Irak. Piekło w raju - Paweł Smoleński - ebook

Irak. Piekło w raju ebook

Paweł Smoleński

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Okrucieństwo dyktatury, nędza wolności, arogancja najeźdźców… Wszystko to i o wiele więcej zobaczymy w dramatycznych opowieściach Irakijczyków, które powierzyli Pawłowi Smoleńskiemu. Nie jest to książka wpisująca się w spór o słuszność lub niesłuszność interwencji wojskowej w Iraku. To rzecz o losie kraju i ludzi, po których przejeżdżały walce Historii. Wreszcie z dala od zgiełku telewizyjnych fajerwerków i wojennej propagandy możemy wsłuchać się w głosy Irakijczyków. Są różne, bardzo różne. I nic tu nie jest proste ani oczywiste, zwłaszcza dla nas, ludzi z innego świata. Posłuchajmy tych głosów. Koniecznie".

Artur Domosławski

"Smoleński nie występuje tylko w roli kronikarza, lecz komentatora wydarzeń i relacji nieraz ze sobą sprzecznych. Ta książka jest dziełem wstrząsającym w swojej wymowie. Dzięki Smoleńskiemu odkryjemy, co myślą dziś wahabici, oficerowie wywiadu i bezpieki Saddama, i jak działają niektóre stowarzyszenia mistyczne".

Hatif Janabi, Gazeta Wyborcza

„Nigdy nie byłem w Bagdadzie. Wiem jednak - po przeczytaniu książki Pawła Smoleńskiego - że uczynię wszystko, by tam pojechać. By poznać to niezwykłe - w swym micie i w swym nieszczęściu - miasto kalifów i dyktatorów, miasto buntowników i ludzi przetrąconych, miasto, które zmaga się ze swoim losem. Irak jest wielkim i ciężkim doświadczeniem naszego czasu. Udział Polski i Polaków w misji stabilizacyjnej to często przedmiot krytyki. Byłem innego zdania. Uważałem, że wsparcie akcji militarnej przeciwko reżimowi, który terroryzował, torturował i zabijał Irakijczyków, to wojna sprawiedliwa. Ale można wygrać wojnę i przegrać pokój. Pasjonująca książka Pawła Smoleńskiego utwierdziła mnie w tym przekonaniu. Tłumaczy, jak bardzo skomplikowany jest dzisiejszy Irak. Co najważniejsze jednak: cała europejska i amerykańska, a także polska debata na temat Iraku odbywa się praktycznie bez udziału samych Irakijczyków. Z kart książki przemawiają właśnie Irakijczycy. Warto ich wysłuchać. „

Adam Michnik

„Książka Pawła Smoleńskiego jest znakomitym przykładem reportażu literackiego i zajmuje godne miejsce w tradycji tego nurtu ostatniego półwiecza, obok takich autorów jak Pruszyński i Wańkowicz. Jest dziełem rozgrywającym się - jak każda dobra literatura - na różnych planach. Przede wszystkim jest reportażem o Iraku, ale autor nie zatrzymuje się na komentowaniu doraźnych wydarzeń i komunikatów z linii frontu. Stawia sobie zadanie dużo bardziej ambitne - chce zrozumieć społeczeństwo muzułmańskie, jego kulturę, tradycję i sposób myślenia. Obiera drogę, którą reporterzy podążają od czasów Herodota - rozmowy z ludźmi i relacjonowania ich opowieści.”

Ryszard Kapuściński.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 412

Oceny
4,4 (45 ocen)
21
21
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
amadea2017

Dobrze spędzony czas

Każdy myślący powinien odczytać ten reportaż jak memento, co może czekać nasz kraj, jeśli porzuci drogę demokratycznych przemian. Momentami narracja zbyt rozwlekła.
10
kukis

Całkiem niezła

Na pewno lepsza niż „Izrael”, ale nadal bardzo nierówna.
00
AroGlen

Dobrze spędzony czas

Ciekawa, głęboka.
00
Oman2018

Nie oderwiesz się od lektury

OK.
00

Popularność




Paweł Smoleński

Irak

Piekło w raju

Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKA

Fotografia na okładce © by SHAWN BALDWIN / CORBISFotografia Autora © by SŁAWOMIR KAMIŃSKI / AGENCJA GAZETA

Copyright © by PAWEŁ SMOLEŃSKI, 2004

Korekty MAGDALENA ADAMEK, MAŁGORZATA POŹDZIK / D2D.PLProjekt typograficzny i redakcja techniczna ROBERT OLEŚ / D2D.PL

Konwersja: MICHAŁ LATUSEK / VIRTUALO SP. Z O.O.

ISBN 978-83-7536-420-0

CZĘŚĆ PIERWSZA

O, jakże się mylicie, mylicie, mylicie.Nie jesteśmy tylko rzeką ropypłynącą na cały świat.Korzenie nasze sięgają Uri cywilizacji Sumerów.Jesteśmy wielkim narodem,jesteśmy Arabami.Kiedy pewnego dniazjednoczymy się,staniemy na czele pochodu ludzkości.

z piosenki Irackiego Narodowego Zespołu Pieśni i Tańca

1

Za brudnymi oknami hotelu Isztar bagdadzka mgła, zmieszana z dusznymi spalinami. Ma kolor żółto-sino-szary i strukturę przemoczonej waty. Oblepia wyludnione ulice i ciasne podwórka, gasi światła nielicznych latarni, wciska się do oczu, śmierdząca i gęsta jak dym z ogniska, gdzie palą szmaty i stare opony. Trzeba się przez nią przedzierać, rozgarniać ją rękami, zupełnie jakby płynęło się w wodzie. W mgle zostawia się ślady, można ją deptać, ugniatać stopami. Ślad wąski i zygzakowaty oznacza, że biegł tędy pies. Szeroki i płaski, że przejechał czołg. Komnata wydeptana w mgle – przed chwilą stała tu grupka przechodniów. Kim byli, dlaczego przystanęli? – nie widać.

Mgła nadaje temu oszalałemu miastu wygląd niezwykły, upiorny, straszny i jakoś nierzeczywisty. Zmienia kształty strzelistych palm, zagęszcza rachityczne krzaki, deformuje betonowy mur otaczający bezpieczną strefę hotelu, ukrywa wysokie bloki mieszkalne, straszące wybitymi szybami. Nie mogę dostrzec pobliskiego Tygrysu, ani nawet placu Al-Firdaus (firdaus oznacza raj), gdzie kilka miesięcy temu stał wielki pomnik Saddama, a teraz kończą się copiątkowe demonstracje przeciw terrorowi, przeciw okupacji, za islamem, za prawami kobiet, za szarijatem, za mniejszościami i większościami. Pod osłoną nocy na domach okalających plac nieznana, lecz wprawna ręka maluje napisy: „Amerykanie do domu”. Jeszcze niedawno w napisach roiło się od błędów ortograficznych.

Huczą generatory i silniki transporterów wojskowych, gwiżdże niesprawna klimatyzacja. Wirniki helikopterów Apache mieszają gęste, zastałe powietrze. Z rozbitego szklanego dachu hotelu Isztar sączą się do holu strumyki wody. Szczeliny kamiennej podłogi pełne są odłamków szkła; po co sprzątać dokładnie, skoro rakiety mogą uderzyć w każdej chwili. Chłopaki z oddziałów Old Irons palą papierosy; akurat zeszli ze służby. W łazience stoi woda z pękniętej rury. Internet wysiadł, tak samo telefony. Na półpiętrze Hajdar wciska hotelowym gościom tandetne różańce i prawdziwe babilońskie antyki. Zaraz położy się spać pod ladą swojego sklepiku. Z ogromnego telewizora dobiega głośny dźwięk jakiejś arabskiej opery mydlanej, nakręconej najpewniej w Libanie: kobieta rwie włosy z głowy, mężczyzna przygląda się jej ciężkim wzrokiem. Przed telewizorem ślęczy garstka znudzonych widzów. Ożywią się, kiedy dadzą mecz. W małych szklaneczkach paruje herbata. Byle doczekać do rana, niech słońce przegoni mgłę.

Mgła sprawia, że wielkie czekanie dłuży się niemiłosiernie. Wszyscy czekamy: Irakijczycy, cudzoziemscy dziennikarze, amerykańscy żołnierze. Czekamy nawet za dnia, choć wtedy Bagdad wydaje się rozbiegany i chaotyczny, kłótliwy i wrzeszczący, dygoczący i nerwowy. Gdzieś się spieszy, gdzieś pędzi, nie patrząc, czy z prądem, czy pod prąd, nie zważając, że kogoś depce, przewraca, odtrąca, poniża, zabija. Bagdad żyje ruchem pozbawionym prawideł, bez reguł i zasad. Przynajmniej ja nie umiem tych reguł zrozumieć i nazwać.

Są między nami ludzie, którzy mają „pewne źródła”, więc rozpowiadają, kogo pytać, kto wie oraz co zdarzy się za chwilę. Są i tacy, którzy wychodząc przed hotel, wkładają kamizelki kuloodporne. Są barczyści faceci, noszący identyfikatory prasowe, którzy nawet w holu hotelu Isztar nie rozstają się z bronią. Krzysiek mówi, że to przez nich strzelają do dziennikarzy. Też czekają, ale Bóg raczy wiedzieć na co.

Czekanie stało się tu nawykiem, stylem życia i obowiązkiem. Czeka się z pozoru spokojnie, zakładając nogę na nogę, bez wiercenia się, bez chodzenia od ściany do ściany, w skórzanym fotelu, przy herbacie, z pokątnie kupionym piwem lub ze szklaneczką whisky ukrytą w dłoniach, wśród dymu papierosowego, wygodnie, cicho, lecz w gotowości i w jakiejś wewnętrznej gorączce. Trzeba czekać, bo coś się zdarzy. Będzie strzelanina, ktoś nie wróci, wybuchnie bomba ukryta w butli z gazem albo samochód pułapka.

(Wybuchła bomba, zabiła trzy osoby, a może tylko jedną, dwie, pięć, siedem. Amerykańskie wojsko przegrodziło ulicę, iraccy policjanci repetują broń, kamerzyści wybiegli z hotelu. Aha – tylko trzech zabitych. Co się stało? Nic, codzienność, normalka. To wiadomość na jedno zdanie ostatniej strony serwisu informacyjnego, raz, góra dwa razy powtórzy ją jakieś radio, telewizja pewnie nie zauważy. Trzy ofiary nie przyspieszają rozwlekłego, choć napiętego rytmu czekania).

Ale że coś się zdarzy, to pewne. Coś na pierwszą stronę. News. Jeśli nie tej nocy, to następnej. Jutro, pojutrze, kolejnym świtem. Wczoraj newsem byli Amerykanie torturujący Irakijczyków w więzieniu Abu Ghraib. Dziś – zakładnicy, którym mudżahedini obcinają głowy. Okazuje się, że to wielka różnica: zginąć od bomby lub od kuli czy od miecza. Obcięta głowa jest w sam raz na pierwszą stronę.

Ta cholerna mgła powinna uspokajać, ale drażni. Powinna usypiać, ale budzi. Niby łagodzi kontury miasta i zmiękcza proste, toporne kształty bloków z wielkiej płyty, lecz przywołuje lęki, fobie, baśnie o upiorach. Na bruku przed hotelem leży japoński fotoreporter; pies szukający bomb wywąchał coś w jego torbie. Leży tak kilka kwadransów, nic nie wybucha, może więc wstać, otrzepać spodnie z kurzu. Zaraz siądzie w holu. Dołączy do czekających.

Krzysiek mówi, że bomba przed hotelem to małe miki, ale wąglik wpuszczony w niesprawną klimatyzację to będzie właśnie ten news, którego nie zdążymy nadać. Dlaczego wąglik, a nie gaz? Nie mam pojęcia.

Właśnie wróciła dziewczyna, chuda, drobna Niemka, którą obrabowano pod Al-Falludżą. Będzie spać w moim pokoju, bo nie ma ani grosza. Jutro chłopak z pomocy humanitarnej zabierze ją do Ammanu. Już nie chce czekać.

Bagdad we mgle straszy. Bardziej niż w pełnym słońcu, gdy wyje silnikami tysięcy samochodów, dusi się w oparach benzyny, topi w kałużach ropy, pokazuje przechodniom wypalone domy, dziurawe chodniki, wyrwane okna i drzwi, zadeptane trawniki, wyschnięte skwery, cokoły obalonych pomników. Dziś Bagdad jest po prostu paskudny.

„Moim zdaniem – usłyszał od swojego doradcy kalif Abu Dżafar al-Mansur, założyciel i budowniczy Bagdadu – powinieneś osiedlić się pomiędzy czterema punktami. Po stronie zachodniej są to Kutrubbul i Baduraja, po wschodniej zaś Nahr Buk i Kalawaza. Tam znajdziesz się blisko wody, w gajach palmowych. A jeśli wyschnie jedna z rzek i jej kanały, to będą jeszcze inne. As-Saratą otrzymasz pożywienie statkami z zachodu. Eufratem przybędą rzadkie towary z Egiptu i Syrii, a innymi statkami dobra z Chin, Indii, Basry i Wasitu. Tygrysem dotrą transporty z Armenii i sąsiednich krajów aż po Zab, a także z Bizancjum, Amidy, Al-Dżaziry i Mosulu. Będziesz się znajdował pomiędzy rzekami, nie wedrą się więc do ciebie wrogowie inaczej, niż tylko mostem lub kładką. A jeśli most się zerwie, a kładki roztrzaskają, wróg nie będzie miał do ciebie dostępu. Jeśli osiedlisz się między Tygrysem a Eufratem, nie dosięgnie cię nikt ze wschodu ani z zachodu, bo musiałby przekroczyć rzekę. Będziesz znajdował się w połowie drogi pomiędzy Basrą, Wasitem, Al-Kufą, Mosulem i As-Sawadem, blisko lądu, morza i gór”.

Saddam Husajn uwielbiał, gdy porównywano go do wielkich Abbasydów – Al-Mansura i jego wnuka Haruna ar-Raszida – twórców potęgi kalifatu i miasta, bodaj najświetniejszej, ośmiusettysięcznej metropolii ówczesnego świata, znanej ze wspaniałych meczetów i strzelistych minaretów, z akademii i madras, ze szpitali i bibliotek, z cudownych baśni Szeherezady, z poezji lirycznej i traktatów historycznych, z przekładów dzieł greckich filozofów, z kodeksów praw i z ksiąg objaśniających tajemnice matematyki. Satrapa ufał, że jest równy największym. Miał pałace, miał biografów gotowych na każde skinienie i poetów na każde zawołanie, malarzy i portrecistów, miał ochroniarzy i fedainów, gotowych oddać za niego życie, miał speców od tortur, wyuczonych rzemiosła w komunistycznych Niemczech. Miał swoją nagrodę literacką, rozstrzygał prawdy islamu, śpiewano pieśni ku jego chwale. Domy i wieże, mosty i drogi nazywał swoim imieniem. Był królem królów, kalifem kalifów, wodzem wodzów. Był wszystkim.

Gdy tam przyjechałem, już ukrywał się w podziemnej norze, blisko rodzinnego Tikritu, poniżony i zdeptany. Stał się banitą, uciekinierem strąconym ze szczytu władzy, zaledwie upadłym tyranem. Nikim. W końcu go powieszono.

A mimo to pojawiał się w każdej opowieści, każde zdanie zahaczało o niego, był słusznie potępiony i niesłusznie wszechobecny. Chciałem wysłuchać historii bagdadzkich meczetów, a mówiono mi, że stawiał je na swoją chwałę. Chciałem rozmawiać o szkołach – opowiadano mi, że na lekcjach, na apelach szkolnych, a nawet w wychowawczych rozmowach czczono jego imię. Pojawiał się zawsze i wszędzie, w każdym zdaniu i w każdym westchnieniu, był tłem, podkładem, fundamentem, głównym bohaterem. Wszechobecny i wielbiony, wszechwładny i znienawidzony, przeklinany i potępiony, podły, fałszywy, przebiegły, okrutny.

Była w tych opowieściach – myślałem – jakaś przedziwna dwoistość, wewnętrzna sprzeczność, dwa nurty, które powinny się wykluczać, znieść, wyeliminować, ale wspierały się, uzupełniały. To niezrozumiały wewnętrzny nakaz mówienia i w tej samej chwili nakaz milczenia, skrywania, kluczenia. Nie widziałem, nie wiedziałem, nie znałem, nie pamiętam. Słyszałem to równie często jak słowa: opowiem ci, wiem, oglądałem to na własne oczy.

Saddam zawsze już tam będzie. Choć dobrze, że go nie ma.

Bagdad Abbasydów padł w wyniku mongolskich najazdów. Najpierw Hulagu, a potem Tamerlan ochoczo palili biblioteki, bezcześcili meczety, sławne akademie zamieniali w stajnie. Wojownicy ordy, dzicy i niepiśmienni, układali na placach i skwerach Bagdadu sięgające nieba piramidy z odciętych głów (Tamerlan opuścił Bagdad, gdyż nie mógł znieść smrodu rozkładających się, niepogrzebanych ludzkich ciał). Saddam sam zgnoił ten kraj i to miasto, budowane dla niego przez Francuzów i Niemców, Polaków i Amerykanów za pieniądze z ropy naftowej. Irakijczycy przez długie lata wołali: bi-r-ruh, bi-d-dam, nafdik jaSaddam – oddamy za ciebie, Saddamie, duszę i krew. Lecz gdy w Bagdadzie pojawiły się pierwsze amerykańskie czołgi, nie było komu krzyczeć, niewielu chciało strzelać i tylko minister informacji Muhammad as-Sahhaf zapewniał, że wszystko jest pod kontrolą. „Po trzykroć daję wam gwarancję, że w Bagdadzie nie będzie amerykańskich żołnierzy” – mówił.

Amerykańscy żołnierze akurat jechali przez mosty na Tygrysie.

„Wojsko na placu Al-Firdaus, a armii irackiej ani na lekarstwo. Pstryk! – rozpłynęli się w powietrzu. Akt Wielkiego Zniknięcia. Mundury i buty wojskowe porozrzucane na każdej ulicy; samochody armii porzucone pośrodku drogi. Nakazem Wszechmocnego cała armia znikła dokładnie w tym samym czasie, jak w bajce: …a gdy wybiła dwunasta, złota karoca z powrotem zamieniła się w dynię”. Tak pisał Salam Pax w Blogu z Bagdadu. Kilka zdań. Cała prawda.

Po mongolskich najazdach Bagdad nigdy nie wrócił do dawnej świetności, choć nadal należał do najważniejszych miast świata arabskiego. Bagdad po Saddamie to nędza i brud, stosy śmieci, smród spalin i fetor gnijących odpadków, spalone domy, zatruty Tygrys, hańba i upokorzenie. Jordański Amman, który przez lata uchodził za prowincję, to dziś w porównaniu z Bagdadem dumna, jasna, światowa metropolia.

Bagdad to koszmar i betonowa upiorność. W dzień jazgot klaksonów i huk generatorów, bieda i żebracy. Nocą – łoskot transporterów wojskowych, strach, sfory bezpańskich, zdziczałych psów, ukrytych w gęstej mgle.

Niech Allah pobłogosławi mgłę. Pomaga to wszystko wytrzymać.

CZĘŚĆ DRUGA

Smagłe czoła, radość, miłośći wytrwałość wykuły drogę człowiekowi.Wodzu, który stoisz na czele swojego narodu,spraw, by zajaśniały horyzonty rewolucji!Oto odrodzenie, lwie chwały,Dumo czci i splendoru rodu,podążaj wytrwale ku zwycięstwu,obudź w naszym kraju czasy Ar-Raszida.Jesteśmy pokoleniem ofiar, świtem pracujących.O dni chwały, powróćcie do nas! Ojczyzna rośnie z niezłomną mocą, a męczennik idzie za męczennikiem. Nasz wspaniały naród to świt wolności, współtowarzysze budują żagle siły. Stałeś się, Iraku, ucieczką Arabów i słońcem, które czyni z nocy poranek.

z przyjętego w czasach Saddama Husajna hymnu irackiego (z arabskiego przełożył Marek M. Dziekan)

Tego, co zrobiłem, nie zrobiłoby nigdy żadne zwierzę.

Antoine Saint-Exupéry

…pastwiąc się nad swoimi ofiarami, zaspokaja potrzebę znęcania się, dręczenia, sprawiania bólu… to człowiek niepraktyczny (jest mu potrzebne to, co niepotrzebne), zadając innym cierpienia, nie osiąga nic – nie można więc rozpatrywać go w żadnych kategoriach racjonalnych, pragmatycznych. Nie myśli o tym, że znęcanie się nad ludźmi nie ma celu i do niczego nie prowadzi – ważny jest sam proces znęcania się, samo tyranizowanie, uprawianie okrucieństwa dla okrucieństwa. Istotna dla oprawcy jest tu sama czynność męczenia innych, samo sadystyczne działanie, samo bycie okrutnym.

Ryszard Kapuściński, Imperium

1

Wydawało się to czymś zupełnie niewinnym, drobiazgiem, błahostką, którą trudno przywołać w pamięci. Kto to nakazał, czy był to osobiście Saddam, a może jakiś jego wszechwładny kompan i zausznik? – nikt nie pamięta. W jaki sposób to nakazał? Czy stanowczym, twardym, nieznoszącym sprzeciwu, władczym głosem? A może była to łagodna sugestia, okraszona miłym, proszącym uśmiechem, gdyż wówczas nie można było aż tak rozkazywać; wielki strach, choć już zaplanowany, czający się w bagdadzkich zaułkach, miał dopiero wyjść na ulice. Nie wiadomo nawet, kiedy to się stało, jaki to był miesiąc, jaki dzień tygodnia, być może czwartek przed muzułmańskim świątecznym piątkiem albo może sobota – pierwszy dzień pracy, lub najzwyklejszy wtorek. Lecz właśnie ten moment, ta chwila, ten rozkaz albo niewinna z pozoru prośba uruchomiły lawinę, stały się prologiem, przygrywką, wstępem do wszystkiego, co rychło miało nastąpić.

Otóż pewnego dnia (którego roku? Irakijczycy nie pamiętają nawet, który to był rok!) w centralnych i prowincjonalnych urzędach, w ważnych i nieważnych biurach, w szkolnych gabinetach i w szpitalnych pokojach, na uniwersytetach, w salach narad wielkich przedsiębiorstw i w warsztatach małych fabryczek, w redakcjach gazet, w sklepach, w hotelach, słowem wszędzie, gdzie znaleziono stosowny ku temu kawałek ściany, portrety ówczesnego wiceprezydenta Iraku Saddama Husajna zawisły na tej samej wysokości co portrety prezydenta Hasana al-Bakra. W Bagdadzie stało się to zapewne natychmiast po podjęciu decyzji, lecz w odległych, zapomnianych osadach gdzieś na moczarach Tygrysu, w trzcinowych wioskach Arabów Błotnych przewieszanie portretów nastąpiło z pewnością tygodnie później; nie było przecież faksów i e-maili, wiadomości rozchodziły się znacznie wolniej.

W tamtych dniach w całym kraju słychać było wielkie stukanie. Dozorcy i sprzątacze, chłopcy hotelowi i dyrektorzy pól naftowych, ordynatorzy klinik i sklepikarze trzymali w dłoniach młotki i gwoździe i przez kilkadziesiąt sekund stukali, pukali, kuli. A potem przyglądali się, czy rzeczywiście wysokość jest taka sama, czy czarno-białe zdjęcie Saddama wisi równo, czy aby nie przekrzywia się, może trzeba je poprawić, może nieco przesunąć ku górze, może lekko w prawo, może ciut opuścić.

Starsi ludzie pamiętają dokładnie, kiedy Saddam odsunął od władzy Hasana al-Bakra (niektórzy twierdzą, że prezydent był schorowany, nie miał sił, by rządzić, i niebawem zmarł, inni powiadają, że Saddam kazał go otruć, może udusić), kiedy zamordował przywódcę irackich szyitów, wielkiego ajatollaha Muhammada Sadika as-Sadra (jego najmłodszy, nieudany syn nastręczy Amerykanom wielu kłopotów), kiedy zaczęła się wojna z Iranem, a kiedy pierwsza wojna w Zatoce. Pamiętają datę, a czasem nawet godzinę, o której syn (brat, szwagier, mąż) miał wrócić do domu, ale nie wrócił (zaraz przyjdzie, pewnie zasiedział się u przyjaciół), nie uprzedził o spóźnieniu (trzeba sprawdzić miejskie szpitale, pewnie nieszczęśliwy wypadek), aż okazywało się, że przepadł bez wieści (dlaczego, Boże, nas to też dotknęło, przecież był cichy, spokojny, posłuszny, nie wychylał się, przecież nic takiego nie mógł zrobić). Lecz prawie nikt nie zwrócił uwagi na tamto wszechirackie stukanie i pukanie.

Dżamal S.: – Pamiętam, habibi, dzień swojego procesu. I chwilę, gdy po ogłoszeniu wyroku wrzucili mnie do celi. Pamiętam dokładnie, którego dnia wyskakiwałem z autobusu i biegłem do schronu, żeby schować się przed irańskimi bombami. Pamiętam, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem swoich rówieśników, uciekinierów z armii, pohańbionych obcięciem uszu. Widzisz, habibi, że z moją pamięcią nie jest najgorzej.

Ale nie pamiętam, kiedy przewieszano portrety Saddama (musiał to być schyłek lat siedemdziesiątych, byłem studentem w szkole muzycznej, grałem na skrzypkach joza), choć pamiętam pokoje uczelni udekorowane tylko portretami Al-Bakra, a zaraz potem – Al-Bakra i Saddama. Cała ta zmiana, ten początek naszych cierpień i nieszczęść, wstęp do terroru – choć terror i strach panował już za Al-Bakra, jednak był to terror przeciwko wybranym, masowy, ale też jednostkowy, nie był to terror powszechny, wszechogarniający, tylko raczej zwyczajny terror bliskowschodni, terror codzienny, akceptowalny, pełen niedoróbek i dziur, terror, z którym idzie wytrzymać, można żyć – słowem, wszystko to działo się na moich oczach, w pełnej świadomości mojego umysłu, za moją zgodą, bo nie protestowałem, przy moim milczącym udziale, bo nie zrobiłem nic, by temu zapobiec.

Zresztą gdyby ktoś mnie wtedy zapytał: czy chcesz, Dżamalu, by zdjęcie wiceprezydenta Saddama Husajna wisiało na tej samej wysokości co zdjęcie prezydenta Hasana Al-Bakra? – wzruszyłbym ramionami, poszedłbym zjeść pieczonego karpia na pięknej bagdadzkiej ulicy Karrada albo posłuchać muzyki.

Nie było tak, że wcześniej Saddam był nikim, człowiekiem nieznanym, prywatnym, jednym z wielu Irakijczyków. Miał niewiele więcej niż dwadzieścia lat, gdy jesienią 1959 roku jako podziemny bojówkarz uczestniczył w zamachu na generała Kasima, dyktatora Iraku. Legenda głosi, że raniono go, lecz sam ostrym nożem wyjął sobie kulę z nogi i uciekł, przepływając Tygrys. Cztery lata później, po udanym przewrocie partii Baas – nazwanym w Iraku „panną młodą wszystkich rewolucji” – ludziom wydawało się, że panuje Hasan Al-Bakr, ale to Saddam rządził za plecami, z drugiego szeregu, w ukryciu, w mroku, w cieniu. Podpisywał umowy międzynarodowe, jeździł po świecie, zabrał zachodnim koncernom władzę nad iracką ropą, wygnał z azylu w świętym mieście Nadżaf ajatollaha Chomeiniego, nadzorował pracę tajnej policji. Jego Komitet Dochodzeniowy rządził więzieniem Kasr an-Nihaja – co po arabsku oznacza Pałac Kresu. To Saddam kazał publicznie powiesić kilkudziesięciu ludzi uznanych za szpiegów imperializmu, Ameryki i syjonizmu, a tłum przyglądający się egzekucji wiwatował na jego cześć. Już wtedy Irak spływał krwią, dzień za dniem szło ku gorszemu, ale z wolna, pomalutku, kroczek za kroczkiem. Najtężsi wizjonerzy nie mogli przewidzieć, co stanie się za parę lat.

Dżamal S.: – Wtedy, tak myślę dziś, była jeszcze szansa na odwrót, coś można było zmienić, coś zatrzymać. Nie dasz wiary, habibi, lecz kiedy w tamtych czasach przyjeżdżał na moją uczelnię jakiś partyjny lub rządowy ważniak, kłóciliśmy się z nim, spieraliśmy, musiał wysłuchać naszych racji, czasem nawet ustąpić. Lecz nie zauważyliśmy dnia przewieszania portretów. Ta chwila, bezwiednie wyparta z naszej pamięci, to początek, start, właśnie od tej minuty bezpowrotnie i nieodwołalnie zaczęło się odmieniać nasze życie, na wiele lat przydzielono nam role, choć jeszcze nie znaliśmy scenariusza, nie wiedzieliśmy, jaka to sztuka. Młotkami i gwoździami, stukaniem i pukaniem daliśmy przyzwolenie. Pozwoliliśmy ponieść się fali, której później nie umieliśmy zatrzymać.

2

Wspomina, że kiedy opowiadał klasie tę wyssaną z palca historię (gdyby miał wybór, nigdy by jej nie opowiedział), ani razu nie załamał mu się głos. Kazano mu – i tyle. Czy mógł odmówić? W Iraku Saddama nie istniało słowo „odmawiam”. „Odmawiam” mogło być ostatnim słowem w życiu.

Dżabbar nie miał wyrzutów sumienia, choć wiedział, że plecie bzdury. Nie czuł żadnego dyskomfortu, nie myślał o tym, co mówi. Spełniał obowiązek, dbał o własną skórę, przedłużał o kolejny dzień swoje spokojne życie. Czyli postępował uczciwie i słusznie; koledzy nauczyciele przez całe lata dokładali swoje opowieści do powszechnego kłamstwa, a przecież spali spokojnie. Lekcja kiedyś się skończy.

Stał więc przy biurku, klepał to, co wcześniej usłyszał w pokoju nauczycielskim. A może przeczytał w podręczniku do lekcji patriotyzmu. Nie pamięta, bo nie chce już nic pamiętać. Jest tylko pewien, że słuchające go dzieci miały dziesięć, jedenaście lat.

*

Dżabbar M.: – Opowiadałem mniej więcej tak: „To było kilkadziesiąt lat temu, kiedy Pan Prezydent był jeszcze dzieckiem…

…kiedy więc Pan Prezydent był, jak wy, dzieckiem, też chodził do szkoły. To, oczywiście, nie była taka piękna szkoła jak nasza, dzieciom nie było w niej dobrze. Irakiem władali cudzoziemcy. Nie zależało im, jak dziś zależy Panu Prezydentowi, by irackie dzieci otrzymały właściwe wykształcenie.

Dla Pana Prezydenta, choć był małym chłopcem, było to jasne. Musicie przy tym wiedzieć, że Pan Prezydent nie był zwyczajnym dzieckiem. Najszybciej poznał alfabet i zasady czytania, a matematyczne zagadki nie miały dla niego żadnych tajemnic. Był najbardziej lubiany i nawet nauczyciele mieli świadomość, że dane im było obcować z kimś wyjątkowym…

…lecz był między nauczycielami jeden szczególnie złośliwy i podły. Nie rozumiał, że Pan Prezydent, choć w waszym wieku, przewyższał umysłem dorosłych. Zazdrościł mu, krzyczał, wymyślał. Zadawał Panu Prezydentowi najtrudniejsze pytania. Nie mógł znieść, że Pan Prezydent zawsze znał odpowiedź. Więc pewnego razu uderzył w twarz małego Saddama, waszego Wujka Prezydenta”.

Dżabbar pamięta, że do tej chwili dzieci siedziały spokojnie, lekko znudzone, zaspane, rozkojarzone, bo przecież wysłuchiwały takich lekcji co najmniej dwa razy w tygodniu. Lecz kiedy powiedział: „uderzył Wujka Prezydenta”, usłyszał szmery i poruszenie, zobaczył niedowierzanie. To tak, jakby powiedział: jutro świat się skończy, po dniu nie nastąpi noc.

Dżabbar M.: – „…więc ten paskudny, zły nauczyciel uderzył Pana Prezydenta – mówiłem. – Pan Prezydent wyskoczył z ławki, złapał nauczyciela za ręce i choć był taki mały jak wy, wywrócił go na podłogę. Bił nauczyciela i w końcu za karę odgryzł mu ucho”. Dzieci zareagowały brawami: sprawiedliwości stało się zadość.

Lubiłem uczyć. Poświęciłem szkole prawie piętnaście lat życia. Płacono mi grosze i z tego powodu żona często się wściekała, lecz uważałem, że to najlepszy zawód, jaki mogłem sobie wybrać. Uczyłem angielskiego i to był kolejny powód, dla którego trzymałem się szkoły. Gdybym był historykiem albo geografem, gdybym musiał codziennie prowadzić lekcje patriotyzmu, pewnie rozejrzałbym się za inną robotą. Lecz gramatyka, ortografia, objaśnianie dzieciom skomplikowanych kombinacji angielskich czasów wydawały mi się zajęciem bezpiecznym; zasady past perfect czy simple past są apolityczne. Poza tym to był dobry pretekst, by sięgać po zagraniczne gazety i książki.

Każdego czwartku w czasie roku szkolnego uczestniczyłem w uroczystych apelach: dzieci wciągają na maszt flagę iracką, śpiewają, recytują, deklamują, odczytują. Nie obchodziło mnie to. Byłem anglistą, zwykłym nauczycielem, tylko odbębniałem masówki, stojąc obok uczniów uformowanych w karne szeregi; to był bezsensowny rytuał, który ani mnie ziębił, ani grzał. Nie musiałem wypowiadać się publicznie, nikt ode mnie nie wymagał, bym głośno wyrażał swoje zdanie. Milczałem nawet na zebraniach partyjnych; cóż interesującego miałby do powiedzenia anglista? Do partii Baas zapisałem się, bo nie miałem wyjścia. Wolna wola w Iraku nie istniała. Gdybym nie został członkiem partii, straciłbym posadę. Zresztą Saddam powiedział kiedyś: „Wszyscy Irakijczycy są członkami Baas, nawet jeśli nie należą do partii”. Nie miałem zamiaru z tym polemizować.

Dżabbar powie mi jeszcze, że nie ma pojęcia, jakim cudem przez tyle lat udawało mu się unikać zastępstw. In szaAllah – Bóg tak chciał. Jeśli już, to prowadził dodatkowe lekcje angielskiego w czasie przeznaczonym na matematykę lub chemię. Patriotyzmu uczyli inni, ci, którzy dobrze wiedzieli, jak to robić. Dżabbar rozumie, że miał szczęście. Do tamtej lekcji.

– Wróciłem do domu, moi synowie oglądali w telewizji występ piosenkarza śpiewającego o Saddamie. Zjadłem kolację, położyłem się spać, niby wszystko jak zwykle, lecz coś się we mnie gotowało. Tak przez kolejne dni: wstawałem, szedłem do szkoły, wracałem do domu. Synowie opowiadali mi, co tego dnia zrobił Wujek Saddam, a ja jadłem, zasypiałem i znów szedłem do szkoły. Coś mnie gryzło, coś świdrowało, wierciło dziurę w brzuchu. Aż zrozumiałem, że się boję. Ja, dorosły, boję się dzieci. Byłem wymagającym nauczycielem. Przestraszyłem się, że gdy skarcę jakiegoś ucznia, rzuci się na mnie i odgryzie mi ucho. Przecież powtarzaliśmy dzieciom, że mają we wszystkim naśladować Pana Prezydenta. Odszedłem ze szkoły.

Nikt się nie dziwił decyzji Dżabbara (za kilkanaście dolarów miesięcznie trudno było wyżyć nawet w Iraku), ale też nikt nie znał jego prawdziwych motywów. Z początku był tłumaczem irackich delegacji, jeżdżących do jeszcze rasistowskiej Republiki Południowej Afryki i do Serbii Slobodana Miloševicia w imieniu Saddama podpisywać umowy na dostawy broni. Rzucił pracę, bo raziło go, gorliwego muzułmanina, że musi rozmawiać z ludźmi, którzy z pogardą mówili o islamie od razu po dobiciu targu. Przez jakiś czas oprowadzał po Bagdadzie zagraniczne wycieczki. Musiał meldować tajnej policji, co między sobą mówili turyści. Nie miał z tego powodu wyrzutów sumienia; pod każdym względem było to bardziej moralne niż opowiadanie dzieciom o małym Wujku Saddamie odgryzającym nauczycielowi ucho. Lecz chyba nie donosił zbyt gorliwie, gdyż rychło stracił posadę i zatrudnił się w hotelowej pralni. Recepcjonistom, którzy byli jego przełożonymi, powiedział na wszelki wypadek, że po angielsku zna raptem kilka słów, a najlepiej idzie mu: I don’t speakEnglish. Zresztą zagraniczni turyści szybko zniknęli z Iraku.

Kiedy Dżabbar odszedł ze szkoły, coś go pchało, by zrozumieć, dlaczego Saddamowi, którego przyrównywano do Boga, kalifów i królów Babilonu, potrzebne były bajki o tym, jak w dzieciństwie odgryzł ucho niesprawiedliwemu nauczycielowi. Z odprysków rozmów, z fragmentów wspomnień, z plotek i ploteczek złożył opowieść. Doszedł do wniosku, że Saddam był nieszczęśliwy.

– Mówiono o nim, że jest silniejszy od Boga, mityczni bohaterowie nie dorastali mu do pięt, wychodził zwycięsko ze wszystkich potyczek, wygrywał wojny, był Wodzem, Nauczycielem, Wyzwolicielem. Gdy Amerykanie zdobyli Bagdad, byłem w jednym z jego pałaców. Widziałem czterdzieści sześć par złotych drzwi, tysiące metrów kwadratowych podłóg, wyłożonych najdroższą terakotą; jedna niewielka płytka kosztowała nawet pięćset dolarów. Z jednego końca pałacu na drugi szedłem prawie dwadzieścia minut. To było absurdalne, zupełnie niepotrzebne bogactwo, zbytek i przepych, które mogła zrodzić tylko ciężka choroba duszy.

Jego imieniem nazywano mosty, ulice, szkoły, szpitale. Wszyscy mieliśmy go podziwiać, kochać, drżeć przed jego gniewem. I wielu go kochało. A jeszcze więcej drżało przed nim. Był ponurym tyranem, mordercą, sadystą, irackim Stalinem, Ceauşescu i Asadem. Lecz to nie cała prawda o Saddamie.

Czy zwrócił pan uwagę, że nikt nigdy i nigdzie nie powiedział publicznie ani słowa o jego ojcu? Bo Saddam nie znał swojego ojca. Był bękartem, a w naszej kulturze to wielki, hańbiący stygmat. Urodził się pod Tikritem, a dorastał w Bagdadzie, w rodzinie brata swojej matki, Chajr Allaha Tulfy. Wuj był odważnym żołnierzem walczącym w antybrytyjskim powstaniu i okrutnym bandytą, terroryzującym bagdadzkie slumsy. Ta dzielnica szeregowych domków, na którą z przyzwyczajenia mówimy Saddamijjat al-Karch, jeszcze dziesięć lat temu była ponurym gettem nędzy i nazywała się po prostu Al-Karch. Prawa slumsów są okrutne dla bękartów. Saddam doświadczył tego na własnej skórze.

Dżabbar dowiedział się w obskurnych, brudnych herbaciarniach Al-Karchu, że Saddam jako dziecko w Tikricie często nocował na ulicy, bo jego wuj był bardzo złym człowiekiem. Że w domu zbierał baty, kradł i żebrał, był wielokrotnie gwałcony. Dżabbar utrzymuje, że w pewnym momencie wuj podsyłał siostrzeńca zamożniejszym pedofilom. Przyszły dyktator był nastolatkiem, gdy trafił do Bagdadu. Ktoś z Al-Karchu powiedział Dżabbarowi, że również wtedy musiał chodzić z mężczyznami ze slumsów w krzaki porastające brudnożółty Tygrys.

Saddam miał szesnaście lat, gdy wuj nauczył go zabijać; wespół zamordowali konkurenta Chajr Allaha w bandyckim podziemiu. Nie skończył lat dwudziestu, gdy razem z wujem zamordował pewnego urzędnika. Takie dzieciństwo, wczesna młodość i podziw dla okrutnego wuja naznaczyły go, zdaniem Dżabbara, na resztę życia. Za wujem, którego wielbił mimo krzywd od niego doznanych, poszedł do polityki; Chajr Allah działał w partii Baas, partia potrzebowała okrutników i morderców.

(Partia Baas po raz pierwszy przejęła władzę w Iraku w 1963 roku. Rozstrzelano prezydenta, generała Kasima. Żeby Irakijczycy uwierzyli, że prezydent nie żyje, w bagdadzkiej telewizji urządzono ponury spektakl. „Każdej nocy powtarzali ten makabryczny punkt programu. Ciało było posadzone na fotelu w studiu. Wokół niego krążył żołnierz i dotykał jego różnych części. Od czasu do czasu kamera pokazywała sceny ze zniszczonego Ministerstwa Obrony, gdzie urzędował Kasim – tam można było dostrzec zmasakrowane ciała członków jego ochrony… Później następował powrót do studia i dokładne pokazywanie wszystkich dziur po kulach. Cała ta makabryczna sekwencja kończyła się sceną, która musiała na długo pozostać w pamięci widzów: żołnierz chwytał zwisającą głowę prezydenta, pochylał się i spluwał na nią”1.

Gdy Saddam rządził Irakiem, jego wuj – podówczas burmistrz Bagdadu – opublikował manifest polityczny. Nazwał go: „Trzy rzeczy, których Bóg nie powinien był stworzyć: Persowie, Żydzi i muchy”. Persów dlatego, że są „zwierzętami, które Bóg stworzył w ludzkim kształcie”, Żydów, gdyż to „mieszanina podłości i odpadków różnych ludów”, a stworzenia dokuczliwych much w ogóle nie sposób pojąć).

Tu nie ma już podłych herbaciarni. Nie ma tak dojmującej nędzy. Jest za to pamięć o Saddamie – Łaskawcy, Dobroczyńcy, Opiekunie, Ojcu. Saddamijjat al-Karch to Tikrit, Al-Falludża, Ramadi w jednym. Dlatego nie mam pojęcia, kto mógł opowiadać Dżabbarowi M. mroczne szczegóły z dzieciństwa Saddama.

Saddamijjat al-Karch leży nieopodal dawnego Ministerstwa Obrony. W czasie pierwszej wojny w Zatoce spadło tam kilka bomb. A gdy później Irak doświadczał międzynarodowych sankcji gospodarczych, właśnie w tej biednej dzielnicy Saddam postanowił zademonstrować swoją potęgę i dobroć.

Pewnego dnia 1993 roku do mieszkańców getta przyszli urzędnicy z prezydenckiego pałacu. Poprosili, by tamci zabrali swoje rzeczy. W getto wjechały buldożery i ciężki sprzęt budowlany. Niewiele później można było wprowadzić się do nowych, pięknych domów. Przypadek zdarzył, że ta dzielnica zawsze wspierała partię Baas. Sąsiednie osiedle nędzy, oddzielone wąską nitką ulicy, wolało komunistów. Tam nie odnowiono ani jednego domu.

Saddamijjat al-Karch świeci pustkami. Z czterystu trzydziestu rodzin zostało tu może ze sto. Dar Saddama dla sąsiadów z lat dziecinnych pomyślany był jako pakiet: dostaniesz dom w zamian za lojalność i współpracę. Wielu mieszkańców Saddamijjat al-Karch donosiło tajnej policji. Wielu szpiegowało. Nie byli zbyt wykształceni, nie mówili z akcentem z Tikritu. Byli najmniejszymi pionkami w irackiej machinie terroru i zniewolenia – z wdzięczności dla dyktatora, tęsknoty za lepszym jutrem, z chęci utrzymania pracy: szeregowi bezpieczniacy, strażnicy w więzieniach, sierżanci saddamowskiej armii. Woleli zniknąć z oczu innym bagdadczykom. Zwłaszcza że ofiarowane im nowe domy były wystarczającym powodem do nienawiści.

I mimo daru Saddama, jego obietnic, że zrobi z nich ludzi światłych i zamożnych, przetrwała tu mentalność getta. Po przytulnych uliczkach obsadzonych palmami, na pięknym deptaku nad brzegiem Tygrysu walają się sterty śmieci. Płyną potoki mydlin i ścieki. Niewielkie skwery zamieniły się w wysypiska gnijących odpadków. Wokół domów w piaskowym kolorze wyrosły dziesiątki obskurnych, większych i mniejszych komórek. Białymi cegłami zamurowano wybite okna.

Nocą po uliczkach Saddamijjat al-Karch jeżdżą tylko amerykańskie patrole. Nie ma dnia, by kogoś nie aresztowano. Tu w rozmowie z cudzoziemcem mówi się o dyktatorze „Pan Prezydent”, wielbi się go po dziś dzień, dziękuje za wspaniałomyślność, za dobroć i ofiarność. Za nowe domy, które powoli zamieniają się w slumsy.

Amerykanie zaś to „krzyżowcy” i „zaborcy”. Młodzi chłopcy na pokaz wygrażają amerykańskim helikopterom, bez przerwy latającym nad Saddamijjat al-Karch.

– Nie ugniemy przed nimi karku – opowiada Ahmad, dwudziestolatek sączący pepsi. – Aresztowali mojego brata, o trzeciej w nocy zabrali ojca. Przecież nic im nie zrobili. Ci bandyci wchodzą do domów bez pukania, wyważają drzwi, budzą niemowlęta, straszą kobiety. To Amerykanie są terrorystami. Gdy o nich myślę, czuję tylko nienawiść.

Ahmad wygląda jak chłopak z okładki tanich pism dla nastolatek. Głowa przewiązana kolorową chustą, modne spodnie, w ręku paczuszka płyt kompaktowych. Spiera się z rówieśnikiem, który właśnie wyszedł z aresztu. Zabrali go w środku nocy, w huku i wrzasku; myślał, że to już koniec. Ale traktowano go bardzo dobrze, dostał puszkę pepsi, mógł się wyspać, śledczy nie wypytywał zbyt dociekliwie, nikt nie krzyczał, nikt go nie uderzył. Zwolniono go po kilku dniach, odwieziono do domu. Może ci Amerykanie nie są takimi bydlakami?

Lecz Ahmad nie jest przekonany. Nienawidzi, lubi szczycić się tym uczuciem. Marzy, by walczyć jak niektórzy z jego osiedla. Ale nagle mówi, zostawiając na boku dzień dzisiejszy i politykę:

– Ojciec kupił mi komputer, serfuję po internecie. Wcześniej, co wcześniej? Nie umiałem tego robić. Oglądam zdjęcia z innych krajów, tak bardzo chciałbym tam pojechać. Mam – mówi z dumą – takie same spodnie, jakie widziałem w sieci.

– I pewnie o wielu rzeczach myślisz podobnie jak twoi amerykańscy rówieśnicy, podobnie czujesz.

– Nieprawda. Nie dzielę z nimi żadnych wartości. Jestem muzułmaninem i Irakijczykiem. Oni walczą z islamem.

– Bądź pewien, że oni też chcą podróżować.

Ahmad zamyśla się.

A potem mówi, że najbardziej chciałby zobaczyć ośnieżone góry. I jakieś miasto w Europie. Amsterdam? Może Pragę. Miasto, które wygląda inaczej niż Bagdad.

Dżabbar M.: – Gdy już Saddam wyniósł się ponad innych, pierwszymi jego ofiarami byli dawni gwałciciele; niektórych kazał zabić, innym wyłupił oczy. Później wytracił tych, którzy o wszystkim wiedzieli. Dziś w Saddamijjat nie ma człowieka, który mógłby powiedzieć: znam z pierwszej ręki historię dzieciństwa Saddama. Ale człowiek cierpliwy złoży kawałki w całość. Gdy chodziłem po pałacu Saddama, już wiedziałem, dlaczego było mu potrzebne całe to złoto, ten przepych, te hołdy, uwielbienie i strach. Rozumiem to, choć jego zbrodni nic nie usprawiedliwia. Żywię do niego więcej pogardy niż nienawiści. Nie dlatego że był nieszczęśliwym, samotnym dzieckiem. Ale dlatego że jako dorosły przegrał z własnym dzieciństwem, pozwolił, by kierowały nim straszne wspomnienia.

Nie jestem odważnym człowiekiem. Nie mam natury poszukiwacza prawdy. Bałem się uczyć, lecz bałem się też nie wiedzieć. Boję się mówić o tym nawet teraz. Dlatego proszę: niech pan nie używa mojego prawdziwego imienia. Saddama już nie ma, lecz jego ludzie ciągle są potężni w Bagdadzie.

3

Kafle na ścianach były niegdyś białe, teraz pożółkły od dymu papierosowego. Stoliki lepią się od cukru i kurzu, z blaszanych popielniczek wysypują się niedopałki. Siedzą tu sami mężczyźni, niektórzy zatopieni w rozmyślaniach, inni przekładają powolnymi ruchami rąk prostokątne kamienie domina. Pachnie herbatą; jeśli ktoś prosi o inny napój, oczy kelnera robią się okrągłe ze zdziwienia. To miejsce znają wszyscy w tym mieście: podcienia ulicy Ar-Raszid, najstarszej ulicy Bagdadu, opodal kolorowego targu Al-Mutanabbi, gdzie każdego piątku sprzedaje się książki i stare kolorowe czasopisma. Na ścianach portrety Umm Kulsum, wielkiej egipskiej śpiewaczki, patronki herbaciarni. Ze starego magnetofonu szpulowego płynie odurzająca muzyka. Pieśni są jak miękka, pierzasta kołdra. Można się nimi otulić, zawinąć się w dźwięk, odpocząć od bagdadzkiego pośpiechu. W tej herbaciarni umarł czas, nie istnieją zegarki, nie ma tego, co zewnętrzne, doraźne. Jej rzeczywistością jest czysta metafizyka i głos wielkiej artystki.

Lubię tu przychodzić, choć herbatę mają gorszą niż u Libańczyków w Latakii. Widuję te same twarze, już po kilku dniach mam poczucie, że wszystkich tu znam, ale też – że mnie znają, oswoili się ze mną, traktują jak swojego. Więc jestem na tyle swój, że można ze mną mówić, lecz na tyle obcy, że trzeba mi tłumaczyć. Wszystko i od początku, żebym pojął, gdzie jestem, co tu się działo jeszcze kilka miesięcy temu. Ludzie sami podchodzą do mojego stolika, siadają bez słowa, popijają herbatę, słuchają dźwięcznego głosu Umm Kulsum i naraz, bez żadnego wstępu, zaczynają opowiadać. Jak Jusuf M., przed laty aptekarz, teraz siwy, pomarszczony mężczyzna, w długiej diszdaszy, która kiedyś – to rzadkość w Iraku – musiała być niebieska.

Jusuf M.: – Na pewno widziałeś, bo cały świat oglądał telewizyjne zdjęcia Saddama płynącego przez wartki, rozlany Tygrys. Taki spektakl pokazywano nam każdego roku. Spytasz, habibi, dlaczego dyktator kazał fotografować się w takiej scenerii jak jakiś sportowiec, atleta? To proste. Chciał pokazać, że lata uciekają jak spłoszone konie, lecz starość i fizyczna ułomność nie imają się go; jest wiecznie młody, a wysiłek nie sprawia mu trudności.

Kiedyś oznajmił narodowi, że w irackim rządzie tylko on ma dość fizycznej mocy, by unieść ciężar władzy i odpowiedzialności. Ale przecież samemu rządzić się nie da, nawet największy tyran i autokrata musi mieć pomocników i namiestników, wykonawców i podwykonawców, nadzorców i pilnowaczy. Oglądaliśmy go wtedy, jak jedzie na białym koniu, a za nim, spoceni i ciężko dyszący, truchtają ministrowie i generałowie, sekretarze i pałacowi urzędnicy: z rozkazu i pod czujnym okiem przywódcy poprawiają sprawność i kondycję.

Wspomnij, przyjacielu, zdjęcia Saddama strzelającego z karabinu nad głowami maszerujących tłumów. Tak nie fotografował się nawet Ceauşescu. I znów spytasz dlaczego. Ano dlatego, że wszyscy musieliśmy wiedzieć i widzieć, że prezydent jest wojownikiem i obrońcą, dzielnym rycerzem i wielkim dowódcą.

A pamiętasz może fotografie z irańskiego frontu? Żołnierze całują Saddama w rękę, bo jest dla nich jak ojciec. Albo prezydent, zwrócony w stronę Mekki, bije niskie pokłony, bo jest najgorliwszym muzułmaninem. Albo gniewna twarz prezydenta, lecz oczy zamglone od łez, bo musiał wydać srogi, a jednocześnie sprawiedliwy wyrok; nie uwierzysz, ale on naprawdę płakał, gdy skazywał na śmierć swoich partyjnych towarzyszy, a potem oglądał ich egzekucję. Włączyłeś radio lub telewizor, a spiker wychwalał Saddama: Prezydenta, Naczelnego Wodza, Bohatera spod Al-Kadisijji, Pierwszego Rycerza Arabskiego Narodu, Spadkobiercę Proroka Mahometa.

Mieliśmy, by tak rzec, stosowny wizerunek Saddama na każdą okazję: Saddama rozmodlonego i świeckiego, srogiego i dobrotliwego, opiekuńczego i bohaterskiego, czujnego i niezłomnego, w mundurze, w garniturze, w irackiej diszdaszy, w kapeluszu, w karakułowej czapie, w wojskowym berecie lub w beduińskiej kufiji, z pistoletem, z szablą, z Koranem w dłoni. Nie muszę ci wyjaśniać, habibi, że każdy z tych obrazów był reżyserowanym kłamstwem.

WYDAWNICTWO CZARNE SP. Z O.O.

www.czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

e-mail: [email protected],

[email protected], [email protected],

[email protected], [email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

tel. +48 18 351 00 70

e-mail: [email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Andersa 21/56, 00-159 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

e-mail: [email protected], [email protected],

[email protected], [email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

tel. 504 564 092, 605 955 550

[email protected]

Audiobooki i ebooki: Izabela Rególska, [email protected]

Wołowiec 2013

Wydanie II poprawione