Wieje szarkijja. Beduini z pustyni Negew - Paweł Smoleński - ebook

Wieje szarkijja. Beduini z pustyni Negew ebook

Paweł Smoleński

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

To „szarkijja” pokonała wojska Napoleona, kiedy chciały zawładnąć Bliskim Wschodem. Gdy wieje ten pustynny wiatr, gorący piasek gryzie w oczy i daje się we znaki tak samo jak krzywda, która spotyka Beduinów zepchniętych na najniższy szczebel drabiny społecznej Izraela. Rząd niezmiennie kwestionuje ich prawo do ziemi, przyznane jeszcze przez władze osmańskie i potwierdzone przez mandat brytyjski. Izraelski plan zagospodarowania pustyni Negew zakłada przymusowe wysiedlenia Beduinów, wyburzanie postawionych bez specjalnej zgody domów, osiedli i całych wiosek.

Choć teoretycznie są pełnoprawnymi obywatelami i od lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku spierają się przed sądami z władzami Izraela, ich sytuacja niewiele się zmienia. Brak im doświadczonych przywódców, a jednak mówią o nieuznawanych wsiach, używając ich historycznych nazw, zawiązują komitety, tworzą zorganizowane siły nacisku. Nie chcą być potulni, nie zgadzają się na kompromisowość dziadków i rodziców. Marzą o gwałtownym rewolucyjnym wichrze, który zmusi Izrael do uznania praw swoich obywateli z pustyni.

„Wieje szarkijja” to kolejna po żydowskiej „Izrael już nie frunie” i palestyńskiej „Oczy zasypane piaskiem” reporterska odsłona izraelskiego dramatu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 220

Oceny
4,3 (24 oceny)
9
12
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




W serii ukazały się ostatnio:

Swietłana Aleksijewicz Cynkowi chłopcy (wyd. 2)

Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość

Jean Hatzfeld Englebert z rwandyjskich wzgórz

Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć

Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku

Anna Bikont My z Jedwabnego (wyd. 3)

Martin Schibbye, Johan Persson 438 dni. Nafta z Ogadenu i wojna przeciw dziennikarzom

Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 2)

Dariusz Rosiak Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan

Piotr Lipiński Bicia nie trzeba było ich uczyć. Proces Humera i oficerów śledczych Urzędu Bezpieczeństwa (wyd. 2 popr. i rozszerz.)

Paweł Smoleński Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie

Wolfgang Bauer Przez morze. Z Syryjczykami do Europy

Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka

Elizabeth Pisani Indonezja itd. Studium nieprawdopodobnego narodu

Beata Szady Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy

Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu

Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 2)

Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci

Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz Zabić smoka. Ukraińskie rewolucje

Anna Sulińska Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u

Anjan Sundaran Złe wieści. Ostatni niezależni dziennikarze w Rwandzie

Ilona Wiśniewska Hen. Na północy Norwegii

Mur. 12 kawałków o Berlinie pod red. Agnieszki Wójcińskiej (wyd. 2 zmienione)

Iza Klementowska Szkielet białego słonia

Piotr Nesterowicz Każdy został człowiekiem

Dariusz Rosiak Żar. Oddech Afryki (wyd. 2 zmienione)

Anna Mateja Serce pasowało. Opowieść o polskiej transplantologii

Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 2)

Scott Carney Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci (wyd. 2)

Misha Glenny Nemezis. O człowieku z faweli i bitwie o Rio

Adam Hochschild Lustro o północy. Śladami Wielkiego Treku

Kate Brown Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne

Drauzio Varella Klawisze

Piotr Lipiński Cyrankiewicz. Wieczny premier

Aneta Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy

Mariusz Szczygieł Gottland (wyd. 3 zmienione)

Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym

Zbigniew Parafianowicz, Michał Potocki Kryształowy fortepian. Zdrady i zwycięstwa Petra Poroszenki

W serii ukażą się m.in.:

Albert Jawłowski Milczący lama. Buriacja na pograniczu światów

Wojciech Górecki Toast za przodków (wyd. 2)

Paweł Smoleński

Wieje szarkijja

Beduini z pustyni Negew

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt układu typograficznego Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Menahem Kahana / AFP / East News

Fotografie wewnątrz tomu: mieszkańcy Al-Arakib po wyburzeniach wioski przez izraelski rząd, sierpień 2010 © by Miki Kratsman

Wybór zdjęć Katarzyna Bułtowicz

Copyright © by Paweł Smoleński, 2016

Redakcja Ewa Polańska

Konsultacja arabistyczna Hanna Jankowska

Korekty Aleksandra Jastrzębska­-Wiktor / d2d.pl, Magdalena Mrożek / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Alicja Listwan / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-416-9

I

– Dlaczego? – zapytał Amir.

– Dlatego, Amirze. Przecież nigdy wcześniej do niczego takiego nie doszło.

– Bo i nigdy wcześniej tak się tu nie działo.

– To nie znaczy, że trzeba mordować.

– Może jednak warto zrozumieć desperację. Nie akceptuję terroru i nie znam nikogo, kto by go akceptował. Ale coraz rzadziej spotykam ludzi, którzy nie byliby zdesperowani.

Amir ma trzydzieści lat z niewielkim haczykiem. Należy do pokolenia, które – gdy przyjechałem tu przed laty po raz pierwszy – ledwie zaczynało w miarę świadome życie. Głęboko ciemna karnacja, czarnowłosy, przystojna, pociągła twarz. Delikatny i raczej drobny, a może tylko bardzo szczupły. Mocno przejęty, bo za kilka dni bierze ślub, a w jego społeczności, choć on sam jest już inny niż jego ojciec i wujowie, a nawet starsi bracia, ożenek to ważne wydarzenie: trwa tydzień i sprasza się nań setki gości.

Dlatego Amir bardziej niż o rozmowie o terrorystach myśli o zbliżającym się spotkaniu z kucharzami oraz o tym, gdzie stanie rozłożysty, kolorowy ślubny namiot. No i o tym, że w końcu się udało. Niechcący zdobył pierwsze miejsce w rankingu na najstarszego kawalera w swoim klanie. Narzeczona jest Arabką z północy, nie należy do kręgu kobiet, w którym zwyczajowo szuka się tu żon, więc nawet nie chce mu się tłumaczyć, ilu zabiegów wymagało przekonanie starszych mężczyzn z rodziny – ojca, dziadków, wujów, braci – by zgodzili się na to małżeństwo. Lecz jest uparty i przekonujący, a już niedługo będzie szczęśliwym małżonkiem. Warto chwilę zatrzymać się na jego historii.

Dziś Amir więcej myśli o baraninie oraz koźlinie, duszonej z różnymi warzywami pod zwęglonym drewnem ledwie tlącego się ogniska, o cienkich zbożowych plackach, które podczas uczty weselnej zastąpią sztućce, i o gotowanym na sypko ryżu, aż żółtym od kurkumy, niż o zamachu w Beer Szewie z listopada 2015 roku. Lecz co poradzić, skoro ma rację, gdy wspomina o desperacji?

Tak samo mówią mi Fadi i Marwan, mniej więcej równolatki Amira. Nie inaczej sądzą szejk Sajah i jego syn Aziz, choć im akurat w ogóle nie można się dziwić. A nawet Insaf, Safa oraz Sarab, które bez cienia przesady można nazwać kobietami spełnionymi, ze wspaniale rysującą się karierą.

Podobne jak młody Amir myśli wiekowy szejk Walid, hodowca wielbłądów z głębi pustyni Negew, obozujący opodal miasteczka Micpe Ramon, choć wszystko, co nie dotyczy wielbłądów, ma głęboko w nosie. I osiemdziesięcioletni z okładem Abu Awad, Beduin z najbardziej niebieskimi oczyma, jakie kiedykolwiek widziałem. Abu Awad czasami zatrzymuje się w namiocie szejka Walida. Siada w kucki na wytartym dywanie, sączy przesłodzoną herbatę z zatarem, która od ziół robi się cierpka i szczypie w język, ale za to niezwykle pachnie i orzeźwia w największy skwar. Abu Awad bardziej milczy, niż mówi, świdruje świat błękitnymi ślepiami i choć jego także polityka zajmuje mniej od wielbłądów, przecież nie może udawać, że czuje inaczej niż reszta Beduinów.

Podobnie ma Sulejman, zwany przez żydowskich przyjaciół „Suli meszuge”, czyli wariat, pomylony, czubek, mimo że na sto procent wariatem nie jest. Jest raczej marzycielem, któremu pasuje, żeby na Negewie była zgoda, zaś nad swoją nielegalną wioską, w patriotycznym porywie wieloletniego żołnierza izraelskiej armii, powiesił izraelską flagę z gwiazdą Dawida.

Tak myśli również kilku Izraelczyków żydowskich, co niekoniecznie musi być dzisiaj modne i popularne. Chyba się nie przejmują tym, że w pewnym sensie są outsiderami.

*

Chłopak nazywał się Muhand al­-Okabi. Skończył dwadzieścia jeden lat. Nie miał wykształcenia, pochodził z blaszanych slumsów beduińskiego miasteczka Hura, słusznie wskazywanego w Izraelu (przez władze centralne, ale i przez krytycznych wobec nich działaczy i aktywistów) jako wzór do naśladowania ze względu na niespotykany gdzie indziej sukces w integrowaniu oraz polepszaniu życia ludzi uznawanych dotąd za wykluczonych, odzieranych z praw obywatelskich, specjalnie i niejako przypadkiem. Hurą chwalą się zarówno oficjalne strony internetowe rządu, jak i opozycyjne gazety. Zdawało się więc, że akurat w Hurze pomysł zamachu nie powinien się nigdy wykluć. Dlatego szok był tak wielki.

18 listopada 2015 roku Muhand przyszedł na dworzec autobusowy w Beer Szewie, dwustutysięcznym mieście na pustyni Negew, pamiętającym – a jakże – czasy biblijne. Minął umundurowanego ochroniarza pilnującego wejścia do hali głównej. Przeszedł przez bramkę wykrywającą niebezpieczne przedmioty. Za bramką zobaczył żołnierza, dziewiętnastolatka Omri Lewiego. Poszedł za nim do toalety.

Gdy Omri odłożył przy pisuarze broń, Muhand zastrzelił go przemyconym pistoletem (inne relacje mówiły, że po prostu go zarżnął). Po zabójstwie Al­-Okabi wyrzucił swoją broń i zabrał karabinek automatyczny żołnierza. Potem wmieszał się w tłum pasażerów.

Dworzec w Beer Szewie to nie tylko perony i parking auto­busów, ale też hala pełna restauracji i barów, kioski, sklepy i sklepiki. To bardziej centrum handlowe niż zwyczajne miejsce przyjazdów i odjazdów. Wieczorem wypełnia je zimne, martwe, niebieskawe światło. Przychodzą tu zarówno podróżni, jak i flirtujące pary oraz matki z dziećmi, by zrobić zakupy. Przed dworcem w kawiarenkach siedzą przechodnie, a kilku żebraków, jak na całym świecie, wyciąga dłonie z plastikowymi kubkami pełnymi drobnych monet. Dworzec roi się od poborowych i funkcjonariuszy służb wszelakich; niedaleko Beer Szewy rozrzucono jednostki wojskowe i więzienia, gdzie siedzą terroryści skazani na wielokrotne dożywocie, w tym zabójca premiera Icchaka Rabina, Igal Amir.

*

Jestem – to chyba jakaś perwersja – wdzięczny anonimowemu pasażerowi z Beer Szewy, który w kluczowym momencie włączy kamerę w telefonie komórkowym, bo dzięki temu mogę oglądać niemal cały zamach w wersji na żywo. Wcale jednak nie mam przyjemności, by, nawet na monitorze komputera, obcować z przerażeniem i ze śmiercią. Lecz tak już dzisiaj jest – nic się nie ukryje. Zresztą, Muhand najpewniej wiedział, że jego atak jest misją samobójczą, i wcale nie chciał się kryć. Ofiar nikt nie pytał o zdanie.

Gdy Muhand zaczął strzelać, rozpętało się piekło, choć wideo, nakręcone komórką i natychmiast wrzucone do sieci, dla zwolenników niewinności zamachowca, a tacy zaraz się znaleźli – jest dowodem na to, że nic nie zrobił; zaś dla zwolenników jego winy – relacją z pola bitwy. Widać więc zimne, dworcowe światło i bezładnie biegających ludzi, chowających się za stoiska i krzesła poczekalni, spanikowanych, w popłochu ratujących życie. Zdjęcia są nieostre, ale wiemy, że dzieje się coś strasznego: ktoś się kuli, ktoś ucieka, ktoś pada w czarną plamę rozpływającą się po jasnej ceramicznej posadzce – to krew, nie mamy żadnych wątpliwości. Można ten film dopasować do zeznań świadków, a te po prostu jeżyły włos na głowie.

Muhand ranił jedenaście osób, w tym czterech policjantów. Zastrzelono go, bo na dworcu było dość uzbrojonych ludzi, gotowych na wiele i wściekłych, gdyż zamach w Beer Szewie wpasował się jak ulał w ataki nożownicze przeprowadzane przez młodych Arabów. Od wielu tygodni dochodziło do nich w Jero­zolimie i w Tel Awiwie, na skrzyżowaniach autostrad i na poboczach prowincjonalnych dróg. Tłum w Beer Szewie chciał rewanżu, dyszał zemstą, strzelano więc i bito na ślepo.

Być może dlatego w dworcowej strzelaninie raniono innego dziewiętnastolatka, izraelskiego żołnierza Daniela Harusza (ledwo się z tego wykaraskał; dochodzenie wykazało, że dostał postrzał z policyjnego pistoletu). Nie udało się za to ustalić, kto pierwszy w tym bezładnym zamieszaniu i powszechnej panice wypatrzył samotnego czarnoskórego mężczyznę, który mógł wydawać się (choć nie musiał) pomagierem Al­-Okabiego. Zresztą, ten, kto pierwszy go wypatrzył, nie musiał być w końcu niczemu winien.

Ktoś więc strzelił. Czarnoskóry mężczyzna osunął się na ziemię. Dopadło go pięciu podróżnych, bili rannego, kopali w głowę i w brzuch, a tłum ukryty za kontuarami barów i restauracji wrzeszczał: „Zabić go!”. Sekcja zwłok dowiodła, że mężczyzna – okazał się nielegalnym emigrantem z Erytrei i nie miał z zamachem nic wspólnego, skończył dwadzieścia dziewięć lat i nazywał się Abtum Zarhun – zginął od krwotoku wewnętrznego spowodowanego postrzałem, więc piątka mężczyzn w zasadzie pastwiła się już nad zwłokami. Lecz nie ma wątpliwości, że na dworcu w Beer Szewie urządzono lincz; potwierdził to żydowski kierowca autobusu próbujący osłaniać ofiarę.

Powtórzmy: listopad 2015 roku to jeden z tych miesięcy, gdy przez Izrael przetacza się fala zamachów nożowniczych, przeprowadzanych przez Palestyńczyków płci obojga, najczęściej ludzi młodych i bardzo młodych. Ofiarami są przypadkowi przechodnie, zaś palestyńskie matki nastolatków rozsyłają między sobą dramatyczne maile w mediach społecznościowych, by po powrocie do domu dokładnie przeliczyć kuchenne noże, śrubokręty i sztućce (równocześnie palestyńskie portale internetowe wzywają młodych Arabów do szlachtowania Żydów).

Muhand był jednak Beduinem, dlatego po zamachu wielu Izraelczyków wpadło w niemy stupor, a największe gazety świata, od francuskich i brytyjskich po amerykańskiego „New York Timesa”, pisały, że atak na dworzec autobusowy w Beer Szewie był zaskoczeniem, czymś niemożliwym do przewidzenia. W siedemdziesięcioletniej historii Izraela ani jeden Beduin nigdy nie był terrorystą, niezależnie od tego, czy pod arabskonacjonalistyczną, czy pod islamską flagą. Było wręcz odwrotnie – powszechna wieść głosiła, że poza druzami z północy kraju (to materiał na zupełnie inną opowieść) to jedyni Arabowie lojalni wobec państwa żydowskiego. Może nie płacą podatków, ale służą w armii, również podczas otwartych konfliktów, jak te ostatnie w Strefie Gazy. Są najlepszymi w świecie pustynnymi zwiadowcami, czytają ślady zostawione w piasku i pośród skał niczym północnoamerykańscy Indianie rozpoznający tropy na trawiastych preriach. Jako urodzeni przemytnicy – bo i nimi niektórzy z nich są – pilnują granic państwa jak nikt inny. Giną za Izrael tak samo jak żydowscy żołnierze. Można więc bez żadnych obaw dać im broń do ręki. A tu pojawił się ten narwaniec z Hury.

*

Policja rychło wyjaśniła, kim był zamachowiec. Nie oznaczało to wcale, że na Negewie się uspokoiło. Pustynia wie, czym są rakiety z Gazy, więc się jakoś przyzwyczaiła. Ale bezpośredni atak to inna rozmowa. Okazało się bowiem, że Al­-Okabi miał w tele­fonie zdjęcia broni, plan dworca w Beer Szewie i innych podobnych obiektów w Izraelu oraz fotografie bojowników Hamasu ze Strefy Gazy i z Da’esz – tak zwanego Państwa Islamskiego. Może należał do jakiejś siatki, może następne beduińskie zamachy to tylko kwestia czasu? Aresztowany później brat Muhanda potwierdził, że znał jego radykalne poglądy, które głosił w jednym z meczetów Hury. Przeczuwał też, że kroi się coś złego.

Gdy dodano do tego kilkudziesięciu izraelskich muzułmanów (w tym Beduinów, czego zrazu starano się zbytnio nie zauważać), o których wiadomo było, że służą w Syrii w islamistycznych bojówkach razem z wojownikami dżihadu z całego świata, zrobiło się elektrycznie. A ponieważ na krążącym w sieci filmie z ataku każdy mógł dostrzec to, co chciał, pojawiły się też różne wersje zamachu i różne jego interpretacje. Histeria za to ani myślała się skończyć.

Beduiński przyjaciel Al­-Okabiego powiedział izraelskim dziennikarzom, że Muhand „miał w sobie mocną wiarę, modlił się pięć razy dziennie, zawsze o właściwym czasie, i wierzył, że Państwo Islamskie wyzwoli całą Palestynę”. Świeckie władze Autonomii Palestyńskiej i islamiści ze Strefy Gazy (choć od lat nie umieją się ze sobą porozumieć, a nawet od czasu do czasu na siebie polują), prawie wszystkie palestyńskie telewizje, strony internetowe i gazety z miejsca nazwały Muhanda bohaterem i męczennikiem.

Państwo Islamskie wrzuciło do internetu kilka filmów wideo, na których zamaskowany tłum terrorystów wznosi modły za Muhanda – szahida. Z offu pada komentarz, że oto rękami beduiń­skiego samobójcy zaczyna realizować się boski plan zabijania Żydów i że każdy prawowierny muzułmanin z Negewu winien chwycić za nóż i odciąć przynajmniej jedną żydowską głowę. „To – krzyczał z ekranu pełen pasji, ukryty w czarnej kominiarce głos – dobra wiadomość dla mudżahedinów z Jerozolimy. Zwycięstwo dane przez Najwyższego, Miłosiernego i Sprawiedliwego nadchodzi dla wyzwolicieli, bojowników świętego meczetu Al­-Aksa. Bóg nakazuje ścieżkę dżihadu, musimy nią podążać. Błogosławię świętą wojnę przeciwko Żydom. Niech ich serca drżą ze strachu, gdyż są wrogami Allaha”.

W tym samym filmie Państwo Islamskie zapowiada, że już niebawem z korzeniami wyrwie władzę Hamasu ze Strefy Gazy – jako skorumpowaną, powolną Izraelowi, brudną i bezbożną – co zdaje się kompletnie nie mieć nic do rzeczy.

Ale już burmistrz rodzinnej Hury Al­-Okabiego, Muhammad an­-Nabari, potępił zamach. Grubo po fakcie niektórzy urzędnicy z rady miejskiej powiadali, że An­-Nabari się pospieszył, a raczej że burmistrzowi, który przecież odnosi niebywałe sukcesy w integrowaniu Beduinów z Izraelem, szło przede wszystkim o zasady wykluczające terror, a nie o ten konkretny zamach, o którym – przekonywali mnie – nic do końca nie wiadomo. Zamach skrytykował również szejk Said, przywódca beduińskiego klanu, z którego wywodził się Muhand, choć nie omieszkał dodać, że Al­-Okabi „był dobrym chłopcem i chciał kontynuować za wcześnie przerwaną naukę”. Talal al­-Krenawi, burmistrz Rahatu, największego miasta zamieszkanego przez Beduinów, również wyraził taką opinię. Obaj dostali baty na Facebooku, groźby wiecznego potępienia i obietnicę rychłej zemsty.

Z kolei beduiński poseł do izraelskiego Knesetu, Taleb Abu Arar (startował ze Zjednoczonej Listy Arabskiej, reprezentując radykalny, choć nie najradykalniejszy, Front Islamski), stwierdził, że nakręcony na dworcu w Beer Szewie film pokazuje raczej egzekucję bezbronnego chłopaka niż unieszkodliwienie terrorysty, a przeciwko Muhandowi nie ma żadnych twardych dowodów (poseł ostatecznie wycofał swoją wypowiedź o egzekucji).

Także ojciec zamachowca, Chalil al­-Okabi, uznał, że jego syna po prostu rozstrzelano. A ponieważ władze zwlekały z wydaniem ciała chłopaka, wnet pojawiła się – powtarzana przez ojca i beduińskiego posła, a potem przez beduińską ulicę – plotka, że Muhandowi wycięto organy do transplantacji, co – utrzymywano – dzieje się w przypadku terrorystów zastrzelonych na gorącym uczynku. Co prawda minister obrony Izraela Mosze Ja’alon oświadczył oficjalnie, że z wydaniem ciała zwlekano tylko dlatego, by pogrzeb młodego Al­-Okabiego nie zamienił się w zamieszki, lecz wiemy przecież, iż wieść gminna żyje własnym życiem i rytmem.

Związek Erytrejczyków w Izraelu wydał oświadczenie, że lincz na ich rodaku to dowód na postępujący rasizm. Jeśli idzie o rasizm, to tak – na tym polu Izrael odważnie podąża za Europą. Nie można jednak mieć całkowitej pewności, jak zareagują ludzie, gdy nad ich głowami świszczą pociski. Wśród zabójców linczujących Erytrejczyka byli dwaj żołnierze, dwaj funkcjonariusze służby więziennej i jeden cywil. Jeden z klawiszów, wbrew oczywistym faktom, powiedział publicznie: „To nie był lincz. Prawdziwy lincz był w Ramallah w 2000 roku [na początku drugiej intifady palestyński motłoch zatłukł dwóch izraelskich żołnierzy]. Boli mnie, że zginął niewinny człowiek, ale nikogo nie będę przepraszać”. Dodał, że gdyby w podobnych okolicznościach znalazł się na dworcu w Beer Szewie po raz drugi, zrobiłby dokładnie to samo. Prokurator generalny Izraela wystąpił o odszkodowanie dla nielegalnie przebywającej w kraju rodziny Erytrejczyka. Klawiszów przesłuchiwano i wyciągnięto konsekwencje, czyli zawieszono ich w obowiązkach służbowych.

Gdy patrzę na fotografie zabitego żołnierza, zabitego terrorysty i zabitego przypadkowego podróżnego, widzę lekko pyzate twarze bardzo młodych mężczyzn, którzy nie tylko mogliby nadal żyć, ale też, być może, zostać kolegami. Muhand ma niewielki młodzieńczy zarost, pełne usta i krótkie włosy; wygląda, jakby dopiero co wyszedł z kina. Lewi jest uśmiechniętym blondasem, właściwie chłopaczkiem przed studniówką. Zaś Erytrejczyk Abtum, ze swoim śniadym uśmiechem, śmiało mógłby być starszym bratem Muhanda.

*

Choć od zamachu w Beer Szewie minęło sporo czasu, nadal nie jest znany jego prawdziwy przebieg. Opowiadane przez ulicę wersje zajścia wzajemnie się wykluczają, a Muhand raz jest terrorystą, raz ofiarą. Kiedyś usłyszałem pytanie: „Co mogłoby sprawić, by Muhand się zawahał?”. Zwątpienie w słuszność samo­bójczej misji? Strach przed śmiercią? Nagłe olśnienie?

A może Al­-Okabi miał szansę odpuścić, gdyby przypomniał sobie, że na dworcu autobusowym może zabić również Beduinów: strażników, sprzedawców, podróżnych, wreszcie poborowych żołnierzy? Nie dowiemy się tego nigdy.

Może to przypadek, że po ataku Izrael zaczął uważniej przypatrywać się Beduinom. W grudniu 2015 roku stanął przed sądem (i został skazany) Zuhajr al­-Huzajal, lat trzydzieści siedem. Pochodzi z beduińskiego Rahatu; udowodniono mu, że podwiózł do izraelskiego Kirjat Gat pięciu autostopowiczów. Czterech było nielegalnymi robotnikami przeszmuglowanymi z Zachodniego Brzegu. Piątym był Muhammad Szahir, osiemnastolatek, arabski obywatel Izraela. W Kirjat Gat pocięli nożami czwórkę Izraelczyków, w tym trzynastoletnią dziewczynkę. Sąd nie wziął pod uwagę, że Zuhajr od lat trudnił się rozwożeniem po Izraelu palestyńskich nielegalnych gastarbeiterów (brał po sto szekli od łebka) i nigdy wcześniej nikt nie zwracał uwagi na jego zajęcie.

*

– A więc, Amirze, właśnie dlatego – powiedziałem. – Dlatego że Muhand al­-Okabi zabił w Beer Szewie. Że równie bezrozumnie zlinczowano Bogu ducha winnego pasażera, a po zamachu wybuchła histeria. Dlatego że to był ten beduiński pierwszy raz, więc nikt nie mógł uwierzyć.

– Kogo to obchodzi? – odrzekł sceptycznie. – Jesteśmy zapomnianym, niewidzialnym, zakopanym w piachu fragmentem historii Izraela i Palestyny. Nie obchodzimy nikogo, nawet arabskich braci. Ale jeśli chcesz, pytaj.

II

To dobry czas, by spotkać się z Anat Saragusti. Jest drobną, siwiejącą brunetką, znaną dziennikarką, dociekliwą i nadzwyczaj sprawną, a na dodatek odważną. W 1982 roku przeprowadziła w Bejrucie wywiad z Jasirem Arafatem, podczas gdy wedle izraelskiego prawa wszelkie kontakty z palestyńskimi terrorystami – nikt w Izraelu nie patrzył, i nie bez racji, na Arafata inaczej – były zakazane przez prawo. A jednak wymyśliła, że musi się dowiedzieć, jak myśli człowiek, który grozi jej państwu i narodowi zniszczeniem.

Skoro tak, mam wrażenie, że można pytać ją o to, o co nie zapytam Beduinów ani Izraelczyków poświęcających mi swój czas i uwagę. Mądrzejsza ode mnie, ma celne sądy, no i jest wolna od antyarabskiego hopla, co w Izraelu jest częste, ale nie powszechne.

Lecz wcześniej naczekam się w telawiwskim barze, bo Anat się spóźnia. Podsłucham plotki kilku przyjaciółek, wypiję kawę razem z Lwem Judei, siwowłosym rockersem, który podjechał tu w wielkim huku na ciężkim harleyu, miał tatuaże na każdym centymetrze skóry widocznej spod krótkiej skórzanej kamizelki, wielgaśny brzuch, pierścienie z trupimi czaszkami i w ogóle wyglądał bardzo groźnie. Spodobało mi się, że do kawy zamówił koktajl z marchewki, selera naciowego i kilku plastrów buraka, bo w końcu nawet zbuntowani jeźdźcy z izraelskich szos winni pić głównie to, co zdrowe.

A kiedy Anat w końcu weszła do ogródka kawiarni, miała strapiono­-uśmiechniętą minę.

– Nie zdarzyło mi się to od lat – powiedziała. – Nie, nie zdarzyło mi się nigdy. Nigdy! Nie wiem dlaczego.

Może dlatego, że o Beduinach rozmawia się trudno.

Zwłaszcza wrażliwy Izraelczyk ma z tym poważny kłopot. Nad biedą i cywilizacyjnym zapóźnieniem wsi na Negewie łatwo się użalać, ale ckliwe mazgajstwo i współczucie niewiele wyjaśnią. Można też, jak wielu cudzoziemców, dać się ponieść romantycznej legendzie pokrzywdzonych przez los i historię królów pustyni, choć trzeba od czasu do czasu nazwać rzeczy po imieniu. Tylko jak, skoro rozmawia się o słabszych i wykluczonych?

Trudno znaleźć właściwy język dla takiej opowieści. To jednak jedyna nić – mówi Anat – która wiąże Beduinów na przykład z europejskimi Romami. No i cepelia dla turystów: spędzić noc w pustynnym namiocie, napić się słodkiej herbaty, pokazać ich rękodzieło, bo jest naprawdę piękne. Zwłaszcza tkaniny i biżuteria, która wcale nie musi być beduińska.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected],[email protected]

[email protected],[email protected],[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected],[email protected]

[email protected],[email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected],[email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2016

Wydanie I