziewał się zastać tu inny widok – gospodarstwo w ruinie albo sprzedane obcym ludziom.

Było inaczej.

Zatrzymał się za kubłem na śmieci i wyłączył silnik. Jaskrawożółte mniszki porastały cały trawnik. Przypomniał sobie, jak mocno musiał ciągnąć, żeby się ich pozbyć. Trzeba było je wykopywać, zanim zmieniły się w dmuchawce i zaczynały rozsiewać nasiona, przecinać im korzenie łopatą, najlepiej aż do samych końców, żeby się nie odrodziły. W tym wspomnieniu jego ręce były jeszcze drobne. Przyjrzał się swojej szerokiej dłoni trzymającej kluczyk.

Słońce wyjrzało znad czubków wysokich świerków. Promienie odbiły się w lusterku i oślepiły Olofa. Zacisnął powieki i nagle ona stanęła mu przed oczami. Albo pojawiła się w jego wnętrzu, bo nie umiał określić, gdzie ta postać się znajduje, ale właśnie taka ukazywała mu się raz za razem, noc w noc, przez te wszystkie lata. Widział ją, jeśli nie zasnął od razu kamiennym snem albo nie upił się do nieprzytomności, nie padł wycieńczony, na wpół żywy. W innym wypadku zawsze mu się ukazywała i wchodziła coraz głębiej w las. Wędrowała w jego wnętrzu, tam i z powrotem. Tak blisko tego miejsca, kawałek w stronę rzeki.

To spojrzenie, jakie mu posłała, wchodząc na ścieżkę. Czy uśmiechnęła się do niego w wyjątkowy sposób? Przywołała go skinieniem dłoni? Chodź, Olofie, chodź! Czy naprawdę mówiła to do niego?

Potem słychać ich głosy, czuć benzynę z podrasowanych motorynek i odstraszający komary papierosowy dym.

Ej, Olof, już prawie zaliczyłeś! No idź za nią! Lina nie jest jakąś cnotką. No weź, przecież widzisz, że ma ochotę. Słuchajcie, a może on jest pedałem? No powiedz, Olof, całowałeś się kiedyś z dziewczyną czy dostajesz tylko buziaki od mamy?

No weź, Olof. Nigdy tego nie robiłeś, co nie? Musisz szybko wsadzić łapę pod bluzkę, właśnie o to chodzi, trzeba je trochę podniecić, zanim zaczną się zastanawiać.

Słyszy ich w głowie nawet wtedy, kiedy idzie ścieżką. Widzi w oddali powiewającą na wietrze spódnicę. Między gałęziami połyskuje żółty zapinany sweter.

Lina.

Ramiona gładkie jak jedwab. Roześmiana, pachnąca pokrzywami, w których stała do połowy łydek, chmara komarów i pieprzonych gzów, krew na jej przedramieniu, w miejscu, w którym udało mu się zabić jednego, pac, a potem znów jej śmiech, dzięki, Olof, prawdziwy z ciebie bohater. A potem jej usta, bardzo blisko. Muszą być miękkie jak mech, wyobraża sobie, jak się w nich zapada, jak wciąga go przyjemna wilgoć. Pakuj język do środka, zanim zacznie gadać, mówią dalej w jego głowie, niektóre przegadałyby całą noc, ale uważaj, tak będziesz tylko kumplem, wpychaj łapę do cycków, szczyp je i macaj, lubią też, kiedy im się possie trochę sutki, i jeśli ci się to uda, gwarantuję ci, chłopie, jesteś w domu, ale nie wolno się wahać, dziewczyny pakują sobie do głów te pierdoły, że muszą się opierać i odmawiać, chociaż są mokre i napalone i tylko o tym marzą, ale nie można tak po prostu chamsko wpychać kutasa, tylko trzeba to robić po ichniemu. Najpierw wjeżdżasz palcami, bawisz się chwilę piczką, a potem masz już wolną drogę i posuwasz, ile fabryka dała. Kapujesz?

Olof leży na plecach w pokrzywach, a ona jest tuż nad nim. Jest wszędzie.

W aucie brakowało powietrza, były tylko zaduch i gorąc. Musiał natychmiast wysiąść.

Po widniejącym w dole zakolu rzeki snuły się cienkie welony porannej mgły. Na drugim brzegu wznosiły się odwieczne góry, a z kominów fabryki w Väja unosiły się w niebo strzeliste słupy dymu. Wychwycił w panującej tutaj ciszy delikatny szelest listków osiki trącanych wiatrem tak subtelnym, że niemal nie dawało się go wyczuć. Dało się też usłyszeć ciche brzęczenie trzmieli mozolnie oblatujących rumianki i łubiny. Potem nagle rozległ się skowyt. Przeciągły i żałosny, jakby wydało go z siebie ranne, nieszczęśliwe zwierzę.

Dobiegał z domu. Olof w pierwszej chwili spróbował cofnąć się kilka kroków do samochodu, nie ściągając na siebie uwagi psa, ale przy jego gabarytach było to niewykonalne. Pod stopami głośno trzeszczała sucha trawa i trzaskały gałązki. Jego sapanie zagłuszyło bzyczenie owadów i było jasne, że pies również je usłyszał, bo zaczął zawzięcie ujadać. Wył i drapał, i towarzyszyły temu takie dźwięki, jakby dodatkowo skakał na ścianę lub drzwi. Olofowi przypomniało się wściekłe szczekanie psów myśliwskich rzucających się na kraty swoich kojców, kiedy jeździło się rowerem bocznymi drogami. I psy policyjne. Ich zapamiętałe węszenie nad rzeką, kiedy trwały poszukiwania Liny. Odległe szczekanie, gdy znalazły należące do niej rzeczy.

Powinien wsiąść do auta i odjechać, szybko, zanim stary się obudzi i zobaczy, że ktoś stoi na podjeździe. Czy sięgnie po strzelbę, którą pozwolił mu kiedyś potrzymać, ale zaraz ją odebrał, bo Olof był jeszcze za mały, by strzelać? Zawirowało mu w głowie od wspomnień. Zobaczył meble i kolory, schody pomalowane na zielono, kwiecisty wzór na tapecie i łóżko stojące pod skosem na piętrze, jego własne.

Potem dostrzegł wodę cieknącą po ścianie domu. Czyżby w środku pękła jakaś rura? I dlaczego pies był zamknięty? Zwierzak nie siedział w sieni, przy drzwiach wyjściowych, co by było naturalne w przypadku psa myśliwskiego czy właściwie jakiegokolwiek innego, tylko był gdzieś głębiej. Może w kuchni, która mieściła się na drugim końcu korytarza. Olofowi stanęły przed oczami jasnoniebieskie płytki, pomalowane na biało szafki, brytfanna na kuchni.

Pies musiał być sam w domu. Żaden człowiek nie spałby tak ciężkim snem.

Przypomniał sobie o kamieniu, tym okrągłym, leżącym pod narożnikiem domu. Gdy go podniósł, na boki rozbiegło się kilka stonóg. Klucz tkwił na swoim miejscu.

Trudno mu było trafić do zamka drżącą dłonią. Nie miał prawa otwierać tych drzwi. Powinieneś wiedzieć, że odmówili wszelkich kontaktów.

Uderzył go charakterystyczny, dobrze znany zapach tego domu i poczuł się tak, jakby znowu był dzieckiem. Z obrazu spoglądał na niego ten sam wąsaty gość, jakiś premier sprzed stu lat, przy czym teraz jego wzrok był na tej samej wysokości co oczy Olofa. Pod ścianą wciąż stała tapicerowana ławka, na której zdejmowało się buty, na podłodze chodniki utkane jeszcze przez babcię, choć ledwo dało się je dostrzec spod rzeczy walających się na ziemi, ułożonych w wysokie sterty narzędzi i sprzętów. Pomiędzy tym wszystkim było tylko wąskie przejście zatarasowane gdzieniegdzie reklamówkami z pustymi puszkami po piwie oraz butelkami. Jego mama nigdy by nie doprowadziła domu do takiego stanu.

Pazury darły i szarpały drzwi po drugiej stronie. Olof się nie mylił, pies siedział zamknięty w kuchni. Klamka po zewnętrznej stronie była podparta kijem od miotły.

Usunął ją, otworzył i schował się za drzwiami. W jednej ręce wciąż dzierżył szczotkę, na wypadek gdyby przyszło mu się bronić przed psimi zębami, ale zwierz wyskoczył jak z procy i pognał na podwórze. Z kuchni buchnął smród moczu i psiego gówna. Ohyda, widocznie to biedne bydlę siedziało tam tyle, że musiało robić pod siebie.

W następnej chwili zobaczył wodę wydostającą się z łazienki. Przelewała się przez próg, wsiąkała w dywaniki i zbierała się w małe jeziorka na brązowym linoleum.

Okienko nad zamkiem do drzwi było białe, a nie czerwone, jak wówczas, gdy od środka było zamknięte. Kiedyś Olof zamykał się tam ze swoimi komiksami, musiał tak robić, mając starszą siostrę, która dobijała się bezustannie i wrzeszczała, że chce skorzystać.

Otworzył drzwi, a jego stopy zalała fala wody.

Wraz z nią wypłynęły gąbka kąpielowa, włosy, brud i wypłukane z kątów martwe muchy. Pasiasta zasłonka w prysznicu była zaciągnięta. Olof wszedł do środka, czując, jak zimna woda przesiąka mu do butów. Zanim wyjedzie, może przynajmniej spróbować zakręcić wodę, żeby dom nie popadł w całkowitą ruinę. Odsunął zasłonkę.

Za nią siedział człowiek. Skulone, zapadnięte ciało tkwiące na dziwacznym krzesełku. Olof rozumiał i jednocześnie nie pojmował, co się stało. Stary po prostu tam siedział, pochylony, jakby zawisł w powietrzu, tak blady, że zdawał się całkiem biały. Promienie słońca dobijające się przez okno sprawiały, że skóra starego lśniła i mieniła się kolorami, jak rybia łuska. Do czaszki kleiły się pasma rzadkich włosów. Olof zebrał się w sobie, zrobił krok w przód, sięgnął do kurka i z prysznica wreszcie przestała pryskać woda.

Ciszę, jaka zapadła w łazience, mąciły jedynie jego własny oddech i muchy tłukące się o szybę. Ostatnie krople ściekającej wody. Nie chciał widzieć więcej, ale zarazem nie mógł oderwać wzroku od starego. Jego skóra była nabrzmiała i jednocześnie zdawała się luźno zwisać. Na plecach widniały zielonkawe plamy. Olof chwycił się umywalki i pochylił w przód. Nie widział oczu starego, ale jego wydatny nos znaczył duży guz, ślad po uderzeniu kijem hokejowym, które zaliczył za młodu. Dostrzegł też członek, skurczony, wyglądający jak robak tkwiący między nogami.

Nagle umywalka oderwała się od ściany. Rozległ się taki huk, jakby walił się cały dom, a Olof stracił równowagę i wyrżnął głową w pralkę. Poślizgnął się, próbując wstać.

W końcu wygramolił się z łazienki na czworakach i dopiero na zewnątrz stanął na nogach.

Chciał jak najszybciej uciec z tego miejsca.

Zatrzasnął drzwi wejściowe i zamknął je na klucz. Schował go pod kamieniem, po czym ruszył do samochodu, szybko, ale tak naturalnie, na ile było go stać. Włączył silnik i cofając, wywrócił kubeł ze śmieciami.

Wielu starych ludzi umiera w taki sposób, pomyślał, podczas gdy wóz toczył się powoli koleinami, a serce Olofa waliło tak, że aż dudniło mu w uszach. Dostają zawału albo udaru, przewracają się i już po nich. Policja mało się tym przejmuje. Wielu żyje samotnie i nieraz mijają lata, zanim ktoś ich znajdzie.

Ale po co zamknął w kuchni psa?

Olof gwałtownie zahamował. Kundel stał na samym środku drogi, tuż przed maską samochodu. Jeszcze dziesięć metrów, a głupi sierściuch skończyłby pod kołami. Sterczał z rozdziawionym pyskiem i wywieszonym językiem, ze skudłaconym futrem i podnieconym wzrokiem, czarny jak smoła. Wyglądał jak owoc dzikiej orgii w leśnych ostępach. Łeb jak u labradora, futro skołtunionego teriera i uszy w szpic.

Olof wrzucił luz i nacisnął gaz, żeby go wystraszyć. Musiał dostarczyć tego pontiaca, prawdziwą perełkę. Wóz miał się wkrótce znaleźć w warsztacie szefa, z kluczykami ukrytymi w umówionym miejscu.

Pies nie ruszył się z miejsca.

Olof bał się zatrąbić, bo gdyby usłyszeli go sąsiedzi, ktoś potem mógłby dodać sobie dwa do dwóch. Wysiadł więc i spróbował przegonić zwierzaka. Ten wciąż tkwił na drodze i tylko się na niego gapił.

– No spieprzajże stąd, ty czarny skurwysynu – wysyczał, rzucając patykiem w psa.

Kundel złapał go w powietrzu, podbiegł, położył go Olofowi pod nogami i zaczął tak merdać ogonem, że tyłek chodził mu na prawo i lewo. Jakby całe cholerne życie było dla niego jedną wielką zabawą. Olof cisnął patyk jak najdalej w las. Pies wskoczył w krzaczki borówek i zniknął w zaroślach. Olof właśnie miał wsiąść do samochodu, kiedy usłyszał na żwirowej dróżce czyjeś kroki.

– Niezła bryka! – zawołał radośnie jakiś głos. – Rzadki widok na tym zadupiu.

Po chwili szybkim i lekkim krokiem zbliżył się mężczyzna. Miał na sobie szorty do kolan, koszulkę polo i białe tenisówki. Poklepał czarny bagażnik jak rasowego konia.

– Czy dobrze zgaduję, że to trans am, trzecia generacja?

Olof był już jedną nogą w aucie.

– Mhm… osiemdziesiąty ósmy rocznik – potwierdził ze wzrokiem spuszczonym na karoserię. – Odwożę go pod Sztokholm. Do Upplands Bro. – Miał ochotę powiedzieć, że mu się śpieszy i musi ruszać, zanim na drogach zrobi się tłoczno, w końcu dziś piątek, w dodatku noc świętojańska, więc pewnie będą korki we wszystkich kierunkach, no i ostrzegali jeszcze przed zwężeniem na szosie między Hudiksvall a Gävle, bo trwają tam jakieś roboty drogowe, ale nic już nie dodał, bo nie wydobył z siebie ani słowa. Na dobitkę pies wrócił z patykiem i radośnie trącał go nosem w kolano.

– Czyli nie jest na sprzedaż? – zapytał nieznajomy.

– Nie, nie jest mój. Mam go tylko dowieźć na miejsce.

– I tak pan trafił tutaj…

Facet się uśmiechnął, ale Olof i tak usłyszał to coś w jego głosie, dopatrzył się tego również w uśmiechu. To zawsze wszędzie się czaiło.

– Zjechałem, żeby się wysikać.

– I wybrał pan akurat tę drogę? Niech się pan nie gniewa, ale mieliśmy tu problemy z włamaniami. Jakieś łebki jeżdżą po okolicy i obczajają domy. Sąsiadowi tam w dole ukradli kosiarkę. Pomagamy sobie, każdy się trochę rozgląda. Patrzymy, kto tu podjeżdża, rozumie pan.

Pies zwęszył torbę z jedzeniem i próbował wepchnąć się do auta. Olofowi przypomniał się chaos w kuchni starego. Porozrzucane, rozdarte opakowania. Zwierzak musiał się natrudzić, żeby znaleźć coś do żarcia.

Chwycił go za skórę na karku. Pies warknął i zaczął się wyrywać.

– To pański psiak? – zapytał nieznajomy.

– Nie, ja… stał tu na drodze.

– Czy to nie pies Svena Hagströma? – Mężczyzna się odwrócił i spojrzał na dom widniejący między pniami drzew. – Może jest w domu?

Olof bił się z myślami. Prawda. Odkręcony prysznic, rozpadająca się na jego oczach biała skóra starego. Klucz pod kamieniem. Odchrząknął i wpił palce w drzwi samochodu.

– Sven nie żyje. – Coś w jego krtani poruszyło się i związało w supeł, gdy wypowiedział te słowa. Jakby ktoś zrobił węzeł na linie i mocno dociągnął. Wiedział, że musi coś dodać, bo mężczyzna cofnął się o kilka kroków i spojrzał na tablicę rejestracyjną, a Olof dostrzegł, że trzyma w ręku komórkę. – Klucz leżał pod kamieniem… – wybąkał. – Miałem wyprowadzić psa… jestem tu przejazdem.

– Kim pan jest? – Nieznajomy wyciągnął przed siebie rękę z telefonem.

Olof usłyszał kliknięcie, za moment jeszcze jedno. Gość robił zdjęcia samochodowi. I jemu?

– Dzwonię – oznajmił. – Dzwonię na telefon alarmowy.

– Sven Hagström to mój ojciec – wykrztusił wreszcie Olof.

Mężczyzna spojrzał w dół na psa, a potem podniósł wzrok na Olofa. Jego spojrzenie przewierciło wszystkie warstwy, które z czasem stały się tym, kim był obecnie.

– Olof? Olof Hagström to pan?

– Sam miałem zadzwonić, ale…

– Jestem Patrik Nydalen – przedstawił się mężczyzna, cofając się o kolejne kilka kroków. – Pewnie mnie pan nie pamięta, ale jestem synem Tryggvego i Mejan, mieszkają tam, powyżej. – Pokazał palcem drogę biegnącą w kierunku gospodarstwa leżącego głębiej w lesie. Olof nie dostrzegał domu, ale wiedział, że widać go przez polanę, kiedy jedzie się skrótem ścieżką dla skuterów. – Sam nie mogę powiedzieć, że pana pamiętam, miałem jakieś pięć, może sześć lat, kiedy to się stało…

W ciszy, jaka zapadła, Olof wyobraził sobie myśli kotłujące się pod blond czupryną Patrika Nydalena, dostrzegł jego rozbiegany wzrok, strach, jaki wywołały w nim wspomnienia. Wszystko to, czego naopowiadano mu przez lata.

– Może sam pan im powie, co się stało? – zaproponował. – Wybieram numer i teraz podam panu telefon, okej? – Wyciągnął rękę z komórką daleko przed siebie, by za bardzo się nie zbliżyć. – To mój prywatny. Mam przy sobie drugi. Zawsze noszę dwa.

Tymczasem pies dostał się do auta i wetknął nos do torby z jedzeniem.

– Albo może lepiej sam zadzwonię – oznajmił Nydalen, cofając rękę i robiąc krok w tył.

Olof usiadł za kierownicą. Przypomniał sobie, że u Nydalenów rzeczywiście kręciły się w tamtym czasie jakieś młodsze dzieciaki. I czy oni nie hodowali królików? Trzymali je w klatce za domem, a Olof zakradł się tam pewnej letniej nocy, otworzył drzwiczki i wyprowadził zwierzaki na trawę, wabiąc je listkami mniszka. Może pożarł je później lis.

A może żyły dalej na wolności. W końcu.

Letnie przesilenie było w tej robocie najgorszym dniem w całym roku. Piękna szwedzka tradycja zabaw wokół udekorowanych słupów majowych oznaczała nieskrępowane pijaństwo, bijatyki i awantury, a wszystko to działo się w najkrótszą i najjaśniejszą w tym kraju noc.

Eira Sjödin dobrowolnie zgłosiła się na dyżur. Wielu kolegów potrzebowało wolnego bardziej niż ona. Ci, którzy mieli dzieci i cały ten kram.

– Naprawdę musisz już iść? – Mama odprowadziła ją do przedpokoju. Jej ręce poruszały się w niekontrolowany sposób, podnosiły i odkładały to, co akurat leżało na stoliku przy drzwiach.

– Zaraz zaczynam pracę, mamo, przecież ci mówiłam. Widziałaś gdzieś moje kluczyki do samochodu?

– Kiedy znowu przyjdziesz?

W jednej ręce mamy tkwiła łyżka do butów, w drugiej dwupalczasta rękawiczka.

– Wieczorem. Ale późno.

– Nie musisz tu przybiegać kilka razy dziennie, masz inne sprawy na głowie.

– Mamo, mieszkam tu z tobą, nie pamiętasz?

Potem zaczęło się szukanie kluczyków, których Kerstin Sjödin z całą pewnością nie ruszała – nie możesz mi wmawiać, że nie pamiętam, bo dobrze wiem, że ich nigdzie nie przekładałam – aż wreszcie Eira znalazła je w kieszeni własnej kurtki, którą miała na sobie wczoraj.

Jeszcze muśnięcie policzka na pożegnanie.

– Jutro urządzimy sobie imprezę, mamo. Będą śledzie. I truskawki.

– I wódeczka.

– I wódeczka.

Było czternaście stopni, a niebo zasnuwała warstewka postrzępionych chmur. Radiowa prognoza pogody obiecała słońce w całej środkowej Norrlandii. Wprost idealne warunki na to, co miało się rozpocząć po południu. Bimber chłodził się już zapewne w każdym mijanym przez nią domu, w całym Lunde i Frånö, w Gudmunrå, w domkach letniskowych, do których ludzie wracali już w drugim czy trzecim pokoleniu, a nawet w turystycznych lodówkach na wszystkich lokalnych kempingach.

Parking przed komisariatem policji w Kramfors był o tej porze w połowie pusty. Wszyscy szykowali się na wieczór.

Eira natknęła się w wejściu na młodszego kolegę.

– Wyjeżdżamy – oznajmił. – Mamy zwłoki jakiegoś starszego faceta w Kungsängen. Podejrzenie zabójstwa.

– Masz na myśli Kungsgården?

– A nie powiedziałem tak?

Eira zerknęła na plakietkę z imieniem i nazwiskiem policjanta. Poznała go w ubiegłym tygodniu, ale od tamtego czasu nie pracowali na tej samej zmianie.

– Wywrócił się pod prysznicem – mówił dalej chłopak, odczytując notatkę od dyżurnego w Umeå. – Znalazł go syn, ale do nas zadzwonił sąsiad.

– Czy to nie sprawa dla pogotowia? – zdziwiła się Eira. – Po co tam jedziemy?

– Coś w tej sprawie śmierdzi. Ponoć syn próbował zbiec z miejsca zdarzenia.

Eira pobiegła do szatni, żeby się przebrać. August Engelhardt. No właśnie, tak się nazywał. Następny świeżo upieczony funkcjonariusz z włosami ogolonymi po bokach i gęstą, falującą grzywką, wysportowany i na pewno nie starszy niż dwadzieścia siedem lat. Serialowi komisarze policji pracujący ramię w ramię przez długie lata wydawali jej się coraz bardziej nierealni, jak bohaterowie legend z dawnych lat.

W rzeczywistości każdy, kto kończył szkołę policyjną w Umeå, walczył o miejsce pracy jak najbliżej miasta. A kiedy już ktoś trafił w tak nieatrakcyjne miejsce jak Kramfors, uznawał, że wykorzysta ten czas na zdobycie doświadczenia, zabawi tu najwyżej pół roku, pokonując raz w tygodniu te dwieście pięćdziesiąt kilometrów w jedną stronę, ale gdy tylko nadarzy się okazja, ucieknie z powrotem do stolicy regionu, z jej kawiarniami i wegańskimi restauracjami.

Tego chłopaka od całej reszty odróżniał wyłącznie ten fakt, że studiował na podsztokholmskiej uczelni Södertörn. A młodzi funkcjonariusze ze stolicy trafiali się tu wyjątkowo rzadko.

– Zresztą mam tam dziewczynę – dodał, skończywszy wyjaśniać Eirze, skąd się wziął w Kramfors.

Skręciła i wybrała drogę przez Nyland. Spojrzała w górę na poczwórny zegar umieszczony na czworobocznej wieży urzędu gminy. Wskazówki na każdej tarczy zatrzymały się o innej porze. Było nie było, zegar w Nyland pokazywał właściwą godzinę przynajmniej cztery razy dziennie.

– Kupiliśmy mieszkanie i najchętniej pracowałbym gdzieś w śródmieściu – mówił dalej August. – Żeby jeździć do pracy na rowerze i takie tam. Wolałbym uniknąć przedmieść, gdzie policjant może oberwać w głowę kamieniem. Ale pomyślałem sobie, że chętnie popracuję trochę na prowincji, aż zwolni się jakieś miejsce.

– Liczysz tu na trochę spokoju?

– No, trochę tak.

Najwyraźniej nie wyczuł sarkazmu w słowach Eiry. Ona sama pracowała w Sztokholmie przez cztery lata tuż po studiach, w zachodnich dzielnicach miasta, i z tamtych czasów zostało jej w głowie romantyczne wyobrażenie, że z każdej strony otaczali ją znajomi. Kiedy się chciało odbyć jakiś kurs, wystarczyło zadzwonić do któregoś z kolegów i załatwione.

Przejechała przez rzekę mostem Hammars i skręciła zgodnie z nurtem ku Kungsgården. Po tej stronie rzeki zaczynały się tereny rolnicze doliny Ådalen. Odruchowo rozejrzała się za wzgórzem, na którego czubku sterczał słup. Wiele lat temu tato pokazał jej, gdzie w czternastym wieku znajdowała się najdalej wysunięta na północ granica Szwecji. Poziom morza był wtedy o sześć metrów wyższy niż dziś, a wiele widocznych obecnie pagórków było małymi wysepkami. Czasem od razu go dostrzegała, a kiedy indziej, jak teraz, rozmywał się w otaczającym go krajobrazie. Władza szwedzkiego króla sięgała do tego miejsca, tylko tam. Rozpościerająca się dalej na północy prowincja Ångermanland znajdowała się wówczas pod rządami królewskiego namiestnika i działała jako przedłużenie królewskiego ramienia.

Jeszcze dalej na północ były już tylko dzika przyroda i bezgraniczna wolność.

Eira już miała zacząć opowiadać tę historię, lecz w porę ugryzła się w język. Wystarczyło, że mając trzydzieści dwa lata, co rusz musiała odnajdywać się w roli starszej koleżanki i wolała nie dołączać do grona tych, którzy przy każdej okazji i na każdym zakręcie wyciągali jakieś lokalne opowieści.

Tato pokazał jej również punkt położony w samym środku Szwecji, w Ytterhogdal, choć wielu uważało, że znajduje się w Kårböle.

Kiedy przy drodze wyrósł rząd skrzynek na listy, Eira gwałtownie skręciła i ostro zahamowała na żwirowej drodze.

Coś w tym miejscu wydawało jej się znajome. Miała przed sobą leśną dróżkę, taką samą, jak setki innych dróżek w okolicy. Wysypane żwirem koleiny rozdzielone pasem zielska, tu i tam jakiś wybój z ubitej na kamień ziemi, wprasowane w podłoże szyszki i liście opadłe zeszłej jesieni. Między drzewami majaczył niewielki budynek, stojąca na polanie pod lasem rozpadająca się stara stodoła.

Eira nie mogła odeprzeć wrażenia, że kiedyś jeździła tędy rowerem, z jakąś koleżanką, pewnie Stiną. Nie myślała o niej od wielu lat, ale teraz była w okolicy, tak blisko. Przypomniała sobie pełną napięcia ciszę, w jakiej pedałowały pod górkę w stronę lasu, z trudem łapały oddech, świadome, że robią coś zabronionego.

– Wyleciało mi z głowy nazwisko tego gościa – odezwała się. – Jak się nazywa?

– Patrik Nydalen. – August pochylił głowę nad telefonem i zaczął coś sprawdzać. – To znaczy to ten, który zadzwonił. Ten martwy koleś to Sven Hagström.

O tam, dokładnie za tamtymi świerkami chowały rowery. Drzewa były potężne, strzeliste, rosły w części lasu, który od setek lat nie był ścinany. Poczuła tak silne napięcie, że przez moment wydało jej się nie do wytrzymania. Serce podskoczyło jej do gardła.

– A syn? – wykrztusiła na bezdechu. – Ten, który próbował uciec z miejsca zdarzenia?

– Syn… jakżeż mu było… chyba tu mam to zapisane… nie, niestety nie zanotowałem.

Eira walnęła pięścią w kierownicę. Jeden raz, potem drugi.

– Dlaczego nikt się nie zorientował? Czy naprawdę, do jasnej cholery, nikt już niczego nie pamięta?

– Sorry, ale nie rozumiem. Co miałem pamiętać?

– Nie mówię o tobie. Ty nie masz prawa tego wiedzieć. – Eira ruszyła do przodu. Powoli, w żółwim tempie.

Las robił się coraz gęstszy i napierał coraz bliżej. Głuchy, pogrążony w pradawnym mroku. Kiedy to się stało, chłopak siedzący obok niej sikał jeszcze w pieluchy. Od kilku lat wszystkie sprawy z Norrlandii przechodziły przez RLC, centralę regionalną w Umeå, i nie mogła oczekiwać, że wszyscy, którzy tutaj obecnie pracują, mają w głowie śledztwa sprzed dwóch dekad.

Zwłaszcza takie, w których utajniono nazwisko sprawcy.

– Ale to nie musi nic znaczyć – odezwała się.

– Co nie musi nic znaczyć?

Eira spojrzała w las. Na skupiska skał porośnięte miękkim mchem, na krzaczki borówek. Biegły tamtędy po cichutku, zgięte wpół, ona i Stina, podążając wąską ścieżką między drzewami. Chowały się pod gałęziami ostatnich drzew i patrzyły na dom. Chciały się przekonać, w jakim miejscu mieszka ktoś taki.

Wszystkie minione potem lata przetoczyły jej się przez głowę w zawrotnym tempie. Dokonała szybkich obliczeń. To się stało dwadzieścia trzy lata temu. A zatem Olof Hagström miał obecnie trzydzieści siedem lat i jeśli nie doszło do jakiejś pomyłki, czekał na nią na szczycie najbliższego pagórka.

Odbiła w bok, żeby ominąć dołek, ale w zamian uderzyła w jakiś kamień.

– Wiele lat temu Olof Hagström popełnił przestępstwo – powiedziała. – Przyznał się do gwałtu i zabójstwa.

– O w mordę… – odparł August. – Ale odsiedział już swoje? Teraz rozumiem, o co ci chodziło. Ci z RLC powinni byli nas uprzedzić.

– Nie, nie ma go w kartotece, bo nigdy nie został skazany. Nie było nawet aktu oskarżenia, a jego nazwiska nie podano do wiadomości publicznej. W tamtych czasach media jeszcze nie miały takiej władzy.

– Że niby kiedy to się stało? W epoce kamiennej?

– Olof był wtedy nieletni – wyjaśniła Eira. – Miał czternaście lat.

Śledztwo umorzono, a dane podejrzanego zostały utajnione, ale tutaj, w Ådalen, wszyscy wiedzieli swoje. Zresztą nie tylko tutaj, bo nazwisko chłopaka znane było pewnie nawet w Höga Kusten, o ile nie dotarło aż do Skellefteå, chociaż media nazywały go czternastolatkiem. Sprawę wyjaśniono i zamknięto na etapie postępowania przygotowawczego. Dzieci mogły wrócić do zabaw przed domami. Chować się za pniami drzew i gapić się na dom tego chłopaka odesłanego w nieznane. Na jego siostrę opalającą się na trawniku, na oparty o ścianę chłopięcy rower, który musiał należeć do niego. Zaglądać w okna domu mordercy. I wyobrażać sobie, jak to wszystko wyglądało, zanim doszło do zbrodni.

Pomyśleć, że ten dom wygląda jak każdy inny.

Eira wjechała na posesję i zatrzymała samochód.

Stał tam prosty drewniany budynek mieszkalny, jakich były tutaj tysiące. Chłostany przez deszcze i wiatr, noszący ślady ciężkiej pracy, która już nie wystarczała. Czerwona niegdyś farba miała teraz szarawy odcień, a z pomalowanych dawno temu na biało narożników odchodziła wielkimi płatami.

– Może się okazać, że to nic poważnego – powiedziała. – Sven Hagström mógł umrzeć naturalną śmiercią.

Przy stercie kamieni po drugiej stronie drogi zebrała się grupka gapiów. Para młodych ludzi, na oko trzydziestolatków, może trochę młodszych. Byli ubrani jak letnicy, trochę za dużo białego i trochę zbyt kosztownie. Kobieta siedziała na dużym głazie, a mężczyzna stał tak blisko niej, że było jasne, iż łączy ich intymna relacja. Kilka metrów dalej dreptał w miejscu starszy mężczyzna w bluzie polarowej i spodniach zsuwających się na biodra. Przebierał nogami, jakby mu się śpieszyło. Musiał być tutejszy.

Kawałek dalej, na podjeździe przy garażu stał czarny amerykański samochód, prawdziwy klasyk. Za kierownicą siedział potężny mężczyzna, odchylał się lekko w tył. Wyglądał, jakby spał.

– Nie śpieszyliście się.

Mężczyzna ubrany na biało oddzielił się od grupy, podszedł i wyciągnął rękę na powitanie. Patrik Nydalen, to on zadzwonił na policję. Eira nie musiała go prosić, by opowiedział wszystko od początku, bo zrobił to z własnej woli.

Teraz, latem, mieszkali tutaj po sąsiedzku, Patrik pokazał kawałek dalej na drogę. Dorastał w Kungsgården, ale nie znał zbyt dobrze Hagströma. Jego żona też nie. Sofi Nydalen podniosła się z głazu. Szczupła dłoń, nerwowy uśmiech.

Starszy mężczyzna również pokręcił głową, on też nie znał bliżej Svena Hagströma, właściwie to prawie wcale. Kilka razy wymienili tylko parę zdań przy skrzynkach na listy i pomagali sobie w odśnieżaniu.

Tak jak robią sąsiedzi.

Eira zrobiła krótką notatkę i dostrzegła kątem oka, że August też coś zapisuje.

– Chyba jest w szoku – stwierdził Patrik Nydalen, pokazując skinieniem głowy mężczyznę w amerykańskim wozie. – Bo kto by nie był, jeśli rzeczywiście jest tak, jak twierdzi?

W pierwszej chwili nie rozpoznał Olofa Hagströma, ledwie go pamiętał. Szczęśliwy traf chciał, że wybrał się na przebieżkę o tak wczesnej porze, chciał zdążyć, zanim na drodze zrobi się ruch, i przy okazji odebrać ze skrzynki gazetę „Dagens Nyheter”, bo zaprenumerował ją sobie na lato. I to było wszystko, co wiedział.

Poprosił Olofa, żeby cofnął się autem pod garaż i zaczekał z nim na policję.

– Muszę przyznać, że dość nieprzyjemnie było tu tak sterczeć, ale dyżurny kazał mi zostać na miejscu, więc tak zrobiłem. Chociaż strasznie długo to trwało. – Patrik spojrzał wymownie na zegarek, by jeszcze dobitniej zaznaczyć, co myśli o tempie policyjnych działań.

Eira mogła mu powiedzieć o całych dwóch radiowozach mających za zadanie patrolować teren rozciągający się od morza aż po góry, od Härnösand na południu i granic Jämtlandii na północy. Mogła poinformować go o tysiącach wyjeżdżonych kilometrów i konieczności skoncentrowania wszystkich sił na dzisiejszy wieczór, bo mieli przed sobą noc świętojańską, która była zresztą jedyną okazją w roku, gdy do Härnösand ściągano policyjny śmigłowiec, bo dotarcie do imprezowiczów w Junsele i jednocześnie w Norrfällsviken było zwyczajnie niemożliwe.

– Czyli nikt z państwa nie wchodził do domu? – zapytała.

Zapewniono ją, że nie.

Ubrana w powłóczystą sukienkę Sofi Nydalen dołączyła do towarzystwa trochę później. Przyniosła Patrikowi kanapki i kawę, żeby nie sterczał tam z żołądkiem burczącym z głodu, przed joggingiem nigdy nie jadał śniadania. W jej mowie nie dało się wyróżnić subtelnych, melodyjnych naleciałości tutejszego dialektu. Wyjaśniła, że pochodzi ze Sztokholmu, ale kochała te okolice. Nie bała się ani ciszy, ani odosobnienia, przeciwnie, wszystko to napawało ją spokojem. Prawie całe wakacje spędzali w gospodarstwie teściów, gdzie dorastał Patrik, nie było w tym miejscu nic szczególnego, ale panował tu swojski klimat. Teściowie cieszyli się dobrym zdrowiem i nie brakowało im energii. Na lato przenosili się do chatki służącej niegdyś do wypieku chleba, bo chcieli zapewnić rodzinie syna więcej miejsca. Teraz, dzięki Bogu, byli z dziećmi nad morzem. Zakończywszy swoją opowieść, Sofi bezwiednie poszukała dłoni męża.

Starszy mężczyzna nazywał się Kjell Strinnevik i mieszkał w domu stojącym najbliżej szosy. Już wczoraj zauważył, że Hagström nie wyjął ze skrzynki swoich gazet. Nie miał wiele więcej do powiedzenia, bo, o ile nie myliła go pamięć, nie widział sąsiada od tygodnia, chociaż nie należał do ludzi, którzy wyglądają co chwila zza firanki, miał na głowie swoje sprawy.

– A tyś jest pewnie od Veinego Sjödina z Lunde – zwrócił się do Eiry. – Słyszałem, że jego córka poszła do policji. – Kjell Strinnevik zmrużył oczy i zrobił minę, która jednocześnie wyrażała dezaprobatę i podziw.

Eira poprosiła młodszego kolegę o spisanie danych zebranych tutaj ludzi. To zadanie niekoniecznie należało akurat do niego, ale trzeba było jak najszybciej porozmawiać z Olofem Hagströmem i była przekonana, że powinien to zrobić ktoś z większym doświadczeniem.

Jej wewnętrzna dziewięciolatka była tego samego zdania.

Ruszyła w stronę czarnego auta. Jeśli wierzyć Patrikowi Nydalenowi, był to pontiac firebird trans am, rocznik tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty ósmy, choć w miarę jak zbliżała się do wozu, głos mężczyzny niknął gdzieś w tyle.

– Dziwne, że miał ochotę gadać o rocznikach samochodów, po tym jak właśnie znalazł zwłoki ojca, ale z drugiej strony, człowiek sam nie wie, jak by w takiej sytuacji zareagował. Chociaż my mamy dobrą relację, to znaczy ja i moi rodzice. Mój ojciec nigdy nie leżałby tak…

Ogród był zaniedbany, ale nie zdążył jeszcze zdziczeć. Trawa pożółkła z powodu suszy, która nadeszła tego lata o wiele wcześniej niż zwykle. Ktoś kosił ją jeszcze całkiem niedawno. Pewnie poddał się w zeszłym sezonie albo chwilę później.

Czarny pies podniósł się z tylnego siedzenia, oparł łapy na szybie i zaszczekał. Mężczyzna spojrzał w górę.

– Olof Hagström?

Eira uniosła legitymację na wysokość jego wzroku.

– Posterunkowa Eira Sjödin, komisariat policji w Kramfors.

Mężczyzna opuścił szybę z wysiłkiem, jakby miał rękę z ołowiu.

– Może mi pan powiedzieć, co się stało?

– On tam po prostu siedział.

– Pod prysznicem?

– Mhm… – Olof Hagström spojrzał w tył na psa bawiącego się na podłodze rozerwaną torebką po hamburgerze.

Eira musiała wytężyć słuch, by zrozumieć jego mamrotanie. Chciał zadzwonić po karetkę, ale nie miał zasięgu. Nie zamierzał uciec, tylko zjechać trochę bliżej drogi.

– Czy pana ojciec mieszkał tu sam?

– Nie wiem. Miał tego psa.

Być może zapach sprawił, że Eira nagle poczuła mdłości, bo z auta wydobywał się smród ciała niemytego od dobrych paru dni. Może chodziło o tego psa, który memlał porozrzucane na podłodze resztki jedzenia, a może przyczyną była świadomość, że pod tymi wałkami tłuszczu i zmarszczkami skrywa się chłopak, który zgwałcił szesnastoletnią dziewczynę, udusił ją wierzbową witką, a potem wrzucił ciało do rzeki.

Pozwolił, by poniósł je prąd, zagnał aż do Morza Botnickiego, gdzie pochłonął je ogrom wody i gdzie popadła w zapomnienie.

Eira wyprostowała plecy i zaczęła notować.

– Kiedy widział pan ojca ostatni raz?

– Dość dawno.

– Czy cierpiał na jakąś chorobę?

– Nie rozmawialiśmy… nic o nim nie wiem.

Hagström miał małe oczka, głęboko osadzone w okrągłej twarzy. Kiedy na nią spojrzał, jego wzrok zatrzymał się gdzieś poniżej brody. Denerwowało ją, kiedy ktoś przypominał jej w ten sposób, że posiada biust.

– Musimy wejść do domu – oznajmiła. – Jest otwarte?

Gwałtownie odskoczyła, gdy nagle otworzyły się drzwi samochodu. August dostrzegł ten ruch i w kilka sekund znalazł się przy niej, lecz Olof Hagström nie wysiadł z wozu. Wychylił się tylko, by móc pokazać coś ręką.

Nieopodal ganku leżał kamień różniący się wyglądem od innych. Eira włożyła rękawiczki. Skrytka była tak samo beznadziejna jak doniczka na werandzie albo stary kapeć. Ludziom naprawdę się wydawało, że włamywacze to kompletni idioci. Choć czasem była to prawda.

– Co o nim myślisz? – spytał ją szeptem August.

– Na razie nic – odparła, otwierając drzwi.

– O kurwa… – August zasłonił dłonią usta i nos, kiedy weszli do środka.

Cuchnęło psim gównem, ale nie latało tu więcej much niż w przeciętnym domu. Od normy odbiegało nagromadzenie gratów w przedpokoju i dalej. Wszędzie walały się reklamówki pełne gazet, w innych stały na sztorc puste butelki. Ściany podpierały stare kosy spalinowe, podkaszarki, blaszane wiaderka i mnóstwo innego złomu. Eira oddychała przez usta, choć widywała już gorsze rzeczy. Kiedyś natknęli się na zwłoki leżące w domu od sześciu miesięcy.

Gdy wstępowała do policji, liczyła się z tym, że będzie miała do czynienia z przemocą. Nie sądziła jednak, że przyjdzie jej oglądać tyle samotności. Odbierała to jak cios noża w samo serce. A najgorzej było w domach takich jak ten, w których ktoś umierał i potem nie zjawiał się już nikt.

Zrobiła kilka kroków w głąb kuchni. Ostrożnie stawiała stopy. Pies siedział tu jakiś czas we własnych odchodach. Po podłodze walały się rozgryzione i przeżute paczki z jedzeniem.

Chciała być jednym z tych śledczych, którzy zjawiają się w jakimś miejscu i instynktownie wiedzą, co się tam wydarzyło. Niestety brakowało jej tego dodatkowego zmysłu. Musiała nadrabiać dokładnością. Obserwowała, dokumentowała, porównywała jeden szczegół z drugim.

Resztka kawy zaschnięta na dnie kubka. Talerzyk z okruchami po kanapce. Rozłożona na stole poniedziałkowa gazeta. Sprzed czterech dni. Ostatnią rzeczą, jaką Sven Hagström przeczytał w swoim życiu, był artykuł o włamaniach do domków letniskowych w okolicy. Eira wiedziała, że za kradzieżami stoją lokalni narkomani, a skradzione rzeczy znajdują się najprawdopodobniej w pewnej starej stodole w Lo, ale media jak zwykle spekulowały i rozpisywały się na temat złodziejskich szajek z krajów po drugiej stronie Bałtyku.

Gdy wchodziła do łazienki, August Engelhardt trzymał się tuż za nią. Przyzwyczaisz się, pomyślała. I to szybciej, niż ci się wydaje.

Pod otwartymi drzwiami utworzyło się małe jeziorko.

W widoku, jaki napotkali, było coś bezbrzeżnie smutnego. Mężczyzna siedzący pod prysznicem wyglądał tak bezbronnie, nagi i skulony. Jego biała skóra przypominała marmur.

Ubiegłej zimy, zanim Eira wróciła w rodzinne strony, pojechała na wezwanie do mieszkania w Blackeberg, w którym martwy człowiek leżał w wannie od dwóch tygodni. Gdy technicy go dotknęli, skóra oddzieliła się od ciała.

– Nie musimy zaczekać na patologa? – spytał August za jej plecami.

Nie chciało jej się odpowiadać. A jak myślisz, spytała go w myślach. Jeśli nie do nas należy zajęcie się tą sprawą, po co miałabym sobie fundować przyjemność bliskiego spotkania z gościem nieżyjącym od kilku dni? Wdychać te opary, smród rozkładu, który nabrał tempa, gdy tylko zakręcono wodę?

Ostrożnie obróciła krzesło. To było jedno z tych, jakich używa się w szpitalach do kąpania osób niemogących ustać na własnych nogach. Z metalu i plastiku. Pośladki zmarłego zapadły się głęboko w otworze siedziska.

Ukucnęła przed zwłokami, by lepiej widzieć klatkę piersiową i brzuch. Nie było widać krwi, ale przez tułów biegła głęboka rana. Cięcie było szerokie i w poziomie dzieliło górną część brzucha na dwoje. Eira wyraźnie widziała krawędzie rany i wyglądające spod skóry wnętrzności.

Wyprostowała się, czując, że ogarnia ją kolejna fala mdłości.

– I co o tym myślisz? – spytał August, kiedy wrócili do przedpokoju.

– Jedno długie cięcie – odpowiedziała. – O ile dobrze się przyjrzałam.

– Sugerujesz, że zrobił to profesjonalista?

– Być może.

Zlustrowała drzwi. Nie było na nich śladów włamania.

– Myślisz, że zrobił to ktoś, kogo on znał? – pytał dalej August, cofając się do okna, z którego dało się obserwować stojący przed garażem amerykański wóz. – Ktoś, kto wchodził tu jak do siebie? Nie widać, żeby majstrowano przy zamku, ale równie dobrze ten ktoś mógł wiedzieć, gdzie stary chowa klucz.

– Jeśli to się stało w poniedziałek, zdążył wcześniej pójść do skrzynki i odebrać gazetę – zauważyła Eira. – Mógł zostawić otwarte drzwi. A zamek w łazience łatwo przekręcić od zewnątrz nożem albo śrubokrętem, chociaż Hagström pewnie sam nigdy się w niej nie zamykał. Po co to robić, kiedy mieszka się samemu?

– O kurwa! – August rzucił się do drzwi i wybiegł z domu.

Eira dogoniła go na ganku. Olof Hagström nie siedział już w samochodzie. Drzwi po stronie kierowcy były otwarte na oścież.

– Nie widziałem, żeby wysiadał – wysapał August. – Zorientowałem się tylko, że auto jest puste. Ale nie mógł uciec za daleko, nie przy jego gabarytach.

Czyż nie kazali sąsiadom wrócić do domu? W każdym razie Kjell Strinnevik nie zastosował się do polecenia i powinni mu byli za to podziękować. Stał kawałek dalej na drodze i pokazywał na las, w stronę rzeki.

– Tam poszedł?

– Powiedział, że musi się wysikać.

Eira i August okrążyli dom, każde z innej strony. Nigdzie nie było widać Olofa Hagströma. Kawałek za budynkiem zaczynała się stroma skalna skarpa. Las za nią był gęsty i mienił się jasną zielenią. Rósł w miejscu, w którym przed około dwudziestu laty przeprowadzono wycinkę drzew, i zaczynał się gęstwiną wierzbówek i dzikich malin. Eira zadzwoniła po wsparcie, po czym oboje puścili się biegiem najbliższą ścieżką prowadzącą w dół zbocza. Poruszali się najszybciej, jak mogli, mijając slalomem krzaki dzikiej róży i inne zarośla.

– Mój błąd – powiedziała Eira. – Uznałam, że nie będzie próbował uciec.

– Gdyby miał taki zamiar, po co czekałby na nasz przyjazd?

Eira zaklęła głośno, kiedy gałąź zwalonego drzewa przecięła jej skórę na goleni.

– Witamy w realnym świecie – parsknęła. – Nie wszystko tutaj jest zgodne z logiką.

Między pniami młodych brzózek najpierw dostrzegli psa. Stał w odległości kilku metrów od brzegu. Potem ujrzeli mężczyznę. Siedział na pniu nad rzeką. Wyglądał jak skamieniały. August ruszył przodem, torując Eirze drogę w wysokich na metr pokrzywach. Kilka mew poderwało się do lotu z głośnym krzykiem.

– Musi pan pójść z nami – oznajmił August.

Olof Hagström w milczeniu patrzył na rzekę. Lustrzane odbicie nieba rozbiło się na kawałki, gdy wiatr zmarszczył powierzchnię wody.

– Zawsze tutaj wciągaliśmy łódkę na brzeg – odezwał się nagle. – Ale teraz oczywiście jej już nie ma.

– Nie, mamo, noc świętojańska była wczoraj – powtórzyła Eira po raz trzeci, odkręcając słoik ze śledziami. – Tłumaczyłam ci, że my świętujemy dziś, z opóźnieniem.

– No tak, no tak, to przecież bez różnicy.

Eira zerwała folię z tacki z kawałkami łososia i pokroiła szczypiorek. Z trudem udało jej się skłonić mamę, by usiadła i wyszorowała młode ziemniaki. Uczestnictwo we wspólnych zajęciach. Budowanie intymnej atmosfery. Dbałość o to, co w życiu najważniejsze.

– Naprawdę mamy tylko tyle ziemniaków? – wymamrotała pod nosem Kerstin Sjödin. – Przecież nie wystarczy dla wszystkich.

– Będziemy tylko we dwie, mamo, ty i ja – powiedziała Eira. – Wyjrzała przez okno na zarośniętą grządkę, na smętnie zwisające między chwastami pędy ziemniaków. Nie powiedziała mamie, że będą jadły kartofle ze sklepu.

– A Magnus i dzieci? – spytała Kerstin.

Nie była pewna, czy owijanie w bawełnę to dobry sposób na radzenie sobie z galopującą demencją.

– Zaprosiłam ich – odparła. – Ale niestety nie przyjdą. Magnus ostatnio nie czuje się najlepiej.

Pierwsze zdanie było kłamstwem. Nawet nie zadzwoniła do brata. Reszta się zgadzała. Widziała go na rynku w Kramfors jakiś tydzień temu.

– W ten weekend dzieci nie są u niego?

Nagle ustało energiczne skrobanie. Wzrok mamy zrobił się ciężki i zasnuty mgłą. Jej ręce zwisały luźno w błotnistej wodzie.

– Nie, w ten nie – wyjaśniła Eira.

Ich cienie padały na stół nakryty tylko dla dwóch osób. Ustawione na nim dwa bukiety, jeden z kwiatów łąkowych, drugi z samych jaskrów, wyglądały dziecinnie. Ale ja tu jestem, chciała powiedzieć Eira. Wiedziała jednak, że to nic nie da.

– Pamiętasz Linę Stavred? – zapytała chwilę później, kiedy ziemniaki się już gotowały, a one podjadały truskawki. Eira otworzyła dla nich po piwie, dla mamy jasne, a dla siebie rzemieślnicze IPA z nowego browaru w Nässom. Uważała, że trzeba wszelkimi siłami wspierać śmiałków, którzy próbowali otworzyć jakiś biznes w tych okolicach. – No wiesz, tę dziewczynę, która zaginęła.

– Nie, nie wiem, o kim mówisz…

– Jasne, że wiesz, mamo. To się stało w wakacje w dziewięćdziesiątym szóstym, miała dopiero szesnaście lat. Zaginęła w pobliżu Marieberg, na ścieżce nad rzeką, no wiesz, koło Borgen, tam, gdzie kiedyś był skład drewna przy tartaku Marieberg. Robotnicy mieli tam swoje kąpielisko.

Skrupulatnie wymieniła nazwy miejsc. Należało dbać o konkrety i odwoływać się do tego, co namacalne. Do tego, co mama znała z przeszłości i mogło stanowić jakiś punkt odniesienia. Jej ojciec, dziadek Eiry, pracował w tym tartaku w latach sześćdziesiątych, zanim zakład został zamknięty. W pobliżu stał pierwszy dom rodzinny mamy. Eirę uderzyła myśl, że niemal wszystko w tych okolicach dawało się opisać jako stare i należące do przeszłości. Jak wspomnienie dawno minionych czasów.

– Miałaś tam przyjaciółkę, Unni, wynajmowała mieszkanie na byłym osiedlu robotniczym, tym, na które mówili Wielka Radość, pamiętasz? Czasem do nas przychodziła i nocowała u nas w niektóre dni.

– Wiem, wiem, przecież nie jestem jeszcze całkiem zdemenciała, chociaż najwyraźniej tak ci się wydaje. Potem się wyprowadziła, tylko kiedy to było? Poznała jakiegoś jazzmana w Sundsvall. Niektóre kobiety nie potrafią być same.

Kerstin sprawdziła ziemniaki wykałaczką. Były idealne, miękkie, ale jeszcze się nie rozpadały, zupełnie jakby miała jakiś wewnętrzy czasomierz do gotowania kartofli. Bywają jeszcze takie chwile, pomyślała Eira. Zostało w niej jeszcze mnóstwo tego, co czyniło ją taką, jaka była od zawsze.

– Czternastolatek – podjęła po chwili. – No wiesz, ten, który to zrobił. Wrócił do Kungsgården. Spotkałam go wczoraj.

– Uch… – Mama nałożyła sobie masła na ziemniaki, a zaraz po tym zanurzyła kawałek w śmietanowym sosie. Wkładała do ust o wiele za duże kawałki, przegryzała na zmianę łososiem i śledziem, pochłaniając wszystko bez opamiętania. Nieposkromiony apetyt był jednym z objawów choroby. Być może już nie pamiętała, że jadła kilka godzin wcześniej albo bała się, że przez długi czas nie dostanie nic do jedzenia, że straci zdolność do samodzielnego przetrwania. – Nie rozumiem, dlaczego wypuszczają kogoś takiego na wolność – dodała.

– Znasz Svena Hagströma?

Nie odpowiedziała. Żuła długą chwilę w milczeniu.

– Kogo? – spytała wreszcie.

– Ojca Olofa Hagströma, zabójcy Lindy. Okazało się, że przez cały czas mieszkał w ich domu w Kungsgården.

Mama odsunęła krzesło, wstała i zaczęła czegoś szukać w lodówce.

– Pamiętam, że włożyłam tu butelkę, a teraz jej nie ma.

– Mamo! – Eira pomachała flaszką piołunówki, która przez cały czas stała na kuchennym blacie. Wypiły już po kieliszku. Nalała jeszcze po jednym.

– No to zdrowie – powiedziała Kerstin, wychylając swój.

Eira miała wrażenie, że choroba zmieniała kolor oczu jej mamy. Kiedy traciła kontrolę nad czasem i wspomnieniami, ich barwa bladła, a gdy coś sobie przypominała, tęczówki nabierały intensywnego błękitu. Teraz były bardzo niebieskie.

– Wczoraj znaleziono Svena Hagströma martwego – oznajmiła Eira. – Jestem ciekawa, jakim był człowiekiem. I co się dzieje, kiedy w rodzinie wydarzy się coś takiego. Kiedy własny syn…

– Był spokrewniony z Emilem Hagströmem?

– Nie wiem. A kto to taki?

– Ten poeta! – W oczach Kerstin Sjödin błysnęła niebieska iskierka i przez krótką chwilę wydała się tak samo bystra, jak zawsze. – Musiałaś o nim słyszeć, chociaż nie czytasz książek.

Sięgnęła po butelkę i nalała sobie wódki. Eira wzięła swój kieliszek i przeszło jej przez myśl, żeby zaprotestować i powiedzieć, że owszem, czyta, a przynajmniej słucha, czasem, podczas biegania i w przyśpieszonym tempie, bo inaczej są tak cholernie nudne.

– Sven Hagström – powtórzyła po namyśle i przypomniała sobie podstawowe informacje o zmarłym, jakie zgromadzili w oczekiwaniu na będącego na dyżurze funkcjonariusza, który miał poprowadzić postępowanie przygotowawcze. – Urodził się w czterdziestym piątym roku, tak samo jak tato. Jego rodzice przeprowadzili się do Kungsgården w latach pięćdziesiątych, więc to bardzo prawdopodobne, że się poznaliście. Pracował w sortowni kłód na przystani flisackiej w Sandslån, zanim przestano spławiać drewno. W którymś sezonie był nawet w drużynie hokeja bandy…

– Nie, nie znałam go. – Kerstin znów opróżniła duszkiem kieliszek. Odkaszlnęła i starannie otarła usta serwetką. W jej oczach pojawił się niepokój. – Twój tato też nie. Nikt z nas go nie znał.

– Byłam w jego domu – mówiła dalej Eira, choć nie rozumiała, po co drąży ten beznadziejny i czysto służbowy temat. Być może robiła to ze złości na fakt, że i tym razem nikt nie chce odpowiedzieć na jej pytania, jakby pragnęła się zemścić za tamten czas, kiedy była dzieckiem i wszyscy dorośli naokoło tylko na ten temat szeptali. Wiedziała jednak, że nawet jeśli wyjawi teraz jakiś służbowy sekret, wkrótce i tak zostanie on zapomniany. – Miał strasznie dużo książek, prawie całą ścianę. Może pożyczał w bibliobusie, a ty przecież pamiętasz wszystkich, wiesz, co kto lubił czytać, bo brałaś to pod uwagę, pakując samochód. A może znałaś jego żonę, Gunnel Hagström? Potem się rozwiedli. To znaczy po tym, jak Lina… jak Olof został odesłany.

Eira przerwała swoją tyradę na dźwięk telefonu. Dzwonili z pracy, nareszcie. Sięgnęła po aparat i wyszła z kuchni. Kiedy szykowały z mamą świąteczny lunch, walczyła z pokusą, by zadzwonić na komisariat i zapytać. Minęły już dwadzieścia cztery godziny, a na tak długo wolno im było zatrzymać Olofa Hagströma. O tej porze mógł już wyjść na wolność. Albo i nie.

– Cześć – powiedział August Engelhardt. – Pomyślałem, że będziesz chciała wiedzieć. O ile nie pilnujesz, żeby ci nie przeszkadzano w wolnym czasie.

– Jest wciąż zatrzymany?

– Tak, właśnie się dowiedziałem. Mamy trzy doby.

– My? – zdziwiła się Eira.

Dochodzenia w sprawie zabójstw nigdy nie zostawały w Kramfors, natychmiast wysyłano je do Sundsvall i trafiały do tamtejszego zespołu do spraw ciężkich przestępstw. W pierwszej fazie postępowania wykorzystywano wszystkie lokalne siły, te bardziej wyspecjalizowane, a nawet posterunkowych, którzy mogli zostawać po godzinach i przeprowadzać najpilniejsze czynności, ale wszystko, co wymagało jakichkolwiek poważniejszych decyzji, lądowało sto kilometrów na południe, na starówce w Sundsvall.

Zawahała się kilka sekund za długo, bo już miała się zgłosić na ochotnika do pracy w wolny dzień, ale nagle coś zabrzęczało w kuchni i musiała szybko odłożyć telefon. Piekarnik oznajmił, że tarta z serem Västerbotten właśnie się upiekła. Potem Eira zerknęła na bukiety przygotowane przez mamę na tę okazję i doszła do wniosku, że jednak nie zrezygnuje ze wspólnego świętowania.

– Są jakieś nowe informacje? – zapytała, kładąc się w hamaku.

Konstrukcja głośno zatrzeszczała, więc Eira postawiła jedną stopę na ziemi, by zatrzymać huśtanie.

– Właściwie nie – odparł August. – Czekają na dane od operatorów telefonii komórkowej, informacje od Szwedzkiej Kolei, nagrania z kamer drogowych i takie tam, ale to wystarczyło, żeby go jeszcze chwilę przytrzymać. Uznali, że może utrudniać śledztwo albo spróbuje zniknąć.

– Powiedział coś?

– Wciąż wszystkiemu zaprzecza. Jutro rano zabierają go do Sundsvall i tam odbędzie się następne przesłuchanie. – Żeby prowadzący postępowanie przygotowawcze zdążył do domu na obiad, pomyślała Eira.

Przed oczami stanął jej Olof Hagström, w ciasnym pokoju, podczas przeprowadzonego przez nią wczoraj wstępnego przesłuchania. Jego zwaliste ciało zajmowało prawie całe wnętrze.

Przebywanie z nim w tak małej przestrzeni wymagało od niej sporego wysiłku, bo przecież wiedziała, czego dopuścił się przed laty. Do zabójstwa może dojść w przypływie złości czy pod wpływem paniki, ale gwałt to coś zupełnie innego. Nie dała się sprowokować, kiedy w końcu na nią spojrzał. Przypomniała sobie jego oddech. Grube dłonie spoczywające na stole. Eira utkwiła wzrok w solidnym zegarku, analogowym, z kompasem i innymi bajerami, takim, jakie dziś widywało się coraz rzadziej. Czekając na odpowiedź, wpatrywała się w sekundnik pokonujący kółko za kółkiem.

Przesłuchujący musiał przestrzegać surowych zasad. Jeśli zatrzymany zaczynał mówić i zbytnio się rozgadywał, etyka zawodowa nakazywała przesłuchującemu przerwać, by nie powiedział za dużo, zanim zjawi się obrońca. Lecz w przypadku Olofa Hagströma nie to stanowiło problem. Milczał, kiedy Eira poinformowała go o przysługujących mu prawach, gdy wyjaśniła, dlaczego został zatrzymany i o co go podejrzewano. Potem padło jedno jedyne pytanie: Czy ma pan w związku z tym coś do powiedzenia?

Odebrała jego milczenie jako oznakę braku chęci do współpracy, prawie jak wyraz agresji. Musiała powtórzyć pytanie. A w odpowiedzi usłyszała jednostajny bełkot, powtarzany w kółko jak modlitwę.

Nie zrobiłem tego.

Nie zrobiłem tego.

Ile razy to powiedział?

– Dzięki, że zadzwoniłeś – powiedziała, zabijając komara pożywiającego się na jej nadgarstku.

Pohuśtała się chwilkę w hamaku. Wsłuchiwała się w szum wiatru i skrzypienie lin, w gwar dochodzący z jakiejś werandy w sąsiedztwie. Potem usłyszała głos mamy dobiegający z domu. Słaby i niespokojny.

– Halo? Czy ktoś jest w ogrodzie?

Te słowa nie dawały mu spokoju. Głosy wnikały do celi i przewiercały czaszkę, szczególnie jeden, należący do tej kobiety. Natrętny i poirytowany, jakby próbował wydrążyć w nim dziurę.

Dogrzebać się do czegoś, co nie było jej zasranym interesem.

Czy ma pan w związku z tym coś do powiedzenia?

Bla, bla, bla.

Olof chodził od ściany do ściany, pięć kroków w jedną, pięć kroków w drugą stronę. Nie był niczym więcej jak zwierzęciem w klatce. Zupełnie jakby nagle cofnął się czas i znów działo się to, co wtedy, chociaż minęło już tak dużo czasu. Miał wówczas więcej przestrzeni do dyspozycji niż jeden ciasny pokój, bo młodzież zamykali w innych miejscach, ale w praktyce wychodziło na to samo. Był uwięziony. Lunch i kolację dostał na tacce przez drzwi. Jedzenie było w porządku, befsztyk z sosem i ziemniaki. Ale brakowało mu powietrza i w celi było tak duszno, że pocił się bardziej niż zwykle. Dziura, z której kazali mu brać wodę do picia, śmierdziała szczynami. Chcieli, żeby je pił. I próbowali mu wmówić, że zabił własnego ojca.

Jakby w ogóle kiedykolwiek go miał.

Łatwiej mu było nie odzywać się do tego policjanta z Sundsvall. Mężczyźni rozumieli się w swoim milczeniu. Wiedzieli, że umiejętność powstrzymania się od czczej gadaniny to demonstracja siły. Pojedynek sprowadzał się do tego, kto pierwszy się podda i przerwie ciszę. To była próba sił. Należało udowodnić, kto jest większy i może więcej wytrzymać.

Olof znów położył się na podłodze. Nie było to przyjemne, ale wolał posadzkę niż pryczę, która była za wąska na jego obfite ciało. Utkwił wzrok w suficie. Dostrzegł w oknie skrawek nieba. A kiedy zamykał oczy, widział zwiotczałe zwłoki starego i uzmysławiał sobie, ile minęło już lat.

Ojciec wstał ze stołka pod prysznicem i podszedł do niego.

W mojej rodzinie się nie kłamie. Nie uczyłem cię tego? Mężczyzna bierze odpowiedzialność za to, co zrobił.

Wymierzył mu kilka policzków.

Mów prawdę, cholerny gówniarzu.

W głowie Olofa głos ojca nie brzmiał staro, nie było w nim drżenia ani słabości.

Czekają tam na zewnątrz. Wyjdziesz do nich jak mężczyzna czy mam cię wynieść? No, to jak będzie? Jak długo twoja matka będzie się jeszcze musiała za ciebie wstydzić? Nie masz nóg do chodzenia? No wychodźże już, do kurwy nędzy…

Głosu mamy nie pamiętał wcale. Zapamiętał za to moment, w którym obraca głowę na tylnym siedzeniu samochodu i patrzy na dom oddalający się w tylnej szybie. Nikt nie wyszedł przed próg.

Olof trzymał oczy otwarte tak długo, jak się dało.

Chmury płynęły po niebie w szybkim tempie. Jedna wyglądała jak statek kosmiczny, a ta teraz jak latawiec lub może pies. Ciekawe, co zrobili z tym kundlem. Może go odstrzelili albo zamknęli w jakimś schronisku? Myślał też o samochodzie. Wciąż stał tam pod domem, o ile go jeszcze nie ukradli, tak jak ukradli mu telefon, prawo jazdy i ciuchy, które miał na sobie. Wolał nie myśleć o tym, jak zareaguje szef. Ciekawe, ile razy już nawrzeszczał na automatyczną sekretarkę, próbując się dowiedzieć, gdzie się podziewa jego pieprzony pontiac. Chyba że spokojnie świętuje sobie początek lata, doszedłszy do wniosku, że wóz przyjedzie, kiedy przyjedzie. Olof zawsze dostarczał auta na czas i dlatego dostawał spory procent. Nie pisnął też ani słowem policji, dla kogo pracuje, powiedział tylko tyle, że kupił auto od prywatnej osoby w Harads. Bo teoretycznie taka była prawda, chociaż nie zapłacił własnymi pieniędzmi.

Teraz zapewne szef mu podziękuje. A to była najlepsza robota, jaką kiedykolwiek miał. Lubił być w drodze, całkiem sam, i pasowało mu to o wiele bardziej niż wcześniejsze fuchy w składzie drewna czy w magazynie. Tam się zdarzało, że ktoś za nim łaził i kontrolował każdy jego ruch. Potem go opieprzali i wydawali polecenia, przez które robił wszystko jeszcze gorzej.

W końcu zmrużył powieki. Coś zachrzęściło w drzwiach. Strażnik stanął tuż nad nim, więc Olof przeturlał się na bok i podparł na łokciu.

– Co znowu?

Strażnik był napakowanym typem o ogolonej głowie i mięśniach Schwarzeneggera. Uśmiechnął się, a przynajmniej tak to wyglądało. Bo tak naprawdę pewnie się z niego śmiał. Olof przywykł już do tego, że ludzie się na niego gapią.

– Możesz sobie zostawić te ciuchy – oznajmił.

– Bo co, inaczej miałbym iść goły do kibla? – Olof naciągnął za krótki rękaw bluzy. Spodnie dresowe, które mu dali, wyjęto przy nim z jakiegoś pudła. Te, które wcześniej miał na sobie, trafiły, rzecz jasna, do analizy. Pewnie sprawdzali pod mikroskopem każdą nitkę. Był ciekaw, czy znajdą jakąś krew, żeby mu przypisać winę. Chociaż nie widział pod prysznicem żadnej krwi. Jeśli tam wcześniej była, musiała spłynąć razem z wodą.

Strażnik wciąż stał w otwartych drzwiach, chyba nawet coś powiedział.

– Co? – dopytał Olof.

– Jesteś wolny.

Jeden podejrzany o prowadzenie pod wpływem alkoholu w Bollstabruk i jakieś auto, które wypadło z drogi na zakręcie w Väja. Kilka zgłoszeń do dyżurnego, wszystkie jednak dotyczące tego samego pojazdu. Kierowca strzaskał barierkę, ale udało mu się ominąć skalną ścianę i mały saab stał teraz na skraju drogi, buchając dymem spod maski.

– Oż w mordę, przecież ty jesteś siostrą Mangego Sjödina – wystękał mężczyzna, kiedy wynosili go z samochodu.

Eira pamiętała go z liceum, chociaż bardzo słabo. Był jeden czy dwa roczniki wyżej od niej i zaliczał się do tych przystojniejszych. Wyjęła z bagażnika gaśnicę i oblała pianą dymiącą maskę, próbując sobie przypomnieć, czy obmacywała się z nim kiedyś w jakichś krzakach.

– Właśnie wracałem do domu – wymamrotał. – Dziewczyna zerwała ze mną w sobotę, wiesz, jak to jest. Myślałem, że chłopaki polali mi tylko jedno piwo, przysięgam, a potem próbowałem ominąć jakiegoś debila za kierownicą. No i ominąłem, he, he.

Miał dwa promile alkoholu we krwi.

– Co słychać u Mangego? Dawno go nie widziałem. No weź, Eva, przecież mnie znasz.

Gość tokował przez całą drogę do Kramfors. Biedak padł ofiarą zdradzieckich kumpli, feministek i cięć w zakładzie pracy. Niewinni zawsze obrywają najbardziej. Poza tym ten zakręt był źle wyprofilowany, więc powinni się rozmówić z zarządem dróg, a jemu dać święty spokój.