Nikt cię nie odnajdzie - Tove Alsterdal - ebook + audiobook + książka

Nikt cię nie odnajdzie ebook

Tove Alsterdal

4,3
37,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W opuszczonym domu nad jeziorem Offersjön w gęstych lasach Ångermanlandii zostaje znaleziony zagłodzony mężczyzna. Nieboszczykowi odcięto dwa palce u lewej dłoni. Siedemset kilometrów dalej na północ, w niemal wyludnionej dawnej górniczej osadzie Malmberget inny mężczyzna zostaje uwięziony w piwnicy pustego domu i pozostawiony na pastwę losu. W wyjaśnienie sprawy zostaje zaangażowana Eira Sjödin, policjantka z Kramfors, która sama zmaga się z problemami rodzinnymi, jej brat odbywa karę więzienia za przestępstwo, do którego się przyznał, choć go nie popełnił. Gdy znika kolejny mężczyzna, śledztwo wkracza w prywatne życie Eiry. Aby go odnaleźć, dzielna posterunkowa gotowa jest zaryzykować wszystko. Kontynuacja święcącej sukcesy powieściWiemy, że pamiętasz, okrzykniętej najlepszym szwedzkim kryminałem 2020 roku oraz laureatki nagrodySzklanego Klucza 2021, przyznawanej pisarzom z krajów nordyckich za najlepszą powieść kryminalną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 415

Oceny
4,3 (154 oceny)
82
45
20
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
luukki

Dobrze spędzony czas

Akcja bardzo ciekawa, opisy krajobrazu Szwecji ekstra, można wczuć się w klimat jesiennej Skandynawii. Niestety książkę czyta się w pewnych momentach dosyć trudno, nie wiem co dokładnie było problemem, czy monotonność w pewnych momentach, czy styl, w jakim jest napisana ta książka.
10
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

Mając pod ręką drugą część serii kryminałów Tove Alsterdal pt. „Nikt cię nie odnajdzie” niezwłocznie po nią sięgnęłam.  "Nie może być tak, że czło­wiek znika z po­wierzch­ni ziemi i nic się nie dzie­je. Zu­peł­nie jakby nigdy nie ist­niał. Jakby wszy­scy mieli go gdzieś". Tym razem zadaniem Eiry Sjödin będzie śledztwo dotyczące porwania i uwięzienia mężczyzny skazanego na śmierć głodową. Okazuje się, że podobnych spraw jest więcej. Bohaterów tej serii polubiłam już od pierwszego spotkania, cieszę się na każde kolejne i nieustannie im kibicuję. Trzeba przyznać, że za każdym razem dają z siebie wszystko. Pojawia się kilka tropów, a wiele z nich prowadzi w zupełnie nieoczekiwanych kierunkach. Należy jednak zbadać wszystkie, bowiem sprawca na jednej ofierze nie poprzestanie, a czas goni. Jest na tyle dynamicznie by nie uśpić nas w trakcie lektury, a na pewno nie pozwolą na to niespodziewane zwroty sytuacyjne. Za każdym razem zachwyca mnie subtelność strony obyczajowej, m.in. sceny rela...
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

swietna. polecam
00
KateLost

Całkiem niezła

warstwa obyczajowa ciekawsza od intrygi, da się słuchać i czytać
00
Miwonka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mi przypadly do gustu powiesci Alsterdal. To druga z rzedu i rownie dobrze mnie wciagnela. Akcja moze nie jest najszybsza, ale nie ma wymyslow i zwrotow niewiarygodnych. Dla mnie bomba :)
00

Popularność




Slukhål

Copyright © Tove Alsterdal 2021

Published by agreement with Ahlander Agency

Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2022 for the Polish translation by Ewa Wojciechowska

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

The cost of this translation was supported by a subsidy

from the Swedish Arts Council, gratefully acknowledged.

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autorki: © Annika Marklund

Redakcja: Marta Chmarzyńska

Korekta: Joanna Habiera, Iwona Wyrwisz, Justyna Techmańska

ISBN: 978-83-8230-427-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2022

Malmberget, region Norrbotten

Tamtej nocy podziemną warstwą skał targnął potężny wstrząs. O wiele silniejszy niż zwyczajne tąpnięcia, które sprawiały, że łóżka w domach podrywały się z ziemi, a szkło i porcelana wypadały z szafek na podłogę.

Wraz z nadejściem poranka starsza kobieta miała zadzwonić do spółki górniczej i zażądać, by przesunięto ją na górę listy oczekujących na przeprowadzkę. To samo zamierzał zrobić dwudziestosiedmioletni ojciec rodziny po tym, jak wyszedł do ogrodu i stwierdził, że zniknął trójkołowy rowerek jego małej córeczki. Ktoś go ukradł, pomyślał i wściekł się w duchu na złodziei, hołotę i rosnącą w sąsiedztwie przestępczość. Potem dostrzegł ziejącą w trawniku szczelinę i zrozumiał, że pojazd runął w trzewia samej ziemi.

Przez takie zdarzenia ludzie uciekali z Malmberget, nie oglądając się za siebie, choć już do końca życia mieli tęsknić za miejscem, które niegdyś było ich domem.

Tommy Oja obudził się godzinę później. Ze snu nie wyrwał go wstrząs, lecz dzwonek telefonu. Niedługo po tym siedział już w aucie, z kubkiem kawy i kanapką. Słońce miało wzejść dopiero za kilka godzin. Reflektory samochodu przewiercały gęsty mrok. Spora część latarń w osadzie nie świeciła już od dobrych paru lat, wiele z nich zdemontowano. Skręcił w stronę osiedla Hermelin i wkrótce zaparkował przy ogrodzeniu opatrzonym tabliczką ostrzegającą przed ryzykiem zawalenia. Stało za nim kilka drewnianych domów oczekujących na przeniesienie. Tych, które wchłonęły dziesiątki lat historii i zostały uznane za najbardziej wartościowe. Tommy dorastał w bloku zburzonym już wiele lat temu. Cóż, było jak było. Płot z zakazem wstępu pożerał coraz większy teren, a dzieciństwo odchodziło w niepamięć. Połykał je Rów, powstały po zawaleniu się stropów w kopalni.

Tommy Oja nie zamierzał czekać na kolegę, który jechał z Gällivare. Wyjął klucze i aparat fotograficzny, i wszedł za ogrodzenie. Z łóżka wyrwała go kwestia odszkodowania. Gdy z powodu tąpnięcia potłukł się jakiś cenny serwis albo spadł na podłogę płaski telewizor, był to problem spółki górniczej LKAB, a nie firmy zajmującej się transportem domów.

Za jakiś miesiąc ludzie od przeprowadzek mieli opróżnić budynki z mebli i wszelkich innych ruchomości. Potem wchodziła ekipa od ciężkiej roboty. Odkopywała fundamenty, wbijała kliny, wsuwała żelazne belki i zabezpieczała kominy, by dom mógł powolutku potoczyć się na nowe miejsce. Później właściciele meblowali go od nowa i wkrótce wszystko wyglądało tak jak zwykle, pomijając widok za oknem, bo panoramę Malmberget z wieżą kościoła i górami w tle zastępował las w okolicach Koskullskulle.

Ci, którzy tu mieszkają, to prawdziwi szczęściarze, pomyślał Tommy, przechodząc z pokoju do pokoju i sporządzając dokumentację zdjęciową. Mogą zabrać ze sobą swoje mieszkania, przynajmniej część tego, czym jest dla człowieka dom. Jakkolwiek go definiować.

Z regału bibliotecznego spadła na ziemię cała kolekcja książek. Pękła szybka osłaniająca nieco już pożółkłą czarno-białą ślubną fotografię. Tommy zrobił zdjęcie i naraz wydało mu się, że słyszy lament poszkodowanej młodej pary. Przyjrzał się twarzom małżonków, powadze uchwyconej w uroczystej chwili sprzed jakiejś setki lat. Rysa przebiegała w poprzek szyi mężczyzny i zakwitała rozpryskiem na twarzy dziewczyny.

– Weź się w garść, Tommy – upomniał sam siebie na głos.

Jako rodowity mieszkaniec Malmberget, wiedział, że powinien odsunąć sentymenty na bok. Ci, którzy się tu wychowali, mieli świadomość, że wszystko jest tymczasowe, i nie tracili czasu na roztrząsanie kwestii przemijania. Nie opłakiwali utraconych kin ani kiosków, w których niegdyś kupowali kolekcjonerskie karty z podobiznami hokeistów. Ruda była po to, by ją wydobywać, a bez kopalni nie byłoby nic. Ani osiedla, ani pracy, ani bogactw, które zbudowały Szwecję. Tylko pastwiska dla reniferów i dziewicze górskie krajobrazy. Wielu sztokholmczyków uważało, że tak byłoby najlepiej, ale oni tylko przesiadywali w tych swoich barach, nieświadomi, że ich dobrobyt wziął się stąd. Że dla nich ktoś wyszarpywał rudę spod ziemi, na której Tommy właśnie stał.

Oprócz niego nie było w tym domu żywego ducha.

Niech to szlag, pomyślał.

Nie usłyszał słów, tylko stłumione zawodzenie, jakby głosy dobywały się ze ścian.

– Zamknij się! – krzyknął.

– Z kim pan rozmawia?

Chłopak stał w drzwiach. Był bardzo młody, wzięty na zastępstwo, po tym jak jednemu z pracowników firmy wypadł dysk. Fachowiec zaniemógł w najgorszym momencie. Transport tych domów był prestiżowym zleceniem i wszystko musiało pójść zgodnie z planem. Wystarczyło lekkie zachwianie równowagi i mogła pęknąć cała ściana. Lokalne media śledziły każdy szczegół całej procedury, a gdy jakiś dom ruszał w drogę, mieszkańcy Malmberget zbierali się przy drodze, żeby popatrzeć.

Być świadkami przenosin całej osady.

– No proszę, jednak zwlokłeś się z łóżka – rzucił Tommy i ruszył schodami na piętro.

Chłopak stał w miejscu.

– Co to było? – zapytał.

– O czym ty mówisz?

– Zabrzmiało jak zwierzę czy coś.

Tommy wrócił na parter.

– Też to słyszałeś?

– Kurwa, chyba nie zapomnieli kota?

Nagle po rurach rozniósł się cichy brzęk. Jakby ktoś w nie zabębnił. Tommy i chłopak zamarli. Milczeli. Dzwonienie ucichło, ale po chwili rozbrzmiało ze wzmożoną siłą.

– Piwnica – zawyrokował młody. – Dźwięk dochodzi z dołu.

Tommy pogrzebał w pęku kluczy. Wypróbował jeden, zaraz potem drugi. Wreszcie otworzył i spojrzeli na zakręcające schody prowadzące w czarną otchłań. U ich krańca znajdowały się kolejne drzwi, grube i żelazne, z solidną klamką. W tym miejscu panowała kompletna cisza. Dźwięk musiał wędrować w górę po ścianach albo przez komin. Do zamka nie pasował żaden klucz.

– Kurwa… – przeklął Tommy, zawracając na górę.

Chłopak szedł tuż za nim. Wyszli z domu i powoli ruszyli wzdłuż ścian budynku. W pewnej chwili znów usłyszeli jęk. Tommy ukląkł przy okienku piwnicznym i włączył latarkę. Szyba odbiła światło z taką siłą, że ujrzał mroczki przed oczami.

– Niech pan ją wybije – powiedział chłopak.

– Nie wolno nam powodować szkód.

– To tylko okno – upierał się młody. – Jakie to ma znaczenie?

Młodzież, pomyślał Tommy, idąc do auta po skrzynkę z narzędziami. Chwilę później zamachnął się kluczem nastawnym, celując w szybę. Czasem, cholera, ma trochę racji, podsumował.

Odłamki posypały się na kamienną posadzkę. Zapadła cisza. Tommy Oja zdążył pomyśleć, że popełnił błąd. Zaczął już układać w głowie mowę obronną dla szefa, kiedy młody wyjął mu latarkę z ręki i poświecił do środka. Do podłogi było ponad dwa metry, Tommy dobrze o tym wiedział, ponieważ brał udział we wszystkich obliczeniach i pracach nad planem podniesienia i zabezpieczenia tego domu. W dodatku, nawet gdyby ktoś się uparł i postanowił zaryzykować życie dla jakiegoś pieprzonego kota, okienko było za małe, by się przez nie przecisnąć.

Młody nagle wydał z siebie krzyk i odrzucił latarkę. Wycofał się rakiem, tak daleko, jakby zamierzał sunąć na dupsku aż do samego Gällivare. W jego oczach malował się strach. W następnej sekundzie słońce wyjrzało zza gór i otoczyło głowę chłopaka blaskiem przywodzącym na myśl aureolę.

– Zobaczyłeś ducha, czy co?

Tommy wsadził rękę przez wybite okienko i oświetlił piwnicę, wodząc jasnym kręgiem od ściany do ściany. Zapadła nieprzyjemna cisza. Słyszał tylko swój własny puls, a po chwili dołączyły do niego przekleństwa młodego. W piwnicy stały skrzynki i złożone plastikowe krzesła. Stary stół do ping-ponga, na ścianach wisiały jakieś afisze. Nagle dostrzegł ruch. Czyjeś ręce uniosły się i zasłoniły twarz. Człowiek na wpół siedział, na wpół leżał, przyciśnięty do ściany, skulony jak zwierzę. Dookoła walały się kartony i śmieci.

Tommy gapił się na niego, nie pojmując, co widzi.

Młody wciąż pojękiwał za jego plecami.

– Zamknij się! – ryknął na niego.

Chwilę później znów usłyszeli ten dźwięk. Dochodził z kąta, wspinał się po cegłach i betonie, i przecinał powietrze jak strzała. To nie był ludzki głos, przypominał wycie uwięzionego zwierzęcia, zawodzenie praczłowieka, który nie nauczył się jeszcze używać słów, krzyk niemowlęcia ogarniętego paniką w chwili narodzin. Tommy Oja miał trójkę dzieci. Wiedział, jak krzyczą. To było o wiele gorsze. Pomacał kieszenie w poszukiwaniu telefonu, a potem trzęsącymi się dłońmi wybrał krótki numer alarmowy, nieskładnie wezwał policję i karetkę na ulicę Långa Raden. Musiał trzykrotnie powtórzyć adres, bo centrala mieściła się w Umeå, prawie pięćset kilometrów na południe. Skąd mieli znać ulice w Malmberget?

Potem znów kucnął przy okienku i włączył latarkę. Tym razem, zamiast człowieka w środku, oświetlił swoją twarz.

– Pomoc już jedzie! – zawołał.

Nie otrzymał odpowiedzi.

Ådalen Październik

Eira Sjödin owijała kubki ręcznikami, gdy jej mama zaczęła z powrotem rozpakowywać pierwsze kartonowe pudło.

– Co robisz, mamo?

– Nie sądzę, żeby to było mi potrzebne.

– Przecież sama powiedziałaś, że chcesz zabrać książki.

Kerstin Sjödin odłożyła kilka lektur na półkę, wkładając je w miejsca po tych, które wybrały razem chwilę wcześniej i włożyły do pudełka.

– Nic z tego nie wyjdzie – oznajmiła. – To zupełnie niepotrzebne. Mieszkanie tu kosztuje mnie tak niewiele. Tylko dwa tysiące koron miesięcznie.

Eira opadła na krzesło. Czuła się śmiertelnie zmęczona. Powtarzały tę samą procedurę już od tygodnia – bolesny wybór rzeczy gromadzonych przez całe życie i próbę upchnięcia ich w osiemnastometrowym pokoju.

Już ze trzydzieści razy udało jej się przekonać mamę do przeprowadzki do domu opieki, lecz nazajutrz Kerstin o niczym nie pamiętała. Czasem zapominała już po kilku minutach. Eira notowała, co mama wyjęła z pudeł, by spakować to z powrotem, wieczorem, kiedy Kerstin już spała.

– Które obrazy lubisz najbardziej?

Na ścianach widniały jasne prostokąty. Malunki wisiały na swoich miejscach od zarania dziejów. Czarno-biała akwaforta przedstawiająca rzekę, pochodząca z czasów, gdy spławiano tu wielkie drewniane kłody, oprawiony dziecięcy obrazek narysowany przez brata Eiry, nim przyszła na świat. Mama, tata, dziecko i słońce świecące nad ich głowami jaskrawożółtymi promieniami.

I zasłony. Dotychczas dekorowały liczne okna w dwupiętrowym domu, teraz miały się ograniczyć do jednego. W końcu ubrania. Prasowanie eleganckich bluzek pewnie nie należy do obowiązków personelu w domu starców, pomyślała Eira, patrząc na to, co jej mama właśnie wyjęła na powrót z walizki. Owoce nieudanego mozolnego wyjaśniania, dlaczego przeprowadzka jest koniecznością, starannie poskładane, teraz wracały na swoje miejsca na wieszakach. Kerstin nie była starą kobietą. Ledwie skończyła siedemdziesiątkę, gdy dopadła ją demencja. Eira zwróciła uwagę na zaawanasowany wiek pozostałych mieszkańców ośrodka i zadała sobie pytanie, ile czasu upłynie, zanim jej mama zaakceptuje życie w dresach. Może zadowoli się jedną plisowaną spódnicą, gdy będzie się spodziewała gości.

Dano im tylko tydzień, później miejsce miało zostać przydzielone innej osobie. Mimo to Eira odebrała, kiedy zadzwonił telefon. Nie mogła się powstrzymać.

– Jak sytuacja? – zapytał kwadrans później August Engelhardt, podjechawszy po nią radiowozem.

– W porządku – odparła.

August zerknął na nią, zwalniając przed wjazdem na autostradę. Uśmiechnął się poufale, inaczej, niż zrobiłby to zwyczajny kolega z pracy.

– Mówiłem już, że fajnie było tu wrócić?

Był pięć lat młodszym od Eiry, nieopierzonym jeszcze posterunkowym, który właśnie zjechał z powrotem do Kramfors po dłuższym zastępstwie w komisariacie w Trollhättan na południowym zachodzie kraju. Najpewniej sprawdzał, co mają do zaoferowania najodleglejsze krańce Szwecji.

– Co mamy ciekawego? – zapytała.

– Zaginięcie. Mężczyzna z Nyland. W średnim wieku, niekarany. To wszystko, co wiem.

– Kto złożył zawiadomienie?

– Była żona. Ich córka studiuje w Luleå. Zadzwoniła do matki, ponieważ się zaniepokoiła. Od jej ostatniego kontaktu z ojcem minęły trzy tygodnie.

Eira na moment przymknęła powieki. Wciąż miała przed oczami umykającą drogę. Pomyślała o biurku przekazywanym w jej rodzinie z pokolenia na pokolenie. Czy zanadto nie zagraci pokoju Kerstin? Co, jeśli wkrótce trzeba będzie manewrować tam wózkiem inwalidzkim? To mogło nadejść tak nagle.

Zaginiony mężczyzna mieszkał w lokalu spółdzielczym nieopodal supermarketu ICA Rosen w Nyland. Zaparkowali pod jednopiętrowym blokiem, jednym z tych, które mogłyby stać w każdej innej miejscowości w całym kraju – anonimowym, ale zadbanym. Dozorca, który miał ich wpuścić do mieszkania, nie stawił się na czas. Pod klatką czekała jednak była żona zaginionego – w żakiecie, okularach w modnych w tym sezonie białych oprawkach i z krótką, idealnie ułożoną fryzurą.

– Nie daje znaku życia od trzech tygodni – oznajmiła Cecilia Runne. – Owszem, Hans potrafi się zachowywać jak kawał drania, ale zawsze bardzo dbał o pracę.

– Czym się zajmuje?

– Z zawodu jest aktorem, ale ostatnio ima się różnych zajęć, żeby trochę zarobić. Każdy musi z czegoś żyć. Wynajmuje się do drobnych remontów, pracował też jako opiekun starszych osób, nie wiem dokładnie. Nasza córka twierdzi, że w ubiegłym tygodniu miał się stawić w Umeå, bo dostał tam jakąś rolę. Hans jest beznadziejny, jeśli chodzi o finanse, ale nigdy by nie przepuścił takiej okazji. Nie po tym, jak w ubiegłym roku aż przez siedem miesięcy nie zaproponowano mu żadnej roli.

Wirus, który zaatakował cały świat, mocno uderzył w kulturę. I w starszych ludzi. Epidemia opóźniła też przeprowadzkę Kerstin do domu opieki, aż w końcu sytuacja w domu stała się prawie niemożliwa do opanowania.

August zanotował informacje podane przez kobietę.

Kiedy Hans Runne rozmawiał z nią ostatni raz, z kim utrzymywał kontakty, czy cierpiał na jakieś dolegliwości natury psychicznej, czy miał problem z alkoholem.

– Czy na horyzoncie jest jakaś inna kobieta?

– Nie sądzę – odparła Cecilia Runne, odrobinę za szybko. – A przynajmniej o niczym takim nie słyszałam. – Zaczęła błądzić spojrzeniem po ulicy przed blokiem i trawniku pokrytym opadłymi liśćmi. Pod jedną z klatek stał chodzik któregoś ze starszych mieszkańców.

Kiedy dorosły mężczyzna nie zjawiał się w pracy i nie odbierał telefonu, policja nie uznawała sprawy za priorytetową. Zresztą często się zdarzało, że w takim przypadku nie miała nic do roboty. Przyjmowano zgłoszenie o zaginięciu, sprawdzano mieszkanie i w najgorszym razie znajdowano denata.

To był najprawdopodobniejszy scenariusz w takich sytuacjach. Zawał, udar i tym podobne. Samobójstwo. O ile zaginionego osobnika nie dopadł kryzys wieku średniego i nie postanowił wybrać się na dłużej w góry. A to nie było przecież zabronione.

– Mam nadzieję, że tam nie leży… – odezwała się znów Cecilia Runne. W jej głosie zabrzmiała obawa. – Tyle ostatnio słyszy się o takich przypadkach. Ludzie leżą w mieszkaniach tygodniami. Czytałam o tym w prasie, a raz spotkało to nawet kogoś, kogo znałam. Paloma by tego nie przeżyła.

– Paloma?

– Nasza córka. Wydzwaniała do niego od wielu dni i była już nawet gotowa, żeby przyjechać tu z Luleå, chociaż jest w samym środku sesji. Powiedziałam jej, że się tym zajmę. Obiecałam, że wszystko wyjaśnię i do niej zadzwonię.

Po chwili zjawił się dozorca i wpuścił ich do budynku. Hans Runne mieszkał na pierwszym piętrze. Otworzywszy drzwi, przekroczyli stertę kopert i ulotek reklamowych. W mieszkaniu unosił się zapach gnijących śmieci i jeszcze czegoś niezdefiniowanego. Kuchnia znajdowała się w końcu przedpokoju. Na blacie stało kilka brudnych kubków i szklanek, obok rząd butelek po winie. Smród wydobywał się z kosza pod zlewozmywakiem.

– Hans pije trochę za dużo – odezwała się Cecilia zza pleców Eiry i Augusta. – Być może jeszcze więcej, odkąd się rozwiedliśmy. Ale nie mam pewności.

W salonie też nikogo nie zastali. Na ławie przed kanapą stało więcej szklanek i butelek. Na ścianie wisiał gigantyczny telewizor. Drzwi do sypialni były zamknięte.

– Będzie lepiej, jeśli zaczeka pani w przedpokoju – powiedziała Eira.

Cecilia zakryła usta dłonią. Wycofała się z pokoju, patrząc na Eirę przerażonymi oczami. August uchylił drzwi.

Odetchnęli w tej samej sekundzie.

Łóżko było nieposłane, poduszki i kołdra wyglądały jak zmięty kłąb, ale nikogo pod nim nie było. Po chwili jednocześnie przykucnęli i zajrzeli pod mebel. W sypialni nie było nic odbiegającego od normy. Wyglądała jak miejsce do spania kogoś, kto nie miał w zwyczaju ścielenia łóżka. Kogoś, kto czytał przed snem pamiętniki Ulfa Lundella – na szafce przy łóżku leżał gruby tom – i sądząc po tkwiącej obok w otwartym pojemniczku szynie relaksacyjnej, we śnie zgrzytał zębami. W pokoju panował zaduch, jakby rzeczywiście nikt nie wietrzył od trzech tygodni. Mniej więcej. Było duszno, ale nie aż tak, by nie dało się wytrzymać.

Gdy Eira i August wrócili do kuchni, zastali Cecilię Runne siedzącą na krześle.

– On nie może robić takich rzeczy – westchnęła. – Nie może tak znikać. To nie w porządku wobec naszej córki. I zostawiać mnie z całym bałaganem. Ale to cały cholerny Hans. Dużo gadania, ale kiedy trzeba wziąć odpowiedzialność za innych…

– Od jak dawna są państwo rozwiedzeni? – spytała Eira, otwierając lodówkę. Usłyszała coś o trzech latach, i że to Cecilia zdecydowała się odejść.

Mleko przeterminowało się przed tygodniem. Plasterki szynki całkiem obeschły na brzegach. Jeśli Hans Runne zniknął z własnej woli, to raczej nie był zaplanowany krok.

Naraz Cecilia Runne się rozpłakała. Cicho, z opanowaniem.

– Byłam na niego taka zła – chlipnęła. – A teraz jest już za późno.

Eira dostrzegła kątem oka, jak August sprawdza daty na gazetach w przedpokoju.

– Nie wiemy tego – odparła. – Za wcześnie, by wyciągać jakiekolwiek wnioski.

Fanom, Skadom i Undrom. W lasach wokół Sollefteå roiło się od wsi o podobnych, niezrozumiałych nazwach. Przejeżdżając przez Arlum i Stöndar, Tone Elvin zwolniła do trzydziestu kilometrów na godzinę. Nigdy wcześniej nie zapuściła się w te okolice. Wieś naprawdę nazywała się tak na mapie, jakby dwie mniejsze osady złączyły się w jedną. Nie wiedziała, jak to się stało, nie miała też pojęcia, jacy ludzie mieszkali w Arlum i Stöndar. Samochód toczył się powoli. Po jednej i drugiej stronie wąskiej drogi stały w rozproszeniu domy. Ten i ów wyglądał na opuszczony, ale żaden nie był ruderą, która mogłaby ją zainteresować. Pojechała więc dalej, w stronę dawnej kopalni. Serce zabiło jej szybciej, gdy wjechała do wsi o nazwie Offer1.

Brzmiało to równie pięknie, co złowrogo.

Szukała zapomnianych ścieżek. Takich, którymi ludzie uczęszczali pięćdziesiąt, sto lat temu, a potem o nich zapomnieli.

Zauważywszy miejsce przypominające zarośnięty leśny trakt, zatrzymała samochód i ruszyła przed siebie z aparatem, starą leicą zawieszoną na szyi.

Otoczył ją las. Wrześniowy zapach ziemi i dojrzałej przyrody, śmierci nadchodzącej po życiu, dotykającej wszystkiego, co się odrodziło. Kruk poderwał się w górę i zawisł wysoko nad jej głową. Po chwili dołączył do niego drugi. Tone wyczytała gdzieś, że te ptaki podążają za niedźwiedziami i naraz serce zabiło jej ze zdwojoną siłą. Jak to było? Gdy spotka się niedźwiedzia, trzeba mu patrzeć w oczy czy wręcz przeciwnie?

Naraz nieprzenikniony świerkowy mrok zastąpiły płomienne barwy jesieni. Przed Tone otworzyła się polana, stary ogród z drzewami liściastymi i krzewami. Pośród nich stał opuszczony dom. Zrobiła głęboki wdech. To było cudowne. Właśnie takich miejsc szukała. Farba już całkiem odpadła z fasady i deski przybrały wszystkie odcienie szarości. Tone przygotowała aparat i weszła w wysoką trawę. Szukała celownikiem tego, co przeminęło, smutku po tym, co bezpowrotnie utracone. Promienie słońca buszowały w listowiu drzew. Przydawały blasku pajęczynom.

Kruki przysiadły na ziemi.

Tone miała wrażenie, że znalazła aż zbyt wiele naraz. Czarne ptaki wyglądały na tle odrapanej fasady jak posłańcy zła. Pośród piękna i wciąż jeszcze żywej zieleni. Jeden z nich spacerował dostojnie wzdłuż popękanego cokołu. Drugi poderwał się i wylądował na gałęzi. Tone ostrożnie się cofnęła, z aparatem w gotowości. Krzyknęła, by spłoszyć ptaki i uchwycić je w locie. Uwiecznić trzepot skrzydeł.

Potem zmieniła film. Mozoliła się z nim chwilę, złorzecząc. Musiała uchwycić wszystko, zanim zajdzie słońce. Zapomnienie, tak nazwie wystawę. Albo Tęsknota. Zaprzyjaźniony psycholog poradził jej, by stanęła oko w oko ze smutkiem. Zaakceptowała fakt, że została sama. Ona czuła jednak, że może zrobić więcej, uchwycić ten stan w czarno-białych obrazach, we wszystkich odcieniach szarości. Przekuć go we własny projekt, który pozwoli jej wrócić do tego, co najbardziej kochała. Do fotografowania.

Żadnych więcej dyżurów w opiece społecznej, by zarobić na czynsz.

Schodki prowadzące do drzwi były zbutwiałe. Tu i tam porośnięte kępami chwastów. Duże, bardzo duże zbliżenia, by uchwycić słoje, wydobyć wszystkie szczegóły. Skąpe resztki farby i drewno starzejące się warstwami, widoczne na nim lata, życie, które się tu niegdyś toczyło.

Panującą tutaj ciszę. Słońce zaglądające do środka przez zakurzone szyby, wlewające się do pokoi ukośnymi złotymi promieniami, światło, które wzbudziłoby zazdrość w samym Rembrandcie. W kącie pomieszczenia stało kilka połamanych krzeseł. Tone ustawiła jedno na środku podłogi. O dziwo, stało stabilnie, chociaż brakowało mu jednej nogi. Fotografowała je z różnych stron, potem dodała sfatygowany taboret i nagle stanął jej przed oczami dramat, może jakaś kłótnia sprzed wielu lat. Ktoś odszedł, ktoś został na miejscu. Odwróciła krzesło i atmosfera obrazu się zmieniła. Światło nieco pobladło, nastawał wieczór. Tone zajrzała do następnego pomieszczenia.

Stare metalowe łóżko i podarty, odrażający materac z włosia. Pstryknęła kilka klatek, choć zrobiło jej się nieprzyjemnie. Okno w pokoju wychodziło na północ, za szybą nie było cieni, tylko ciemność. Tone nastąpiła na poluzowaną, skrzypiącą deskę w podłodze i pomyślała o umarłych. Przed oczami stanęły jej brutalne sceny. Za oknem zakrakał kruk. Dom pozostawał czujny. Trzaskał, skrzypiał i dyszał. Próbował ją przegonić.

To wszystko urojenia, pomyślała, gdy wyszła na dwór. Słońce schowało się za drzewami i Tone poczuła przenikający ją surowy chłód. Stare drewno wydaje takie odgłosy, uspokajała się dalej. Pewnie pod dachem mieszkały jaskółki, a w ścianach musiały buszować myszy.

Prawdziwa sztuka polegała na tym, by zagłębić się w swój własny lęk, dotknąć tego, co najbardziej bolesne. Właśnie to chciała wyrazić za pomocą zdjęć.

Nie tym razem, stwierdziła, torując sobie drogę między osikami i brzozami w kierunku, w którym, jak jej się zdawało, prowadziła ścieżka. Już jej nie dostrzegała.

Meble stały już na swoich miejscach. Biurko, regał i cała reszta. Wydawały się stare i zużyte na tle jasnych ścian, w sąsiedztwie metalowego, szpitalnego łóżka z regulowanym oparciem. Eira powiesiła jeszcze zasłony, choć śpieszyła się do pracy. Nie mogła zostawić mamy z bałaganem, chciała, by Kerstin miała przytulny pokój i poczuła się jak u siebie.

Żeby miała choć namiastkę domu.

– Jutro pomogę ci z książkami – obiecała, wypakowując ostatnie szklanki. Po cztery z każdego kompletu, bo być może kiedyś zjawią się goście. Ledwie się zmieściły w jedynej szafce.

– Nie trzeba, poradzę sobie. I tak byś nie wiedziała, jak je ułożyć.

Bibliotekarka w Kerstin nie zamierzała się poddawać.

Czas w ośrodku płynął inaczej. Wolniej. Pośpiech wydawał się nie na miejscu, wręcz nieludzki, lecz Eira nie miała wyjścia.

– Spodoba ci się tu, zobaczysz.

– Sama nie wiem – odparła Kerstin.

Eira przytuliła mamę i wyszła. Rzadko żegnała się z nią w taki sposób.

Jesienne powietrze było przejrzyste. Przystanęła na moment, by odetchnąć pełną piersią. Ośrodek miał alejkę spacerową prowadzącą nad rzekę i kilka miejsc do odpoczynku, wyposażonych w meble ogrodowe. Nie schowano ich jeszcze przed zimą. Prognozy obiecywały ciepłe październikowe dni. Może jednak wszystko się ułoży?

Wsiadła do wynajętej furgonetki i pojechała do komisariatu. I tak musiała zapłacić za całą dobę.

Przed wejściem do budynku stała młoda dziewczyna. Wyglądała na zagubioną.

– Szuka pani kogoś? – spytała Eira. Zamknęła auto i wstukała swój kod przy drzwiach.

– Tak, ale…

Eira zatrzymała się w progu.

– Chce pani złożyć zawiadomienie?

– Nie wiem, czy to był dobry pomysł, żeby tu przyjeżdżać. – Głos dziewczyny był cieniutki jak skrzydła ważki. Miała włosy w mysim kolorze i kolczyk w dolnej wardze.

– Pracuję tutaj, może pani ze mną porozmawiać – zapewniła ją Eira. – Coś się stało?

– Nie chodzi o mnie… – Dziewczyna bezwiednie przeczesała włosy. Ani ich nie poprawiła, ani nie rozczochrała. – Tylko o mojego tatę. Już to zgłosiłyśmy i mama mówi, że nie da się nic więcej zrobić, ale chyba coś się musi dać, prawda?

– Proszę wejść.

Usadziła dziewczynę na kanapie obitej sztucznym tworzywem, w miejscu, które niegdyś, gdy komisariat miał jeszcze godziny otwarcia, służyło za recepcję. Dopiero wtedy zapytała ją o nazwisko.

Paloma Runne.

Nie dało się zapomnieć takiego imienia. Na jego brzmienie w głowie odzywała się melodia, głupawa piosenka sprzed lat. Una paloma blanca…

– Tydzień temu byłam obecna przy sprawdzaniu mieszkania pani ojca – powiedziała.

– No to mam szczęście. Chciałam porozmawiać z kimś, kto zajmuje się tą sprawą. Powiedziano mi przez telefon, że nic nie wiadomo, bla, bla, bla…

– Napije się pani kawy? Albo wody?

Paloma skinęła głową i Eira dostała szansę, by pójść na górę i się zastanowić, czekając, aż ekspres zmieli ziarna i wypluje z siebie płyn.

Hans Runne.

Co ustalili w jego sprawie? Eira właśnie wróciła po kilkudniowym urlopie, który wzięła, by przeprowadzić mamę do domu opieki. W tym czasie nie poświęciła zaginionemu mężczyźnie ani jednej myśli.

Niejeden by powiedział, że to zdrowe podejście. Czasem trzeba zapomnieć o pracy i skupić się na tym, co najważniejsze w życiu – rodzinie i bliskich. Eira była zdania, że w tym określeniu było coś dławiącego, jakby zawierało założenie, iż na co dzień rodzinę i bliskich się regularnie zaniedbywało.

Wracając na dół z kubkami pełnymi kawy, ujrzała Augusta siedzącego przy biurku.

– Wiemy coś o tym zaginionym z Nyland? – spytała.

– Nie mam pojęcia. Zakładam, że wciąż jest zaginiony?

– Na dole czeka jego córka.

August zrobił zamyśloną minę i zerknął na monitor. Kilka dni temu przyszły listy połączeń od operatora, dostali też wyciągi z konta zaginionego. Zawnioskowanie o te informacje nie było rzeczą oczywistą, bo w mieszkaniu mężczyzny nie znaleziono żadnych śladów przemocy, ale mimo to o nie wystąpili. Eira zapamiętała dziwne uczucie, jakie towarzyszyło jej po opuszczeniu mieszkania tego człowieka. Opadła adrenalina, pozostało jednak przeczucie, że mogło dojść do samobójstwa lub poważnego wypadku. Jasne, że Hans Runne mógł po prostu wyjechać z kochanką na Mauritius, ale większość dorosłych ludzi w podobnej sytuacji przed wyjazdem wyrzucała śmieci. Jeśli postanowił popływać w rzece albo wybrał się ze strzelbą w leśne ostępy, mogło minąć sporo czasu, nim ktoś natknie się na jego zwłoki. O ile w ogóle zostaną odnalezione.

Mimo to było w tej historii coś, co wzbudzało w niej niepokój. Coś się nie zgadzało.

Czyż w mieszkaniu, które, owszem, było nieco chaotyczne, nie panował jednocześnie trochę za duży bałagan? Wyglądało tak, jakby ktoś opuścił je w dużym pośpiechu, ale nie zamierzał wyjechać na dłużej.

Wszyscy funkcjonariusze dostali informacje o zaginionym. Nie miało to żadnego wpływu na poszukiwania, ale ułatwiało procedurę na wypadek, gdyby ktoś znalazł zwłoki.

– Zapomniałam zapytać, czy pije pani czarną czy białą – powiedziała Eira, stawiając kubki na stoliku. W jednym była czarna kawa, w drugim z mlekiem. Paloma Runne wybrała tę drugą.

– Dziękuję – rzuciła.

– Przykro mi, ale mam dla pani niewiele informacji.

Eira położyła na stole kartki zgarnięte pośpiesznie z podajnika drukarki.

Ostatnie rozmowy telefoniczne Hans Runne odbył w połowie września. Przed czterema tygodniami. Paloma pokazała palcem swój numer na liście. Rozmawiała z ojcem dwa dni przed tym, nim zamilkł jego telefon.

– Był zadowolony, nawet trochę za bardzo podekscytowany, ale to mu się zdarza – powiedziała. – Nie miał czasu rozmawiać, ale planowaliśmy się zobaczyć w miniony weekend. Wybierał się do Umeå, bo dostał rolę. Ustaliliśmy, że przyjadę autobusem, a on zarezerwuje dla nas stolik w Le Garage. Chyba nie planowałby takich szczegółów, gdyby zamierzał odebrać sobie życie?

Czasem tak to właśnie wygląda, pomyślała Eira. Przyszli samobójcy nierzadko żyją w dwóch różnych rzeczywistościach – w jednej wszystko ma się wkrótce ułożyć, a w drugiej wszystko prowadzi ku przepaści. Niewykluczone, że Hans Runne, rozmawiając z córką ostatni raz, podjął już decyzję i chciał jej dać ostatni prezent – wizję miłej wspólnej kolacji w jednej z najmodniejszych knajp w Umeå.

– Może nie chciał pani niepokoić – powiedziała.

– Nie wierzę w to – odparła Paloma. – Mój tato taki nie był… to znaczy… nie jest taki – poprawiła się.

– Czyli jaki?

– Smutny, w depresji. Nie należy do ludzi, którzy się poddają. Cieszy się życiem, chociaż ostatnio ciężko mu z pracą. No i rozwód… jasna sprawa. Bardzo to przeżył.

– Czy mówią pani coś pozostałe numery na tej liście?

– To mój ojciec chrzestny – powiedziała Paloma po chwili, pokazując rząd cyfr. Pojawiał się cztery dni przed zamilknięciem telefonu. – Przyjaciel taty z dawnych lat.

– Rozmawiała pani z nim?

– Powiedział, że tata był w świetnym nastroju. W pracy zaczęło mu się układać, spotykał się z kobietami, brzmiał ponoć tak, jakby wreszcie wyszedł na prostą. I jakby znów zaczął traktować życie jak jedną wielką imprezę.

Eira zreferowała pokrótce to, czego August dowiedział się o pozostałych numerach na liście. Hans Runne odbył ostatnią rozmowę z dostawcą internetu, a przedostatnią z firmą zajmującą się malowaniem.

– Nie możecie namierzyć jego telefonu? – spytała Paloma.

– Niestety jest wyłączony od kilku tygodni.

– To przecież dowód na to, że stało się coś złego. Czy to nie oczywiste?

– Mógł go wyłączyć sam, zgubić albo…

– Kto wyłącza dziś telefon?

Cóż Eira mogła na to odpowiedzieć? Owszem, zdarzało się, że ludzie chcieli zniknąć, stać się nieosiągalni, schować się w ciszy.

Ostatni sygnał z komórki Hansa Runnego odebrał przekaźnik w Härnösand. Jego mieszkanie w Nyland dzieliła od Härnösand odległość sześćdziesięciu kilometrów wzdłuż ujścia rzeki Ångerman pełnego zdradzieckich głębin i prądów prowadzących prosto do Zatoki Botnickiej.

Gdzie mieliby rozpocząć poszukiwania?

Eira zebrała kartki na małą stertę. Konto Hansa Runnego było puste, w dodatku z naruszonym debetem. Jego właściciel zapłacił rachunek w barze w Härnösand i przepuścił trochę pieniędzy w kasynie internetowym, lecz w grę nie wchodziły żadne duże sumy. W ciągu ostatnich czterech tygodni nie używał karty ani nie robił przelewów.

Na tym kończyły się informacje zgromadzone na jego temat. Nie przez zaniedbanie, na tym etapie po prostu nie dało się zrobić więcej. Trudno było to jednak wyjaśnić młodej dziewczynie, która lada chwila miała się rozpłakać. Wyjęła telefon i zaczęła przeglądać zdjęcia.

– Tutaj tata gra Hamleta… Nie jest złym aktorem, po prostu nie miał szczęścia. Może dlatego, że przeprowadził się z powrotem tu, na północ. Zagrał kilka ról w telewizji, może go pani nawet widziała. Pamięta pani serial Lekarz z archipelagu? Wystąpił w jednym odcinku.

– Rozumiem, ale…

– Chcę tylko, żebyście dostrzegli w nim człowieka. – Na ekranie pojawiło się więcej zdjęć: z imprezy z okazji letniego przesilenia, z jakiejś wigilii, uśmiechnięta twarz w czapce Świętego Mikołaja. – Nie może być tak, że człowiek znika z powierzchni ziemi i nic się nie dzieje. Zupełnie jakby nigdy nie istniał. Jakby wszyscy mieli go gdzieś.

– Ma pani kogoś, z kim może pani o tym porozmawiać?

– Przecież tu nie chodzi o mnie.

Nagle w kieszeni Eiry zadzwonił telefon. Na piętrze rozległy się szybkie kroki. Najpewniej dostali wezwanie. Musiała iść.

– Zobaczę, co da się zrobić.

Wreszcie mogła urządzić sobie ciemnię. Nikt nie będzie się dobijał do łazienki, żeby wziąć prysznic, ani krzyczał, że musi skorzystać z toalety. Studentki, którym Tone wynajmowała dużą sypialnię, pojechały na weekend do rodziców.

Na dwie cudowne doby miała całe mieszkanie tylko dla siebie.

Ściągnęła pranie, pozbierała książki dziewczyn i zaniosła do ich pokoju, a potem poszła na zakupy i zrobiła zapas gotowych zup na dwa dni. Przez cały czas z niepokojem myślała o zdjęciach mających się wyłonić w kąpieli z wywoływaczem. Wciąż wszystko mogło pójść nie tak. Mogło się okazać, że źle zmierzyła światło, pomyliła się w obliczeniu czasu ekspozycji albo po prostu nie udało jej się uchwycić tego, co poczuła z taką mocą w tamtym opuszczonym domu. Upływ czasu i nostalgię. To, co było niedostrzegalne gołym okiem.

Przeklinała się w myślach za to, że podjęła ryzyko i zdecydowała się na film analogowy. Taką jednak miała wizję swojej sztuki i należało się tego trzymać.

Zdjęcia miały być prawdziwe. Doskonałej jakości. Dlatego wybrała starą leicę taty, ulubiony model w jego kolekcji. Kiedy brała ten aparat do rąk, miała wrażenie, że czuje dotyk jego dłoni. Jak wtedy, gdy była pięcioletnią dziewczynką, słyszała jego głos i słuchała wykładu na temat przysłony i czasu naświetlania. Nie pamiętała, by tata kiedykolwiek kierował obiektyw w jej stronę. Nie była motywem, chciał ją nauczyć patrzenia na świat. Tak naprawdę tato nie był wielkim fotografem, nigdy nie przekuł swoich marzeń w nic poważnego. W ostatnich latach życia sprzedawał ubezpieczenia.

Który artysta nie próbuje doścignąć swojego ojca, pomyślała, ustawiając powiększalnik na pralce. Potem dociągnęła drzwi i zamknęła je na klucz, by mieć pewność, że do środka nie dostanie się ani jeden promień światła.

Pogrążona w ciemności, nawinęła film na szpulę, zamknęła w puszce i wlała wywoływacz. Odczekała chwilę, a gdy zabrzęczał alarm, wylała płyn i zastąpiła go przerywaczem. Trzecim krokiem był utrwalacz. Następnie wyjęła kliszę, opłukała ją i włączyła lampkę. Tata powtarzał, że kliszę trzeba ostrożnie wytrzeć garbowaną skórą, lecz Tone użyła suszarki do włosów, by przyśpieszyć proces.

Poczucie, że ma do czynienia z czystą magią, towarzyszyło jej, odkąd jako mała dziewczynka pierwszy raz ujrzała uwieczniony na negatywie świat. Świat, który ukazywał się tylko jej oczom i być może był jedynym prawdziwym. Kruki były w nim białe i trzepotały skrzydłami na tle ciemnej fasady. Co było światłem, a co ciemnością? Co dobrem, a co złem, prawdą i kłamstwem? Wszystko, co widziała wokół, posiadało przeciwieństwo samego siebie.

Zbadawszy paski negatywu pod lupą, wyjęła papier fotograficzny i przygotowała kuwety. Czas przestał istnieć. Mógł być wieczór albo ciemna noc. Tone nie czuła głodu ani niepokoju, żadnej tęsknoty. Jej uwaga nie wychodziła poza zdjęcie, którym zajmowała się w danej chwili.

Na jednym uchwyciła kruka w momencie lądowania. Zniszczony cokół naznaczała idealna przekątna poprzecznego pęknięcia. Skrzydła dotykały okienka w piwnicy. Obraz psuła tylko biała plama na szybie. Niech to szlag, zezłościła się Tone. Oby się nie okazało, że na obiektywie był jakiś paproch. To by oznaczało, że cały film nadawał się do wyrzucenia. Naświetliła zdjęcie, zanurzyła je w wywoływaczu, utrwaliła, opłukała i szybko wysuszyła. Włączyła lampkę i sięgnęła po lupę.

Na samą myśl o retuszu traciła ochotę do pracy. Zwróciła uwagę na ostry zapach chemikaliów i przypomniała sobie o bólu głowy, jaki nadchodził po pracy w ciemni. Chciała się zbliżyć do prawdy, a nie ją wypaczać.

Pod lupą plama przybrała konkretny kształt. To nie był paproch ani refleks na szybie. To było coś prawdziwego.

Ludzka dłoń.

Naraz Tone przypomniała sobie dźwięk, jaki usłyszała w tamtym domu. Nieprzyjemne uczucie, jakie ją wówczas ogarnęło. Potarła oczy, przełknęła ślinę i znów pochyliła się nad lupą.

Gdy chodziło o ostrość, obiektyw leiki nie miał sobie równych. W tym przypadku tata się nie mylił. Oddawał wiernie każdy kontur. Nie pozostawiał wątpliwości.

Dłoń sięgała przez okienko, ku trawie, gdzie siedział kruk.

Tone zaczęła nerwowo przeglądać negatywy. Drżącymi dłońmi wybrała następną klatkę, zrobioną tuż po tej, którą przed momentem miała przed oczami. Czternaście sekund, wartość przysłony osiem. Czuła, jak w jej wnętrzu dudni mrok. Połykał sekundy, całe minuty, aż zdjęcie w końcu wyłoniło się w kąpieli.

Słońce oświetlało piwniczne okienko. Czarny ptak kroczył po trawie.

Dłoń zniknęła.

Ostatni klienci robiący tego wieczoru zakupy w supermarkecie ICA Kvantum w Sollefteå pchali napakowane wózki przez parking do czekających na nich samochodów. Wciąż było tu spokojnie, ale za godzinę czy dwie z wielkich głośników w autach miała gruchnąć muzyka, a asfalt miał się pokryć warstwą puszek.

– A więc to tutaj… – powiedział August, patrząc na prawie pusty parking.

– Zaczekaj chwilę.

Eira połknęła ostatni kęs chińszczyzny z makaronem i zmięła kartonowe opakowanie. Po tym jak puby i festiwale przerwały swoją działalność na czas pandemii, młodzież zaczęła się spotykać na parkingach, by imprezować, i ani myślała przestać. Zaproszenia na tego typu zloty samochodowe rozchodziły się w mediach społecznościowych i nieraz w jednym miejscu spotykało się trzysta aut. Tu albo przed supermarketem ICA w Kramfors. Niemal równie liczne bywały spotkania na placu pod skocznią w Örnsköldsvik. W niektóre weekendy Eira nie robiła nic innego, tylko jeździła od parkingu do parkingu, próbując zaprowadzić jako taki porządek.

Teraz zadzwoniła do dyżurnego, by zapytać, czy w sieci krążyły informacje o zmianie miejsca dzisiejszego spotkania. Nic na to nie wskazywało.

– Ale mamy coś niedaleko od was.

– A konkretnie?

– O ile dobrze zrozumiałem, miejsce jest trudno dostępne, gdzieś w lesie w okolicach Undrom… – Dyżurny zdawał się raczej głośno myśleć, niż wydawać polecenie. – Może więc lepiej byłoby zająć się tym jutro, w świetle dziennym. O ile to w ogóle coś ważnego.

– Jak na razie siedzimy tu i sprawdzamy, czy personel supermarketu porządnie ustawia wózki.

– Okej.

Eira wsiadła z powrotem do auta, słuchając wytycznych dyżurnego. Po chwili jej telefon wydał z siebie dźwięk powiadamiający o nadejściu współrzędnych GPS.

– Dokąd jedziemy? – spytał August.

– Do opuszczonego domu, dwadzieścia minut jazdy stąd.

– Brzmi ciekawie. – Zaśmiał się. – Co się tam dzieje?

Gdy na jego twarzy pojawiał się ten kpiący uśmieszek, a w oku błysk, Eira za każdym razem dochodziła do wniosku, że nie można mu się oprzeć.

– Zapewne nic – powiedziała.

Przed wyjazdem Augusta, gdy pracowali razem nad pewną sprawą, sypiali ze sobą raz na jakiś czas, bez zobowiązań i angażowania emocji. Eira nie wiedziała, na jakim etapie ich znajomość znajdowała się w tej konkretnej chwili, czy wciąż coś ich łączyło, czy już nie. Nie odbierała żadnych wyraźnych sygnałów. Sama czuła jednak napięcie, choćby teraz, skręcając na szosę prowadzącą wzdłuż rzeki na wschód. Wyraźnie odczuwała obecność jego ciała. Jego miękkie dłonie, zręczne i delikatne, bez odcisków i blizn, ciało wyrzeźbione na siłowni i wielokilometrowym bieganiem. Przypomniała sobie krótkie pożegnanie. Całus i „Cześć, trzymaj się”. Żadnych niepożądanych uczuć, żadnych esemesów z wyrazami tęsknoty.

– Musimy odbić w lewo na wysokości Undrom – powiedziała, podając Augustowi telefon z dokładnymi wytycznymi. – A potem na północ od lasu.

– Czyli gdzie? – August wpatrywał się w ekran telefonu.

Eira się zaśmiała.

– Zapomniałam, że jesteś sztokholmczykiem. Tak się tutaj określa pewne miejsce.

– Cudownie będzie wyjechać za miasto – westchnął August w odpowiedzi. Brzmiał tak, jakby mówił poważnie.

Gdy zjechali z szosy krajowej, zniknęły światła innych aut. Przejeżdżając przez jakąś wioskę, minęli kilka przydrożnych latarni, lecz po chwili znów otoczyła ich ciemność. Czarna październikowa noc zalewająca okolicę, nim pojawiał się pierwszy śnieg. Tu i tam świeciły się nieśmiałe, zdalnie sterowane lampki w domkach letników, w nadziei, że uda im się zniechęcić włamywaczy.

– Offer – odezwał się August, kiedy reflektory omiotły tablicę z nazwą wsi. – Kto nadaje miejscu taką nazwę? I jak można chcieć tu zamieszkać?

– Kawałek na północ leży jezioro Offer – odparła Eira. Poszukała w pamięci wyjaśnienia tych nazw. W okolicach Sången znajdowało się święte źródełko2, do którego ludzie pielgrzymowali od czasów przedchrześcijańskich do blisko połowy dwudziestego wieku, lecz nazwy wsi nierzadko wcale nie oznaczały tego, co powszechnie sądzono. Zwłaszcza w rejonach, które ludzie zasiedlili tak dawno, że w międzyczasie język ewoluował. Powiedziano jej kiedyś, że nazwa wsi Skadom wzięła się od pradawnego słowa oznaczającego cień, a Bringen wywodzi się od bringur, jak określano wzniesienie. Jeśli więc nazwy wsi miały konkretne znaczenie, odnosiło się ono do czasów, gdy ludzie przywędrowali w te okolice i opisywali miejsca, w których postanowili się osiedlić.

Długie światła wybielały świerki rosnące wzdłuż drogi.

– Gdzieś tu ma być zarośnięta dróżka prowadząca w las – powiedział August. – Ale nie ma żadnej tabliczki…

Nagle wydał z siebie nieartykułowany okrzyk i Eira nadepnęła na hamulec. W blasku tylnych świateł dostrzegła trawiasty mostek i wijące się pędy krzewów świadczące o tym, że kiedyś znajdował się tutaj przejazd.

– Tu żyją niedźwiedzie – oznajmiła.

– Skąd wiesz?

– Po prostu wiem.

Wysiadła i włączyła latarkę. Oświetliła gęstą zieleń. Wątpliwe, by dało się przebić przez nią samochodem. Tego typu trakty lubiły się zwężać, a czasem urywały się nagle pośród drzew. Las szybko przejmował to, co porzucił człowiek, i zacierał po nim wszelki ślad.

August ruszył przodem, przytrzymując gałęzie, by nie smagnęły Eiry w twarz. Po pięciu, może dziesięciu minutach marszu kręgi światła ich latarek musnęły dom. Stary i zniszczony.

– To chyba tutaj – powiedział August.

Gdy podeszli bliżej, Eira stwierdziła, że budynek nie mógł stać pusty od wielu lat. Może pięciu, na pewno nie więcej niż dziesięciu. Dach wciąż był cały. Widziała już tyle opuszczonych domostw, że po stopniu ich rozpadu potrafiła ocenić, kiedy je porzucono. Ich samotne lata były jak pierścienie w pniu ściętego drzewa. Powolny rozkład zaczynał się zwykle, zanim dom opuścili ostatni mieszkańcy. Gdy starzy byli już zbyt słabi, by wejść na górę po schodach, gdy dopadała ich beznadziejna świadomość, że nikt nie przejmie dorobku ich życia. Dzieci wolały przeżyć swoje w innym miejscu.

August wszedł na duży kamień i zajrzał do środka przez wybite okno.

– Co za miejsce… – mruknął. – Wciąż stoją tu meble i piec kaflowy. Czy ludzie nie zdają sobie sprawy, ile to jest warte? Jak można tak po prostu porzucić taki dom?

Brzmiał jak chłopiec na szkolnej wycieczce. Jakby zapomniał, po co przyjechali. Eira włożyła gumowe rękawiczki i nacisnęła klamkę.

– Chyba chodzi o to, że ktoś tu nocował – powiedziała. – O ile osoba, która to zgłosiła, nie robiła sobie jaj.

– Co to komu przeszkadza, skoro dom jest opuszczony? Można by od razu przysłać tu bezdomnych.

– Czasem się tak robi – odparła Eira. Przypomniała sobie niedawną aferę, w której wyszło na jaw, że niektóre bogate podsztokholmskie gminy fundowały swoim niewypłacalnym mieszkańcom bilet w jedną stronę do Kramfors.

Oboje zamilkli, wszedłszy do środka. W oknach wisiały koronkowe firany. W salonie stał stół z krzesłami, gotowy do nakrycia dla czterech osób. Wnętrze wyglądało tak, jakby życie zamarło tu w jednej chwili. Nie licząc kroków Eiry i Augusta, panowała kompletna cisza.

– O cholera! – syknął August, gdy nagle złamała się pod nim deska w podłodze.

– Osoba, która to zgłosiła, ponoć widziała kogoś w piwnicy. – Eira omiotła latarką ściany w przedpokoju, by ocenić, dokąd prowadzą różne drzwi. Uchyliła jedne i zajrzała do spiżarni. Na półkach stały puste słoiki i butelki, obok leżała zmięta torebka po mące. W głębi kuchni znajdowały się następne wąskie drzwiczki. Były zamknięte. Eira rozejrzała się, szukając wiszącego na ścianie kluczyka, wysunęła kilka szuflad.

– Może sprawdzimy na zewnątrz, zanim wyłamiemy zamek? – zaproponowała.

Wokół domu rosła wysoka trawa, wyjątek stanowiło miejsce przy okienku piwnicznym. Tam rozciągała się goła ziemia, jakby ktoś ją wydrapał. Między oknem a murem uszkodzono też izolację cokołu budynku. Eira uklękła, wetknęła latarkę przez wybite okno i powoli omiotła piwnicę kręgiem światła. Było tam sporo gratów: beczki po oleju, połamane krzesło, rozdarta rolka wełny mineralnej i dziecięce łóżeczko ze szczebelkami. W kącie leżały jakieś szmaty, stara kołdra. Światło powędrowało dalej, omiotło stare poduszki na krzesła, zgryzione przez myszy lub coś innego. Wokół nich walały się kupki rozdrobnionej gąbki. Utkwiło jej w głowie to łóżeczko. Stało tak żałośnie, a kiedyś musiało być pełne dziecięcych snów. Pomyślała o dziecku, które dorosło w tym domu, a potem wyjechało, że każdy taki budynek był miejscem, gdzie ktoś spędził dzieciństwo. Dopiero po chwili uderzyła ją pewna myśl.

Zobaczyła tu coś, co odbiegało od normy.

Dłoń, którą się podpierała, zapiekła ją od niewygodnej pozycji. Eira ostrożnie oderwała ją od ziemi, zmieniła pozycję na półleżącą i przełożyła latarkę do drugiej ręki.

Ponownie oświetliła kąt z kołdrą i szmatami.

– August, chodź tu. – Wstała, przekazała koledze latarkę i wyjaśniła, które miejsce ma oświetlić. – Czy mi się wydaje, czy tam ktoś leży?

Po chwili aż podskoczyła, gdy August krzyknął do środka przez okienko. Zawołał, że są z policji.

– Nie widzę żadnego ruchu – stwierdził po chwili.

– Wchodzimy.

Wyłamanie drzwi zajęło im cały kwadrans. Grube drewno, solidna robota i żelazny zamek. Eira spodziewała się, że poczuje za nimi typowy zapach piwnicy, lecz gdy szli w dół wąskimi, stromymi schodami, do ich nozdrzy wdarł się inny smród. Fetor odchodów. Zszedłszy na sam dół, August przystanął w miejscu. Przez chwilę Eira widziała tylko jego plecy, kark i rękę trzymającą włączoną latarkę.

– O kurwa…

Zrobił krok w bok, by Eira mogła stanąć na posadzce. Kupka szmat piętrzyła się w kącie tuż przy schodach. Coś zajaśniało w kręgu światła. Na wpół przykryta kołdrą ludzka twarz okolona rozczochranymi włosami. Oko patrzące wprost na nich i dalej, na grube piwniczne ściany. Wzrok, którego już tu nie było.

Eira zrobiła dwa kroki w głąb piwnicy.

Spod kołdry wystawała również stopa. Nie dało się ocenić, czy leżała tam kobieta czy mężczyzna. Twarz trupa była zapadnięta, jakby wysuszona.

– Biedny człowiek – szepnął August za jej plecami. Trzymał się poręczy z taką miną, jakby miał zaraz zwymiotować. Jego twarz była blada jak papier, choć bladości mogło jej przydawać światło latarki. – Myślisz, że ten ktoś sam tu przyszedł, położył się i już się nie podniósł?

Eira przyjrzała się drzwiom, zanim zeszli do piwnicy.

– Po wewnętrznej stronie nie było klucza w zamku – zauważyła.

– Może ma go w kieszeni.

– Niewykluczone.

Ruszyła z powrotem na górę, by odetchnąć świeżym powietrzem. August oparł się o ścianę małego budynku, w którym przed laty w podobnych gospodarstwach pieczono chleb. Było całkiem bezwietrznie, na bezchmurnym niebie migotały gwiazdy, a księżyc oblewał las jasną poświatą. Eira była zazwyczaj nieczuła na zapachy unoszące się na miejscu zdarzenia. Podchodziła do pracy metodycznie i działała efektywnie. Dopiero po jakimś czasie dochodził w niej do głosu głuchy, mroczny ton, przypominała sobie, że zło istnieje na świecie, w ludziach, wszędzie wokół. Zaczynała rozmyślać o smutku i utracie, i w takich chwilach trudno jej było zachować dystans.

Na samym środku zarośniętego podjazdu udało jej się złapać słaby zasięg. Dwie kreski wystarczyły, by wezwać pomoc.

– Chwilę to potrwa, zanim przyjadą – powiedziała, opuszczając dłoń z telefonem. – Równie dobrze możemy zacząć sami. Weźmy graty z auta i otoczmy teren.

Noc szeptała wokół domu i raz po raz wydawała suche trzaski. Eira pozwoliła sobie na krótką drzemkę, usiadłszy pod ścianą w największym pokoju. W panującej wokół ciemności nie mogła zrobić więcej, tylko krążyć myślami wokół mężczyzny znalezionego w piwnicy.

Chwilę wcześniej zeszli na dół drugi raz, ostrożnie unieśli kołdrę i obnażyli całą twarz nieboszczyka. To wystarczyło, by określić jego płeć. Miał zarost, kilkutygodniowy, może nawet kilkumiesięczny? Leżał zwinięty w kłębek.

Wyglądał tak, jakby ułożył się do snu, skulił się, przybierając pozycję sprzed narodzin, otulił kołdrą jak kokonem, poszarpaną przez jakiegoś zwierza, ledwie przed czymkolwiek chroniącą.

Jedno z nich przytknęło mu do szyi dwa palce.

Ciało miało temperaturę otoczenia. To oznaczało, że był martwy co najmniej od doby. Przeniknął chłodem piwnicy i październikowej nocy, słupek rtęci nie spadał jeszcze poniżej zera. Ocenili, że może być cztery do sześciu stopni na plusie. Eira porozmawiała przez telefon z dyżurnym patologiem w Umeå. Temperatura ciała zmarłego nie mogła powiedzieć nic na temat czasu zgonu, nie było więc sensu, by lekarz pokonywał dwieście pięćdziesiąt kilometrów w środku nocy. Istniały inne metody określania momentu, w którym nadeszła śmierć, i można było je zastosować w zakładzie medycyny sądowej w Umeå.

Dyżurny w Härnösand doszedł do podobnego wniosku. Jeśli mieli do czynienia ze zbrodnią, ślady i tak nie były świeże. Eira i August mieli przypilnować miejsca zdarzenia. Nie ruszać się stamtąd, aż nastanie świt.

Drugi patrol pełniący służbę tej nocy musiał pokonać osiemdziesiąt kilometrów z Härnösand do Sollefteå, bo tam, koło północy, przeniosła się impreza samochodowa.

Przez pierwszą godzinę ogradzali teren wokół domu. Potem przynieśli koce z radiowozu i spali na zmiany.

Otaczająca ich noc zgęstniała i zamarła. Czas płynął niepostrzeżenie. W końcu ciemność zaczęła nabierać odcieni szarości. Słońce miało lada chwila wyjrzeć zza horyzontu. Jeszcze godzina i ktoś ich zmieni.

August przełamał na pół baton proteinowy i podał Eirze kawałek.

– Widziałem lisa – powiedział. – Stał tam, pod szopą, jakby nigdy nic i mi się przyglądał. Najpierw usłyszałem szelest i pomyślałem, że to niedźwiedź. Nie uciekł, kiedy na niego poświeciłem. W ogóle się nie bał.

– Gdyby to był niedźwiedź, oślepianie go latarką byłoby naprawdę głupim pomysłem.

– A jak w takiej sytuacji trzeba się zachować?

– Przemówić do niego.

– Poważnie?

– Nie wolno się odwracać plecami, ale powolutku wycofywać. W ostateczności paść na ziemię.

W bladym brzasku dostrzegła, że August był wystraszony. I wycieńczony. Miał przy sobie również do połowy opróżnioną butelkę coli. Podzielili się nią. Eira miała ochotę wziąć go za rękę, położyć sobie na kolanach jego głowę, zesztywniały kark. Powstrzymała się. Była w mundurze. On też. Nie dotykali się, odkąd August wrócił z zachodniego wybrzeża.

– Takiego miejsca nie znajduje się przypadkiem – powiedział.

– To prawda.

– A więc ten albo ci, którzy zostawili tu tego człowieka, musieli wiedzieć o tym domu.

– Mhm.

Myszołów wzleciał ponad las, zawisł na moment w powietrzu i po chwili zanurkował. Eira pomyślała o opuszczonych budynkach, do których się kiedyś zakradała. Wieści o nich krążyły po okolicy. To, co porzucone, miało w sobie coś kuszącego, opowiadało o tym, co przeminęło i karmiło nadzieją na znalezienie czegoś cennego. O tym konkretnym domu mogły wiedzieć setki osób. Ci, którzy wychowali się w okolicy albo kiedyś tędy przejeżdżali. W pobliskie drzewo zastukał dzięcioł. W oddali rozległy się głosy. Eira otrzepała mundur z kurzu i wyszła naprzeciw kolegom.

Godziny pracy były regulowane przez ściśle określone zasady. August i Eira musieli opuścić miejsce zdarzenia, najpierw jednak przekazali zmiennikom informacje o znalezisku, wyjaśnili, jak się poruszali po domu i jak wyłamali drzwi. Mający zjawić się niebawem technicy kryminalistyczni musieli wykluczyć pozostawione przez nich ślady. Eirę ogarniała z tego powodu złość. Chciała uczestniczyć w tym, co działo się dalej, spróbować zrozumieć, co tu się stało, zwłaszcza teraz, gdy mogła obejrzeć wszystko w świetle dnia. Nie miała nawet okazji porządnie przyjrzeć się piwnicy. Zostały jej w głowie tylko oświetlone latarką fragmenty nieskładające się w kompletną całość. Takie były konsekwencje pracy w prewencji, w dodatku na niskim stanowisku. Była pierwsza na miejscu i zaraz musiała jechać do następnego zgłoszenia.

– Wygląda na to, że gość spędził tu sporo czasu – powiedział Georg Georgsson, śledczy z jednostki do spraw ciężkich przestępstw, którego nazywano skrótem GG. Właśnie wyszedł z piwnicy i stanął przed domem. – Sądząc choćby po ilości ekskrementów.

Zmarły urządził sobie toaletę w najdalszym kącie piwnicy. Miejsce było prowizorycznie odgrodzone od reszty pomieszczenia deskami i stertą gratów.

Wciągnął do płuc rześkie poranne powietrze i zapalił papierosa. Jego dobrze skrojona marynarka nie pasowała do otoczenia. Kurz zalegający w domu ubrudził mu buty.

– Godność – dodał z namysłem. – Człowiek do samego końca próbuje zachować choć odrobinę godności.

Eira spojrzała na Augusta. Pomagał kolegom zdejmować taśmę, by zrobić przejazd dla maszyny do karczowania, która miała oczyścić drogę. Najwyraźniej on też był zdania, że nie nadeszła jeszcze pora, by wrócić do domu i położyć się spać.

– Znaleźli coś, co pozwoli nam go zidentyfikować? – zapytała.

– Nie ma żadnych dokumentów – odparł GG. – Trudno go będzie rozpoznać po wyglądzie. Człowiek, który nie jadł od… no właśnie, cholera, od nie wiadomo jak dawna. – Zamilkł i przyjrzał się swojej dłoni. Popiołowi spadającemu na trawę. – Ale pobrali odciski palców.

Eira usłyszała w jego głosie wahanie. Jakby nie mówił jej wszystkiego. Czekała. Pracowali razem przed dwoma laty, nad sprawą zabójstwa starszego mężczyzny w Kungsgården. Śledztwo się rozgałęziło, a Eira zaangażowała się w nie w sposób, który zmusił ją do zrezygnowania z dalszej współpracy. Teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo tęskniła za wspólnym główkowaniem z kolegami z jednostki do spraw ciężkich przestępstw. A w tej chwili, gdy stała tuż obok GG, naraz dotarło do niej, że tęskniła również za nim. Za ich rozmowami, za świadomością, że on darzy ją zaufaniem. Pół roku temu dostała propozycję, by przenieść się na zastępstwo do komendy w Sundsvall, gdzie znajdowała się siedziba jednostki. Biła się z myślami trzy wieczory z rzędu, zastanawiając się, jak sformułować podanie, którego później nie wysłała. Powodem, rzecz jasna, była mama. Eirze zależało na w miarę unormowanych godzinach pracy, ale chodziło również o coś więcej. Pracując w prewencji, odbierała zgłoszenia, robiła to, co do niej należało, a potem zdejmowała mundur i wracała do domu. Nowy dzień przynosił nowe sprawy. Praca nie deptała jej po piętach, rzadko nawiedzała ją w snach.

– To znaczy… tych, które mu zostały – dodał.

– Co takiego?

Stali w milczeniu minutę czy dwie, choć wokół nich bynajmniej nie było cicho. Sinik karczownicy warczał wściekle, a po całej okolicy roznosił się trzask łamanych gałęzi. Maszyna leśna dotarła na miejsce i właśnie udrożniała przejazd, by samochody mogły podjechać pod dom, szczególnie ten mający odebrać zwłoki do zakładu medycyny sądowej w Umeå.

– Brakuje mu dwóch palców w lewej dłoni – wyjaśnił GG.

– Może z powodu jakiegoś wypadku przy pracy? – Eira widziała wiele takich urazów. Sąsiad stracił trzy palce podczas pracy na pile stołowej, a wuj w podobny sposób uciął sobie kciuk. Na starość mężczyźni chętnie pokazywali swoje dłonie, bo były dowodem na ich ciężką pracę i wspomnieniem młodych lat.