Inne matki mnie nie cierpią - Sarah Harman - ebook
NOWOŚĆ

Inne matki mnie nie cierpią ebook

Sarah Harman

4,0

155 osób interesuje się tą książką

Opis

By ratować tych, których kochasz, musisz najpierw ocalić siebie.

 

 

Florence Grimes ma 31 lat, za to nie ma powodów do dumy. Jest samotna, spłukana, a jej kariera w girlsbandzie skończyła się skandalem. Na szczęście ma kogoś, kto trzyma ją w pionie – dziesięcioletniego syna, Dylana. Choć trudno ją nazwać idealną matką, we dwoje jakoś sobie radzą.

 

Niestety, chłopak ma własne sekrety. I to takie, których Florence wolałaby nigdy nie odkryć.

 

Gdy podczas szkolnej wycieczki znika Alfie Risby, łobuz i dziedzic fortuny, a Dylan staje się podejrzanym w sprawie zaginięcia, kobieta musi działać. Wie, że tym razem nie może sobie pozwolić na porażkę. Nawet jeśli oznacza to konfrontację z wrogo nastawionymi matkami pozostałych uczniów i zmierzenie się z pytaniem, co tak naprawdę oznacza bycie dobrą matką.

 

Problem w tym, że pomysły Florence mają w sobie tyle wdzięku co logiki. A to zapowiada spektakularną katastrofę.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
2
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: All the Other Mothers Hate Me

Copyright © 2024 by Sarah Harman

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Brodzik, 2025

 

Redaktorka prowadząca: Joanna Zalewska

Marketing i promocja: Karolina Guzik

Redakcja: Mirosław Ruszkiewicz

Korekta: Agnieszka Pawlikowska, Mirosław Krzyszkowski

Skład i łamanie: MELES-DESIGN

Projekt okładki i strony tytułowe: Magda Bloch

Fotografie na okładce: © Anastasiia Chipysheva | Getty Images

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-68370-34-8

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jackowi – jesteś najlepszy

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

 

 

Zaginionym chłopcem jest dziesięcioletni Alfie Risby i jeśli mam być całkowicie szczera, to mały wredny gnojek.

Wiem, że to potworne mówić tak o dziecku, szczególnie zaginionym. I chociaż nie jestem z tego dumna, gdybym miała wskazać chłopca z klasy Dylana, by zniknął w środku dnia, Alfie znalazłby się na szczycie mojej listy.

Po prostu są takie dzieciaki, które ma się ochotę walnąć w zęby, a Alfie się do nich zaliczał. Może to przez jego włosy – ten blady odcień rudego, który kiedyś nazywaliśmy truskawkowym blondem. Albo te jego tępe oczy w kolorze rodzynek. Albo ostre ząbki, przez które przypominał fretkę.

Nie żartuję z tą ostrością. W zeszłym roku Alfie ugryzł swoją nianię Cecilię tak mocno, że potrzebowała szwów. Tygodniami przychodziła na popołudniowy odbiór dzieciaków niczym smutny duch, przyciskając do piersi obandażowane przedramię.

Ten jeden raz, kiedy zgłosiłam się na opiekunkę na wycieczkę szkolną – piknik w Hampstead Heath – Alfie nachylił się nad tacą kanapek z kiełbasą i oznajmił całkowicie swobodnym tonem, zupełnie jakbyśmy byli dorosłymi w barze, że „podobają mu się moje zdzirowate paznokcie”.

No i jest jeszcze jego rodzina. Nie są zwyczajnymi bogaczami z St. Angeles. Nie, należą do zupełnie innej ligi.

– Bogatsi od Boga – skwitowała jedna z matek, szepcząc do mnie w zeszłym roku na wiosnę w czasie zbiórki pieniędzy, kiedy układałyśmy ciasteczka z cukrem na maleńkich plastikowych tackach.

Szczerze mówiąc, moje uczucia do Alfiego nie mają nic wspólnego z jego włosami, bogactwem czy zębami fretki. Nie. Nie lubiłam go wyłącznie z powodu tego, jak traktował Dylana, mojego wrażliwego jedynaka, mój największy skarb – jakby był robakiem, którego można zdeptać.

Nikt nie depcze mojego dziecka.

 

 

 

 

1

 

Shepherd’s Bush w Londynie

 

 

 

PIĄTEK, 7.45

 

Budzę się z piosenką Girls’ Night w głowie. Szczerze mówiąc, The Quake nigdy nie osiągnęło takiego sukcesu, na jaki liczyła wytwórnia. Nie pomogło to, że w tygodniu premiery akurat przez Kalifornię przeszło katastrofalne w skutkach trzęsienie ziemi o magnitudzie 8,9, przez które wielopiętrowy parking zapadł się niczym suflet i uwięził w środku trzysta czterdzieści sześć osób. Chociaż piosenka nadal jest niczego sobie.

 

Jesteś jak trzęsienie ziemi,

Dziesięć w skali Richtera

Chciałeś krótkiej przerwy,

A wziąłeś się za tę su…

 

Nucę pod pościelą, wyobrażając sobie, że śpiewam na wypełnionym po brzegi stadionie Wembley, zamiast szykować się do niezbyt ciepłego prysznica na parterze wiktoriańskiego szeregowca. Nawet nie mam całego przeklętego domu dla siebie.

– Dylan! – wołam. – Wstawaj! Spóźnisz się do szkoły!

Mój syn pojawia się w progu, już ubrany, nawet ze szkolnym kapeluszem i krawatem.

– Bardzo śmieszne, mamo. – Przewraca oczami i wciska mi do ręki zimną puszkę red bulla.

Upijam łyk. Kiedy nasz poranny rytuał zostaje wypełniony, naciągam ciepłą kołdrę z powrotem na twarz.

– Ale poważnie, moglibyśmy się dzisiaj nie spóźnić? – prosi Dylan. – Pani Schulz mówi, że tym razem autobus nie będzie czekał.

Przed oczami mam niewyraźne wspomnienie karteczki z pozwoleniem i mojego podpisu wykonanego eyelinerem w kolorze oberżyny oraz zaznaczonej kratki przy opcji „niedostępny/a w roli opiekuna/ki”.

– Z powodu wycieczki, tak? – mamroczę spod pościeli.

– Tak. Jedziemy do Wetland Centre. Będziemy oglądać ptaki. Możesz już wstać, proszę?

– Jasne. Podekscytowany? – Gram na zwłokę, ale dzieciakowi śpieszy się jeszcze bardziej niż zwykle. Może to oznacza, że wreszcie przestał być dręczony w szkole.

Dylan patrzy na mnie błagalnym wzrokiem swoich zielonych oczu.

– Mogę po prostu iść sam? – trochę pyta, trochę jęczy.

Po raz drugi ściągam kołdrę z twarzy. Przyćmione świat­ło późnej jesieni wpada przez szczeliny między żaluzjami, przeszywając moje źrenice. Siadam. Dlaczego poranki muszą być tak strasznie jasne?

– Dylan, rozmawialiśmy o tym. Masz dziesięć lat. Nie możesz chodzić sam do szkoły. Chcesz skończyć w piwnicy jakiegoś starego, owłosionego pedofila? Co? Chcesz spędzić resztę życia…

Nie pozwala mi skończyć.

– Tylko Amerykanie tak mówią, mamo[1].

Kiedy marszczy nos przy słowie „Amerykanie”, to dla mnie jak cios prosto w serce.

Wypijam duszkiem resztę energetyka i dorzucam puszkę do rosnącej kolekcji na mojej toaletce. Dylan patrzy na nie niczym na żółte pojemniki z promieniotwórczymi odpadami z elektrowni atomowej.

– Oddasz to do recyklingu, prawda? Aluminium wymaga bardzo dużo energii do wytworzenia, wiesz? Pan Foster pokazał mi taki dokument…

– Nie teraz, mój mały aktywisto. Spóźnimy się.

Dylan jęczy głośno i maszeruje do kuchni.

– Dobra – wzdycha. – Ale mamo… – Jego głos niesie się korytarzem. – Możesz dzisiaj założyć normalną bluzkę? Jak inne mamy? Prooooszę.

Spoglądam na swój T-shirt z trasy Girls’ Night z dwa tysiące ósmego. Ze wszystkich koszulek zespołu ta jest moją ulubioną. Pochodzi z wczesnego okresu, zanim doszło do tej całej afery z Rose. Na przodzie widać zdjęcie mojej znacznie młodszej twarzy, a z tyłu jest moje imię, Florence, dużymi literami, niczym u zawodniczki drużyny piłkarskiej.

Ściągam to jakże obraźliwe ubranie przez głowę i w tym samym momencie odbija mi się bąbelkami z energetyka. Ze sterty ciuchów na podłodze spoziera na mnie błyszczący pomarańczowy krótki top.

– Jasna sprawa, młody.

 

 

 

[1] Oczywiście w oryginale Dylan ma pretensje o użycie słowa „basement”, ponieważ w Wielkiej Brytanii używa się raczej „cellar”. To tak jak poznaniak wychodzi na dwór, a krakowianin na pole (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

 

 

 

 

2

 

Shepherd’s Bush

 

 

 

PIĄTEK, 7.58

 

Powietrze na zewnątrz jest zimne i przejrzyste, mamy ten straszny kawałek w środku listopada, kiedy zegary zostały cofnięte, ale nie zaczęły się jeszcze imprezy przedświąteczne.

Dylan wybiega przede mną, plecak kołysze mu się na jednym ramieniu. Nasz sąsiad pan Foster – wspomniany wcześniej miłośnik dokumentu o aluminium – stoi przed swoim domem i wrzuca szkło do odpowiedniego pojemnika na śmieci. Dylan macha do niego entuzjastycznie. Ja się krzywię. Nie podoba mi się, że siedemdziesięciosześcioletni psychofan recyklingu jest obecnie najlepszym przyjacielem mojego syna. Jeszcze mniej podoba mi się to, że ciągle daje Dylanowi żywe świerszcze do karmienia nimi żółwia. Ale tę walkę zostawię na inny dzień.

– Och, Florence – rzuca pan Foster, unosząc wzrok znad szkła. – Widziałaś, jak…

– Właściwie to się spieszymy – wołam przez ramię, nie zatrzymując się. Będziemy mieli nie lada kłopoty, jeśli Dylan spóźni się na ten autobus.

Sąsiad stęka i wraca do swoich śmieci.

– Oczywiście. Nie będę zawracał głowy.

 

 

Gdy zbliżamy się do szkoły Dylana, znajome lokale z kurczakiem i zakładami bukmacherskimi ustępują miejsca sklepom z organicznym mięsem i winem naturalnym. Nie mija wiele czasu i mijamy wielkie białe wille, w których znajdują się ambasada Uzbekistanu oraz dom rodziny Beckhamów. Szkoła Dylana stoi parę przecznic dalej, schowana na końcu ślepego zaułka.

St. Angeles to licząca sto pięćdziesiąt lat prywatna szkoła dla chłopców, zlokalizowana w ogromnej wiktoriańskiej posiadłości wprost z powieści Dickensa. Jedyne, co w tym budynku nowoczesne, to niepasujące do reszty wystroju radośnie niebieskie drzwi, pomalowane pospiesznie przez prywatną firmę, która przejęła instytucję parę lat temu i próbowała wciągnąć ją siłą w dwudziesty pierwszy wiek.

Poranne odstawianie dzieciaków do St. Angeles jest perfekcyjnie wyreżyserowanym przedsięwzięciem z precyzją godną wojskowej parady w Korei Północnej. Samochody są surowo wzbronione, co oznacza, że wszyscy rodzice – bez względu na to, jak są zajęci albo ważni – szukają miejsca parkingowego parę przecznic dalej, a potem maszerują na piechotę do imponującej bramy z kutego żelaza niczym pielgrzymi do Mekki.

Kiedy docieramy na miejsce, kolejka rozmodlonych sięga aż za róg ulicy. Jesteśmy spóźnieni, ale w granicach tolerancji. Dylan nadal zdąży na autobus, a ja na kluczowe spotkanie później. Muszę tylko unikać pani Dobbins, nowej opiekunki zajmującej się „sprawami bytowymi” uczniów. Już od paru tygodni nie odbieram od niej telefonów. Nie wiem, czego chce, ale to na pewno nic dobrego.

Stajemy w kolejce za Allegrą Armstrong-Johnson i jej bladym synkiem Wolfiem. Zachowuję zdrowy dystans, licząc, że się nie odwróci. Nie byłoby sprawiedliwie nazwać ją moją nemezis – ten zaszczyt rezerwuję dla Hope Grüber – a poza tym nie znam jej na tyle dobrze, by jej nienawidzić. Niemniej należy do tej odmiany mam z St. Angeles, której staram się unikać. Tej z błyszczącymi brązowymi włosami, członkostwem w Hurlingham Club i dwustuakrową stadniną koni w Norfolk. Jej mąż Rupert pisze biografie Churchilla, co podobno nie dość, że jest prawdziwą pracą, to jeszcze pozwala im mieszkać w eleganckim wiejskim domu w południowym Kensington.

– Znowu spóźniona, Florence? – rzuca radośnie Allegra z udawaną uprzejmością.

Unoszę na nią wzrok. Tego ranka ubrała się w jasne skórzane buty do jazdy konnej od Hermèsa oraz zieloną woskowaną kurtkę od Barbour, zaś na twarzy przybrała wyraz ultrazadowolenia. Jej anorektyczny whippet jest bez smyczy i ubrany w kraciastą kamizelkę.

Ponieważ nie odpowiadam, Allegra ściąga usta i rzuca dość głośno:

– Cudownie dzisiaj wyglądasz. Czyżby jakieś wielkie plany po odstawieniu synka do szkoły?

Coś w jej tonie sprawia, że czuję się jak dziecko, które wysłano na dywanik do dyrektora. Nie pomaga fakt, że jestem dekadę młodsza od większości mam z St. Angeles, bo żadna nie zaliczyła wpadki jako dwudziestolatka.

Ignoruję pytanie Allegry i głaszczę jej wstrętnego psa po głowie.

– Dobry piesek, Wolfie.

– Wolfie to imię naszego syna – oznajmia kobieta, krzywiąc się i marszcząc. – Nie psa.

Zaczynam nucić pod nosem pierwsze wersy You’re So Vain. Kiedy docieram do refrenu, Dylan posyła mi mordercze spojrzenie.

– Mamo! – syczy. – Weź się!

– No co? – rzucam niewinnie. – Carly Simon to klasyk!

Powinnam być miła dla Allegry. Właściwie to stanowi tutaj zagrożony gatunek: jest prawdziwą Brytyjką. Większość jej krajanów, tych z arystokratycznymi korzeniami i kasą od mężów, przeniosła się już do Surrey. Ta część Londynu jest dziwna pod tym względem – tutejszą społeczność tworzy egzotyczna mieszanka ludzi z tajemniczymi źródłami dochodów. Szczerze mówiąc, masz większe szanse otrzeć się o księcia Bahrajnu albo córkę greckiego magnata branży transportowej niż prawdziwego Brytola z Yorkshire. Kiedyś krążyła plotka, że szkoła proponuje zniżkę dla garstki pozostałych autochtonów, zupełnie jak stypendium socjalne dla mniej zamożnych uczniów. To wcale nie takie absurdalne – zagraniczni rodzice chcą wierzyć, że ich potomstwo doświadcza „autentycznej” brytyjskiej kultury, gdy chodzi tutaj w mundurkach, podkolanówkach i słomianych kapeluszach. Nie ma sensu zmieniać edukacji dzieciaka w długotrwały brytyjski cosplay, jeśli wszyscy jego koledzy również pochodzą z Melbourne, Paryża, Hongkongu albo Helsinek.

Osobiście całą tę obsesję na punkcie szkół uważam za absurdalną. Tam, gdzie się wychowałam, w ciasnym dwupokojowym mieszkaniu na skąpanej słońcem ulicy na przedmieściach Orlando na Florydzie, dzieciaki szły po prostu do tej placówki, która była najbliżej. Dorośli ludzie na imprezach nie zaprzątali sobie głowy wypytywaniem gospodarza, gdzie nauczył się tabliczki mnożenia.

Gdyby to zależało ode mnie, Dylan poszedłby do lokalnej podstawówki przecznicę od naszego domu, a ja każdego ranka spałabym dwadzieścia pięć minut dłużej. Kiedy wspomniałam o tym byłemu mężowi, Willowi, zareagował, jakbym zasugerowała, by chłopak rzucił szkołę i zamiast tego spędził dziesięć lat na ciężkiej fizycznej pracy w komunalnym gospodarstwie. Will sam uczył się w St. Angeles, więc nalegał, by Dylan poszedł w jego ślady.

– Dobra – powiedziałam, wzruszając ramionami. – Ale ty płacisz.

Za to mundurki faktycznie są urocze.

 

 

Gdy jesteśmy już pod furtką, zastępczyni dyrektora – brontozaur oświaty pani Schulz – wita nas sztywnym uśmiechem.

– Dzień dobry, Dylan – mówi półgębkiem, zerkając na mnie spod hełmu siwych, potraktowanych trwałą włosów. Jest ubrana dokładnie jak pani Doubtfire i pachnie kulkami na mole.

– Baw się dobrze, młody! – wołam do chłopca, gdy znika za ogrodzeniem, stapiając się z morzem identycznie ubranych dzieciaków. – Daj czadu!

Pani Schulz się krzywi.

– Pani Palmer – rzuca, kiwając na mnie głową.

– Grimes – przypominam jej. – Dylan ma na nazwisko Palmer, po ojcu.

– Oczywiście – odpowiada beznamiętnie i mruga zza okrągłych szkieł okularów. Wydaje się zaskoczona, jakby wcale nie widywała mnie pięć dni w tygodniu przez pięć ostatnich lat. – Proszę wybaczyć. Miłego dnia.

Szybko oddalam się od furtki, modląc się w duchu, by nie pojawiła się pani Dobbins. Parę kroków dalej Hope Grüber, przewodnicząca rady rodziców, zabawia Farzanah Khan i Cleo Risby fascynującą anegdotką o idealnym wyniku jej trojaczków z próbnego egzaminu wstępnego do St. Paul.

– I to bez korepetycji! – zachwyca się Hope, trzepocząc przedłużanymi rzęsami.

Pochodzi z Brisbane i bardzo się stara wspiąć na wyższy szczebel drabiny społecznej. Zanim poznała swojego męża – trzydzieści lat od niej starszego magnata branży nieruchomości z Austrii – była biedującą modelką, która prezentowała ubrania do katalogów i mieszkała nad frytkarnią przy Goldhawk Road. Obracałyśmy się w tych samych kręgach po tym, jak odeszłam z Girls’ Night. Nigdy się nie przyjaźniłyśmy, ale prowadziłyśmy podobne życie: robiłyśmy zakupy w Primarku, imprezowałyśmy w Fabric, nieustannie wyczekując jakiejś okazji do zmiany na lepsze. Różnica jest tylko taka, że Hope tę okazję znalazła.

Dzisiaj ma trzech synów, jeździ jasnoniebieskim bentleyem z rejestracją na zamówienie B0YMOM i w swoim bio na Instagramie opisuje siebie jako #modelka, #filantropka, #girlboss. Nadal mówi z prostackim akcentem i nosi za dużo ubrań w lamparci wzór, by wpasować się w styl „cichego luksusu”, ale udało jej się w miarę zintegrować z pozostałymi matkami z St. Angeles, gdyż jest chętna na wszystko. Trzeba zorganizować galę charytatywną albo kiermasz wypieków? Odezwij się do Hope. Nie przeszkadza fakt, że Karl Theodor ma ośmiopokojową chatę w Verbier, którą jego żona użycza innym mamom, nawet w szczycie sezonu. W zamian za to jej straszne trojaczki – Laluś, Picuś i Glancuś czy jak im tam – są zapraszane na wszystkie przyjęcia urodzinowe. W przeciwieństwie do Dylana.

– Pani Dobbins mówi, że ma naturalny talent! – meczy dalej Hope, a gdy wspomina to nazwisko, wstrząsa mną dreszcz.

Muszę się stąd wynosić.

Stojąca obok niej Farzanah unosi idealnie wyregulowaną brew, nie kryjąc swojego sceptycyzmu.

– Czyżby?

Inaczej niż Hope, Farzanah ma prawdziwą pracę – jest „dermatolożką gwiazd”, ma własną linię kosmetyków do pielęgnacji skóry u Harrodsa i gabinet przy Harley Street. To chyba najbardziej zadbana kobieta, jaką widziałam z blis­ka: ma promienną cerę, błyszczące białe zęby i zasłonę ciemnych włosów tak lśniących, że praktycznie można się w nich przejrzeć. Jej ojciec był ambasadorem Pakistanu w Londynie w późnych latach dziewięćdziesiątych, a Farzanah chodziła do szkoły dla dziewcząt w Berkshire, gdzie nabrała soczystej wymowy godnej hrabiny wdowy Violet Crawley. Co więcej, jej syn Zain jest prawdziwym geniuszem i trzy lata z rzędu wygrywał szkolny konkurs Inżynierskie Wyzwanie Lego. Hope nie znosi Farzanah, choć w zupełnie inny sposób niż mnie.

Stojąca obok nich Cleo Risby słucha jednym uchem, jednocześnie grzebiąc w swojej wielkiej torbie. Cleo wydaje się najfajniejsza ze wszystkich mam z St. Angeles. Jest dobre dwadzieścia centymetrów wyższa od pozostałych, z zimnym odcieniem blond i nieustannym wyrazem rozproszenia na twarzy, niczym modelka, którą dopiero co wyrwano ze snu na jawie. Jest jakąś artystką, chociaż o ile dobrze mi się wydaje, jej praca polega wyłącznie na paleniu papierosów przed różnymi galeriami i pozowaniu fotografom z „Vanity Fair”. Jej mąż jest starszy i bajecznie bogaty – to spadkobierca fortuny zbitej na mrożonkach.

Cleo rzadko osobiście odprowadza dziecko do szkoły (ma od tego ludzi), więc to wyjątkowa okazja, szczególnie dla Hope, która niczego tak nie pragnie, jak zostać najlepszą przyjaciółką Cleo. Niestety Allegra Armstrong-Johnson wyprzedziła ją o kilka dekad (były współlokatorkami w szkole), więc Hope jest zmuszona tolerować Farzanah i zabawiać się torturowaniem mnie.

Hope łapie mnie za rękę, kiedy próbuję je pospiesznie wyminąć.

– Och, Florence – mówi, układając rybie usta w wyraz troski. – Tu jesteś. Pani Dobbins cię szukała. To chyba coś pilnego.

– Tak, eee, dzięki – mamroczę.

Farzanah cmoka złowrogo.

– Oj, kochana. Wszystko dobrze z Dylanem?

Wymieniają z Hope porozumiewawcze spojrzenia, a ja przyspieszam. Jeszcze kilka kroków za róg, skręt w lewo i będę bezpieczna – wolna od pani Dobbins, osądzających spojrzeń matek i tego nowego wybryku Dylana.

Na końcu chodnika, gdy już wypuszczam z ulgą powietrze, nagle ktoś trąca mnie między łopatkami.

Niech to szlag.

Odwracam się i widzę, że to wcale nie pani Dobbins, ale jakaś Azjatka z błyszczącymi włosami, która ściska w ręce komórkę i mówi szybko z płaskim kalifornijskim akcentem.

– No i powiedziałam mu, że to nienegocjowalne i musimy mieć opracowanie z Nowego Jorku…

Mieszkam w tym kraju już prawie połowę swojego życia i czasami zapominam, jak uderzający potrafi być amerykański akcent. Mój trochę się rozmył przez lata, niczym kawa rozpuszczalna wymieszana ze słabą herbatą.

– Eee, halo? Czy ty mnie właśnie dźgnęłaś?

Kobieta wskazuje na swoje ucho, żeby podkreślić, że rozmawia przed telefon. Zupełnie jakbym to ja ją walnęła prosto w kręgosłup.

– Racja. Tak. Na sto procent. Słuchaj, oddzwonię – mówi, wyjmując słuchawkę i wyciągając rękę. – Jenny Choi – oznajmia, ściskając moją dłoń i poruszając nią w górę i w dół, jakbyśmy przed chwilą dobiły historycznego targu. – Przepraszam. Próbuję wcisnąć jeszcze trochę pracy. – Widząc moje zdziwienie, dodaje: – Jestem prawniczką. W tej branży tak już jest.

– Okej. My się znamy?

– Nie, nie. Jesteśmy tu nowi. Ale pani Schulz powiedziała, że wśród mam jest jeszcze jedna Amerykanka. – Jenny się uśmiecha i przestępuje z nogi na nogę. Jest przynajmniej dekadę starsza ode mnie, może nawet dwie. Nie ma makijażu i ubrała się w korporacyjne ciuchy, które wydają się niesamowicie drogie. Jenny to ten typ kobiety, która nie boi się poprosić o rozmowę z kierownikiem. – Jestem mamą bliźniaków, Maxa i Charliego. Powinni zacząć się uczyć w Szkole Amerykańskiej w St. John’s Wood, ale rozmowa… Cóż, powiedzmy, że mieli zły dzień. – Jenny urywa, zmuszając się do uśmiechu. – Tak czy inaczej, nieważne. Teraz jesteśmy tutaj.

Kiwam głową, próbując przetrawić ten potok informacji, którymi mnie zalewa. W oddali przez furtkę wychodzi pani Dobbins i zaczyna krążyć wśród przybyłych.

– No to witam w St. Angeles – rzucam i wycofuję się, zanim Dobbins zauważy moją obecność.

Jenny krzyżuje ręce na piersi.

– Słuchaj, weź podaj mi swój numer. Umówimy nasze dzieciaki.

– Nasze dzieciaki? – Przyglądam się gładkiej twarzy Jenny, jej idealnym zębom, jej prostym włosom ściętym w boba. Może i mamy takie same paszporty, ale to z pewnością jedyne, co nas łączy. Ile czasu będzie potrzebowała, by się zorientować, że jestem persona non grata pośród tutejszych mam?

– Bardzo bym chciała, żeby moi chłopcy poznali jakichś kolegów – dodaje Jenny.

Dobbins zdążyła mnie zauważyć i właśnie maszeruje w moją stronę niczym pies gończy, który zwęszył zwierzynę. Jenny podaje mi swój telefon.

– Wpisz mi się. Puszczę ci sygnał, żebyś miała mój numer.

Kurde, uparta jest. Wklepuję szybko, co trzeba. Dobbins jest już tylko parę kroków stąd i lada chwila mnie dopadnie.

– Eee, miło było cię poznać – mamroczę i odwracam się, by odejść.

Niestety, już na to za późno. Dłoń Dobbins ląduje na moim ramieniu.

Wpadłam.

– Pani Grimes! – wypala nieco zbyt głośno. – Bardzo przepraszam, że przeszkadzam! Mogę prosić na chwileczkę?

Eliza Dobbins jest młodsza ode mnie, nie przekroczyła jeszcze trzydziestki i ma wielkie oczy oraz kruczoczarne włosy. Mogłaby być ładna, gdyby się postarała, ale widać, że tego nie robi. Pod powiekami ma rozmazany tusz, a na jej potwornej bluzce z wiskozy zostały okruszki muffinki. Nie pomaga też fakt, że kobieta jest jakoś w sto pięćdziesiątym miesiącu ciąży, a jej wielki brzuch wygląda jak przejrzały owoc.

– Powinnam już iść – oznajmia Jenny, wycofując się. – Miło było poznać.

– Właściwie to nieco się spieszę – zwracam się do Dobbins.

– Żaden problem – odpowiada radosnym tonem. – W którą stronę pani idzie? Pójdę z panią! – Klepie się po wystającym bebzonie. – Przyda mi się trochę ruchu! Możemy porozmawiać w drodze!

Gdy przekraczamy ulicę, czuję na sobie spojrzenia pozostałych mam, które wypalają mi dziury w plecach, zastanawiając się, co takiego przeskrobał Dylan tym razem. Powtarzam sobie, by się nie odwracać. Nagle jednak, niczym żona Lota, nie mogę się powstrzymać – ostatni raz oglądam się przez ramię na ogrodzenie szkoły. Cleo zniknęła, co zauważam z ulgą, lecz Hope, Farzanah i Allegra stoją jeszcze przy furtce i wyciągają szyje w moją stronę.

Dobbins chrząka i mówi:

– Już od kilku dni próbuję się z panią skontaktować. Czy w domu wszystko okej? – Jej wielkie brązowe oczy są kałużami płynnej empatii, co tylko wzmaga moją niechęć.

– Co ma pani na myśli? – rzucam, nie dając niczego po sobie poznać.

– Chodzi o ten wybuch Dylana. Z zeszłego tygodnia – odpowiada, dotykając łagodnie mojej ręki. Mikroskopijny kamień w jej pierścionku zaręczynowym odbija słaby blask słońca, świecąc się jak stary guzik.

– Och, o to. – Staram się nie uśmiechnąć pod nosem. – Musi pani przyznać, że to było trochę zabawne. No naprawdę, nigdy nie miała pani ochoty wyrzucić zawartość kosza na kolana Teddy’ego Grübera?

Dobbins ściąga usta.

– Chcielibyśmy, by Dylan spotkał się ze specjalistą – oznajmia powoli i starannie, jakby precyzyjnie wykalibrowała swój ton tak, aby nie wyprowadzić mnie z równowagi. – Doktor Lieber to niezwykle…

Zalewa mnie fala gorąca.

– Dylanowi nic nie dolega – warczę. – Nie wyślę go do psychiatry tylko po to, żebyście naszprycowali go jakąś chemią.

Dobbins marszczy brwi.

– Zapewniam, że nie takie są moje intencje. Chodzi o to, że… – Zniża głos do szeptu. – Po incydencie z tamtym, no, żółwiem, jesteśmy zobowiązani do tego, by potraktować sprawę poważnie.

Przełykam głośno ślinę. Incydent żółwiowy. Na koniec poprzedniego semestru grupka chłopaków, w tym Alfie i Dylan, zebrała się przy stawie z karpiami koi po drugiej stronie terenu szkoły, żeby obejrzeć żółwia. Zgodnie z tym, co powiedział mi Dylan, Alfie trącał zwierzę kijem do krykieta. To, co się wydarzyło później, jest przedmiotem pewnych kontrowersji, nie można jednak zaprzeczyć, że doprowadziło do założenia Alfiemu czterech szwów, by opanować krwawienie rany nad jego prawą brwią. Dylan został zawieszony na trzy dni i przywrócony pod warunkiem „dobrego sprawowania”. Moim zdaniem to zbyt ostra kara za coś, co było oczywistym działaniem w samoobronie. A przynajmniej w obronie zwierzęcia. Dlatego zgodziłam się, by adoptował żółwia. Greta mieszka teraz szczęśliwa w terrarium w pokoju młodego.

Po drugiej stronie ulicy Farzanah i Hope przestały już udawać pogrążone w rozmowie i otwarcie się na nas gapią, nadstawiając uszu.

Cała się spinam.

– Przecież tamci chłopcy, Teddy, Alfie i Wolfie, go dręczyli! – Ściągam okulary przeciwsłoneczne i dźgam paluchem w miękkie ciało na wysokości mostka Dobbins. – A może by tak pani naskoczyła na ich matki na ulicy, by umówić ich synów na spotkanie z psychiatrą?

Dobbins patrzy na mnie, lecz nie odpowiada. Jej usta rozchylają się i zamykają jak u gupika.

– Właśnie tak myślałam – wypalam nabzdyczona, obracając się na pięcie.

Ona woła za mną, ale nie słyszę. Jej słowa rozwiewa wiatr, a ja maszeruję, nie oglądając się za siebie.

 

 

Oddalam się od Holland Park tak szybko, jak tylko potrafię. Każdy mięsień mojego ciała pali, jakbym właśnie wykonała dwa treningi z Chloe Ting, jeden po drugim. Wciskam dłonie głębiej w kieszenie i wyrzucam z głowy zaniepokojoną twarz Dobbins. Dylanowi nic nie dolega! Tamta kobieta nie zna mojego synka.

To prawda, że młody zawsze był nietypowy. Oficjalnie obwiniam za to Willa, który porzucił nas, gdy Dylan był jeszcze malutki. Jednak od początku były znaki. Nigdy nie gaworzył, nie mówił nawet „mama”. Potem pewnego dnia na zakupach wskazał pulchnym paluszkiem na karton stojący na półce i oznajmił: „Proszę, mamo, mogę sok?”. Tak po prostu, z wyraźnym brytyjskim akcentem. Z wrażenia prawie osunęłam się na podłogę.

No więc tak, Dylan odstaje od dzieciaków w swoim wieku. I nie za bardzo za nimi przepada. Gdy jako kilkulatek szedł ze mną na plac zabaw, unikał kolegów i grania w piłkę, zamiast tego zagadując do jakiegoś dziadka czy babci albo znudzonej nastoletniej niani czy przemęczonej matki. Wcale mu się nie dziwię, każdy dorosły by tak robił. Dzieci to potwory.

Jasne, młody bywa nerwowy. Ale trzeba zrozumieć, że to się bierze z poczucia słuszności. Dla Dylana świat jest czarno-biały. Dobrzy kontra źli. Greta kontra spółka Exxon-Mobil. Próbowałam mu wytłumaczyć, że nikt nie jest tylko dobry albo tylko zły (może poza jego ojcem), a ludzie mają skomplikowane motywacje. Nic z tego. Gdyby Dylan był sędzią, każda sprawa kończyłaby się całkowitym uniewinnieniem albo karą śmierci. Dla niego odcienie szarości nie istnieją.

Gdy zbliżam się do ronda przy Holland Park – śmiertelnej pułapki na przechodniów, która oddziela elegancką dzielnicę szkoły Dylana od tej bardziej robotniczej, gdzie mieszkamy – automatycznie zaczynam wstrzymywać oddech, próbując nie dopuścić do siebie spalin, jakie unoszą się wokół czterech zatłoczonych jezdni.

Powtarzam w duchu, że dzisiaj jest dobry dzień. Piątek. Księżyc jest w koniunkcji z Jowiszem, to czas sprzyjający nowym początkom. A przede wszystkim, jak przypominam sobie z dreszczem ekscytacji, wieczorem widzę się z Elliottem.

Wszystko się zmieni.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej